
Mały Marcus Jorgensen starannie nastawiał budzik w smartfonie. Dobrze wiedział, jak to się robi, pragnął jednak znacznie zwiększyć siłę sygnału. Do tej pory nigdy się tym nie zajmował, ale sprawa zintensyfikowania głośności okazała się bardzo prosta.
Z zadowoleniem zatarł piąstki i zaczął pogwizdywać. Trudnej sztuki świstania nauczył się dwa tygodnie temu i lubił z niej korzystać.
Pomyślał, że dzisiaj przed północą na pewno dopnie swego. Zbudzi się w środku nocy i sprawdzi coś, co od dawna go niepokoiło.
Ułożył aparat na blacie nocnego stolika. Po krótkim namyśle wsunął go pod kołderkę. Mama niebawem przyjdzie dać mu całusa na dobranoc. Mogła coś zauważyć, a nie chciał przedwcześnie zdradzić swoich zamiarów. Rankiem, przy śniadaniu, i tak z dumą wszystko jej opowie.
Sześcioletni chłopczyk zamierzał ustalić, czy Widmowy Las istnieje naprawdę, czy może, jak uznawała jego rodzicielka, po prostu ukazuje mu się w śnie. Twierdziła z uśmiechem, że las jest majakiem, sennym omamem, przywidzeniem bez znaczenia.
Pewnie, jak zwykle, miała rację, ale Marcusa wieczorami wciąż dręczyła niezaspokojona ciekawość. Przecież już dwa razy widział ten bardzo dziwny bór… Przypadkiem, bo przejadł się i nie mógł zasnąć.
Wystarczało zerwać się w środku nocy, odsunąć rąbek zasłony w oknie i wdrapać na krzesełko. Parkan z prętów, otaczający ogród, znajdował się zaledwie o kilkanaście kroków, a późne wieczory dzięki pełni księżyca i bezchmurnemu niebu były teraz bardzo jasne. Zerknie tylko, czy za metalowym płotem wciąż znajduje się asfaltowa droga, łącząca okoliczne posiadłości i wiodąca do miasteczka, czy też ten trakt zniknie, a on ponownie zobaczy bujną knieję. Bardzo dziwną… I malca na jej skraju, pilnie wpatrującego się w przestrzeń, zapewne w dom naprzeciwko.
W willę jego rodziców.
Marcus sądził, że ten niby senny zwid jest jego rówieśnikiem. Wyglądał naprawdę okropnie, prawie jak upiór. Zawsze jednak uśmiechał się. Chyba na kogoś czekał. Może właśnie na niego, Marcusa? Może wcześniej go podpatrzył i dowiedział się, że mieszka blisko?
Całkiem niedawno, z wielką ciekawością oglądając jakiś komiks, najmłodszy mieszkaniec rezydencji dokładnie poznał znaczenie wyrazu „upiór”. Pasował jak ulał do wyglądu zjawy z Widmowego Lasu – tak nazywał krajobraz, oglądany nocami za oknem.
Ale przecież – pomyślał chłopczyk. – Moglibyśmy się razem pobawić. Może on zna ciekawe zabawy? No i w końcu przekonam się, czy to naprawdę sen… A jutro przekażę wszystko mamie. I tatulkowi, jak przyjedzie na urlop. Zdziwi się! Ha!
Ponownie radośnie zatarł piąstki.
Szczęknęła klamka w drzwiach. Klara Jorgensen przybyła, jak czyniła każdego wieczoru, żeby czule utulić do snu swoją latorośl.
***
Patrzyli na siebie w milczeniu.
– Cześć – powiedział niepewnie jeden z chłopaczków. – Mam na imię Marcus. A ty?
Dzieliło ich wysokie, prętowe ogrodzenie, ale stali zaledwie o krok od siebie.
– André – padła odpowiedź. – Trochę dziwnie wyglądasz… Nawet bardzo dziwnie. I twój las też jest inny. Taki cherlawy…
– Nasz jest naprawdę cudowny! – dodał po chwili André z niekłamaną dumą.
Marcusowi mignęła myśl, że w nocy za ogrodzeniem nie ma ogrodów, tylko bory. Teraz widział dokładnie potężne drzewa, niezwykle wysokie, z rozległymi koronami pełnymi liści i dziwnych owoców. Wszystkie były czarne. Wśród nich dostrzegł piętrowy dom z czerwonej cegły z rozległym tarasem, usytuowany na niewielkiej polanie. Spore okna odbijały światło księżyca.
Prezentował się bardzo ładnie, ale Marcus osądził, że jego rodzinna willa w niczym mu nie ustępuje.
– Wcale nie! – oburzył się na wcześniejszą uwagę. – Przecież u nas nie rośnie las! Mamy wspaniały ogród – podkreślił.
– Żebyś wiedział, jak rodzice o niego dbają! – dodał po chwili. – A jak p l o n u j e!
Z dumą użył niedawno poznanego słowa.
– W ogóle nie kupujemy owoców albo warzyw. – Potrząsnął głową. – Maliny, borówki i ożyny rozpływają się w ustach. Tak samo jabłuszka i gruszeczki, gdy dojrzeją. Uwierz mi.
Oczy André’a niespodziewanie błysnęły, tak mocno, że Marcus odruchowo się cofnął.
– Nie wiem, o czym mówisz. My nie mamy czegoś takiego… – stwierdził chłopiec, stojący pośród drzew. – Chyba szkoda… Muszę powiedzieć o tym mamie, na pewno coś zaradzi.
Nocny przybysz zza drugiej strony metalowego płotu z zadowoleniem uznał, że sprawa ogrodu została załatwiona. Zagwizdał melodyjnie.
– Ja tak nie umiem… Ładnie brzmi – stwierdził André z zatroskaniem. – Podszkolisz mnie? Moja mama na pewno będzie zachwycona. Sprawię jej niespodziankę.
– Pewnie – stwierdził Marcus ochoczo. – Wiesz, gwizdanie nie jest łatwe… Ale, jak nauczysz się odpowiednio układać wargi i nabierać powietrza, idzie jak z płatka. Załatwione.
– Dobra, bardzo dziękuję.
Obaj patrzyli na siebie z zadowoleniem.
– Może się pobawimy? Najlepiej w chowanego, bo nie mamy zabawek – zaproponował André. – Następnym razem przyniosę swoje, a ty swoje. Tylko musisz przejść przez płot. Dasz radę?
– Pewnie. – Marcus ponownie zatarł drobne dłonie. – W rogu ogrodzenia jest l u k a.
Chłopiec, jak z zadowoleniem odnotowywała jego matka, bardzo szybko przyswajał usłyszane nowe słowa, pytał o ich znaczenie, zapamiętywał i często z lubością używał. Miał jednak nawyk ich wyrazistego akcentowania, co czasami zdaniem dorosłych brzmiało śmiesznie. Klara nie strofowała synka, bo wiedziała, że z upływem lat porzuci ten zwyczaj.
– Wiem, bo kiedyś sprawdzałem – ciągnął. – Tata narzekał, że robotnicy pożałowali pręta i powstał o d s tę p. Przecisnę się i zaraz będę u ciebie! To potrwa zaledwie chwilkę!
Nowy malec w Widmowym Lesie nawet się nie zdziwił, że ubrany tylko w pidżamkę i bamboszki, wcale nie odczuwał chłodu.
Po prostu uznał, że przestrzeń za ogrodzeniem p r o m i e n i u j e ciepłem.
I był z tego faktu niezwykle zadowolony.
***
Marcus i André spotykali się wiele razy, zawsze głęboką nocą. Chłopców nie odstraszał odmienny wygląd, raczej zaciekawiał. Przynosili zabawki, wywołujące u nich zdziwienie. Z rozkoszą uczyli się nowych gier i poświęcali temu sporo czasu.
Rankiem Marcus starannie ukrywał ziewanie.
Okazało się, że André jest trochę starszy. Chodził już do drugiej klasy szkoły prymarnej, a potomek rodziny Jorgensenów kończył w tym roku przedszkole, o którym zresztą nowemu koledze opowiadał z wielkim zadowoleniem.
Jednak nieznaczna różnica wieku w niczym im nie przeszkadzała. Spotkania zaczynały ich pochłaniać.
Marcus nawet słówkiem nie zająknął się mamie o swoich nocnych wizytach. Pragnął opowiedzieć o nich wtedy, gdy będzie wiedział w s z y s t k o. I przekazać te dziwne doświadczenia po przyjeździe ojca na urlop.
Olaf Jorgensen był architektem, któremu do projektowania i wykonania powierzano coraz większe i trudniejsze budowy. Sprawiało mu to ogromną radość, ale jednocześnie wiązało się z częstymi pobytami w odległych miejscach. Ostatnio w domu bywał rzadko.
Marcus bardzo za nim tęsknił. Myśl, że po przyjeździe ojca zadziwi go niezwykłą opowieścią, wprawiała chłopca w zachwyt, więc na razie milczał jak zaklęty. Tłumaczył sobie, że na wszystko przyjdzie czas, powtarzając w ten sposób maksymę matki. Ciągle wchłaniał, podobnie jak André, nowe doznania i doświadczenia ze spotkań, więc stale odsuwał w czasie chwilę, gdy wszystko z r e l a c j o n u j e.
Wzajemne wizyty obu młodzieniaszków trwały nadal, ale wraz z upływem dni i miesięcy stawały się znacznie rzadsze. Pewnie po prostu spowszedniały… Mieli też wielu nowych znajomych i kolegów tam, gdzie żyli.
I pewnie dlatego już nie dzieciak, ale wyrośnięty chłopak, którym stał się Marcus, nigdy nie opowiedział ani matce, ani ojcu o tej bardzo dziwnej przyjaźni. I z wielu powodów nie spełnił swojego wcześniejszego zamiaru, związanego z czarnym owocem. Czasami bowiem bardzo poważnie zastanawiał się, czy jednak stale nie przeżywa powracającego snu, tak dziwnego, że wydawał się być rzeczywistością.
Lekarz i psycholog szkolny podczas rutynowych badań stwierdzali, że imponuje siłą, sprawnością i jest niezwykle zrównoważony.
A jednak w umyśle chłopca cień wątpliwości wciąż pozostawał, a nawet narastał…
***
Widmowy Las zawsze bardzo zaciekawiał Marcusa. Był naprawdę osobliwy… Chłopiec, chociaż jeszcze nie młodzieniec, już dawno poznał znaczenie tego określenia. Pasowało jak ulał.
Za domem z cegły, w którym mieszkał André, kryły się inne, niekiedy większe, czasami mniejsze, ale bardzo do siebie podobne budynki. Przybysz zza drugiej strony ogrodzenia szybko odkrył, że łączą je dobrze utrzymane ścieżki. A od każdego widocznego obejścia biegły kolejne, pewnie do dalszych gospodarstw. Chyba tworzyły plątaninę.
Tutaj zawsze było ciepło, Marcus nigdy nie czuł chłodu. To było dziwne.
– Ścieżki są wygracowane – rzucił kiedyś nowy kolega. – Co tydzień mój ojciec i sąsiedzi je wyrównują.
Ten fakt niespecjalnie zainteresował Marcusa, o wiele bardziej ciekawiło go to, że dziwna knieja zdawała się nie mieć końca. W nocy, zwłaszcza gdy nie świecił księżyc, niewiele było widać, ale przy bezchmurnym niebie korony czarnych drzew rozciągały się aż po horyzont. Wyglądało na to, że potężny las pokrywał cały świat André’a.
Ten niebawem to potwierdził. I zdziwił się bardzo, że za willą Jorgensenów jest zupełnie inaczej.
– Co to są łąki, pola i pastwiska? – zapytał. – Do czego służą?
Marcus mocno się nabiedził, zanim wytłumaczył, że stanowią źródła paszy dla zwierząt i pożywienia dla ludzi. Musiał wiele sobie przypomnieć, a chciał, żeby André dobrze zrozumiał ich rolę. Sam nie wiedział tego dokładnie, więc wyjaśnienie przychodziło z trudnością.
– U nas jest znacznie lepiej, bo zwierzątka pasą się w lesie. Sporo ich mamy – stwierdził z dumą André. – Zwierzaczki są bardzo ładne.
Marcus chciał zapytać, co się z nimi teraz dzieje, ale ugryzł się w język. Przecież było ciemno i na pewno te bydlątka, jak je dla siebie określił, smacznie śpią… Teraz już wiedział, że za domem znajduje się kilka mniejszych zabudowań. Pewnie stanowiły schronienia miejscowych zwierzaczków.
– Jak wyglądają i do czego służą? – zapytał z ciekawością.
– Jak wyglądają? Normalnie. – André wzruszył ramionami. – Niektóre są białe, inne czarne, czasami brązowe. Mają mięciutkie futerko. Dają mleko, a z niego wyrabia się różne produkty. Można też hodować je na mięso, ale mama tego nie robi. Jest wegetarianką i mówi, że zabijanie zwierzątek to obrzydlistwo.
Marcus zakonotował sobie w pamięci, że musi zapytać swoją mamę, co oznacza słowo wegetarianka. Nie rozumiał jego znaczenia, ale nie chciał się do tego przyznać.
– No i mają jeden róg pośrodku głowy – ciągnął André z dziwnie filuternym uśmiechem. – Wiesz, ty na pewno nie jesteś zwierzaczkiem, ale są trochę do ciebie podobne. Ale mi to u ciebie nie przeszkadza.
Marcus pokiwał głową. Uznał, że spostrzeżenie André’a jest słuszne. Ucieszył się, że jego wygląd, odmienny od wyglądu André’a, nie razi nowego znajomego.
– Jak się nazywają? – zadał kolejne pytanie. Nie miał zamiaru ciągle używać wyrazu „zwierzątka”. Na pewno posiadały jakieś miano.
– Jednorożce – padła odpowiedź. – To przecież proste.
– Aha… – skwitował Marcus. Nazwa nic mu nie mówiła, kojarzył tylko, że to chyba dobry stwór z bajek.
Rozmowy, wcale nie takie długie, André i Marcus prowadzili podczas przerw w rozgrywaniu gier. Często też w czasie ich trwania, jeżeli przygotowania do bitwy długo trwały.
Okazało się, że André dysponuje bardzo dobrą konsolą. I teraz obaj malcy siadali pod wyniosłym czarnym drzewem – zawsze stał tam stolik – i rozpoczynali starcie, nieraz trwające przez kilka spotkań.
Marcus zauważył ze zdziwieniem, że źli bohaterowie są bardzo do niego podobni, natomiast ci dobrzy, często ciemiężeni i łupieni, usiłujący się wyzwolić, stanowią kopie André’a. Mocno go to zdziwiło. Musiała być tego jakaś przyczyna.
Szybko doszli do wspólnego wniosku, że będą grali naprzemiennie, raz tymi, następnym razem drugimi bohaterami. Marcus już nie dociekał, czemu tak jest, bo takie gry okazywały się bardzo pasjonujące. Trudno było odnieść sukces.
Za to Marcus często wracał do pytań o Widmowy Las.
Chyba zaczynał go fascynować.
– Daleko się ciągnie? – zagadnął kiedyś.
– Jest wszędzie – pewnym siebie tonem odpowiedział André. – Pokrywa cały nasz świat. Wiesz, może kiedyś ogarnie wasz.. Las jest… nieskończony.
To było dziwne stwierdzenie. Marcus następnego popołudnia, w rodzinnym domu, długo się nad nim zastanawiał.
Doszedł do wniosku, że wcale nie byłby z tej e k s p a n s j i Widmowego Lasu zadowolony. Jego ogród był przecież wspaniały i bardzo lubił pomagać mamie w pracach porządkowych. Pocieszył się myślą, że pewnie wtargnięcie Widmowego Lasu nie nastąpi prędko.
W natłoku nocnych rozmów, zabaw i dyskusji Marcus początkowo zapomniał dowiedzieć się o jednej sprawie.
Był bardzo ciekaw, jak smakują te dziwne owoce, gęsto rosnące na czarnych drzewach. Były duże, naprawdę wielkie, najbardziej masywne ze wszystkich, które do tej pory widział, i trochę przypominały olbrzymie kiście winogron. I wszędzie dookoła były takie same. Bardzo go intrygowały.
Ale szybko, już podczas trzeciego spotkania, przypomniał sobie o nich.
– One są bardzo smaczne i bardzo… p o ż y w n e – odpowiedział André. Niepodziewanie, pewnie wzorem Marcusa, też zaczął mocno akcentować niektóre słowa.
Teraz, bez zachęty, jakby czuł, że Marcus bardzo interesuje się leśnymi owocami, rzucił okiem na wyrośnięty konar nad ich głowami i kontynuował opowieść.
– Jeszcze niedojrzałe, ale potem wszystkie zbierzemy. Mamy takie specjalne wysięgniki dla wyżej położonych gałęzi. Wiesz, wszyscy później je suszą i składają w spiżarniach. Moja mama mówiła, że są podstawą naszego wyżywienia. A jakie smaczne! Najlepsze są świeże.
– Załatwisz mi jeden owoc do spróbowania? – zapytał niespokojnie Marcus.
– Pewnie. – André pokiwał głową. – Nie będzie kłopotów. Ale pamiętaj, jeden starcza na wiele dni… Niedługo zacznie się zbiór, a on trwa parę miesięcy, bo owoców jest zatrzęsienie. Teraz pograjmy, bo czas leci.
To zapewnienie wystarczyło. Wrócili do konsoli i kontynuowali pasjonującą rozgrywkę.
Marcus w duchu szykował się na poznanie smaku tego dziwnego, barwą przypominającego smołę owocu.
I na opowiedzenie wszystkiego mamie, gdy zdobędzie doświadczenie z pobytu w Widmowym Lesie. Myślał też o tym, żeby poprosić o jeszcze jeden czarny owoc, przynieść go do domu i tryumfalnie pokazać.
***
W ogrodzie kamień nagrobny z czarnego granitu prezentował się wspaniale. Marcus tępo się w niego wpatrywał.
Pod głazem spoczywała urna z prochami jego ojca. Zginął w głupim wypadku samochodowym, gdy wracał po zakończeniu kolejnej ważnej budowy. Jakiś chłystek spieszył się, dociskał gaz do dechy, wymusił pierwszeństwo…
Mama postanowiła skremować zwłoki i pochować je obok domu, żeby mieć blisko do grobu ukochanego męża. Tak często czyniono. Nadal przeżywała ciężkie załamanie psychiczne. Całkowicie posiwiała.
Pogrzeb zakończył się kilkanaście minut temu.
Jedna myśl tłukła się w głowie młodego Jorgensena – już nigdy nie opowie tacie o swoich studiach na wydziale mechaniki kwantowej. Nigdy, tak samo, jak o wielu innych sprawach. Dostał się na renomowaną uczelnię z bardzo wysoką lokatą, a konkurencja była, jak to sam określił, mordercza.
Już nie dowie się, co ojciec sądzi o Widmowym Lesie.
Bardzo dziwna myśl przyszła mu do głowy. Właściwie niepoważna i śmieszna zachcianka, ale niezwykle kusząca.
Chciał nastawić budzik w smartfonie, obudzić się w środku nocy i w końcu ustalić, czy Widmowy Las naprawdę rośnie tam, gdzie go widział. I czy znowu spotka André’a.
Dziwaczna puszcza nie powinna przecież istnieć… To było po prostu niemożliwe. Egzystowała tylko w jego dziecięcych snach, trwała uparcie, on sam wymyślił sobie ten bajkowy świat.
Marcus uważał, że jest to winien swojemu kochanemu rodzicielowi. Rankiem pójdzie na grób i wszystko mu opowie. Ojciec, gdyby żył, po prostu uśmiechnąłby się dobrotliwie.
Gdyby uczynił tak wcześniej, jeszcze jako dzieciak, tata pogłaskałby go czule po główce.
***
Z uwagą spoglądali na siebie. Marcus doszedł do wniosku, że André bardzo podrósł. I zmężniał.
Wyglądał tak samo dziwnie, jak kiedyś. Nic się nie zmieniło. Tylko teraz wydawało się, że jego postać jest nieco zamazana. Po prostu niewyraźna.
– Teraz już nie przecisnąłbyś się przez tę swoją l u k ę. Dryblas z ciebie się zrobił. – Z uśmiechem zauważył młodzieniec, stojący po drugiej stronie ogrodzenia. – Ja też już nie… Wiesz, nieostro cię widzę… Ale to wcale nie jest dziwne.
– Naprawdę istniejesz? – Marcus zadał pytanie, na które nadal nie znał odpowiedzi. – Wiesz, mój tata zginął, a mama się załamała… Chciałem – ciągnął z widocznym trudem – pójść na grób i opowiedzieć ojcu o nas. Dziwna zachcianka, ale wcześniej nawet nie napomknąłem o naszych spotkaniach. Dziecięca tajemnica…
Rzucił okiem na Widmowy Las. Pnie czarnych drzew jeszcze bardziej spotężniały, a konary się rozrosły. Wszystko przypominało dziwaczną kolumnadę, uszeregowaną w linie, ginące gdzieś w oddali. Prawie przesłoniły dom z czerwonych cegieł ze sporą werandą.
– Tak, jestem bytem rzeczywistym, tak samo jak mój świat. – André uśmiechnął się szeroko. – Tylko nie opowiadaj o tym nikomu, nawet mamie… Wezmą cię za wariata. Wiesz, wytłumaczenie jest bardzo proste. Dziecinnie proste, i to, że właśnie dziecinne, jest kluczem.
Oczy młodzieńca błysnęły w świetle księżyca. Marcus, tak jak kiedyś, mimowolnie się cofnął.
– Jestem starszy od ciebie o półtora roku, więc wcześniej doszedłem do prawdy. Też domyśliłbyś się, w czym rzecz. Wielcy z nas odkrywcy…
Niespodziewanie zachichotał.
– Ten metalowy parkan jest granicą światów równoległych. – Wzruszył ramionami. – I tyle. Styk jest chyba bardzo wąski, może jedyny, i znajduje się właśnie tutaj… Chyba zwiera się tylko nocą, dlatego przez długi czas byliśmy ciągle niewyspani.
Niespodziewanie szeroko się uśmiechnął.
– Niekiedy widzą je dzieci – ciągnął niespiesznie – tak jak my ujrzeliśmy. Ale kto wierzy w dziecięce fantazje? Ach!
Niespodziewanie klepnął się otwartą dłonią w czoło.
– Wiesz, zapomniałem przekazać ci coś ważnego – oznajmił tryumfalnie. – Posłuchaj!
Ułożył odpowiednio wargi i zaczął gwizdać, ładnie brzmiącą melodyjkę. Nagle odpowiedział mu świergot ptaka w głębi Widmowego Lasu, pewnie zbudzonego muzycznym popisem André’a.
– Bardzo długo to trwało, ale dałem radę – stwierdził z satysfakcją. – Pewnie jednak mamy nieco inaczej zbudowane struny głosowe. Zamierzałem opowiedzieć wszystko swojej mamie i poprzeć historię świstaniem, ale zeszło… I tak by pewnie nie uwierzyła.
Nagle André znowu powtórzył poprzedni gest, uderzenie palcami w czoło. Widać było, że poczerwieniał, może z gniewu. Szperał w kieszeniach oraz pazuchą kurtki, jakby czegoś szukał.
– Ależ ze mnie dureń! – Prawie krzyknął. – Wybacz! Chciałem dać ci przyrzeczony czarny owoc, ale albo zapomniałem go zabrać, albo zgubiłem… Już nie poznasz jego konsystencji i smaku, a tak cię interesowały.
– Trudno – Marcus pokiwał głową. – Martwemu tacie już nic nie powiem, a mamie… Jej to i tak nie zainteresuje, ciągle sądzi, że ojciec jednak wróci.
Obaj milczeli przez chwilę.
– Czemu widzę cię nieostro? – zapytał młody Jorgensen, zaciekawiony dziwnym widokiem przyjaciela. Teraz to dostrzegł. – A pogwizdywanie naprawdę świetnie ci wychodzi.
– Czemu? Bo dorośliśmy – poważnym tonem odpowiedział André. – I staliśmy się racjonalni… A to powoduje, że tracimy umiejętność dostrzegania czegoś wymykającego się zwykłym doznaniom…
Zamyślił się.
– Chyba widzimy się ostatni raz, przyjacielu – kontynuował ze smutkiem w głosie. –Jesteśmy już za starzy na wspólne zabawy… Dobrze było cię znowu spotkać.
– Ciekawe wyjaśnienie… – stwierdził Marcus poważnym tonem. – Muszę je przemyśleć. Wiesz, właściwie nawet nie wiem, jak się nazywasz… I co teraz porabiasz?
– Jacobsen. Studiuję fizykę i mechanikę kwantową. – André wzruszył ramionami. – Po prostu wykorzystuję nabytą do tej pory wiedzę. Przydaje się.
– Tak jak ja. – Młody Jorgensen uśmiechnął się. – Nasze życiorysy układają się bardzo podobnie. Ciekawe.
Wszystko, co go otaczało, a także postać Jacobsena, oddalonego zaledwie o dwa kroki, było rzeczywistością. Inną, do której nawykł i w której żył, ale tak samo prawdziwą.
Teraz nareszcie to wiedział. Skonstatował ze smutkiem, że za późno.
– Powiedz jeszcze jedno – Marcus nagle zadał pytanie, które już dawniej chciał wypowiedzieć, ale jakoś nie śmiał. Zresztą, pochłaniały go zabawy. – Nie przestraszyłeś się mojego wyglądu? Bo ja twojego bardzo, ale przyzwyczaiłem się, chociaż tak do końca dopiero przed chwilą. Teraz mnie już w ogóle nie razi widok dwóch oczu obok nosa.
André pokiwał głową.
– Ja byłem i jestem ciekawski, więc twoja czerwona źrenica pośrodku czoła niespecjalnie mnie poruszyła. Pomyślałem sobie tylko, że jesteś jakimś dziwolągiem. Odmieńcem… Cóż, byliśmy dziećmi, wiele wtedy mogliśmy sobie wyobrazić… I nic nas nie raziło. Przyznaję jednak, że sprawiłeś naprawdę niesamowite wrażenie.
W oku Marcusa sylwetka Jacobsena coraz bardziej się rozmazywała. Nikła. Chyba André miał podobne odczucia, bo nagle rzucił:
– Nadszedł czas rozstania… Żegnaj, przyjacielu. Dobrze, że się jeszcze spotkaliśmy.
W otworze między prętami ukazała się już tylko dłoń i część ręki, reszta ciała pozostała niewidoczna. Chłopiec z jednym okiem uścisnął ją mocno, odwrócił się i ruszył do domu.
Po przejściu kilku kroków obejrzał się. Widział już tylko jasno oświetlony latarniami drogowymi asfaltowy gościniec. W środku nocy ruch był niewielki, jezdnię przemierzały głownie wielkie ciężarówki i furgony dostawcze.
Widmowy Las zniknął. Marcus rozumiał, że bezpowrotnie.
Serce młodzieńca nagle przeszyła iskierka żalu. Może dlatego, że dobrze widział, że nigdy już nie spotka swojego jedynego przyjaciela z okresu dzieciństwa, dwuocznego André’a Jacobsena.
7 czerwca 2020 r. Roger Redeye