Jest taka historia, która zmieniła moje postrzeganie świata. Przepracowałem w policji dwadzieścia pięć lat, z czego ponad dziesięć spędziłem w wydziale zabójstw. Naprawdę nadawałem się do tej roboty. Widziałem wiele trupów, niektóre z nich wyglądały gorzej, niż w niejednym horrorze klasy “B”. Zdjęcia na moim biurku przyprawiały niektórych o odruch wymiotny, podczas gdy ja zajadałem przy nich pizzę. Nie jestem zwyrodnialcem, po prostu mam to, czego innym brakuje w takiej robocie – stalowe nerwy. A jednak jest sprawa, która nie dała mi nigdy spokoju.
Nie była nawet moja. Adam Dunfall pracował w wydziale ledwie dwa miesiące i choć nasze biurka znajdowały się tuż obok siebie, nie mogę powiedzieć, że znałem go dobrze. Był jak cień – zawsze obecny, ale łatwy do zignorowania. Nasze drogi przecinały się z rzadka i gdyby nie tamten dzień, zapewne nie pamiętałbym nawet jego imienia.
Trzeciego lipca schodziłem do magazynu, gdzie trzymaliśmy dowody rzeczowe. Stara piwnica pełna metalowych regałów z pudłami i pokaźną kolekcją wiekowych szpargałów, których nie powstydziłby się żaden antykwariat. O trzeciej w nocy nie powinno być tu żywego ducha, jednak światło było zapalone. Adam stał w jednej z alejek, wpatrując się badawczo w ukryty przed moim wzrokiem punkt.
– Cześć Adam.
Mruknął jedynie na przywitanie, więc minąłem go i odłożyłem pudełko ze świeżo zamkniętą sprawą. Za tydzień wyrok w sprawie o brutalny gwałt zostanie oficjalnie wygłoszony w siedzibie sądu dwie przecznice stąd. Za dwa tygodnie wyląduje w archiwum.
Odwróciłem się i spojrzałem ponownie na Adama. Z tej perspektywy zauważyłem, że trzymał plik dokumentów oznaczonych numerem trzy trzy dwa.
– Słyszałem o tym – zagaiłem. – Młody chłopak, syn słynnego Theodora, jak mu tam…
– David. David Links.
– Tak, David. Zabił tatulka, co? I jak idzie?
Dopiero teraz Adam oderwał wzrok od czegoś ukrytego między regałami i zawiesił go na mnie. Miał podkrążone oczy i bladą cerę, ale zawsze tak wyglądał – jak wygłodzony, znudzony życiem chłopak, którego postarzały zapadnięte policzki i mało elegancki, rzadki zarost. Żółte, marne oświetlenie pojedynczych żarówek, wiszących na długim kablu pod sufitem, nie poprawiały jego marnej prezencji.
– To skomplikowane.
– A co w tym skomplikowanego? – parsknąłem i podszedłem do niego, zaglądając w głąb alejki, w którą tak intensywnie się wpatrywał.
Był tam obraz, i to całkiem pokaźnych rozmiarów. Mająca przynajmniej metr dwadzieścia na osiemdziesiąt drewniana rama nosiła znaki czasu w postaci zadrapań i złuszczeń. W jej objęciach znajdował się dość nudny malunek jakichś kamienic, z kawałkiem nieba i brudnego podwórka z kontenerem na śmieci.
– Ochrona usłyszała krzyki i bójkę. – Zacząłem wyliczankę na palcach. – Chłopak miał krew ojca na rękach, co w tym skomplikowanego?
– Poszło o obraz.
Spojrzałem na Adama pytająco, potem znów na obraz. Namalowany był z perspektywy kogoś stojącego na tym podwórku. Kamienice pięły się po bokach pod lekkim kątem, słoneczny blask wręcz spływał po ścianach i wysokich, wąskich oknach aż do podwórza, gdzie w zacienionych miejscach walały się śmieci. Szare fasady były brudne od zacieków i pozbawionych sensu malunków.
Sprawa Theodora Linksa obiła mi się o uszy zarówno na korytarzach wydziału, jak i w barze Brandy, gdzie przesiadywałem z kolegami w weekendy. Ekscentryk zrobił fortunę na marce ekskluzywnych butów. Każdy milioner chciał chodzić w linksach od Theodora. Wyglądały jak zrobione z krokodylej skóry, ale miały dziwny, złotawy połysk, który nie był podobno efektem stosowania barwników. Sposób wykonania butów owiany był tajemnicą i, mimo absurdalnie wysokiej ceny, sprzedawały się jak ciepłe bułeczki.
Theodor miał jednak swoje dziwactwa, a jednym z nich był fakt, że zabronił komukolwiek ze swoich pracowników je nosić. Był to świetny chwyt reklamowy, muszę przyznać, bo linksy nosili tylko miliarderzy oraz Theodor, a cena zdecydowanie odzwierciedlała tę ekskluzywność. Co ciekawe, zabronił ich nosić również swojemu synowi, który niejednokrotnie skarżył się mediom na ekscentryzm tatusia, co tylko napędzało marketing. Osobiście uważam, że narzekania Davida były częścią strategii sprzedażowej.
Spodziewałem się, że rozpieszczony synek w amoku zabił Theodora w wyniku sprzeczki o schedę, w tym prawo do noszenia cholernych butów (ludzie zabijali za mniej, uwierzcie). Ma w końcu ponad dwadzieścia pięć lat i jeżeli go stać, to czemu miałby nie kupić sobie ekskluzywnego, bądź co bądź, towaru. Ale to nigdy nie były jego pieniądze i czy tego chciał, czy nie, wydatki musiały być akceptowane przez starego.
– Obraz? Ile niby jest wart? Co w nim takiego szczególnego?
– Też zadałem sobie to pytanie – powiedział Adam i niemal wcisnął mi akta do rąk.
Przejrzałem je pobieżnie i od razu zwróciłem uwagę, że więcej w nich danych na temat obrazu, niż dotyczących bezpośrednio samej sprawy. Dokumenty transferowe, zakupowe, domy aukcyjne… Obraz autorstwa Silvy z Greenwich miał dobrych sto osiemdziesiąt lat i zgodnie z ostatnim rachunkiem wart był dwadzieścia milionów dolarów. Wszystko ładnie i pięknie, ale para linksów kosztowała dwadzieścia pięć tysięcy, a wartość biznesu Theodora szła w setki milionów.
Na kolejnej stronie znajdowała się pokaźna galeria zdjęć, która prawie wysypała się na podłogę. Kilka z nich pochodziło z miejsca zbrodni, reszta (i mam tu na myśli kilkadziesiąt zdjęć) zawierała obraz mniej lub bardziej znajdujący się w kadrze. Reszta to wycinki gazet, turystyczne fotki z galerii, zdjęcia zrobione z ukrycia i pochodzące z prywatnych kolekcji.
– Adam – westchnąłem. – Na chuj ci historia tego obrazu?
Ponownie spojrzałem na dzieło malarza z Greenwich. Trzeba było przyznać, że dbał o detale mimo, iż cały obraz wydawał się zamglony, jakby w powietrzu unosił się drobny, duszący pył. W wąskich oknach dostrzegłem zasłony, walające się strzępki gazet zapewne miałyby czytelne nagłówki, gdyby podejść z lupą. Nawet absurdalnie wyeksponowany śmietnik na środku kadru sprawiał wrażenie istotnego elementu miejskiego, choć pozbawionego życia krajobrazu.
– David ma obsesję na jego punkcie. Cokolwiek zaszło w biurze Theodora, ma związek z tym obrazem.
Adam podszedł bliżej dzieła i przykucnął, przyglądając się z bliska każdemu szczegółowi. Wyglądało na to, że chyba nie tylko Dawid dostał na jego punkcie bzika, a co gorsza ten obłęd udzielał się także mi, bo z początku odrzucający mnie malunek sprawiał wrażenie coraz bardziej interesującego.
– W dossier Davida zapewne znajdziesz wiele motywów, które popchnęły go do zbrodni. Zazdrość, poczucie ubezwłasnowolnienia, może być nawet ten cholerny obraz, czy zwyczajne fiksum dyrdum. I co do cholery masz na myśli mówiąc “cokolwiek zaszło”?
– Nie znaleźli ciała.
Zatkało mnie.
– Jak to “nie znaleźli ciała”? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź zacząłem przeglądać zdjęcia z biura.
Jedno przedstawiało zakrwawione palce Dawida, a kilka innych mahoniowe biurko ze śladami krwi na blacie. Było jeszcze parę fotek bibelotów i papierów rozsypanych wokół. Jednak żadnych zdjęć ciała, pokaźnych plam krwi, nawet potencjalnego narzędzia zbrodni.
– Gdzie się niby podziało?
Wertowałem kartki ze spisanymi zeznaniami świadków. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Theodor i jego syn byli sami tego dnia biurze, i że nie ma z niego innego wyjścia. W oknach były kraty, podłoga wyłożona marmurem, samo biuro urządzone ascetycznie, kominek nie był rozpalany od końca zimy. Jednym słowem – nie ma gdzie schować ciała.
– David znajduje się w szpitalu psychiatrycznym – podjął Adam, ignorując moje pytanie. – Mamrocze coś o mieście plagi, w których szczury pożerają ludzi a komary wielkości ptaków składają jaja w trupach. Pośród majaków wspomina o obrazie. Byłem u niego dwa dni temu i pokazałem mu dwa zdjęcia.
Adam wstał, podszedł do mnie i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwie odbitki. Jedna fotografia przedstawiała obraz wiszący w biurze Theodora i była wykonana fachową ręką policyjnego fotografa niedługo po zabójstwie (choć wiedziałem już, że bez ciała to tylko domniemanie). Drugi kadr pochodził stąd, z naszego magazynu, więc jego autorem musiał być Adam.
– Czymś się różnią?
– To zupełnie zignorował. – Adam postukał palcem w zdjęcie z biura. – W to natomiast wpatrywał się bardzo długo. Pielęgniarka powiedziała mi potem, że David bardzo się uspokoił po mojej wizycie i powinienem wpadać częściej.
Wziąłem obydwa zdjęcia, starając się znaleźć różnice. Osobiście uważam, że Adam jest słabym fotografem, bo zdjęcie było poruszone i słabo oświetlone. Cokolwiek dostrzegł tam Dawid, ja tego nie widziałem. Gdy ponownie spojrzałem na Adama, ten stał już na schodach i zakładał kapelusz.
– Podczas jednego z przesłuchań powiedział, że trzeba obraz zrozumieć. Polubić. Wtedy podobno zdradza swoje tajemnice, ale, jak to ujął, pochłania wszystkich tak, jak chce. Ta sprawa utknie w zamrażarce do czasu umorzenia, choć dla Davida nie robi to różnicy. Będzie uznany za niepoczytalnego.
– Poddajesz się? – powiedziałem złośliwie.
– Nie. Dla mnie sprawa jest zamknięta.
Adam wszedł po schodach, zostawiając mnie zupełnie zgłupiałego w piwnicznym archiwum. Podszedłem bliżej do obrazu, starając się porównać każdy szczegół z wyraźnym zdjęciem z biura. Z tak bliska czułem, że pachnie pleśnią wymieszaną z trudną do opisania, metaliczną wonią. Nagle uderzył mnie smród rynsztoka i zgniłych śmieci. Odruchowo spojrzałem na wpół otwarty kontener i przez chwilę, ledwie sekundę czy dwie, miałem wrażenie, że stoję tam, na tym brudnym podwórku. I że coś dotyka mojej twarzy. Odskoczyłem od obrazu jak oparzony, uderzając plecami o regał z aktami. Ten zachwiał się niebezpiecznie i efektem domina trącił wiszącą na długim kablu żarówkę, która pękła z trzaskiem, pogrążając część magazynu w zupełnych ciemnościach.
Teraz widziałem to wyraźnie i nie mogłem uwierzyć, że nie dostrzegłem tego wcześniej. Ze śmietnika wystawała czyjaś noga. Nogawka pochodziła od spodni garnituru w prążki, a stopa obuta była w charakterystyczny, drogi pantofel o złotawym połysku.
***
Nie mogłem powiedzieć tego przełożonemu. To nie była moja sprawa, tylko Adama. Jemu też bałem się cokolwiek powiedzieć. Co to miało niby znaczyć? Co z tego, że na obrazku ktoś namalował nogę, ale… Ona tam była od niedawna. Musiała być. Sprawdzałem to niemal codziennie, przeglądając ukradkiem akta sprawy trzy trzy dwa. Nie było tam wcześniej buta. Nie było. A tam był links, jestem pewny. Czy to dowód? I na co? Nie wiem. Wróciłem do pracy nad swoimi sprawami, ale nie potrafiłem się skupić. Co rusz schodziłem do magazynu i upewniałem się, że wciąż tam jest. Obraz malarza z Greenwich.
Z trupem Theodora leżącym w kontenerze na śmieci.
Nawet nie wiem, czy w to naprawdę wierzyłem. Chciałem posądzić Adama o głupi psikus, ale nie wyglądał mi na typ kawalarza. I na pewno nie on sprawił, że z dnia na dzień coraz częściej uciekałem myślami do obrazu w magazynie. Przy obiedzie czułem smród rynsztoka, przy biurku kreśliłem na marginesach szkice wysokich kamienic, nawet na miejscu zbrodni krew przywodziła na myśl pigment do farb. Moje rozkojarzenie zaczęło rzucać się w oczy i nawet przełożony pytał, czy nie potrzebuję urlopu. Myślał, że chodzi o sprawę gwałtu, a ja, jak tchórz, przytaknąłem. Nie mogłem powiedzieć mu prawdy.
– Słuchaj, Greg – powiedział, siedząc w swoim fotelu, ukryty za tytoniową mgiełką cygara. – Jesteś dobry, cholernie dobry. Rozwiązujesz sprawy i pragniesz, by wyniosły cię na szczyt. Jesteś na dobrej drodze do mojego stołka, nie mówię, że nie. Ale jak się przepracujesz, wylądujesz na przedwczesnej emeryturze. Po co ci to. Odpocznij, Greg.
W domu nie było lepiej. Miałem wrażenie, że niknie wokół cały nędzny świat. Bardzo dużo spałem, snułem się bez celu i chyba piłem za dużo. Sam przed sobą nie chciałem przyznać, że myślę o obrazie. Że tęsknię do brudnych ulic Terkeny. Skąd wiedziałem, że to ulice Terkeny? Wszystko dookoła wydawało się nieco rozmyte, jakby znajdowało się za pylastą mgłą. A potem przyszedł sen, który zapamiętałem bardzo dobrze. O mieście plagi. O szczurach zjadających ludzi. O komarach składających jaja w trupach. Pierwszy raz w życiu obudziłem się w środku nocy z krzykiem. Do lekarza umówiłem się na najbliższy wolny termin. Nim jednak doszło do wizyty, mój stan z dnia na dzień poprawił się.
Ostatni raz śniłem o mieście. Stało w ogniu, ale nie rozpaczałem. Rano byłem znów sobą. Nigdy w życiu nie czułem się lepiej.
Tego samego dnia odwiedził mnie Adam. Przyszedł zobaczyć jak się czuję, a powodem odwiedzin okazała się moja żona. Dzwoniła do wydziału, chciała, żeby koledzy odwiedzili mnie z nadzieją, że przywróci mi to zmysły. Nikt nie miał czasu. Adam za to miał. Był tu podobno parę razy, ale nie pamiętam nic z jego wizyt.
– Jak się czujesz? – zapytał przy kawie.
– Świetnie. Chyba się czymś strułem. Ale mam organizm ze stali, chłopcze.
– To dobrze. Chłopaki z wydziału tęsknią.
– Ta – parsknąłem. – A po bezdrożach hula tylko wiatr.
– Nie bądź dla nich surowy. Musieli pociągnąć do końca sprawy, które prowadziłeś. Bez ciebie nie było łatwo.
– Wiadomo.
Nastąpiła cisza, głównie z mojej winy, bo chciałem spytać o obraz. Pytanie jednak ugrzęzło mi w gardle. Bałem się, że jeżeli wspomnę o nim głośno, wszystko wróci. Nie chciałem tego. Ciszę przerwał Adam.
– Jak będziesz wracał, to nie idź do naszego wydziału. Przenieśli nas tymczasowo do narkotykowego.
– Co się stało?
– Wybuchł mały pożar, w magazynie dowodów. Na szczęście gaśnice były sprawne, więc ugasiłem go, nim doszło do większych szkód. Straty są, w pewnym sensie, minimalne, ale szef jest wściekły o obraz.
– Obraz? – Przełknąłem ślinę.
– Spłonął. Dwadzieścia milionów dolarów, Greg, to nie w kij dmuchał. – Adam nie wyglądał na załamanego. Wręcz przeciwnie. Przy całej swojej bladości wydawał się całkiem rozpromieniony. – Prawdziwy pech, że pośród wszystkich szpargałów w magazynie akurat to doszczętnie spłonęło. Łatwopalny pigment chyba. Już widzę minę szefa na myśl o bitwie z ubezpieczalnią.
– A przyczyna pożaru? – zapytałem, choć domyślałem się, że nie usłyszę prawdy.
– Wciąż to badają. Biorąc pod uwagę żywiołową dyskusję ze strażakiem i niemal natychmiastową decyzję o wymianie instalacji elektrycznej w połowie budynku…
– Aha… – mruknąłem, wciąż wpatrując się w zadowolonego z siebie Adama. – I dlatego siedzimy na razie w narkotykowym – podsumowałem, na co Dunfall skinął tylko głową.
Po raz ostatni widziałem go w progu mojego domu, gdy się żegnaliśmy. “Do zobaczenia w poniedziałek”, powiedział, ale nie było go w wydziale ani w poniedziałek, ani wtorek, ani nigdy. Jego biurko wyglądało tak, jakby nigdy nie przepracował nawet dnia, a gdy zapytałem szefa o Adama, chciał mnie wysłać z powrotem na urlop.
Nie zostałem jednak detektywem po to, by zwyczajnie odpuścić. Znalazłem Adama i to nie tak, że się ukrywał. Choć w pewnym sensie robił to, i to całkiem skutecznie, bo sześć stóp pod ziemią. Adam Dunfall pracował w wydziale zabójstw w Greenwich pięć lat temu, nim został brutalnie zamordowany. Młody chłopak zapowiadał się świetnie, aż pewnej nocy ktoś w jego domu urządził sobie czarną mszę. Złożono go w ofierze jakiemuś mrocznemu bóstwu o imieniu zbyt skomplikowanym, by próbować je wymówić.
Uratowany przed jednym obłędem miałem wrażenie, że popadam w szaleństwo czające się nieufności do własnej percepcji, własnych zmysłów i własnej poczytalności. Nieweryfikowalne, ale oczywiste wnioski wywodzące się z własnych, empirycznych doświadczeń mówią mi, że coś na pewno jest nie tak – albo ze mną, albo ze światem. Czy istnieje coś, czego nie widzę? Czyżby twarda dotąd rzeczywistość była ledwie woalem, w którym powstały dziury? Czyżby ktoś spoglądał przez nie, sięgał ku nam?
Widok trupa nigdy mnie nie przerażał. Ale od niedawna boję się czegoś innego. Najgorsze, że sam nie jestem pewny, czego.
