Dying
Is an art, like everything else.
I do it exceptionally well.
Sylvia Plath, Lady Lazarus
Sylvia zamiast wywiadu uprawia ze mną seks, po czym wychodzi na scenę starej hali boksersko-szkolnej na Mokotowie i umiera w przeciągu kwadransa, tylko po to, by odżyć przed końcem wieczoru. Bilet od naczelnego Zielińskiego gdzieś zgubiłem, ale Sylvia wpuszcza mnie przez garderobę. Siadam w pierwszym rzędzie. Jestem w trakcie pisania artykułu, który przyniesie mi chwałę lub… właściwie cokolwiek. Na stażu się nie wybiera. Artykuł ma iść do ostatniego numeru w tym tysiącleciu, big deal i muszę pokazać Zielińskiemu, że się nie mylił, dając mi taką szansę.
Blondynka kładzie się na katafalku i rozpoczyna show. Szamocze się i zawodzi po polsku, niemiecku i w jidysz, tak by jej ból rozumiał każdy z gości. Krzyczy. Trzęsie się. Jestem pod wrażeniem.
– Na co umiera tym razem? – pyta moja sąsiadka, w której rozpoznaję kochankę premiera. Było o niej głośno w gazetach. Ma botoks w ustach i złote pierścionki na palcach.
– Podobno na złamane serce.
Znów patrzę na Sylvię. Jej nagie ciało pokryte jest bliznami. Mężczyzna stojący obok, dwumetrowy drab o łapach jak talerze, wbija jej coś w serce, nie widzę dokładnie co. Skóra Królewny Śnieżki zalewa się czerwienią.
Mrugam jak cielę, bo na nic więcej mnie nie stać.
Ludzie krzyczą.
Drab dalej gmera w jej piersi, słyszę trzask łamanych kości. Wszyscy wokół mnie wpatrują się w nią jak zaczarowani. Nikt nie mdleje, nikt nie wzywa policji. Bardzo dojrzała postawa wobec śmierci.
Naczelny Zieliński będzie zachwycony. Nie dość że mam tu morderstwo, to jeszcze wyjątkowe zachowanie warszawiaków. Te tematy się łatwo sprzedają. Szkoda, że nie wziąłem mojego kodaka. Zdjęcia nie wyszłyby zbyt dobrze – w hali panował półmrok – ale zawsze byłoby co dorzucić do artykułu. Tego artykułu, który ma mi przynieść sławę i pieniądze, jak tylko go wymyślę.
A póki co siedzę obok kochanki premiera, patrzę, jak krew spływa z katafalku, i kręcę głową z niedowierzaniem.
Jakaś czarnulka rzuca się do sceny i próbuje dotknąć bladego uda Sylvii, ale powstrzymuje ją ochroniarz.
– Cud, prawdziwy cud! – jęczy, dławiąc się swoimi włosami.
Wychylam się do przodu. Obok draba pojawia się trójka mężczyzn w białych fartuchach. Spokojnie pozwalają mu wyciągnąć nieruchome serce z otwartej klatki piersiowej. Na scenę z brzdękiem spada metalowy rozwierak, chirurgiczny instrument, którego wcześniej użył, by przebić się przez kraty żeber Sylvii.
Serce blondynki jest niezbyt wielkie i wygląda, jakby już od dawna nic nie pompowało, choć przecież jeszcze godzinę temu trzymałem na jej piersi głowę i słyszałem wyraźnie, jak biło. Tup, tup, tup. Biło szybko – moja zasługa.
– Słuchanie serca jest dodatkowo płatne – mówi jeden z lekarzy, podnosząc stetoskop.
No, naczelny to mi w życiu nie uwierzy, jak mu powiem. Chwila, powinienem zadzwonić na policję?
Kochanka premiera podrywa się gwałtownie i podchodzi do sceny z koleżanką. Płacą i bawią się przez chwilę w lekarki. Za nimi staje jeszcze kilka osób.
A może to jakaś sekta?
Robię notatki, nim absurdalne obrazy znikną z pamięci. Może uda się przy okazji ustrzelić jakiś mniejszy artykulik o tym, co robi kochanka premiera w czasie wolnym.
Lekarz odgania ogonek kolejki.
– Cisza! – Jego głos przecina szmer.
Serce Sylvii jest pakowane do jej piersi, skóra zasunięta i przyklepana. Umieram z ciekawości, co zrobią z jej ciałem. Znów się wychylam. Perfumy kochanki premiera drażnią mi nos.
Drab odstępuje, obrzucając przy tym widownię badawczym spojrzeniem. Jego wzrok na chwilę krzyżuje się z moim. Nie zauważam pierwszego oddechu Sylvii.
– Ona jest jak Łazarz – mówi ktoś za moimi plecami.
Gdy kobieta otwiera oczy, podrywam się na nogi. Wszyscy wokół mnie też stają. Sylvia siada na katafalku i uśmiecha się promiennie. Jej pierś przecina jasnoróżowa blizna.
No, w to naczelny Zieliński na pewno nie uwierzy.
***
Po przedstawieniu podążam za Sylvią do garderoby, to jest – szatni bokserów. Uderzam pięścią kilkukrotnie i wchodzę, nim zaprosi mnie do środka.
Na oblazłej z farby ławce siedzi złotowłosa wariatka i naciąga na nogi rajstopy. Wełniany materiał rozpłaszcza ciemne loczki na łydkach.
– Nie mam dla ciebie czasu, idź sobie. – Palce przebierają zwinnie jak małe pająki. – Zmieniłam zdanie. Nie udzielę ci wywiadu. Chciałam cię tylko przelecieć. Za miesiąc mam następny występ, wpadnij wtedy.
Siadam na ławce naprzeciwko, zrzucając niechcący kilka szlafroków bokserskich, i gapię się na nią. Jasne włosy ma roztrzepane po pokazie, szminkę rozmazaną i tusz do rzęs na policzkach, a jednak wygląda tak, że żałuję, że zostawiłem kodaka w domu. Uniosła wzrok i spojrzała na mnie, jakbyśmy się znali od dawna. Jej skóra jest jasna jak pogrzebowe płótno.
– Zapomniałam już, kim ty w końcu jesteś? – ubiega mnie.
Wzruszam ramionami.
– Ładnie umierałaś – komplementuję ją.
Odrzuca jasne loki na plecy. Podnosi się i zasłania spódnicą wstydliwie, jakby ledwie kilka minut temu nie leżała naga przed całą warszawską śmietanką.
– Ja wszystko robię ładnie. – Przewraca oczami. – Za to mi płacą. Wychodzisz już?
Wyciąga z torebki chusteczki i wyciera twarz. Tusz rozmazuje się i rozjeżdża po policzkach, wpada w bruzdy pod oczami. Po chwili do tuszu dołącza czerwona szminka. Jej uda ładnie odznaczają się pod spódnicą.
Ktoś puka.
– Na litość boską… – zaczyna Sylvia, ale milknie, gdy otwierają się drzwi.
Mężczyzna w drzwiach pręży się jak żubr z czarną potarganą brodą i żelem we włosach. Jego brwi stroszą się jak pióropusze wojowników.
Dziwny typ.
Sylvia milczy. Typ milczy.
– Dzień dobry.
To ja mówię. Moje słowa zapadają się w gęstą ciszę. W gęstych ciszach dźwięk się nie rozchodzi. Nikt mnie nie słyszy.
– Czego chcesz, Tadeusz? – pyta Sylvia i z jej głosu uchodzi przekorna, lekceważąca nuta. Sylvia przegrała. – Wracaj do swojej flamy, wynocha stąd!
Mężczyzna zadziera nos.
– Chciałem spytać, jak się czujesz?
– Wynoś się.
Siedzę sobie na tej ławce i nie wiem. Nie kręcą mnie kłótnie kochanków i dramaty z telenoweli, najchętniej poszedłbym sobie precz, tylko ten naczelny Zieliński…
– Ludzie gadają – ciągnie natarczywy typ. – To prawda, co gadają? Sylvia, ja muszę wiedzieć.
Nie jestem szczególnym znawcą kobiet i nie przepadam za wchodzeniem ludziom w psychikę, ale teraz widzę, proszę bardzo: Sylvia opuszcza głowę, ucieka oczami, obejmuje się ramionami. Sylvia jest małym, wystraszonym zwierzątkiem i próbuje uciec do swojej nory.
– Wynocha – mówi słabym, mało bojowym głosem.
Podnoszę się, bo szkoda mi jej.
– Masz jakiś problem do mojej dziewczyny?
Staję naprzeciwko Tadeusza. Sięgam mu do ramienia, ale staram się sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości. Mijają jeszcze cztery sekundy, a gdy typ zatrzaskuje za sobą drzwi, odwracam się do Sylvii i coś już rozumiem.
– To on złamał ci serce – odkrywam. – Obiecałaś mi wywiad, pamiętasz? Mogę o tym napisać?
– Kim ty właściwie jesteś?
No to jej mówię. Nazwę gazety, nazwisko Zielińskiego i jak wielką dał mi szansę na święta, gdy klepnął mój temat. I mój tyłek, bo to szło w pakiecie.
– To był twój były facet? Mąż, narzeczony? – ciągnę temat.
Sylvia pakuje resztę ubrań do torby i podchodzi do drzwi. Koniec przedstawienia, proszę się rozejść.
– Moja śmierć nie miała z nim nic wspólnego. Ani z żadnym innym mężczyzną. Ja umieram wyłącznie dla siebie, i uważam to za bardzo pożyteczny proces.
– No weź, nie bądź taka – staram się ją przekonać. Nie obchodzi mnie tak naprawdę, czy Sylvia umarła, czy to tylko piękny show. Nie chcę po prostu zawieść Zielińskiego. – Święta idą. Prezenty muszę dzieciom kupić.
– Masz dzieci?
– Nie.
– Ja mam. – Sylvia rzuca niechętne spojrzenie ku drzwiom. – Mój syn kocha go bardziej, wiesz?
Mam w głowie milion argumentów. O sławie, o darmowej reklamie, o pieniądzach. Patrzę na jej usta, jeszcze przed chwilą czerwone, a teraz zupełnie zwykłe, szare. Nie mam argumentu, który by ją kupił.
– Czy mogę cię zaprosić na kawę? – pytam, nim ugryzę się w język.
Widzę wahanie w jej oczach. Dobrze. Naczelny Zieliński się ucieszy.
***
W redakcji nikogo nie obchodzi, że umówiłem się na kawę ze złotowłosą wariatką. Naczelny miga mi gdzieś w oddali, ale cały dzień nie zamieniamy ani słowa. Marcelina, moja opiekunka stażu, prosi o coś krótkiego i raz-dwa piszę o kochance premiera i o tym, czy premier aby za dużo nie zarabia.
Marcelina odrzuca tekst. Nie pasuje jej do długości kolumny.
– Następnym razem – mówi. – Jesteś tylko stażystą. Ucz się.
Przed wyjściem z redakcji idę do Zielińskiego, ale nie ma go w gabinecie.
Sylvia otwiera mi drzwi w momencie, gdy moja pięść z pierwszym stuknięciem opada na drewno. Pokazuję dwa papierowe kubki z kawiarni na dole.
– Nie mam cukru – mówi i otwiera szerzej drzwi.
W mieszkaniu panuje półmrok. Prowadzi mnie do pokoju. Rzucam kurtkę na fotel i staram się nie gapić na książki zawalające meblościankę.
– Przepraszam za bałagan – mówi. – Mój syn spędził tu ostatni tydzień.
W pokoju nie ma ani jednej zabawki.
Sylvia zbiera drobno zapisane kartki papieru z ławy, po czym opada na kanapę.
– Jesteś pisarką? – Patrzę na notatki.
Kręci głową i unika mojego wzroku. Nie jest już nimfą, która zachwyciła mnie w hali na Mokotowie. Ma na sobie poplamioną kawą, zapinaną na guziki koszulę i włosy związane w koński ogon.
– Gotów? – Sylvia sięga po kubek i wypija pół kawy na raz. – To pisz. Pierwszy raz umarłam w wieku dziewięciu lat, utopiłam się nad morzem. Wypadek, zdarza się.
Zakrztusiłem się kawą. Czarne kropelki poszły mi nosem i wylądowały na spodniach.
– Drugi raz popełniłam samobójstwo. Przedawkowałam. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat. Wczoraj to był trzeci raz. Mój mąż – mój były mąż – ma znajomości. Szepnął komu co trzeba, i oto po raz pierwszy miałam całą publikę dla siebie. Potrzebowałam kasy.
Nie zapisuję ani słowa. Jeszcze nawet nie zdążyłem wyciągnąć notatnika.
– Ale… czemu?
– Potrzebuję cukru. – Sylvia wychodzi z pokoju. Widzę ją, jak krząta się po kuchni. Trzaska szafkami, przeszukuje szuflady, rozsypuje reklamówki. Gdy staję w progu, siedzi na ich stosie jak królewna na tronie i beczy.
– Co to znaczy, że umierasz? To jakaś metafora? – dopytuję, bo od płaczącej kobiety bardziej zależy mi na uznaniu Zielińskiego.
Wyciągam rękę i pomagam jej wstać.
– Jestem przeklęta. On mnie wybrał – mówi Sylvia i wtula się we mnie, i dalej beczy.
Moja marynarka robi się mokra.
Nie bardzo umiem pocieszać kobiety, więc kończymy w łóżku. Małe, wystraszone zwierzątko wtula się we mnie. Co ja powiem Zielińskiemu?
– Jakbym ci teraz wbił nóż kuchenny w serce, to bym cię zabił? – drążę temat.
– Wątpię, czy przebiłbyś się przez żebra, chudzino.
Oburzam się, ale tylko trochę, bo Sylvia ma rację. Wyciąga paczkę papierosów i odpala jednego, nie pytając, czy będzie mi to przeszkadzać. Gdy znów się odzywa, jej oddech śmierdzi rozkładem.
– Za miesiąc znów umrę. Może tym razem naprawdę? – Bucha mi w nos dymem. – Będę tęsknić za moim synkiem. To dobre dziecko, choć stuknięte jak jego matka.
– To jakaś metafora? – pytam znów, zagubiony.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – dziwi się blondynka. – Ja nie używam metafor. Nie znam się na tym zupełnie, jestem tylko prostą kobietą.
***
Kolejną osobą, którą zamierzam przepytać, jest krzaczasty gbur. Nie bardzo chce się spotkać. Dopiero gdy mówię, że martwię się o moją dziewczynę, udaje mi się wyrwać go z biura.
Spotykamy się po pracy w jego fiacie. Parkuje niedaleko dworca zachodniego. Przed oczami mamy sznur samochodów pełnych smutnych, zmęczonych warszawiaków, niecierpliwie wracających do domu, jakby mieli do czego wracać.
– Nigdy nie widziałem, jak umierała, aż do tego widowiska na Mokotowie – mówi Tadeusz.
– Więc skąd wiedziałeś, że umrze? Znaczy, skąd wiedziałeś, że wróci do żywych, po tym jak tamten facet wsadził jej rękę między żebra?
Wzrusza ramionami.
– Sylvia jest wyjątkowa – mówi po chwili ciszy. – Niektórzy ludzie już tak rozwiązują swoje problemy. Czy wspominała coś o mnie?
– Co to znaczy, rozwiązują swoje problemy? Dlatego ona umiera?
Tadeusz gapi się przed siebie. Polonezy, fiaty i volkswageny toczą się przed naszymi oczami w biało-czerwonym od ich lamp orszaku.
– Ja nie jestem złym człowiekiem – wyjaśnia. – Ale nie każdy może umrzeć, by skończyć ze swoimi problemami, rozumiesz? I nie każdy potrafi żyć z Sylvią. Sylvia jest trudna.
Wywiad na temat Sylvii zamienia się w kampanię przedwyborczą Tadeusza. Na zmianę chwali się i tłumaczy, aż mam ochotę odciąć sobie uszy albo rzucić się do Wisły.
Nudy. Nic z tego nie będzie pasowało do artykułu, który powstaje w mojej głowie. Gdy Tadeuszowi skończyły się wymówki, otwieram drzwi fiata.
– Dbaj o nią, dobrze? Ona nie potrafi żyć jak zwykli ludzie. Jest artystką.
Pierdolenie. Jakbyśmy mieli artystom dawać fory, to by zaraz połowa społeczeństwa odkryła w sobie powołanie do wyższych spraw.
***
– Słuchaj, ja i tak nie mogę napisać prawdy – mówię Sylvii od progu, podając jej kawę w papierowym kubku i kilogram cukru. – Potrzebuję tylko dobrej historii, wiesz? Dobrej historii o kobiecie, której serce złamał mąż. Może być? Musisz mi jedynie podyktować parę cytatów o tym, jaka jesteś wkurwiona, żeby się gładko czytało.
– Nie mam mleka – mówi, wpuszczając mnie do środka.
Wykładamy kawę na stół. Między kubkami staje paczka cukru.
– Potrzebuję łyżeczek – mamrocze i znika w kuchni. Nie ma jej znów zbyt długo. Idę do niej.
Sylvia stoi na wprost otwartej szuflady i gapi się w otchłań. Podążam za jej wzrokiem. Szuflada jak szuflada, pełna smukłych widelców, noży skłębionych w gniazdo węży i łyżek otwartych jak słoneczniki. Komora na małe łyżeczki jest brzydko pusta, aż się wzdrygam.
– To nic, weźmiemy zwykłe łyżki. – Wciągam ją do pokoju i sadzam na kanapie, a mnie ciarki przechodzą, gdy widzę jej puste spojrzenie. Blondynka chwyta łyżkę do zupy i wbija ją w białe kryształy.
– Co dzisiaj robiłaś, Sylvia? – pytam. Krążę po pokoju. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Wreszcie jak wampir staję w progu, czując opory przed zbytnim zbliżeniem. Rozglądam się niepewnie. – Był u ciebie twój syn?
Plusk, pierwsza łyżka cukru ląduje w kawie.
– Spotkałem się z twoim mężem – ciągnę, gdy mi nie odpowiada. – Wyłącznie profesjonalnie. Chciałem go spytać o organizację show.
Plusssssssssk, druga łyżka cukru z lekkim drżeniem ląduje w kawie.
– Powiem ci, jaką tezę pod artykuł wymyśliłem. – Ze zdziwieniem zauważam, że mówię szybko i z zadyszką. Ręce mi się pocą. Dziwne, przecież się nie denerwuję. – Napiszę samą prawdę. O tym, że jesteś artystką. Jak umierałaś wcześniej. Wszystko co do słowa, jak mi opowiedziałaś. Może być?
Plusk, trzecia łyżka wpada do kawy, a ta zaczyna się przelewać.
– Tylko musisz mi wyjaśnić, jak to się dzieje. Tamten facet wyciągnął twoje serce, a teraz została ci po tym jakaś blada blizna. Jeden cytat, słowo daję, coś takiego, żeby wszystkim szczęki opadły. Żeby uwierzyli w to, co widziałem.
Plusk, czwarta łyżka wpada do kawy.
– Sylvia, co ja mam zrobić?
Plusk.
Siadam obok i próbuję wyrwać ją z zawieszenia. Odsuwam paczkę cukru i wyjmuję jej łyżkę z dłoni. Patrzy nadal przed siebie.
– Wiesz co, może i jesteś artystką, nie mówię, że nie. I może jesteś czarownicą, która śmiercią niszczy każdą dekadę. No, czytałem ten twój wiersz. Powiem ci z ręką na sercu, że może to głupie, ale wierzę w to, co zobaczyłem na tej hali. I może jesteś ode mnie starsza, i to ty powinnaś wiedzieć lepiej, co robić, ale chyba nie wiesz, a ja nie będę ryzykować, że całkiem ci odbije. Ubieraj się, idziemy do szpitala.
Sylvia nie reaguje na moje słowa. Dopiero gdy słyszy „szpital”, jej ręka zamaszystym ruchem strąca paczkę cukru z ławy. Białe kryształy zapadają się miękko w dywan i szturmują panele.
– Idziemy – powtarzam.
***
Gdy Sylvia zostaje przyjęta na oddział psychiatryczny, czuję się pusty. Wracam do mieszkania. Podchodzę do stacjonarnego i wybieram numer Tadeusza.
– Wyciągnąłem ją już stamtąd – mówi krzaczasty typ. – Też wymyśliłeś, artystkę oddawać do szpitala.
Odkładam słuchawkę.
W mieszkaniu panuje cisza. Jest jeszcze zupełnie puste. Przeprowadziliśmy się tutaj dwa tygodnie temu, chwilę przed poznaniem Sylvii. Przytłoczeni pracą, nie znaleźliśmy czasu na poszukiwanie mebli i garnków. Ściągam buty i rzucam plecak w kąt, i idę prosto do sypialni, gdzie na materacu na ziemi siedzi Zieliński. Wzrok ma utkwiony w papierach na kolanach i ledwie mnie dostrzega.
Padam na materac obok i wtulam się w jego bok, jakbym nie widział go od lat. Naczelny tarmosi mi włosy.
– Wyglądasz, jakbyś miał długi dzień – mówi, choć przecież nawet na mnie nie spojrzał.
– Znów byłem u Sylvii.
– Och?
Czuję pod uchem bicie jego serca. Puk, puk, puk. Żwawo pompuje krew. Jak Sylvia mogła to zrobić? Wątpiłem w sztuczki. Ani ona, ani Tadeusz nie wyglądają na magików z cyrku, którzy tworzyliby bajki pod publiczkę. Tadeusz był zresztą tak zaaferowany Sylvią, że nie mógłby wpaść na taki pomysł.
– Mam do wyboru napisać o niej prawdę albo artykuł dla smutnych kobiet ze złamanym sercem – mówię. – Nie wiem, co mam robić.
Naczelny odkłada długopis. Jego dłoń ciężko opada na moje ramię. Nie tylko ja byłem zmęczony.
– Cały dzień przepychałem się z właścicielem o artykuł o kochance premiera – mówi, drapiąc się po brodzie. – Nie przeszedł. Mam dość tej gazety. Miałem jej dość już wcześniej, ale dzisiaj to koniec. Muszę znaleźć inną pracę, bo oszaleję.
– Oczywiście, że wolałbym napisać prawdę, ale Marcelina mi w życiu tego nie przyklepie – ciągnę.
– Może w telewizji – dodaje Zieliński. – Gdzieś, gdzie dostanę większą swobodę.
Okrywa nas kocem. Koc drażni moje bose stopy. Mam ochotę zasnąć i zapomnieć o Sylvii i całym tym artykule, przez który zacząłem się zaprzyjaźniać z tą złotowłosą wariatką.
– Jeśli tylko uda mi się nie umrzeć z głodu, powinienem wywalczyć sobie trochę wolności – dodaje równie sennym głosem Zieliński.
Podrywam głowę.
– Co się stało? – pyta.
Patrzę na niego z zachwytem. Gdy powtarza swoje pytanie, cmokam go szybko w ucho i wstaję. Pora zacząć pisać.
***
Artykuł wychodzi w przeddzień kolejnego pokazu Sylvii. Podoba się Zielińskiemu. Podoba się Marcelinie.
Podoba się mnie.
Odwiedzam Sylvię w hali na Mokotowie na godzinę przed pokazem. Widzimy się po raz pierwszy od dawna. Przynoszę dwa kubki kawy.
– Nie mam… – zaczyna, ale urywa, gdy wyciągam z plecaka kilogram cukru, litr mleka i plastikowe łyżeczki.
Chciałbym powiedzieć, że unikała mnie ostatnio, ale to nieprawda. W oczach Sylvii wciąż widzę tę samą apatię, która kazała mi szukać dla niej pomocy dwa tygodnie temu. Sylvia po prostu już nie chce się wysilać.
– Gdzie jest Tadeusz? Zajął się tobą po wypisaniu ze szpitala?
Blondynka patrzy na mnie chwilę, jakby nie była pewna, o kim mówię.
– Tak, tak, oczywiście – mówi beznamiętnie.
Pije kawę w milczeniu, a po drugim łyku zaczyna się przebierać. Koszula zapinana na guziki spada na ziemię razem ze sztruksami. Jej nagość mnie onieśmiela. Odwracam wzrok od drobnych piersi zakrytych białym, koronkowym stanikiem i rozstępów na brzuchu. Wstyd mi.
Dopiero gdy zakłada jasną, rozkloszowaną sukienkę, znów na nią patrzę.
– Będzie dobrze wyglądać z krwią – mówi z lekkim podekscytowaniem. Bierze kolejny łyk kawy. – Choć tym razem nikt nie będzie kroić mojego serca. Moje serce tym razem, przyznaję nie bez dumy, jest w bardzo dobrym stanie.
Nagle znów jest tą samą Sylvią, do której wpadłem na pierwszą kawę. Milczę z ławki, ze stosu szlafroków bokserskich, i staram się zrozumieć to magiczne stworzenie, które siedzi przede mną.
– Podoba mi się twój artykuł. – Wyciąga kosmetyki. Patrzy na siebie w lusterku, ogląda swoją twarz ze wszystkich stron. Oględziny przerywa łykiem kawy. – Przeczytałam go dziś rano. Nie podejrzewałam cię o takie społeczne zacięcie.
– Dzięki.
– Myślę, że nic on nie zmieni. Ale to nie szkodzi. Nie zmieniłby nawet, gdyby był czytany codziennie w Wiadomościach. Nie tylko artystom jest ciężko w życiu.
– Ale o tym właśnie jest mój artykuł!
– A nie o tym, że artystom trzeba pomagać?
Sylvia wyciąga czerwoną szminkę i przejeżdża nią po ustach. Jest gotowa.
Już chcę się oburzyć, już wciągam powietrze, by zaatakować ją monologiem pustych słów o tym, że trzeba pomagać wszystkim, że święta, że utrafiłem z tym charytatywnym wątkiem na Gwiazdkę jak ślepa kura w ziarno, i że cały sens mojego artykułu zamykał się w tym, że…
– Muszę już iść. – Sylvia uśmiecha się lekko. – Naprawdę mi cię szkoda, wiesz? Ciebie jednego z całej hali ludzi.
…zamykał się w tym, że nie można zasłaniać się artyzmem, gdy próbujesz się zabić.
***
Na podwyższeniu stoi coś na kształt choinki, ale przykryte brezentem. Domyślam się, że to choinka, no bo święta. Kopiec jest dwa razy wyższy niż Sylvia i łypie na mnie złowrogo.
Znów mam miejsce w pierwszym rzędzie. Tym razem hala jest wypchana ludźmi jak lodówka na Boże Narodzenie. Lodówka w domu, w którym mieszka czternaście osób.
Oprócz trybun ustawiono jeszcze kilkanaście rzędów ławek szkolnych po bokach, o które wszyscy się potykają. Warszawiacy stoją, niecierpliwie wypatrując złotowłosej wariatki. Dyskutują. Kłócą się. Podskakują, by zobaczyć lepiej scenę. Wzdychają z zachwytem.
Jest tak głośno, że zaraz rozsadzi mi uszy.
Przepycham się między nimi. Ze wszystkich stron atakują mnie kościste łopatki, wypięte pośladki i brzuchy tak sterczące, że mógłbym się pod nimi przeciskać. Nie patrzę na twarze.
Wreszcie znajduję swoje miejsce. Znów trafiam na kochankę premiera, która uśmiecha się do mnie szeroko ustami glonojada z akwarium. Ludzie lubią znajome twarze.
Każdy na swój sposób łata pustkę w duszy.
Sylvia stoi już na scenie. Wygląda jak nimfa w białej sukience. Włosy zakręcone lokówką otulają jej drobną, dziecięcą twarz jak aureola. Jak barokowa święta.
A za nią stoi choinka pod brezentem. Ciekawy dodatek, nic mi o nim nie mówiła.
– Czytałam o niej wczoraj – relacjonuje przyjaciółce kochanka premiera. – Ona jest prawdziwą artystką, wiesz? Pisze. I tworzy poezje. I nie ma na nic czasu, bo zajmuje się dzieckiem. Biedna kobieta.
Kochanka premiera spogląda na zegarek. Ładny zegarek, złoty i z kryształkami. Zegarek, na który prawdopodobnie nigdy nie będzie mnie stać.
Ten zegarek to pewnie najbardziej wartościowe, co kochanka premiera ma w życiu. Biedna kobieta.
Odnajduję wzrokiem Tadeusza. Jest jeszcze bliżej sceny niż ja. Obejmuje ramieniem jakąś dziewczynę. Nie ma z nimi żadnego dziecka. Ciekawe, gdzie jest syn Sylvii.
– Pierwszy raz umarła, jak miała… nie wiem, z dziesięć lat. Drugi raz, jak była na studiach. A parę miesięcy temu obchodziła trzydzieste urodziny. Trzydzieści lat i już trzy śmierci za sobą, niezła jest, nie? – papla kochanka premiera.
– Dziękuję wszystkim za przybycie – z głośników rozlega się głos Sylvii, która na scenie przytula mikrofon. – Wiele już pewnie o mnie wiecie. Mój przyjaciel napisał o mnie pięknie we wczorajszej gazecie.
Chwila, co? Mam to na końcu języka, no dalej!
– Wzrusza mnie zaangażowanie warszawiaków – mówi tęsknie. – Przy każdej tragedii pokazujecie, że zawsze potraficie spaść na cztery łapy.
Trzydzieści lat i trzy śmierci, liczę jak przedszkolak. Muszę mieć pewność.
– Ale ja mam już dość. Nie chce mi się! Nie chce mi się nic. Nie jestem w stanie wstać rano z łóżka. Bycie artystką jest męczące.
Wychodziłoby na to, że jej kolejna śmierć powinna zdarzyć się za dekadę. Nie dzisiaj. Rozglądając się z niepokojem, napotykam wzrok Tadeusza. Strach ma wielkie oczy, Tadeusz też.
– Mam dla was wszystkich prezent. Przez chwilę będziecie mogli poczuć się tak jak ja. Będziecie artystami!
Kochanka premiera po mojej lewej wzdycha z zachwytem. Tak, tak, mówią jej oczy. Proszę.
Sylvia pociąga za skraj brezentowej powłoki. Szata opada, ukazując stos beczek. Metalowych beczek. W zaworze każdej z nich tkwi jakaś szmata, a piramida baryłek jest opleciona jakimś bawełnianym splotem. Jak choinka.
Złotowłosa wariatka uśmiecha się szeroko. Oczy jej błyszczą. Znów jest dawną sobą.
Podrywam się ze swojego miejsca w momencie, gdy jej kciuk opada na zawór zapalniczki. W dłoni ma ogień.
– Trudno jest umierać w samotności – wzdycha dramatycznie.
Oceniam, jak daleko mam do sceny, a ile do najbliższego wyjścia. Wybieram wyjście. Przepycham się między ludźmi.
– Ale nie zawsze trzeba – słyszę jeszcze za moimi plecami. – Pora zacząć zabawę!