- Opowiadanie: Natende - Szansa

Szansa

Pro­szę o ocenę :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Szansa

Prze­szył go lo­do­wa­ty chłód. Do­tknął karku, czu­jąc jak bar­dzo jest sztyw­ny. Dło­nie mu drę­twia­ły, spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby prze­bie­ga­ło po nich stado mró­wek. Sie­dział w rogu po­ko­ju w gru­bej kurt­ce z fu­trem opa­tu­lo­ny ba­weł­nia­nym kocem. Trząsł się nie­ustan­nie. Było tak zimno.

Gluty, które wy­pły­wa­ły mu z nosa, mo­men­tal­nie za­ma­rza­ły i wy­glą­da­ły jak sople lodu zwi­sa­ją­ce z ry­nien. Głowa go bo­la­ła, a mię­śnie drża­ły, jakby bła­ga­ły cho­ciaż o de­li­kat­ne cie­pło. Na ze­wnątrz wiał wiatr i brzmiał jak stary czło­wiek od­dy­cha­ją­cy po krót­kim spa­ce­rze, wy­da­jąc lekki świst. Księ­życ w pełni, wi­szą­cy swo­bod­nie na nie­bie, rzu­cał blade świa­tło na fra­mu­gę okna. Była po­ło­wa lu­te­go dwa ty­sią­ce dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go roku.

W końcu prze­stał wal­czyć z wła­snym cia­łem i za­snął, nie mając pew­no­ści, czy kie­dy­kol­wiek się obu­dzi.

 

***

 

Ale los chciał, aby jed­nak się obu­dził. Matt pe­sy­mi­stycz­nie uznał, że to jesz­cze nie jego czas, ale śmierć któ­re­goś dnia w końcu przyj­dzie do niego i ni stąd, ni zowąd na­zna­czy go swą kosą, by za­brać ko­lej­ne­go grzesz­ni­ka w ot­chłań go­rą­ce­go pie­kła.

W po­ko­ju nadal pa­no­wał chłód, lecz nie tak do­skwie­ra­ją­cy jak w nocy; Matt mógł bez pro­ble­mu cho­dzić w samej kurt­ce. Słoń­ce od wscho­du rzu­ca­ło swe pro­mie­nie w stro­nę okna i spra­wia­ło, że w jed­nym miej­scu płyt­ki były odro­bi­nę cie­plej­sze. Z tej oka­zji na kwa­dra­cie cie­pła kładł się pies, Sher­lock, owcza­rek nie­miec­ki, któ­re­go chło­pak po­sta­no­wił za­brać, gdy ucie­kał z domu.

– Dzień dobry – po­wie­dział Matt. – No chodź tu, ty mój ko­cha­ny…

Sher­lock za­mer­dał ra­do­śnie ogo­nem, po czym rzu­cił się na chło­pa­ka i sta­nął na dwóch ła­pach z wy­wa­lo­nym ję­zo­rem. W jego oczach Matt wi­dział szczę­ście świad­czą­ce o tym, że każdy dzień spę­dza ze swoim panem i do­sta­je całą jego uwagę. In­te­rak­cja czwo­ro­no­ga z chło­pa­kiem nie trwa­ła jed­nak długo, bo pies dość szyb­ko się zmę­czył.

Matt wszedł do nie­wiel­kiej kuch­ni łą­czo­nej z sa­lo­nem, w któ­rym spał. Całe miesz­ka­nie wy­peł­niał za­pach tłu­ste­go je­dze­nia i przy­praw. Przez zimne ka­fel­ki, Matt stale po­cią­gał nosem i po­ka­sły­wał od czasu do czasu, a jego stopy były bez prze­rwy wy­chło­dzo­ne. W skar­bon­ce świn­ce, sto­ją­cej obok chle­ba­ka, zo­sta­ło tylko ja­kieś sto do­la­rów w drob­nia­kach, więc nie stać go było na ogrze­wa­nie. Pew­nej nocy, gdy omal nie za­marzł na śmierć, po­my­ślał, że od­dał­by wszyst­ko za tro­chę cie­pła. Nawet dzie­wic­two.

Blaty były po­nisz­czo­ne, lecz wciąż za­cho­wa­ły odro­bi­nę pier­wo­rod­ne­go, ciem­ne­go ko­lo­ru. Nad nimi znaj­do­wa­ło się duże okno, da­ją­ce widok na ulicę przed me­li­ną. Z kranu po­kry­te­go rdzą bez­u­stan­nie ka­pa­ło, a na pod­ło­dze le­ża­ło kilka kar­to­nów po pizzy za­mó­wio­nej z po­bli­skiej piz­ze­rii. Pra­cu­ją­cy tam do­staw­ca za­wsze przy­jeż­dżał po co naj­mniej jed­nym za­cią­gnię­ciu się zio­łem. Za każ­dym razem można było to od niego wy­czuć, gdy tylko lekko po­cią­gnę­ło się nosem. Matt już dawno skoń­czył z używ­ka­mi i nie za­mie­rzał wra­cać, nawet jeśli miał­by żyć na wło­sku do końca swo­ich dni.

Cho­ciaż kto wie, może nie po­ży­ję długo – po­my­ślał. Życie pisze różne sce­na­riu­sze.

Otwo­rzył lo­dów­kę, która od paru dni stała odłą­czo­na od prądu i na­tych­miast jego noz­drza po­chwy­ci­ły fetor zgni­li­zny, przez co zmu­szo­ny był za­tkać nos. Twarz wy­krzy­wił w gry­ma­sie.

– Cho­le­ra! – za­klął pod nosem, co chwi­lę po­ka­słu­jąc.

Za­mknął lo­dów­kę i za­czął wę­dro­wać ocię­ża­le po kuch­ni w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek na pusty żo­łą­dek. Sta­nął przy koszu na śmie­ci i zaj­rzał w jego głąb, szu­ka­jąc resz­tek je­dze­nia, gdy nagle usły­szał, że ktoś puka do jego drzwi.

Chło­pak drgnął, jakby do­stał dużym na­pię­ciem prądu, a w jed­nej chwi­li przy­szło mu do głowy mi­lion myśli. Kto to mógł być? Po­li­cja? A może urząd skar­bo­wy? Do­wie­dzie­li się, że nie płacę po­dat­ków? Kurwa!

– Matt, otwórz! – Usły­szał ochryp­nię­ty, przy­tłu­mio­ny głos.

Matt stał jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny przez nie wia­do­mo ile, gdy w końcu zdo­łał ru­szyć. Jego nogi były jak z waty, a gar­dło za­ci­snę­ło się, jakby owi­nię­te było mocną liną. Sta­nął przed drzwia­mi, które nie­gdyś były ko­lo­ru nie­bie­skie­go, ale z upły­wem czasu, zbla­kły. Roz­legł się zgrzyt zamka i drzwi sta­nę­ły otwo­rem.

Tuż za pro­giem uj­rzał daw­ne­go ko­le­gę z osie­dla, Toma, z cza­sów, kiedy Matt miesz­kał jesz­cze z matką. Chudy jak szcza­pa osiem­na­sto­la­tek, no­szą­cy spra­ne dżin­sy i starą, gra­na­to­wą kurt­kę z po­nisz­czo­nym na­pi­sem „ŻYJ PEŁ­NIĄ ŻYCIA”.

Gałki oczne Toma wy­glą­da­ły na mocno zmę­czo­ne i za­czer­wie­nio­ne, a roz­czo­chra­ne blond włosy wiły się na chłod­nym wie­trze. Pew­nie znowu wcią­gał kokę. – Prze­szło Mat­to­wi przez myśl.

– Matt! W końcu cię od­na­la­złem! – Jego oczy bły­snę­ły, a usta wy­krzy­wi­ły się w trium­fal­nym uśmie­chu, uka­zu­jąc po­żół­kłe zęby. Wy­cią­gnął do niego rękę i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, dodał: – Szu­ka­łem cię może kilka dni. Gdzieś ty się po­dzie­wał? Gruby mówił, że roz­pro­wa­dzasz towar. – Prze­rwał, a po chwi­li wzno­wił, zmie­nia­jąc temat: – Słu­chaj, krót­ka piłka, je­stem na gło­dzie i muszę coś wcią­gnąć, a ty na pierw­szy rzut oka wy­glą­dasz, że nie je­steś przy for­sie. – Zlu­stro­wał go od stóp do głów.

Matt mil­czał. Za­smu­cał go fakt, że jesz­cze kil­ka­na­ście lat temu ta sama osoba, z którą bawił się w berka i grał w piłkę na bo­isku, teraz nie może wy­trzy­mać dnia bez nar­ko­ty­ków.

– Pro­szę, po­wiedz, że masz tro­chę tej „wi­ta­min­ki A” na zby­ciu, bo już nie wy­trzy­mu­ję. Obie­cu­ję oddać w przy­szłym ty­go­dniu, bo teraz słabo z kasą.

Mó­wiąc „wi­ta­min­ki A”, Tom miał oczy­wi­ście na myśli sław­ną na osie­dlu ko­ka­inę.

– Skoń­czy­łem z tym, Tommy. A tak w ogóle to nie sprze­da­wa­łem nigdy ko­ka­iny. Tylko zioło.

Szy­ko­wał się już do za­mknię­cia drzwi, gdy tam­ten mu prze­szko­dził:

– Matt! Nie ro­zu­miesz… – Uklęk­nął. – Ja… ja nie wy­trzy­mam chwi­li dłu­żej.

Ty po­trze­bu­jesz forsy, a ja po­trze­bu­je bia­łe­go.

– Po­wta­rzasz się – za­uwa­żył. – Ale skoń­czy­łem z tym, szu­kaj u kogoś in­ne­go.

Matt uciął roz­mo­wę w naj­lep­szym moż­li­wym mo­men­cie. Ćpuny by­wa­ją iry­tu­ją­cy i nie­źle kła­mią. Nie lubił też, gdy pro­sząc, uda­wa­li ko­le­gów, a póź­niej, kiedy nad­cho­dzi­ły pro­ble­my, od­wra­ca­li się od niego.

Jed­nak na do­słow­nie uła­mek se­kun­dy prze­le­cia­ło mu coś przed ocza­mi. Coś, czego z po­cząt­ku Matt nie zdo­łał roz­po­znać, lecz po głęb­szej ana­li­zie uznał, że wi­dział męską syl­wet­kę. Acz­kol­wiek nie była to zwy­kła męska syl­wet­ka, po­nie­waż wy­glą­dem przy­po­mi­na­ła bar­dziej kul­tu­ry­stę no­szą­ce­go ciem­ny płaszcz, za­kry­wa­ją­cy całe jego ciało oraz ka­pe­lusz po­dob­ny do tego, z któ­re­go ma­gi­cy wyj­mu­ją za­ją­ce na wy­stę­pach.

Prze­wi­dzia­ło ci się.

Tak, to ma sens. Prze­wi­dzia­ło mi się.

Ale jed­nak w pew­nym miej­scu jego świa­do­mo­ści za­czął kieł­ko­wać nie­po­kój, po­łą­czo­ny ze stra­chem. Matt nigdy nie czuł się w tym miej­scu bez­piecz­nie – wyżej nad nim miesz­ka­li inni lu­dzie, choć nor­mal­nym miesz­ka­niem nie można tego na­zwać. Po­dob­nie jak Matt, sie­dzie­li tam nie­le­gal­nie.

– Nie wy­trzy­mam! – Chło­pak za drzwia­mi gło­śno za­szlo­chał.

Ter­mo­metr w kuch­ni za oknem wska­zy­wał dzie­sięć stop­ni na mi­nu­sie. Matt nie­pew­nie zer­k­nął tam, gdzie nie­daw­no wi­dział po­stać, ale za­uwa­żył tylko paru krę­cą­cych się ćpu­nów, ubra­nych w wi­szą­ce na nich ciu­chy.

 

***

 

Znaj­do­wał się w swoim po­ko­ju na pię­trze w domu ro­dzin­nym. Była noc, a on pró­bo­wał za­snąć. Ze wszyst­kich sił sta­rał się za­mknąć oczy i nie my­śleć o po­two­rach. Za­wsze miał za złe matce, po­nie­waż od ma­łe­go miała go gdzieś – czy gdy się bał, bo usły­szał puk­nię­cie o dach, czy kiedy cho­dził spać głod­ny jak wilk. Nigdy nie in­te­re­so­wa­ła się nim, a ojca nawet nie po­znał. Nie wie­dział, czy w ogóle żyje, bo matka każdą in­for­ma­cję przed nim za­ta­ja­ła.

Leżał pod koł­drą z wi­ze­run­kiem Zyg­za­ka McQu­eena, przy­kry­ty aż pod brodę i pa­trzył się w ścia­nę. Zdo­bi­ły ją pla­ka­ty prze­róż­nych pił­ka­rzy, po­cząw­szy od ca­łe­go skła­du Realu Ma­dryt, skoń­czyw­szy na FC Bar­ce­lo­nie. Matt uwiel­biał piłkę nożną, a jesz­cze bar­dziej uwiel­biał oglą­dać mecze w te­le­wi­zji. Nie­ste­ty za­wsze le­cia­ły o dość póź­nej go­dzi­nie, kiedy leżał już w łóżku, a te­le­wi­zor i ka­na­pę przej­mo­wa­ła matka po dwóch lamp­kach wina, by obej­rzeć se­rial, w któ­rym głów­ny bo­ha­ter był mor­der­cą za­bi­ja­ją­cym in­nych mor­der­ców. Po la­tach Matt do­szedł do wnio­sku, że w sumie to nie głu­pie. Czło­wiek spra­wia­ją­cy, że na tym cho­ler­nym świe­cie jest mniej psy­cho­li, to z jed­nej stro­ny wy­ba­wi­ciel.

Jed­nak w wieku ośmiu lat nie my­ślał w taki spo­sób o mor­der­cach. Po pro­stu był za mały i nie­któ­rych kwe­stii jesz­cze nie ro­zu­miał. W wieku ośmiu lat dzie­ci myślą o po­two­rach, które śpią co każdą noc pod ich łóż­kiem i co jakiś czas dają o sobie znać.

Na prawo od łóżka stała szafa. Długi na ponad dwa metry, wy­ko­na­ny z ciem­ne­go drew­na i po­tęż­ny mebel. Matt za­wsze wy­obra­żał sobie, jak wy­cho­dzi stam­tąd jakiś nie­opi­sy­wal­ny byt. Ten sam po­twór, pu­ka­ją­cy od czasu do czasu w dach swo­imi wiel­ga­śny­mi, gru­by­mi pa­lu­cha­mi: zgar­bio­na nie­ludz­ka isto­ta ze świe­cą­cy­mi ocza­mi i nie­na­tu­ral­ny­mi, wy­szcze­rzo­ny­mi usta­mi. Matt wi­dział go, nawet gdy za­my­kał oczy.

Sher­lock wy­rwał go z kosz­ma­ru. Matt wrza­snął, po­ło­wicz­nie będąc jesz­cze we śnie. Czuł, jak serce wali mu w klat­kę z na­ma­cal­ną siłą. Pies stał nad nim i pa­trzył na niego błysz­czą­cy­mi ocza­mi, tak jakby oka­zy­wał wy­ra­zy współ­czu­cia. Za­czął cicho po­ję­ki­wać. Chyba też miał zły sen.

– Chodź, pie­sku – po­wie­dział Matt i przy­tu­lił go do sie­bie.

Za­snę­li. Matta na­wie­dził ko­lej­ny kosz­mar – tym razem wspo­mnie­nie sprzed mie­sią­ca, kiedy uciekł z domu. Sie­dział wów­czas w sa­lo­nie, oglą­da­jąc co­ty­go­dnio­wy pro­gram, w któ­rym uczest­ni­cy po do­brej od­po­wie­dzi na py­ta­nie do­sta­ją pie­nią­dze, a za złą od­pa­da­ją z za­ba­wy. Gdy star­szy facet w si­wych wło­sach czy­tał py­ta­nie ja­kie­muś mło­dzi­ko­wi, jego matka wró­ci­ła do domu. Była ubra­na w pro­ste spodnie ko­lo­ru khaki i czer­wo­ną pu­cho­wą kurt­kę. Na jej bla­dej twa­rzy zna­czą­co od­sta­wa­ła sieć zmarsz­czek. Blond włosy roz­wiał wiatr, przez co przy­po­mi­na­ły gniaz­do pta­ków. Trzy­ma­ła torbę z za­ku­pa­mi.

– Matt, wró­ci­łam – rze­kła i po­ło­ży­ła ją na bla­cie.

Jej głos był ochryp­nię­ty. Matt twier­dził, że to przez pa­pie­ro­sy, ale nie miał pew­no­ści. Matka pa­li­ła mało, za­le­d­wie jed­ne­go Mal­bo­ro Red dzien­nie do wina.

Chło­pak nawet nie drgnął. Wciąż sie­dział ni­czym osłu­pia­ły i oglą­dał te­le­tur­niej.

– Wstał­byś w końcu z tej ka­na­py i po­mógł sta­rej matce, a nie tylko się opier­dzie­lasz – po­wie­dzia­ła z na­miast­ką obu­rze­nia. Wi­dząc, że wciąż sie­dział w bez­ru­chu, kon­ty­nu­owa­ła: – Kiedy znaj­dziesz jakąś pracę? Ponad pół roku temu skoń­czy­łeś szko­łę i co? Bę­dziesz tak sie­dział ca­ły­mi dnia­mi i nic nie robił?

Wciąż żad­nej re­ak­cji ze stro­ny Matta, mimo że za każ­dym razem te słowa kosz­mar­nie go ra­ni­ły.

– Leń po ojcu… – Wy­po­wie­dzia­ła to jakby do sie­bie, roz­pa­ko­wu­jąc torbę.

Matt nie­na­wi­dził, jak ktoś do niego tak się zwra­cał, więc na to słowo ener­gicz­nie pod­niósł się z ka­na­py i gniew­nie spoj­rzał na matkę. Jego wzrok mówił teraz zbyt wiele.

Ru­szył do przo­du, sta­nął kilka me­trów przy niej i zła­pał za siat­kę z za­ku­pa­mi, któ­rej rącz­ka urwa­ła się przez uży­cie nad­mier­nej siły. Matka lekko od­sko­czy­ła, chwy­ta­jąc dło­nią kant blatu.

– Co ty ro­bisz, idio­to?! – krzyk­nę­ła. – Chcesz żebym ze­szła na zawał? 

Ska­kał­bym wtedy, kurwa, z ra­do­ści – po­my­ślał okrut­nie.

W jej gło­sie chło­pak sły­szał prze­ra­że­nie. Prze­szło mu przez myśl, że wcale jej się nie dziwi; Matt był od niej znacz­nie sil­niej­szy i jakoś o głowę wyż­szy, więc nie miała z nim szans.

– Za­wsze mia­łaś mnie gdzieś! Nigdy nie in­te­re­so­wa­łaś się moim ży­ciem, ani uczu­cia­mi. Co z cie­bie za matka?!

Nagle po­czuł ogrom­ny przy­pływ zło­ści i gnie­wu, przy­pływ cze­goś, z czym nigdy nie miał stycz­no­ści. Ru­szył w jej stro­nę. Chwiej­nym kro­kiem omi­nął wyspę sto­ją­cą po­środ­ku kuch­ni. Rzu­cił się na ko­bie­tę, bio­drem ude­rza­jąc o blat. Matka wy­da­ła jesz­cze tylko stłu­mio­ny jęk i oby­dwo­je ru­nę­li na płyt­ki, mocno o nie ude­rza­jąc.

Struż­ka krwi po­pły­nę­ła z tyłu jej głowy. Matka skam­la­ła jesz­cze przez chwi­lę jak sko­pa­ny pies, a póź­niej uci­chła. Matt nawet nie po­dej­rze­wał, że umar­ła.

Obu­dził się, prze­stra­szo­ny jak jesz­cze nigdy dotąd. Był roz­grza­ny mimo chło­du pa­nu­ją­ce­go w po­miesz­cze­niu. Za oknem słoń­ce wsta­wa­ło le­ni­wie, bez po­śpie­chu, jakby nic je nie ob­cho­dzi­ło. Matt przy­po­mniał sobie dal­szy ciąg hi­sto­rii. Mo­ment, kiedy we­zwał po­go­to­wie i uciekł z domu, za­bie­ra­jąc ze sobą psa z budy na ze­wnątrz. Uświa­do­mił sobie, że nie wie, czy jego matka prze­ży­ła. Nie przej­mo­wał się tym aż do teraz

Był przy­bi­ty, ale prze­stał za­przą­tać sobie głowę gdy­ba­niem i wstał, a w jego ple­cach coś chrup­nę­ło. Wszedł do kuch­ni, wy­glą­da­jąc przez okno. Na ulicy ni­ko­go nie było, choć w tych go­dzi­nach czę­sto krę­ci­ły się tu ćpuny, chcą­ce wcią­gnąć coś do nosa lub do­pra­wić krew he­ro­iną. W tej chwi­li je­dy­nym go­ściem na dwo­rze był wiatr prze­ci­na­ją­cy ostro po­wie­trze i la­tar­nie rzu­ca­ją­ce blade świa­tło, lekko mi­go­cząc.

Matt od­wró­cił wzrok i spoj­rzał na Sher­loc­ka, sto­ją­ce­go przy jego no­gach, pa­trzą­ce­go na niego spode łba. Pies chciał coś zjeść. Co­kol­wiek. Za­do­wo­lił­by się nawet ka­wał­kiem chle­ba umo­czo­ne­go w wo­dzie.

– Nie mamy nic do je­dze­nia, pie­sku. Nie­dłu­go sko­czę do su­per­mar­ke­tu i spró­bu­ję wy­ła­pać coś na pro­mo­cji.

Sher­lock jęk­nął i wró­cił do le­go­wi­ska. Usa­do­wił łepek na mięk­kiej po­dusz­ce i zmru­żył oczy. Matt, wo­dząc za nim wzro­kiem, zdał sobie spra­wę, jak bar­dzo zwie­rzak jest wy­chu­dzo­ny.

My­śla­mi po­now­nie wró­cił do wspo­mnie­nia z matką.

 

***

 

– Idzie­my razem – rzu­cił Matt, gdy koń­czył szy­ko­wać się do wyj­ścia.

Sher­lock pa­trzył na niego py­ta­ją­cym wzro­kiem, jakby za­sta­na­wiał się, co jego pan do niego mówi. Po chwi­li szczę­śli­wie za­mer­dał ogo­nem i wy­wa­lił jęzor, tak jakby chciał krzyk­nąć „Spa­cer, czło­wie­ku, spa­cer!! Ju­hu­uu!!”. Matt, wi­dząc psinę, uśmiech­nął się de­li­kat­nie. Uświa­do­mił sobie, że w ciągu dnia je­dy­nie Sher­lock spra­wia, że się uśmie­cha. Naj­lep­szy przy­ja­ciel czło­wie­ka – po­my­ślał i zgo­dził się z samym sobą. Przy­naj­mniej nie ćpa jak inni.

Matt chwy­cił za klam­kę i wsu­nął gład­ko klucz do zamka. Z drzwi wy­do­był się zgrzyt me­cha­ni­zmu i po chwi­li sta­nę­ły otwo­rem, dając widok na świat. Ro­zej­rzał się, a jego uwagę przy­ku­ło coś spo­czy­wa­ją­ce­go na wy­tar­tej wy­cie­racz­ce z na­pi­sem „WE­LCO­ME”. Le­ża­ła tam kre­mo­wa, owi­nię­ta sta­rym, brą­zo­wym sznu­recz­kiem ko­per­ta, na któ­rej wid­nia­ło ład­nie na­pi­sa­ne jego imię. Matta mocno zdzi­wił ten widok. Kto chciał­by wy­słać do niego list?

Ostroż­nie schy­lił się, spo­glą­da­jąc na Sher­loc­ka. Pies przy­brał dość sku­pio­ną minę.

Matt chwy­cił ko­per­tę i od­wią­zał. Ze­rwał za­kle­jo­ną część, a w środ­ku zna­lazł zło­żo­ną na trzy razy kart­kę A-4. Wyjął ją, sta­ra­jąc się prze­wi­dzieć to, co mogło być na niej na­pi­sa­ne. Urząd skar­bo­wy nie wy­sy­łał owi­nię­tych li­stów, więc ko­lej­ne ra­chun­ki mo­men­tal­nie od­rzu­cił.

Roz­ło­żył kart­kę, a dźwięk to­wa­rzy­szą­cy temu wy­da­wał się być dzie­się­cio­krot­nie gło­śniej­szy, niż po­wi­nien. Cała była w ko­lo­rze pra­wie takim samym jak ko­per­ta, lecz z jedną róż­ni­cą. Na pa­pie­rze w każ­dym rogu znaj­do­wa­ła się czer­wo­na plam­ka, kon­sy­sten­cją i wy­glą­dem przy­po­mi­na­ją­ca krew. Matta prze­szył strach, a gdy spoj­rzał na śro­dek kart­ki, po­czuł, jak jego serce za­czy­na szyb­ciej bić.

 

NA­PISZ PROŚ­BĘ DO NA­SZE­GO PANA, A ON SPEŁ­NI WSZYST­KIE TWOJE ŻY­CZE­NIA I MA­RZE­NIA

NUMER: 666-777-888

NIC NIE ZA­PŁA­CISZ, A ZY­SKASZ MNÓ­STWO!

 

Zdez­o­rien­to­wa­ny chło­pak nie wie­dział, co o tym my­śleć. Nagle po­wie­trze wokół niego jakby zgęst­nia­ło, chmu­ry za­szły ciem­ny­mi ob­ło­ka­mi, a w jego stro­nę do­biegł mro­żą­cy chłód spo­wi­ja­ją­cy nos i usta. Stał wryty w zie­mię, bez prze­rwy czy­ta­jąc za­war­tość ko­per­ty.

Speł­ni wszyst­kie twoje za­chcian­ki.

I w tym mo­men­cie po­ja­wi­ła mu się w gło­wie pewna myśl: Spró­bu­ję.

Na to słowo jego kark prze­szedł dreszcz, a dło­nie za­czę­ły mi­mo­wol­nie się trząść. Stał tam jesz­cze dobre dzie­sięć minut, wpa­trzo­ny w kart­kę jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, aż w końcu scho­wał ją do tyl­nej kie­sze­ni spodni i oszo­ło­mio­ny ru­szył w stro­nę skle­pu.

Po dro­dze mijał prze­róż­nych prze­chod­niów. Fakt, w jego oko­li­cy miesz­ka­ło dość dużo ćpu­nów, ale o tej porze wsta­wa­ło też sporo se­nio­rów wy­cho­dzą­cych na po­ran­ny spa­cer. Każda osoba, którą mijał, zda­wa­ła się pa­trzeć na niego jak na wroga. Jak na kogoś ob­ce­go. Tak jak star­sze dzie­cia­ki pa­trzą się na no­we­go ucznia w szko­le. Idąc, czuł się osa­czo­ny, wręcz inny, w pe­wien spo­sób wy­róż­nio­ny. Sher­lock po­dą­żał za nim ze spusz­czo­nym łbem.

Nagle tuż za nim roz­legł się głos ja­kie­goś star­ca.

– Mło­dzień­cze! – Ktoś za­wo­łał za nim, wy­pę­dza­jąc chło­pa­ka z osłu­pie­nia,

w któ­rym wła­śnie się znaj­do­wał. – Chłop­cze! Ty z psem!

Na te słowa Matt szyb­ko od­wró­cił wzrok i pra­wie pół metra za sobą do­strzegł star­sze­go męż­czy­znę. Jego głowę znacz­nie prze­ję­ły za­ko­la, a włosy, które po­zo­sta­ły, były prze­rze­dzo­ne i siwe. Twarz miał chudą, pełną zmarsz­czek. Na dość małym nosie uka­zy­wa­ły się pro­sto­kąt­ne oku­la­ry, za któ­ry­mi mądre, nie­bie­skie oczy spo­glą­da­ły na chło­pa­ka ba­da­ją­cym wzro­kiem.

– S-Słu­cham pana – ode­zwał się Matt, czu­jąc, że w jego gar­dle przy­da­ło­by się tro­chę wody.

Facet pod­szedł bli­żej, stu­ka­jąc kow­boj­ski­mi bu­ta­mi o chod­nik. Matt wy­czuł od niego pa­pie­ro­sy. Tak samo śmier­dzia­ła jego matka.

– Synku, po­wiedz mi, któ­rę­dy do ko­ścio­ła? – za­py­tał uprzej­mie, uśmie­cha­jąc się.

– Nie wiem. Nie cho­dzę do ko­ścio­ła.

Dzia­dek wy­ba­łu­szył oczy, a uśmiech znikł z jego ust. Gry­mas na jego twa­rzy mówił zbyt wiele, cho­ciaż­by to, dla­cze­go taki młody chło­pak jest pie­przo­nym bez­boż­ni­kiem.

Sta­rzec wydał z sie­bie krót­ki dźwięk zdzi­wie­nia, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc usta i dodał:

– No cóż. Po­py­tam in­nych. Tak czy ina­czej, dzię­ku­ję, że się za­trzy­ma­łeś. Oby Bóg kro­czył przy tobie – rzu­cił, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, od­wró­cił się i ru­szył do tyłu.

Mi­nę­ła se­kun­da, może dwie, gdy Matt ode­zwał się po­now­nie:

– Pro­szę pana.

Dzia­dek za­trzy­mał się i spoj­rzał py­ta­ją­co na chło­pa­ka.

– Mogę sko­rzy­stać z pań­skiej ko­mór­ki? – za­py­tał, a jego oczy stały się ma­to­we. Czuł, że to, co zaraz zrobi, od­mie­ni jego życie na lep­sze.

– Z mojej ko­mór­ki? – Dzia­dek znowu stał tak bli­sko jak po­przed­nio. – Nie ma spra­wy. – Wsa­dził dłoń do kie­sze­ni kurt­ki, po­grze­bał w niej, aż w końcu wyjął czer­wo­ny te­le­fon z klap­ką Nokia.

Matt po­my­ślał, że takie modne były z ty­siąc lat temu i sam miał­by naj­now­szy, gdyby nie kle­pał biedy.

Dzia­dek z lekką nie­pew­no­ścią wrę­czył urzą­dze­nie chło­pa­ko­wi. Matt chwy­cił je i otwo­rzył klap­kę. Wo­dząc po kla­wia­tu­rze, do­stał się w sek­cję wia­do­mo­ści i tam klik­nął za­kład­kę „Utwórz wia­do­mość”. Te­le­fon tro­chę po­my­ślał, aż w końcu wy­świe­tlił się cały panel. Naj­wy­żej wid­nia­ła luka na numer te­le­fo­nu. Matt trzę­są­cy­mi się z eks­cy­ta­cji dłoń­mi wy­peł­nił ją dzie­wię­cio­ma szóst­ka­mi i zszedł niżej na treść wia­do­mo­ści. Tro­chę za­ję­ło mu wy­stu­ka­nie całej. Wy­słał ją, a na ekra­nie po­ja­wił się zie­lo­ny pta­szek ozna­cza­ją­cy po­myśl­ną ope­ra­cję. Treść wia­do­mo­ści brzmia­ła: „CHCIAŁ­BYM MÓC ZMIE­NIĆ PRZE­SZŁOŚĆ I NIE ZA­BI­JAĆ MOJEJ MATKI POD WPŁY­WEM GNIE­WU”.

Spoj­rzał na fa­ce­ta, uśmie­cha­jąc się. Matt zro­bił jesz­cze tylko ostat­nią czyn­ność, nie będąc pe­wien, czy to nie ze­psu­je ca­łe­go ry­tu­ału. W za­kład­ce „WY­SŁA­NE WIA­DO­MO­ŚCI” od­szu­kał swoją i usu­nął ją. Oddał te­le­fon star­co­wi, grzecz­nie po­dzię­ko­wał i od­szedł. Ten zaś ży­czył mu do­bre­go dnia i na­wró­ce­nia się. To dru­gie Matt pu­ścił mimo uszu.

Czuł się dziw­nie. Z jed­nej stro­ny uwa­żał to za jakiś żart, ale z dru­giej coś pod­po­wia­da­ło mu, że warto spró­bo­wać. A może się uda? – Po­wta­rzał w duchu. Od za­wsze miał bujną wy­obraź­nię i chyba to prze­mó­wi­ło za jego de­cy­zją.

Szedł do skle­pu za­do­wo­lo­ny, pew­nym kro­kiem. Sher­lock wciąż go śle­dził, a wi­dząc swo­je­go pana, też tro­chę się roz­we­se­lił.

 

***

 

Su­per­mar­ket znaj­do­wał się za­le­d­wie sześć­set me­trów od me­li­ny. Nie li­cząc  cze­ka­nia na czer­wo­nym świe­tle na pa­sach, po­dróż zaj­mo­wa­ła mniej niż kwa­drans. Tego dnia Matt, ubra­ny w grubą kurt­kę z ko­żu­chem, brą­zo­we rę­ka­wicz­ki w krat­kę oraz gra­na­to­wą czap­kę marki Cham­pion, stał na­prze­ciw­ko skle­pu, dzier­żąc dziel­nie w dłoni uchwyt od smy­czy Sher­loc­ka.

Przy­piął psa do me­ta­lo­wej rury na ze­wnątrz tuż obok drzwi i na­ka­zał mu ni­g­dzie się nie ru­szać. W tym miej­scu śnie­gu prak­tycz­nie nie było, więc pies roz­ło­żył się, oglą­da­jąc swo­je­go pana. Matt mruk­nął pod nosem „dobry pie­sek” i wszedł do skle­pu.

Kro­czył wśród ale­jek, nio­sąc w dłoni wciąż to pusty ko­szyk. W skle­pie, z racji na wcze­sną go­dzi­nę, było dosyć mało ludzi. Po dro­dze mijał je­dy­nie męż­czyzn idą­cych do pracy, któ­rzy ku­po­wa­li sobie świe­że słod­kie bułki i na­po­je ener­ge­tycz­ne. Matt w pierw­szej ko­lej­no­ści udał się na dział z po­kar­mem dla zwie­rząt.

Pasz­te­ci­ki, róż­ne­go ro­dza­ju mięsa, ga­la­ret­ki. Chło­pak po­my­ślał, że Sher­lock chyba by osza­lał na ten widok.

Wrzu­cił do ko­szy­ka naj­tań­sze rze­czy. Sa­szet­ka z mię­sem z kacz­ki po­ka­zy­wa­ła na dole cenę pół do­la­ra. Matt uśmiech­nął się na myśl, że jego pies w końcu zje coś smacz­ne­go.

Wy­szedł z alej­ki z karmą dla czwo­ro­no­gów i sta­nął po­środ­ku na­po­jów. Się­gnął do kie­sze­ni, a jego wzrok po­wę­dro­wał ku butom. Były dość znisz­czo­ne i ubru­dzo­ne. Po­my­ślał wów­czas, że po­wi­nien je wy­mie­nić na ja­kieś nowe Adi­da­sy, ale na razie mu­siał sku­pić się na tym, żeby nie umrzeć z głodu.

Grze­bał w kie­sze­ni gru­bej kurt­ki, ma­ca­jąc różne przed­mio­ty: port­fel, klu­cze, jesz­cze wię­cej klu­czy, aż w końcu zna­lazł to, czego szu­kał. Wyjął zło­żo­ny na pół świ­stek pa­pie­ru, na któ­rym za­pi­sa­ne miał pro­duk­ty do ku­pie­nia.

W gło­wie za­czął wy­ko­ny­wać ob­li­cze­nia, ile bę­dzie dane mu za­pła­cić, aby mógł prze­żyć ko­lej­ne parę dni. W tym celu, dla lep­sze­go sku­pie­nia spoj­rzał wzro­kiem do góry, wę­dru­jąc nim mię­dzy lam­pa­mi i ste­la­ża­mi. Lekko przy­mru­żył prawe oko, a lewym nadal spo­glą­dał na alej­kę.

Nagle po­miesz­cze­nie jakby za­czę­ło robić się ciem­ne, a tętno chło­pa­ka wzra­stać. Matt nie­mal­że sły­szał, jak jego serce pró­bu­je wy­rwać się z klat­ki pier­sio­wej i po­czuł, jak jego ciało za­czy­na się pocić. Gdy ro­zej­rzał się do­oko­ła, z prze­ra­że­niem za­uwa­żył, że na­po­je za­czy­na­ją nik­nąć w czer­ni. Matt pró­bo­wał opa­no­wać nerwy, sta­ra­jąc się trzeź­wo my­śleć, jed­nak gdy sklep w zu­peł­no­ści spo­wi­ła ciem­ność, spa­ni­ko­wał.

– Kurwa mać! Co się dzie­je?! – ledwo wy­krztu­sił z sie­bie ochry­płym, prak­tycz­nie nie­sły­szal­nym gło­sem.

Matt za­czął krę­cić się w kółko bez­ce­lo­wo. Był ze­stre­so­wa­ny, a nogi spra­wia­ły wra­że­nie, że zaraz ugną się pod cię­ża­rem ciała.

– Halo, czy ktoś mnie sły­szy?! – krzyk­nął, lecz z jego ust nie wy­do­był się żaden dźwięk, a przy­naj­mniej on ni­cze­go nie usły­szał. Prze­stra­szył się, że owe słowa wy­brzmia­ły tylko w jego gło­wie.

Nagle zza ple­ców do­biegł go niski, bu­dzą­cy strach głos męż­czy­zny, zwra­ca­ją­cy się do niego po imie­niu.

– Matt, ja cię sły­szę.

Matt, wciąż prze­ra­żo­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny, spró­bo­wał się uspo­ko­ić. To jed­nak było trud­niej­sze, niż za­kła­dał. Nawet nie przy­szło mu do głowy py­ta­nie, skąd jakiś obcy facet znał jego imię.

– Chry­ste! Gdzie pan jest? Nic nie widzę – rzu­cił, a słowa te za­wi­sły w po­wie­trzu. Tym razem udało mu się wy­po­wie­dzieć co­kol­wiek.

Facet mil­czał. Ode­zwał się tylko raz. Sklep znowu ogar­nę­ła gro­bo­wa cisza. Matt stał jak wryty, na­słu­chu­jąc bicia wła­sne­go serca.

Żyję, spo­koj­nie, Matt, wdech, wy­dech. Uspo­kój się, to tylko prze­rwa w do­sta­wie prądu.

Pró­bo­wał się po­cie­szać, lecz wszyst­kie czyny po­szły na marne, gdy zza jego ple­ców, teraz już zde­cy­do­wa­nie bli­żej, do­biegł ko­lej­ny głos, tym razem niż­szy, ale nie mniej prze­ra­ża­ją­cy. Głos męż­czy­zny oplótł jego uszy i zmro­ził krew w ży­łach. Ten czło­wiek znaj­do­wał się za nim.

Matt za­marł. Miał wra­że­nie, że zaraz stra­ci przy­tom­ność. Czuł od­dech męż­czy­zny na karku, czuł, jak mierz­wi mu włosy, de­li­kat­nie wpra­wia­jąc je w ruch. Chło­pak chciał krzyk­nąć, ale nie mógł. Jego gar­dło było ści­śnię­te, a prze­ra­że­nie ści­snę­ło mu żo­łą­dek. Serce z kolei na­pę­dza­ne było jakby nad­ludz­ką siłą. Chło­pak był pra­wie pe­wien, że zaraz wy­rwie się z klat­ki i w ten spo­sób za­koń­czy się jego żywot.

– K-kim… pan… j-jest? – Jąkał się jak pię­cio­let­nie dziec­ko. Pra­wie nie roz­po­znał swo­je­go wła­sne­go głosu.

Mrocz­ny, ochry­pły i owi­ja­ją­cy w kokon pa­ra­no­icz­ne­go prze­ra­że­nia głos ode­zwał się po­now­nie, tym razem jakby w środ­ku niego.

– Od­wróć się, a się do­wiesz – od­rzekł. Ton, jakim wy­po­wie­dział te słowa, prze­peł­nio­ny był sto­ic­kim spo­ko­jem.

– Ale…

– Od­wra­caj się!

Te słowa od­bi­ły się echem w gło­wie chło­pa­ka. Facet zde­cy­do­wa­nie był zde­ner­wo­wa­ny i nie miał do­brych in­ten­cji, dla­te­go Matt po­sta­no­wił wy­ko­nać roz­kaz.

Chciał się od­wró­cić, ale przy każ­dej pró­bie jego szyję prze­szy­wał okrop­ny ból. W gło­wie na­ra­sta­ły ty­sią­ce myśli i nagle po­wie­trze jakby zgęst­nia­ło, czas się za­trzy­mał, a przed Mat­tem bły­snę­ło słabe świa­tło.

– Skoro ty nie chcesz, to ja po­dej­dę – ode­zwał się męż­czy­zna.

Matt usły­szał, jak ten za­czął się prze­miesz­czać. Sta­wiał wolne kroki cięż­ki­mi bu­ta­mi. Chód sły­chać było wręcz w całym skle­pie. Nie­zna­jo­my zna­lazł się po lewej stro­nie chło­pa­ka, a za­le­d­wie chwi­lę póź­niej sta­nął w miej­scu, gdzie pa­da­ło świa­tło. Matt go zo­ba­czył.

Oświe­tlo­ny okrąg wy­peł­ni­ła ta­jem­ni­cza, po­tęż­na męska po­stać. Facet mie­rzył ze dwa metry. Matt po­my­ślał, że roz­mia­ra­mi przy­po­mi­na Slen­der Mana, lecz w po­rów­na­niu do niego, ów męż­czy­zna był tęgi. Wy­glą­dał jak kul­tu­ry­sta. Na całe ciało za­rzu­co­ny miał ciem­ny płaszcz, się­ga­ją­cy od jego stóp do brody. Na pasie do­oko­ła za­wi­nię­ty był gra­na­to­wy sznu­rek pod­trzy­mu­ją­cy ubra­nie. Stopy usa­do­wił w ele­ganc­kich, szpi­cza­stych na za­koń­cze­niu, bu­tach w ko­lo­rze ciem­ne­go brązu. Na sam widok fa­ce­ta w ta­kich bu­tach od razu po­ja­wia się myśl, że ma on pełny port­fel, a o swój ma­ją­tek nie musi mar­twić się do końca życia.

Matt do­znał dziw­ne­go uczu­cia, że kie­dyś w życiu wi­dział już tego męż­czy­znę; samo ubra­nie wy­da­wa­ło mu się zna­jo­me, po­dob­nie jak po­stu­ra czło­wie­ka.

Męż­czy­zna od­kaszl­nął. Omiótł chło­pa­ka prze­ra­ża­ją­cy­mi, głę­bo­ko usa­do­wio­ny­mi, ma­to­wy­mi ocza­mi, uśmie­cha­jąc się pod nosem tak sze­ro­ko, że Matt wi­dział jego zęby, przy­po­mi­na­ją­ce zęby wam­pi­ra. Gdy tylko spoj­rzał na tego czło­wie­ka, w gło­wie po­ja­wia­ła mu się jedna myśl wy­pi­sa­na wiel­ki­mi li­te­ra­mi: ucie­kaj!

Chwi­la ciszy, jaka wów­czas za­pa­no­wa­ła, zda­wa­ła się trwać w nie­skoń­czo­ność.

– Twoja matka nie żyje – po­wie­dział, prze­ry­wa­jąc gro­bo­we mil­cze­nie, a jego uśmiech, teraz zu­peł­nie bez­u­czu­cio­wy, był w sta­nie prze­stra­szyć nawet naj­trwal­sze­go.

Słowa męż­czy­zny od­bi­ły się echem w gło­wie Matta.

Jak to nie żyje?

Jego mózg zajął się za­pę­tla­niem tego jed­ne­go py­ta­nia. Co praw­da Matt już wcze­śniej za­sta­na­wiał się, czy aby na pewno nie zabił matki, lecz za nic w świe­cie nie przy­jął do sie­bie ta­ko­we­go sce­na­riu­sza. Ta myśl do­bi­ła go jesz­cze bar­dziej. Wpadł

w pa­ni­kę. Chciał jak naj­szyb­ciej opu­ścić ten cho­ler­ny sklep i udać się do domu.

Już nie czuł stra­chu, lecz wście­kłość. Jakim pra­wem jakiś obcy facet mówił mu takie rze­czy? Jakim…

– Sły­sza­łeś? Twoja matka… – za­czął męż­czy­zna, ale nie do­koń­czył. Matt mu na to nie po­zwo­lił.

– Stul pysk! – wrza­snął, lecz uśmiech jego opraw­cy wcale nie zma­lał. Wręcz prze­ciw­nie: męż­czy­zna za­czął szcze­rzyć się do gra­nic moż­li­wo­ści, co tylko jesz­cze bar­dziej roz­wście­czy­ło Matta. – Jak śmiesz… jak śmiesz… – Po omac­ku za­czął wy­ma­chi­wać rę­ko­ma, nie­mal ich nie czu­jąc.

Jed­nak ten od­sko­czył w tył i stał się już je­dy­nie gło­sem brzę­czą­cym w gło­wie Matta. Tym samym gło­sem, który po­wie­dział mu wła­śnie, że jego matka nie żyje. Że to Matt ją zabił. Ko­cha­ny sy­na­lek zabił wła­sną matkę.

– Słu­chaj, dzie­cia­ku. Za­bi­łeś swoją matkę tam­te­go po­po­łu­dnia, kiedy wró­ci­ła ze skle­pu, a ty sie­dzia­łeś jak debil na ka­na­pie i nawet jej nie po­mo­głeś.

– Skąd ty…

– Za­mknij gębę i słu­chaj. Pa­mię­tasz to, praw­da? – za­py­tał męż­czy­zna, jed­nak nie za­cze­kał na od­po­wiedź i mo­men­tal­nie wzno­wił: – Za­czę­ła wy­po­mi­nać ci, że nie po­tra­fisz sobie zna­leźć pracy, i ty wtedy jak jakiś psy­cho­pa­ta rzu­ci­łeś się na nią, przez co ude­rzy­ła głową o płyt­ki z takim im­pe­tem, że roz­kwa­si­ła sobie czasz­kę.

Matt pa­mię­tał to, teraz do­sko­na­le wy­raź­nie. Z jego oczu za­czę­ły pły­nąć łzy, a gniew, który tak bar­dzo od­czu­wał przed chwi­lą, za­mie­nił się w go­rycz i smu­tek. Od­szedł nie­mal­że tak szyb­ko, jak przy­szedł. Chło­pak spu­ścił głowę i nic nie robił, je­dy­nie słu­chał dalej. Tylko na to po­zwa­lał mu wy­mę­czo­ny do­zna­nia­mi or­ga­nizm.

– Ona nie żyje, ale wszyst­ko może się od­wró­cić.

Na te słowa chło­pak uniósł wzrok.

Może się od­wró­cić? Co to ma się zna­czyć? Kim on, do cho­le­ry, jest? Czyż­by ta wia­do­mość, którą wy­sła­łem…

– O czym mó­wisz? – Jego głos nie­mal za­nikł. Gar­dło miał po­draż­nio­ne od krzy­cze­nia.

Na­sta­ła cisza. Matt po­czuł, że za­czy­na tra­cić rów­no­wa­gę. Po chwi­li męż­czy­zna ode­zwał się po­now­nie:

– Ob­ser­wu­ję cię już od dłuż­sze­go czasu. Wi­dzia­łem całe to zda­rze­nie, wi­dzia­łem każdy twój dzień, który spę­dzi­łeś póź­niej w tej norze. To dzię­ki Niemu. Nasz Pan cię upa­trzył i kazał mi bacz­nie ob­ser­wo­wać. Je­stem Jego wy­słan­ni­kiem i to ja pod­rzu­ci­łem ci tę kart­kę z ogło­sze­niem. Pan chciał, abyś w końcu Mu za­ufał oraz wy­ko­rzy­stał szan­sę, jaką ci daje. W wia­do­mo­ści na­pi­sa­łeś, że chciał­byś cof­nąć czas i spra­wić, że los po­to­czy się ina­czej. Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję, Matt. Chcesz ją usły­szeć?

Matt zro­zu­miał wszyst­ko. Czyli jed­nak to wszyst­ko to praw­da? Ale jak? Jakim cudem, do cho­le­ry?

Czuł lęk do męż­czy­zny w płasz­czu. Uświa­do­mił sobie, że ten ob­ser­wo­wał go ca­ło­do­bo­wo. Ob­ser­wo­wał go na każ­dym kroku. Jak bawi się z psem, a nawet jak śpi, co wzbu­dzi­ło w nim jesz­cze więk­sze prze­ra­że­nie. Nie chciał tego słu­chać, lecz coś w jego środ­ku pra­gnę­ło in­ne­go ob­ro­tu spraw sprzed mie­sią­ca, więc z bólem przy­tak­nął, a męż­czy­zna wzno­wił.

– Cof­niesz się w cza­sie do tego dnia, gdy wszyst­ko się za­czę­ło. – Urwał, aby mózg Matta na­dą­żył. – Nagle znaj­dziesz się na tam­tej sofie w sa­lo­nie, a twoja matka przyj­dzie w ciągu dzie­się­ciu minut. Bę­dziesz miał moż­li­wość do­ko­na­nia in­ne­go wy­bo­ru i praw­do­po­dob­nie, jeśli wy­bie­rzesz mą­drze, bę­dziesz wiódł szczę­śli­we życie w cie­płym domu swo­jej matki.

Głos męż­czy­zny przy­po­mi­nał głos czło­wie­ka gra­ją­ce­go w po­ke­ra i sta­wia­ją­ce­go wszyst­ko na jedną kartę. Matt przez chwi­lę za­sta­na­wiał się i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie uznał to za ja­kieś bred­nie. Na­to­miast po paru se­kun­dach, albo mi­nu­tach (nie po­tra­fił teraz tego oce­nić), uświa­do­mił sobie, że nie ma nic do stra­ce­nia.

– Ale? – zadał py­ta­nie, nie mając pew­no­ści, czy facet w płasz­czu je usły­szał.

– Ale jest szan­sa, że coś pój­dzie nie tak i tra­fisz tam, gdzie byśmy nie chcie­li. In­ny­mi słowy, tra­fisz do rów­no­le­głe­go świa­ta, który rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi. W jed­nym świe­cie dzień koń­czy się znacz­nie szyb­ciej, za to noc jest dwu­krot­nie dłuż­sza. W innym zaś mar­twi po­tra­fią wsta­wać z grobu, kiedy chcą, jed­nak gdy już wra­ca­ją, to zu­peł­nie inni, niż byli za życia.

Matt słu­chał w otę­pie­niu słowa po sło­wie. Pró­bo­wał to wszyst­ko prze­two­rzyć, lecz był tak zmę­czo­ny, że ledwo na­dą­żał.

– Mó­wiąc „inni”, mam na myśli sza­leń­ców po­zba­wio­nych uczuć, chęt­nych krwi i mor­derstw. Takie świa­ty zda­rza­ją się jed­nak dość rzad­ko. Prze­waż­nie jedna na dzie­sięć osób ma pecha i tam tra­fia.

Matt mu prze­rwał:

– Jak to jedna na dzie­sięć? Ktoś przede mną też się cofał?

Męż­czy­zna zi­gno­ro­wał py­ta­nie i mówił dalej:

– Naj­go­rzej jest, kiedy osob­nik tra­fia na po­łą­czo­ne świa­ty, gdzie noc i dzień róż­nią się od tych tu­tej­szych i w do­dat­ku lu­dzie na­wza­jem się mor­du­ją. Jed­nak takie sy­tu­acje mają miej­sce bar­dzo rzad­ko.

Matt się po­gu­bił. To, co sły­szał, wy­da­wa­ło się dla niego zu­peł­ną fik­cją, choć facet brzmiał bar­dzo prze­ko­nu­ją­co, wręcz przej­mo­wał i ma­ni­pu­lo­wał umysł swej ofia­ry. Chło­pak my­ślał, lecz po­wo­li prze­szy­wa­ła go bez­sil­ność i chciał jak naj­szyb­ciej stąd się wy­nieść.

– Wy­bie­raj. Ry­zy­ku­jesz albo ży­jesz nadal tym samym ży­ciem u boku psa, który i tak umrze z głodu, a ty, jak skoń­czą ci się pie­nią­dze, po­dzie­lisz jego los. No, chyba że wcze­śniej coś wy­my­ślisz. Jed­nak teraz masz szan­sę. Mo­żesz zy­skać na­praw­dę mnó­stwo.

Miał mę­tlik w gło­wie. Naraz na­wie­dza­ło go mul­tum myśli i sce­na­riu­szy, któ­rych końca nie umiał sobie nawet wy­obra­zić, jed­nak jed­ne­go był pe­wien: jeśli rze­czy­wi­ście ten męż­czy­zna mówił praw­dę i byłby w sta­nie wszyst­ko od­wró­cić, to Matt nie miał nic do stra­ce­nia. Ak­tu­al­ne życie, jakie pro­wa­dził, do­pro­wa­dza­ło go na skraj wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej i fi­zycz­nej. Każdy dzień to walka ze wszyst­kim, co go ota­cza­ło. Cią­gły stres, mróz oraz zmar­twie­nia. Tak na­praw­dę to obec­ne życie długo nie po­trwa. W końcu wszyst­ko musi się kie­dyś skoń­czyć. A jeśli bę­dzie miał szczę­ście i trafi do do­bre­go świa­ta, to praw­do­po­dob­nie do­ży­je eme­ry­tu­ry.

Pod­niósł głowę, spo­glą­da­jąc na męż­czy­znę, który jesz­cze tak nie­daw­no prze­ra­żał go do szpi­ku kości, a teraz zda­wał się być jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

– Chcę za­ry­zy­ko­wać – po­wie­dział, a słowa te ledwo prze­szły mu przez gar­dło. Wła­śnie pod­jął naj­waż­niej­szą de­cy­zję w swoim życiu.

Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się i kiw­nął głową. Po chwi­li obraz Matta za­sło­ni­ła czerń.

 

***

 

Sofa była mięk­ka i wy­god­na.

Sie­dział w tych sa­mych ciu­chach co tam­te­go dnia, kiedy po­kłó­cił się z matką. Te same spra­ne, jasne dżin­sy i jesz­cze bar­dziej spra­na biała ko­szul­ka się­ga­ją­ca swym roz­mia­rem aż do ud chło­pa­ka. Wów­czas w kraju pa­no­wa­ła moda na tak zwane ciu­chy „over­si­ze”. Matt, choć je nosił, nigdy nie wi­dział w nich ni­cze­go nad­zwy­czaj­ne­go. Uwa­żał, że ciuch to ciuch i ma je­dy­nie za­kry­wać miej­sca, do któ­rych świa­tło nie do­cie­ra.

Sie­dział tam, on sprzed mie­sią­ca, pół roku po ma­tu­rze, jed­nak pa­mię­tał noc, pod­czas któ­rej marzł. Mo­ment, kiedy uża­lał się nad kart­ką pa­pie­ru. Mo­ment, gdy wyj­rzał przez okno i ku jemu zdzi­wie­niu nie było tam żad­nych ćpu­nów szu­ka­ją­cych od­lo­tu. Wszyst­kie te wspo­mnie­nia z rze­ko­mej prze­szło­ści (a w prak­ty­ce przy­szło­ści) po­wo­li od­kry­wa­ły się, jakby były spo­wi­te mgłą, która stop­nio­wo za­ni­ka­ła.

Nagle przy­po­mniał sobie chwi­lę, gdy stał przed su­per­mar­ke­tem. Przy­piął psa, a póź­niej…

No wła­śnie, co było póź­niej?

Sie­dział na sofie za­my­ślo­ny, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, co tam się wy­da­rzy­ło, ale miał zu­peł­ną pust­kę w gło­wie, do mo­men­tu aż do miesz­ka­nia we­szła jego matka. Po­czuł déjà vu.

Wtem drzwi sta­nę­ły otwo­rem i wpu­ści­ły świa­tło do po­nu­re­go domu. W progu stała po­stać. Choć z po­cząt­ku jej nie roz­po­znał, gdyż ka­pry­śne słoń­ce po­sta­no­wi­ło za­kryć jej twarz, wie­dział, że to jego matka. No bo kto inny mógł­by go wtedy od­wie­dzić? Matt wy­tę­żył wzrok i cze­kał.

Jak długo tam stała? Dzie­sięć se­kund? Pięt­na­ście? Nie­waż­ne. Uczy­ni­ła wresz­cie krok do przo­du, przez co Matt do­strzegł ją, jed­nak pod cał­ko­wi­cie innym kątem.

Nagle wszyst­ko do niego wró­ci­ło. Wspo­mnie­nia z su­per­mar­ke­tu w końcu wy­szły z za­mglo­nej stre­fy. Przy­po­mniał sobie fa­ce­ta, który do­słow­nie chwi­lę temu przed­sta­wił się jako „wy­słan­nik swo­je­go pana” i dał Mat­to­wi szan­sę. Jego ciało za­czę­ło się pocić. Chciał to za­trzy­mać, pra­gnął w jakiś spo­sób po­wró­cić do stanu, w jakim był pod­czas sie­dze­nia na sofie. Zro­zu­miał wów­czas, że męż­czy­zna nie kła­mał. Matt rze­czy­wi­ście otrzy­mał szan­sę.

Matka we­szła do środ­ka, od­sła­nia­jąc całą swą oka­za­łość, lecz osoba, którą zo­ba­czył, zde­cy­do­wa­nie nie była jego matką.

Wy­glą­da­ła jak po­twór. Gałek ocznych nie­mal nie miała, za­stą­pi­ły je czar­ne, ogrom­ne czar­ne dziu­ry, jakby ślady po po­strza­le z du­bel­tów­ki. Blond włosy prze­jął kolor sza­ro­ści.

Ko­bie­ta wy­glą­da­ła tak okrop­nie, że żo­łą­dek pod­szedł Mat­to­wi do gar­dła, po­wo­du­jąc od­ruch wy­miot­ny, mimo że chło­pak nie pa­mię­tał, kiedy ostat­ni raz co­kol­wiek jadł. Skrzy­wił się, chwy­ta­jąc się za brzuch. Spoj­rzał po­now­nie na matkę i do­strzegł o wiele wię­cej szcze­gó­łów – była chud­sza o ponad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, a ubra­nia ubru­dzo­ne miała zie­mią. Zu­peł­nie jakby…

Zu­peł­nie jakby przed chwi­lą wy­szła z grobu…

Żo­łą­dek ści­snął mu się jesz­cze moc­niej, a serce na­wa­la­ło dwu­krot­nie szyb­ciej niż nor­mal­nie. W drzwiach stała po­stać, jaka nie na­wie­dza­ła Matta nawet w kosz­ma­rach. Po­wy­krzy­wia­na we wszyst­kie stro­ny, z ko­ść­mi wy­sta­ją­cy­mi tak, jakby pró­bo­wa­ły się wy­rwać ze skóry.

Nagle nie wie­dząc skąd, stali oni za­le­d­wie krok od sie­bie. Matt po­my­ślał, że matka po­tra­fi się te­le­por­to­wać ja­kimś ma­gicz­nym spo­so­bem, co jesz­cze bar­dziej go prze­ra­zi­ło.  Teraz pra­gnął już tylko zna­leźć się w swoim miesz­ka­niu, gdzie każ­de­go dnia trząsł się

z zimna. Mimo że uwa­żał tamto miej­sce za naj­gor­sze, co go w życiu spo­tka­ło, to wła­śnie tam chciał być.

Matka pod­nio­sła wyżej głowę. Coś w jej karku chrup­nę­ło, przy­pra­wia­jąc tym samym chło­pa­ka o dreszcz. Gdy ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły, usta ko­bie­ty wy­krzy­wi­ły się w ma­ka­brycz­nym uśmie­chu, uka­zu­jąc nie­rów­ne, żółte zęby. Jej oczy (a w za­sa­dzie ich brak) spra­wił, że Matt za­mknął swoje i za­sło­nił uszy. Teraz wy­glą­dał jak dziec­ko, które za­czy­na od­li­cza­nie, będąc szu­ka­ją­cym w grze cho­wa­ne­go. Stał tak parę chwil i my­ślał, że to wszyst­ko to jakiś cho­ler­ny sen i tak na­praw­dę znaj­du­je się tuż obok Sher­loc­ka. Otwo­rzył oczy, ale się po­my­lił. Nadal stał w tym samym miej­scu, lecz matki już nie było.

Za­marł, wstrzy­mu­jąc od­dech. Jego serce wa­li­ło w klat­kę pier­sio­wą, omal jej nie uszka­dza­jąc, a w po­ko­ju pa­no­wa­ła gro­bo­wa cisza. Wryty w miej­scu, chło­pak na­słu­chi­wał. Tem­pe­ra­tu­ra za­czy­na­ła spa­dać, a włosy na rę­kach Matta się zje­ży­ły. Do­stał gę­siej skór­ki.

Pokój za­czę­ła prze­peł­niać ciem­ność, a na ze­wnątrz czas mijał bły­ska­wicz­nie. Słoń­ce szyb­ko za­cho­dzi­ło za ho­ry­zont i do okien przez za­sło­nię­te ro­le­ty wpa­da­ło coraz mniej świa­tła.

Coś dziw­ne­go spra­wi­ło, że słoń­ce za­szło znacz­nie szyb­ciej, niż po­win­no. Matt po­my­ślał, że być może stał go­dzi­nę czy dwie, mimo że dla niego było to za­le­d­wie pa­rę­na­ście se­kund. Nagle uświa­do­mił sobie, że miał pecha. Był jed­nym z dzie­się­ciu. Świat, do któ­re­go się prze­niósł, nie był taki, jaki chciał, żeby był.

Oczy Matta ledwo zdą­ży­ły się przy­zwy­cza­ić do ciem­no­ści, gdy nagle zza jego ple­ców do­biegł go gło­śny ryk, po czym szyb­kie kroki za­czę­ły od­bi­jać się echem od ścian. Chło­pak był zbyt prze­ra­żo­ny, by się od­wró­cić. Mógł je­dy­nie wy­cze­ki­wać roz­wo­ju spraw.

Kroki stały się coraz szyb­sze. Matka pędzi jak sza­lo­na i z każdą se­kun­dą jest coraz bli­żej. Bie­gła, wyjąc w nie­bo­gło­sy jak mor­der­ca go­nią­cy swoją ofia­rę nocą po lesie. Pięć me­trów. Trzy. Dwa… Aż po­czuł, jak coś wbija mu się w plecy. Runął na zie­mię jak po­ła­ma­ny, a jego ciało przy­gniótł cię­żar matki. Role się od­wró­ci­ły. Teraz to ona za­bi­je jego.

Moc­nym uści­skiem chwy­ci­ła go za kark, po czym za­czę­ła wbi­jać ostre pa­znok­cie w skórę. Matt po­czuł cie­płą ciecz na szyi, a na­stęp­nie obraz za­czął mu za­ni­kać.

Tracę przy­tom­ność – po­my­ślał.

Jej ko­la­na za­czę­ły wier­cić w ple­cach Matta, nie­mal ich nie ła­miąc, a uchwyt prze­ra­ża­ją­cej dłoni przy­brał na sile. Ści­ska­ła go naj­moc­niej, jak tylko mogła. Nadal krzy­cza­ła ochry­ple, ni­czym psy­cho­pat­ka. Po chwi­li wrzask prze­isto­czył się w szy­der­czy, do­no­śny śmiech, taki, jaki wy­da­ją z sie­bie osoby prze­by­wa­ją­ce w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym, wi­dząc swoje od­bi­cie w lu­strze.

Pró­bo­wa­ła od­wró­cić głowę Matta, ale jego ciało sta­wia­ło opór, od­ma­wia­ło ja­kie­go­kol­wiek po­słu­szeń­stwa i samo sta­ra­ło się bro­nić. Ule­gło jed­nak po chwi­li i padł na brzuch, z głową wy­gię­tą w lewą stro­nę, tak że było widać jedną stro­nę jego twa­rzy. Druga zaś przy­ci­śnię­ta była z całej siły do pod­ło­gi, co nie­mal ła­ma­ło kości po­licz­ko­we.

Ko­bie­ta prze­sta­ła się śmiać. Pod­su­nę­ła głowę na bli­skość za­le­d­wie kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów od jego. Za­czę­ła coś mówić, jed­nak Matt nic z tego nie ro­zu­miał. Po­czuł obrzy­dli­wy smród, wy­do­by­wa­ją­cy się z ust matki, i kro­pel­ki śliny na twa­rzy. Przed ocza­mi za­czę­ły sza­leń­czo migać mu drob­ne kó­łecz­ka, wy­glą­dem przy­po­mi­na­ją­ce małe muchy, aż w końcu zmu­szo­ny był, aby za­mknąć oczy, by ich nie wi­dzieć. Przy­go­to­wał się na śmierć. Chciał umrzeć, pra­gnął tego jak nigdy dotąd. Owo pra­gnie­nie znacz­nie prze­ra­sta­ło to, które czuł w mo­men­cie, gdy marzł opa­tu­lo­ny ko­ca­mi i grubą kurt­ką. W pew­nym stop­niu jego umysł prze­peł­ni­ła ulga i świa­do­mość, że bez niego świat bę­dzie lep­szy. Świa­do­mość, że już nigdy nie po­czu­je chło­du i nie bę­dzie cho­dził głod­ny. Nigdy już nie zo­ba­czy smut­nej mord­ki Sher­loc­ka.

Nagle go oświe­ci­ło. Gdzie, do cho­le­ry, jest Sher­lock? Czyż­by w tej rze­czy­wi­sto­ści

w ogóle nie ist­niał?

– Zabij mnie! – jęk­nął ostat­kiem sił, co wy­wo­ła­ło ból w oko­li­cach szczę­ki.

Jego okrzy­ki szyb­ko do­bie­gły końca. Wzdry­gnął się, gdy po­czuł prze­szy­wa­ją­cy ból w ple­cach. Coś ostre­go wbiło się de­li­kat­nie w jego skórę, roz­ci­na­jąc ją na pół. Całe plecy sta­no­wi­ły jedno wiel­kie ogni­sko prze­ra­ża­ją­ce­go bólu, ale Matt nie miał już sił, aby co­kol­wiek zro­bić. Nie wie­dział, co się dzie­je, lecz się do­my­ślał. Praw­do­po­dob­nie matka roz­cię­ła mu plecy od karku do pasa i za­mie­rza­ła zro­bić z nim coś sza­lo­ne­go. Może wy­rwie mi serce? A może…

Nie zdą­żył wy­my­ślić ni­cze­go no­we­go. Nagle od­ciął się zu­peł­nie, nie czu­jąc nic. Nie mogąc mówić, ru­szać się czy nawet mru­gać.

A więc tak wy­glą­da śmierć?

 

 

***

 

Otwo­rzył oczy, z tru­dem ła­piąc od­dech. Świa­tło prze­szy­ło jego wzrok i spra­wi­ło, że źre­ni­ce w jed­nej chwi­li zmniej­szy­ły się do wiel­ko­ści ziarn­ka pia­sku. Zdez­o­rien­to­wa­ny Matt leżał na zim­nych płyt­kach w swoim domu, owi­nię­ty kocem.

Na ze­wnątrz ptaki śpie­wa­ły w du­ecie, a wiatr po­wie­wał od okna do okna, tak jakby nie wie­dział, któ­rę­dy le­cieć.

– Co się… – wy­mam­ro­tał Matt pod nosem.

Dźwi­gnął się do po­zy­cji sie­dzą­cej i syk­nął z bólu prze­szy­wa­ją­ce­go całe jego plecy. Głowa mu pul­so­wa­ła, a ciało ewi­dent­nie było wy­czer­pa­ne. Lekko od­kaszl­nął, prze­tarł oczy i wy­mie­rzył sobie siar­czy­ste­go po­licz­ka na po­bu­dze­nie. Wie­dział już, gdzie się znaj­du­ję. Te same po­obry­wa­ne z ta­pe­ty ścia­ny, bła­ga­ją­cy o na­pra­wę barek, lo­do­wa­te płyt­ki. To jego miesz­ka­nie.

W pew­nej chwi­li ura­do­wał się w duchu i uśmiech­nął, lecz uśmiech od­fru­nął tak szyb­ko, jak się po­ja­wił. Z jed­nej stro­ny za wszel­kie skar­by pra­gnął zna­leźć się wła­śnie tu, gdzie jest obec­nie, lecz z dru­giej, wręcz prze­ciw­nie. Myśl, że znowu bę­dzie mu­siał wal­czyć o życie, przej­mo­wać się pro­ble­ma­mi i obo­wiąz­ka­mi, spra­wia­ła, iż po­now­nie czuł bez­rad­ność. Nagle tra­fi­ły do niego wspo­mnie­nia bę­dą­ce jakby je­dy­nie jego wy­obra­że­niem.

Wstał na równe nogi ener­gicz­nym ru­chem. Koc zsu­nął się z jego ciała, opa­da­jąc cięż­ko na płyt­ki, a on sam z prze­ra­że­niem za­czął macać swoje plecy, które na całe szczę­ście, były całe. Był pe­wien, że zgi­nął. Był pe­wien, że to matka go za­bi­ła w ra­mach ze­msty.

– Mama…

Znaj­do­wał się w kuch­ni, a na ze­wnątrz na­sta­wał dzień. Matt, wciąż zdez­o­rien­to­wa­ny, za­czął roz­glą­dać się do­oko­ła. Jego wzrok utkwił w barku. Poza pod­sta­wo­wy­mi tam przed­mio­ta­mi do­strzegł coś jesz­cze – małą, pla­sti­ko­wą to­re­becz­kę z su­wa­kiem.

Pod­szedł bli­żej, przy­glą­da­jąc się zna­le­zi­sku uważ­nym wzro­kiem. Była pusta, lecz wid­niał na niej przy­kle­jo­ny świ­stek pa­pie­ru z ja­kimś na­pi­sem. Szyb­kim ru­chem chwy­cił to­re­becz­kę i uniósł ją na wy­so­kość kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów od oczu. Nagle jego ciało zalał pot, w gło­wie mu się za­krę­ci­ło, a dło­nie za­czę­ły drżeć. Na kar­tecz­ce na­pi­sa­ne czar­nym mar­ke­rem słowo, gło­si­ło: LSD.

Uświa­do­mił sobie wszyst­ko: zda­rze­nia, które prze­żył, facet w skle­pie, jego walka z matką, to wszyst­ko było cho­ler­nym złu­dze­niem wy­two­rzo­nym przez jego mózg. Cała prze­szłość wy­da­wa­ła się być tak re­al­na, a w rze­czy­wi­sto­ści była je­dy­nie czymś, co nigdy nie miało miej­sca.

Za­czął się za­sta­na­wiać, kiedy zażył nar­ko­tyk i w ja­kiej ilo­ści. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia do­szedł do wnio­sku, że zda­rzy­ło się to zanim jesz­cze od­wie­dził go Tom, po­nie­waż facet, który ich ob­ser­wo­wał, mu­siał być tylko ha­lu­cy­na­cją. W tej chwi­li nie po­tra­fił już roz­róż­nić rze­czy­wi­sto­ści od fik­cji, w jaką wpę­dził go sza­lo­ny umysł.

Upadł i ostat­nie, co za­pa­mię­tał, nim za­la­ła go ciem­ność, to zimny dotyk twar­dej po­sadz­ki na po­licz­ku.

Koniec

Komentarze

Na­ten­de, czym po­wyż­sza Szan­sa różni się od opo­wia­da­nia pod tym samym ty­tu­łem, które prze­czy­ta­łam w kwiet­niu tego roku? Przej­rzaw­szy tekst do­szłam do wnio­sku, że nie różni się chyba ni­czym – nawet wska­za­ne pal­cem błędy nie zo­sta­ły sko­ry­go­wa­ne. :(

Oba­wiam się, Na­ten­de, że w ten spo­sób nie po­pra­wisz wła­snych umie­jęt­no­ści i nie zdo­bę­dziesz czy­tel­ni­ków.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Drogi au­to­rze, Reg ma rację.

Wy­co­fa­łeś wszyst­kie swoje tek­sty, ale cho­ciaż­by w Two­ich ko­men­ta­rzach wi­docz­nych na pro­fi­lu widać, że one były.

Ro­zu­miem, że chciał­byś mieć fe­ed­back, ale roz­wa­ży­ła­bym na Twoim miej­scu więk­szą ak­tyw­ność na­kie­ro­wa­ną na spo­łecz­ność, na in­nych użyt­kow­ni­ków, bo to znacz­nie lep­sza me­to­da uzy­ska­nia po­pu­lar­no­ści niż wrzu­ca­nie po raz drugi tego sa­me­go tek­stu.

 

Łap po­rad­nik su­rvi­va­lo­wo-sa­vo­ir vivre’owy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842

W kwe­stii tego kon­kret­ne­go tek­stu po­le­cam punkt 10, pod­punkt faux pas, a w kwe­stiach ogól­nych zwłasz­cza punk­ty 6-7 o ko­men­ta­rzach i zy­ski­wa­niu po­pu­lar­no­ści.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka