- Opowiadanie: Natende - Nocna misja

Nocna misja

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Nocna misja

Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, że miejsce, do którego dotarliśmy tamtego popołudnia, odmieni nasz los na zawsze.

Nazywam się Michael Miller i w momencie, gdy piszę te słowa, siedzę

na śmierdzącym stęchlizną strychu, a dwa kroki ode mnie, na drewnianej belce wisi gruba lina z mocno zawiązaną pętlą, na której dzisiejszej nocy zakończę swój żywot. Przez ostatnie kilka dni przeżywam najcięższe chwile w życiu. Bolesne doświadczenia i trauma sprawiły, że jestem w fatalnym stanie. Jestem na skraju załamania psychicznego, dlatego też pragnę z tym wszystkim skończyć.

Chciałem opowiedzieć historię, która przytrafiła mi się ponad cztery lata temu, gdy miałem dwanaście lat. Na początku zaznaczę, że od dziecka (wbrew pozorom) nie wierzyłem w żadną magię ani wszelakie siły nadprzyrodzone. Tak naprawdę to nie wierzyłem w nic, prócz tego, że kiedyś umrę. Jak na swój wiek byłem dość dojrzałym chłopcem. Wiedziałem, że prędzej czy później dane mi będzie odejść do świata zmarłych, zapukać do ich drzwi i oznajmić, iż dołączam do klubu.

Teraz jednak wiem, że życie ułożyło mi taki scenariusz, jaki był konieczny. Zacznijmy od początku…

 

 

***

 

Tego dnia słońce zdawało się nie mieć litości dla mieszkańców Milford i jego okolic. Była połowa czerwca dwa tysiące siedemnastego roku. Punktualnie o drugiej po południu, zaraz po zajęciach, ruszyliśmy w stronę pobliskiej przeogromnej łąki, za którą po całej długości dość ruchliwej drogi, rozciągał się dębowy las. W naszej grupce znajdowały się cztery osoby ­– ja, mój młodszy o rok brat, Lodgar oraz moi koledzy z klasy – Noah i Willy. Wszyscy byliśmy w podobnym wieku, mieliśmy pojedyncze włosy łonowe na jajach i bujną wyobraźnię. Jako dzieci, pragnęliśmy przygody. Pragnęliśmy zbudować swoją bazę, do której dostęp będzie miał każdy z nas. Pragnęliśmy mieć miecze jak bohaterowie w Hobbicie, którymi ścinalibyśmy uciążliwe chwasty, wkradające się do naszej fortecy

w zieleni. Jednak w tej fazie rozwoju, pragnienia owe ulatywały bezpowrotnie z każdym usłyszanym od rodziców zdaniem: „Hej! Nie jesteś już dzieckiem”.

A może jednak jestem? – Wmawiałem sobie wówczas.

– Daleeeko jeszczeee? – zapytał mój braciszek, gdy wkroczyliśmy na teren łąki. Do domu mieliśmy około półtora kilometra.

Odwróciłem się w jego stronę. Stał za mną, twarz miał spoconą, a drobnymi dłońmi podpierał się na kolanach. Ubrany był w dżinsowe spodenki na szelkach i biały T-shirt. Krótkie blond włosy lśniły w słońcu.

– Już niedługo. Wytrzymasz jeszcze trochę – odparłem.

Tuż za moim bratem stał Willy, wpatrzony w jakiś punkt gdzieś w oddali. Twarz miał równie spoconą jak Lodgar, lecz jego cera była nieco różowawa. Na nosie i policzkach miał rude piegi.

– Czego szukamy? – zapytał, patrząc na mnie. Rude włosy zafalowały na wietrze. – Masz jakiś pomysł, Mike?

Nie bardzo wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Jeszcze zanim się tu zjawiliśmy, uznaliśmy, że najrozsądniej będzie poszukać jakiegoś oddalonego od ulic miejsca, gdzie moglibyśmy zacząć pracę nad tajną bazą. Jednak trudno było nam wybrać takie miejsce, głównie z powodu upału.

– Najlepiej, gdybyśmy znaleźli teren, w którym jest bardzo, bardzo wysoka trawa. Ale to taki niewielki obszar. Z trawą wyższą niż tu. Tylko dla nas. Dzięki temu nasza miejscówka stałaby się trudna do zauważenia. Co ty na to?

Willy przybrał mądry wyraz twarzy. Prawą dłonią chwycił spocony podbródek i zaczął rozglądać się po okolicy. W międzyczasie Lodgar zdjął z ramienia plecak, rozsunął pierwszy przedziałek i ostrożnie wyjął z niego butelkę wody. Po chwili wyzerował zawartość i wydał taki dźwięk, jaki wydają bardzo spragnieni ludzie, którzy jednym haustem wypijają napój, a po chwili odstawiają butelkę.

– Gdzie łazi ten Noah? – zapytał Willy i palcem wskazał sylwetkę chłopca w ciemnym ubraniu, błądzącego jakieś dwadzieścia metrów dalej. Spojrzałem tam i zobaczyłem, jak nasz przyjaciel przedziera się przez gęste zarośla łąki. Pomyślałem, że Noah postanowił wyruszyć w samotną podróż po dżungli pełnej węży i pająków, podobnie jak ten gość z Discovery Channel, a myśl ta wywołała na mojej twarzy delikatny uśmieszek.

– Pojęcia nie mam. Ale chodźmy za nim.

Zerknąłem najpierw na Willy’ego, który przytaknął, a następnie na zmęczonego Lodgar’a. Nie wyglądał na zachwyconego tą informacją, lecz w głębi wiedziałem, że jak znajdziemy coś czadowego, to od razu się rozweseli. Po kilku krótkich chwilach kroczyliśmy już za śladem Noaha.

Przy każdym kroku czułem delikatne ukłucia trawy, włażącej przez stare, zniszczone sandały. Czułem dotyk przylatującego i osiadającego na skórze owada. Gdzieś w oddali śpiewały ptaki, a ja wsłuchiwałem w ich ćwierkot i po prostu szedłem. Duszne powietrze przyprawiało niemal o zawroty głowy, a koszulka zaczęła powoli zabarwiać się z szarej na czarną.

Szedłem, a w głowie zaczęła świtać pojawiać mi się wizja powrotu do domu. Oczywiście żaden z nas nie poinformował swoich starszych o tej misji, więc wszyscy sądzą, że zapewne zostaliśmy na dodatkowych lekcjach, tak jak to było podczas poprzednich misji. Nawet nie wyobrażałem sobie, jakie lanie dostałbym od ojca, gdyby dowiedział się o dzisiejszej wyprawie. Nie wspominając już o moich kolegach. Tak naprawdę to był mój pomysł, aby udać się w te tereny i z pewnością oberwałbym z tego powodu mocniej.

Bez ryzyka nie ma szampana, czy jak to tam się mówi – pomyślałem.

Minuty mijały bezpowrotnie, a my byliśmy w kropce. Analizując stracony czas na dojście tu, odpoczynki i rozmowy, doszedłem do wniosku, że mamy jeszcze trochę czasu, nim wszyscy wrócimy do domu. Do tej pory może znajdziemy coś ciekawego.

 

 

***

 

W momencie gdy upał niemal całkowicie nie zniechęcił nas do dalszych wędrówek, znaleźliśmy coś, czego nie spodziewaliśmy się zastać jeszcze kilkanaście minut temu.

Z podekscytowania i jednocześnie przepełniającej nas euforii spełnionego celu wszyscy stanęliśmy jak wryci. Na swojej drodze, kiedy zboczyliśmy lekko z trasy i poszliśmy w lewo zamiast prosto, natrafiliśmy na starą, poniszczoną, zarośniętą i opadającą z tynku zieloną budkę ochroniarską z płaskim dachem. Po czasie doszedłem do wniosku, że na tych terenach kilkadziesiąt lat temu musiał funkcjonować inny obiekt, który wymagał ochrony. Jeszcze wtedy nie mieliśmy pojęcia, jak stary może być ten budynek, lecz wiedzieliśmy jedno – wejdziemy tam.

– Kto idzie pierwszy? – zapytał Willy. Reszta chłopaków, łącznie ze mną, stała z otwartymi gębami.

– Ja… na pewno nie – odparł mój brat.

Jak głupcy wpatrywaliśmy się w tył budki. W niektórych miejscach na ścianie widniały białe plamy betonu, z którego z biegiem czasu zeszła farba. Po chwili zaczęliśmy krążyć wokół niej, jakby była jakimś boskim posągiem. Wyglądem mogło przypominać to satanistów, chodzących wokół pentagramu.

Badając obiekt, dostrzegliśmy niewielkie okno, całe pokryte kurzem i pyłem. Niestety patrząc przez nie, nie byliśmy w stanie zobaczyć tego, co znajduje się w środku. Oprócz okna zlokalizowaliśmy także stare, dębowe drzwi. Staliśmy przed nimi tak długo, dopóki nie odezwał się Noah.

– Sprawdzę, czy są otwarte.

Wszyscy obrzuciliśmy go wzrokiem podziwu i dumy. Będąc szczerym, liczyłem na to, że to właśnie Noah uczyni pierwszy krok. W końcu zawsze był klasowym przywódcą, niebojącym się ryzyka.

– Dobra – oznajmiłem. – Ale uważaj.

Zapadła cisza. W tej chwili skupiony byłem tylko i wyłącznie na obserwowaniu mojego dzielnego przyjaciela, zupełnie lekceważąc zbliżającą się późną godzinę, czy samopoczucie moich kompanów. Lecz podejrzewałem, że oni również mało się tym interesowali, tylko podobnie jak ja, zaciekawieni byli daną sytuacją.

Noah postawił pierwszy krok, a za nim wydobył się dźwięk gruchotanych przez obuwie gałęzi, które w tym momencie były najmniej istotne. Każdy czekał jedynie z zaciekawieniem, omal nie wybuchając w środku.

Drugi krok.

Trzeci, znacznie mniejszy.

Chłopak stał już w zasięgu mosiężnej klamki. Spojrzał na nas, a my spojrzeliśmy na niego. Dostrzegłem w jego wzroku wielką fascynację.

– Dajesz! – krzyknął stojący za mną Lodgar. – Dajesz!

Noah skinął głową na znak zrozumienia, westchnął głęboko i zrobił to, na co sam się zgłosił. Chwycił za klamkę i lekko rozchylił drzwi, które z początku wyglądały na niechętne do współpracy, lecz po chwili dały za wygraną i otworzyły się. Usłyszałem głośne piśnięcie i aż się skrzywiłem.

– I? Co tam widzisz, Noah? – spytałem.

Mój przyjaciel zajrzał do środka i po chwili energicznie wrócił do miejsca, gdzie stał chwilę temu. Dostrzegłem jego bladą twarz połączoną z wyrazem obrzydzenia. Palcem wskazującym i kciukiem mocno ściskał nos, a jego usta wykrzywiły się, wyglądając na mocno zniesmaczone.

– Fuuuj! – zawył. – Jak tam cuchnie! Radziłbym nie wchodzić.

– Co ty mówisz… – rzucił Willy. – Nie może być tak źle.

Ku mojemu zaskoczeniu, Willy zrzucił plecak z ramion i położył go na ziemi. Momentalnie ruszył do budki. Dostrzegłem, jak jego tłusty tyłek kołysze się pod krótkimi spodenkami.

– Mike? Możemy już wracać?

Odwróciłem się do wołającego mnie Lodgar’a. Nagle działo się tyle rzeczy naraz, że aż ledwo szło mi się w tym wszystkim połapać. Zauważyłem, iż mój brat jest mocno wyczerpany. Dostrzegłem jednak coś jeszcze… Tak jakby strach w jego oczach.

– Za chwilę… Jeszcze niech tylko Willy…

I w tej chwili zobaczyłem Willy’ego wybiegającego z budki. Był cały blady i zdezorientowany jak Noah chwilę temu. Pół twarzy schował w łokciu, zupełnie jakby miał zaraz kichnąć. Mamrotał coś pod nosem, aż w końcu zdołał doprowadzić się do porządku i powiedział, kaszląc co drugi wyraz:

– Noah miał… rację. Śmierdzi… jakby świnię tu… zarżnęli – mówił.

 Odkaszlnął ponownie i smarknął. Lewą ręką wytarł czoło, wznawiając: – Może lepiej już idźmy. Młody dobrze gada. – Zerknął na Lodgar’a i uśmiechnął się do niego.

Ale jedna rzecz nie dawała mi wtedy spokoju. No dobra… Może dwie. A mianowicie przerażony wzrok mojego brata oraz to, dlaczego według chłopaków w środku tak śmierdzi. Zostało mi zajrzeć do środka, aby móc się w o tym przekonać.

Podobnie jak inni, zrzuciłem plecak na ziemię, a ten dołączył do kupki trzech innych, leżących na sobie. Ruszyłem w stronę wejścia, mając wrażenie, jakby nogi wypełniała woda. Serce łomotało mi w klatce piersiowej, a żołądek ścisnął się do wielkości piłeczki golfowej. Czułem kropelki potu spływające po moim czole, a następnie to jak dostają się na obszar gęstych brwi. Mimo że wszystko to wydawało się absurdalne, czułem autentyczne obawy do tego budynku. W wieku dwunastu lat wszystko wydaje się podejrzane, po tym, jak ułożymy miliony scenariuszy, które nie mają prawa bytu. No, a przynajmniej nie w świecie rzeczywistym.

Postawiłem ostatni krok i znalazłem się na progu drzwi. Dokładnie zlustrowałem wnętrze wzrokiem – ot co, zwykła budka, niczym szczególnym się niewyróżniająca od innych. No może tym, że ta jest opuszczona.

Na podłodze wyłożone były bardzo stare, drewniane deski. W niektórych miejscach dostrzegłem żółte i białe plamy. Ścianę po mojej lewej zdobiło multum guzików z ledwo widocznymi podpisami. Zaraz pod zabrudzonym oknem stało masywne, ciemne biurko z komputerem, monitorem i akcesoriami. Wszystko to było tak zakurzone, jakby ktoś nie sprzątał tu od stu lat.

– Może faktycznie tak było… – mruknąłem pod nosem i usłyszałem za sobą głosy kolegów, wymieniających się wrażeniami. Po chwili jednak wróciłem do tego, po co tu zajrzałem.

Wszedłem do środka. Powietrze zdawało się być gęstsze niż na zewnątrz. Wyczułem w nim zapach gnijących kartek, lecz ani trochę nie przyprawił mnie on

o jakikolwiek odruch wymiotny. Myślę, że na takie rzeczy byłem po prostu odporny od urodzenia.

Zbliżyłem się do biurka. Podłoga uginała się pod ciężarem mojego ciała (niecałe pięćdziesiąt kilogramów), po czym odginała się niczym guma. Ponownie zmierzyłem wzrokiem wszystko, co znajdowało się na meblu, tylko tym razem nieco dokładniej.

Na klawiaturze w niektórych miejscach brakowało literek, lub całkowicie były zniszczone przez starość. Przyjrzałem się bliżej. Jeśli mam być dokładnym, to brakowało klawiszy:

O, L, D, A, G, P.

Myślałem. Jakaś część mojego mózgu podpowiadała mi, że ma to jakieś znaczenie, lecz wówczas postanowiłem olać te myśli. Może niepotrzebnie, ale tego nie wiem.

Dwoma palcami przetarłem biurko. Idące obok siebie kreski znacznie odznaczały się na zakurzonym drewnie.

Tak. Zdecydowanie ktoś nie sprzątał tu sto, a może nawet i tysiąc lat. – Przeszło mi przez myśl.

I w tej chwili usłyszałem jak ktoś mnie woła:

– Mike! Umarłeś tam? – Był to głos Noaha. Po chwili dołączył się Willy ze swoim tekstem: – Aż tak cię zasmrodziło?! – Obydwoje zaczęli rechotać, a ja postanowiłem zbyć ich zaczepki i rozglądałem się dalej. Miałem wrażenie, że w tej budce było coś dziwnego…

Spojrzałem pod nogi, słysząc szuranie i otępiałem. Pod moim butem znajdowała się przeżółkła już koperta z wystającym rożkiem. Szybko odsunąłem nogę i schyliłem się, aby wydobyć znalezisko. Jak ja tego na początku nie zauważyłem? – Zacząłem się zastanawiać. Z lekkim bólem w plecach wstałem na równe nogi, trzymając papier w dłoniach i dmuchnąłem na niego, odkrywając drukowany napis: „Milford 1950r.”.

Zacząłem jeszcze bardziej się pocić i kipieć energią. W końcu znalazłem coś, czego nie znalazł Willy i Noah. Nie… To nie jest tylko coś, lecz ponad sześćdziesięcioletni skrawek papieru. W tamtej chwili czułem się niemal tak, jakbym właśnie dokonał niesamowitego przełomu w nauce.

Szybkim krokiem wybiegłem z budki. W powietrzu rozległ się mój triumfalny krzyk połączony z dźwiękami łamiących się gałęzi. Wyskoczyłem jak dziki, omal nie upadając na ziemię. Gdy już doprowadziłem się do porządku, zobaczyłem moich przyjaciół stojących ramię w ramię i przyglądających się mi, jakbym właśnie uciekł ze szpitala psychiatrycznego.

– Coś ty znalazł?! – zapytał Noah i spojrzał na moje dłonie. – Co to jest?

Wszyscy przyglądali się znalezisku, jak bandyta przyglądający się skradzionemu okazowi.

– Nie uwierzycie! – oznajmiłem. – Mam kopertę.

– Kopertę? – To był Lodgar. – Jaką kopertę?

W skrócie opowiedziałem im wszystko ze szczegółami. Z podniecenia język plątał mi się jak kable. Oddech miałem nierówny i ledwo co dawałem radę łapać go w odpowiednim tempie. Po chwili powiedziałem:

– Otwieram.

Reszta przytaknęła mi jednocześnie, a ja sam jeszcze obejrzałem całą kopertę, macając ją w dłoniach. Była bardzo stara, co widziałem już na pierwszy rzut oka. Na środku zawinięta była kokardka.

Gdy uporałem się z rozwiązywaniem, spojrzałem na chłopaków, a oni spojrzeli na mnie. Każdy milczał.

Zacząłem odklejać tajemniczą kopertę zaadresowaną do naszego miasta. Dziwne, że wtedy nie zwróciłem uwagi na brak ulicy, czy chociażby osiedla, na które przyjść miała zawartość. Lecz czego można spodziewać się po dwunastolatku, który właśnie przeżywa najważniejszą przygodę swojego dzieciństwa? Na pewno niesensownego myślenia pod wpływem emocji.

– Zaraz nie wytrzymam! – krzyknął Noah. – Pokaż, co jest w środku.

– Może to list od obcych z kosmosu? – wtrącił swoje trzy grosze Willy.

– Na pewno nie! – powiedział Lodgar. Po jego minie wiedziałem, że nie odstaje od reszty z poziomem adrenaliny.

W końcu otworzyłem kopertę, a moim oczom ukazała się brązowa kartka papieru, złożona idealnie na pół i mieszcząca się perfekcyjnie. Wyjąłem ją, widząc, jak ręce mocno mi drżą.

– Sprawdźmy, co przysłali nam obcy… – powiedziałem i rozłożyłem zawartość na pół.

I w tym momencie znieruchomiałem. Na kartce, schludnym pismem, napisane było wielkimi literami:

 

 

WRÓĆIE W NOCY, A NIE POŻAŁUJECIE.

 

 

Przez moment nie mogłem przetworzyć w mózgu przeczytanego zdania. Czułem, jak pot spływa mi po czole, jak serce wali w klatkę piersiową, jak niemal moczę portki. Ale oprócz tego wszystkiego, czułem coś jeszcze – motywację. Już wtedy wiedziałem, że wrócę w to miejsce, gdy zapadnie zmrok. Choćbym musiał wymknąć się przez okno. Sam albo z chłopakami. Na pewno wrócę.

Wróćcie w nocy, a nie pożałujecie.

Nagle odzyskałem kontakt z rzeczywistością, gdy Noah mocno wyrwał mi kartkę

z dłoni i przeczytał na głos.

– Wróćcie w nocy, a nie pożałujecie? Co to ma kurwa znaczyć?! To ma być ta wiadomość od obcych?!

Rzucił kartkę na ziemię, ewidentnie zbulwersowany. Znalezisko nie spełniło jego oczekiwań. Wręcz przeciwnie – rozwścieczyło go do czerwoności.

– Ale po co się denerwujesz? – powiedziałem tak spokojnym tonem, jakbym właśnie wyszedł z godzinnego masażu. Odprężony i szczęśliwy. Już nie czułem stresu, zdenerwowania ani strachu, tylko względny spokój.

– Liczyłem na coś lepszego niż to gówno. Na wiadomość o treści: „Witajcie!

Tu kosmici. Czy chcielibyście polecieć z nami do innej galaktyki? Jeśli tak, zostańcie tu jeszcze przez godzinę. Nie pożałujecie!”. – Noah powiedział to tak płynnie, że aż pomyślałem, iż tekst ten szykował cały dzień, specjalnie na idealną okazję. – Tak czy siak, stójcie tu jeśli chcecie. Ja się zmywam, nara.

Podniósł plecak z kupki innych plecaków, zarzucił go na ramię i odszedł. My jedynie odprowadziliśmy go wzrokiem do czasu, gdy nie zniknął nam z oczu i wtedy odezwał się Willy:

– Mike, przepraszam cię, ale ja też już lecę. Pomyślę o tym liście i zastanowię się, czy to nie jest jakaś głupia zabawa. Może też powiem o tym…

I nagle stoicki spokój zastąpił gniew.

– Nikomu o tym nie powiesz, rozumiesz?! Nie możesz, Willy! To ma zostać między nami – wykrzyczałem na niego, sam zdumiewając się tym, co zrobiłem. Kątem oka dostrzegłem stojącego obok Lodgar’a i jego wystraszoną minę. Brat chyba jeszcze nigdy nie widział mnie w takim stanie, a myśl ta spowodowała, że poczułem lekkie wyrzuty sumienia.

– Niech będzie. Nie powiem nikomu. A na razie, lecę. Narka. – Pożegnał się z nami i ruszył tam, gdzie chwilę przedtem, Noah.

Ochłonąłem i spojrzałem na Lodgar’a. Wiedziałem, że trzeba było wracać, żebyśmy nie mieli problemów z rodzicami.

Do zachodu zostało około sześciu godzin.

 

 

***

 

Podczas powrotu do domu, ani ja, ani mój brat, nie odezwaliśmy się słowem. W milczeniu minęliśmy dwóch rowerzystów, supermarket, naszą szkołę i stację benzynową, na której jakiś mężczyzna siedział bez koszulki na krzesełku rybackim, w dłoni trzymając piwo. Na moje oko miał około pięćdziesiątki. Minęliśmy go szybko, a tamten zerknął na nas i odwrócił wzrok. Widziałem, jak bardzo Lodgar jest zmęczony dzisiejszymi doznaniami. Jego blond włosy lśniły od potu, a lekko zarumienioną promieniami słonecznymi twarz, pokrytą miał wilgocią. Szliśmy równym tempem. Podejrzewałem, że najzwyczajniej w świecie pragnie tylko wrócić do domu i położyć się w łóżku.

Tuż przed drzwiami wejściowymi zapytałem go, czy wszystko jest w porządku, a on skinął głową i odparł szybkie: „tak”, nawet na mnie nie patrząc. Wzruszyłem ramionami i wszedłem do środka.

Wraz z rodzicami – Richardem Millerem i Jasmine Miller, mieszkaliśmy w małym miasteczku Milford, w stanie Utah, liczącym zaledwie półtora tysiąca mieszkańców. Ojciec pracował jako kierowca tirów, a matka stała za kasą w sklepie z obuwiem. Jeszcze przed moimi urodzinami rodzice zdołali odłożyć wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić własne mieszkanie i cieszyć się spokojnym życiem na wsi.

Choć szczerze, wolałbym mieszkać w większym mieście.

Przeszedłem wzdłuż korytarza i skręciłem w prawo, do mojego pokoju. Po drodze krzyknąłem „cześć!”, lecz odpowiedziała mi jedynie cisza.

Rzuciłem plecak w kąt i zasiadłem do komputera. Na pulpicie wszedłem w folder „GRY”, a następnie świat wirtualny pochłonął mnie bez końca. W międzyczasie jednak zdołałem oderwać się na sekundkę, by napisać SMS-a do Noaha i Willy’ego. Zapytałem ich, czy czasami się nie namyślili i zdecydowali iść ze mną. Odpisali, że nie, nie idą, co w pewnym stopniu wzbudzało we mnie złość i ulgę jednocześnie. Czułem, że muszę wyruszyć tam sam. Że czeka mnie nagroda, na którą tylko ja zasłużyłem, bo w końcu byłem znalazcą koperty.

 

 

***

 

Dochodziła godzina siódma wieczorem, gdy zdołałem oderwać się od grania. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że grałem ponad dwie godziny, na co w tygodniu rodzice mi nie pozwalają. Wyłączyłem komputer i udałem się do niewielkiej kuchni. Ciemny blat zdobiły jasne plamki farb umiejscowionych w losowych miejscach. Pod nim znajdowały się szafki z talerzami, miskami, potrzebnymi artykułami kuchennymi i tak dalej… Z założenia wychodziłem, że to bardziej teren, na którym swoje pole do manewru może ukazać mama.

Zrobiłem sobie kanapkę z szynką, serem i pomidorem i udałem się do pokoju Lodgar’a. Leżał na łóżku, czytając książkę. Laptop i tablet miał wyłączony, co mnie pozytywnie zaskoczyło, ponieważ on również, tak jak ja, lubił czasem przenieść się do sieci i tam zawojować. Dostrzegłem tytuł chłoniętej przez niego pozycji – Worek Kości Stephena Kinga.

– Jak tam? – rzuciłem, a Lodgar odparł mi jedynie: „dobrze” i naraz wrócił do lektury. Nie chciałem mu przerywać, więc wyszedłem z pokoju w ciszy. Zamknąwszy drzwi, usłyszałem, że ktoś wchodzi do domu. Pomyślałem, że najprawdopodobniej przyszła mama, ponieważ kończy zazwyczaj pół godziny wcześniej niż tata. Nie myliłem się.

– Mike?! Log?! Jesteście? – krzyknęła. – Jedliście może… Mike!

Stanąłem naprzeciwko niej.

– Cześć, mamo.

Wyglądała tak jak na co dzień – wyprostowane blond włosy, jasnoróżowa szminka na ustach i srebrne kolczyki Guess. Jedyne, co zmieniała codziennie, to ubiór.

– Cześć, Michael. Jest twój brat? – zapytała, zdejmując buty. Spojrzała na mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami. Dostrzegłem na jej twarzy coraz szybciej pogłębiające się zmarszczki.

– Jest.

– Jedliście coś?

– Jeszcze nie.

Kiwnęła głową i ruszyła w stronę pokoju brata. Przywitała się z nim i wróciła do mnie, po czym poszła do kuchni. Trzydzieści minut później z pracy wrócił ojciec, a jeszcze kolejne tyle później, jedliśmy wspólną kolację.

Do mojej nocnej misji zostało zaledwie kilka godzin.

 

 

***

 

Słyszałem dźwięki dochodzące ze świata, w którym obecnie się nie znajdowałem.

Szedłem wzdłuż polnej drogi, po wydeptanej przez stopy ścieżce. Nade mną wisiał srebrny księżyc, rzucający swą poświatę na całą okolicę. Na prawo od niego, ledwie dostrzegalny widniał Jowisz i Saturn. Przyglądałem się im z zaciekawieniem i myślą, jak to jest żyć na planecie innej niż nasza. Jak to jest żyć kilkaset milionów kilometrów od morderców, gwałcicieli, oszustów i tyranów? Na pewno dobrze.

Powiedzenie, że szedłem, było powiedzeniem błędnym. Mogę szczerze przyznać, że wtedy czułem, jakby nogi same niosły mnie do budki, którą odwiedziłem z chłopakami. Wtedy jednak miałem pełną kontrolę nad tym, gdzie stąpam.

Przewędrowałem, niemal lewitując, kilkadziesiąt metrów, gdy w końcu znalazłem się na miejscu. Ciepły letni wiaterek delikatnie powiewał od zachodu, wprawiając w ruch źdźbła trawy. Wszystko to potęgowało u mnie przerażenie, a jednocześnie ekscytacje. Miałem wrócić w nocy i oto jestem. Tylko co teraz?

– Co teraz? – wymamrotałem pod nosem i nagle coś, jakaś nieznana mi dotąd siła, zaczęła ciągnąć mnie w stronę drzwi. Niemal wleciałem na nie, roztrzaskując sobie nos, kiedy głośno krzyknąłem i się zatrzymałem.

– Co to do cholery było?! – powiedziałem, cały zdyszany. – Duchy?!

Drugie wypowiedziane przeze mnie słowo sprawiło, że po moim karku przebiegł chłodny dreszcz. Zacząłem się pocić, a moje tętno zdecydowanie skoczyło do góry.

– Nie. To niemożliwe. Duchy nie istnieją.

I w tym samym momencie z ogromną siłą ponownie rąbnąłem w dębowe drzwi. Poczułem falę bólu, przedzierającą się przez cały nos. Walnąłem tak jeszcze dwa razy, gdy zdezorientowany upadłem na pośladki. Przed oczami zaczęły wirować mi ciemne mroczki, a w ustach poczułem metaliczny posmak krwi. Dotknąłem prawą dłonią twarzy i aż zasyczałem. Bolało jak diabli.

– Przestań!!! – zawyłem do drzwi, dostrzegając plamę krwi na wysokości mojej głowy.

Mój oddech zaczął zwalniać. Powoli przestawałem czuć pulsowanie w nosie, posmak krwi w ustach i kołowanie w głowie. Wszystko to zaczęło przypominać jedynie serial, lub film, w którym gram główne skrzypce.

Runąłem na ziemię i zamknąłem oczy. W tej samej chwili przybierający na głośności odgłos, który okazał się jedynie budzikiem w telefonie, skutecznie wybudził mnie ze snu. Niczym rażony prądem podniosłem się do pozycji siedzącej. Byłem spocony tak bardzo, że aż poplamiłem prześcieradło. Szybko wstałem z łóżka i podszedłem do komody. Wziąłem do ręki telefon i wyłączyłem grający budzik. Spojrzałem na zegarek: dwadzieścia po dziesiątej w nocy. Idealna godzina na wyjście – na zewnątrz akurat zrobiło się ciemno.

Zrzuciłem z siebie przepoconą piżamę i otworzyłem komodę z ubraniami. Włożyłem szare dresy i czarną koszulkę na długi rękaw z napisem: MILFORD LOCAL SCHOOL. Następnie ubrałem skarpetki i pościeliłem ładnie łóżko, gdy usłyszałem jakieś głosy za drzwiami.

To był ojciec. Rozmawiał z kimś. Stanąłem jak wryty, modląc się w duchu, aby akurat nie wszedł do pokoju. Jestem pewien, że gdyby aktualnie zobaczył mnie tak ubranego, dodatkowo nieprzebywającego w łóżku, z pewnością nabrałby podejrzeń.

Proszę, nie wchodź. Proszę…

Stałem jak słup soli, w dłoni dzierżąc telefon. W tej chwili pomyślałem o budziku. Czy on go nie słyszał? Czy nie wydawało się to dziwne, że dwunastoletni chłopiec budzi się o godzinie, w której swoją nocną zmianę rozpoczynają rabusie i wandale?

– Słuchaj, Fred…

Fred… Kim jest Fred?

Zacząłem jeszcze bardziej się stresować. Nagle przypomniał mi się sen. To jak udałem się do budki, a wyprawa ta zakończyła się zupełnym niepowodzeniem. Ogarnęła mnie wielka chęć do działania i tak jakby… przyciąganie do tamtego miejsca. Nie potrafiłem tego inaczej nazwać.

– Będę pilnował… Żeby uważał… Niebezpiecznie… – Słyszałem urywki rozmowy ojca z jakimś facetem. Wreszcie zdołałem przywrócić się do takiego stanu, abym mógł przejść kawałek do drzwi. Minęło już sporo czasu od momentu, aż się obudziłem, co dało mi przewagę. Dostrzegałem zarysy mebli w ciemności, więc szansa na uderzenie w coś i zwrócenie na siebie uwagi była o wiele mniejsza.

Na palcach, niczym włamywacz, podszedłem tuż pod drzwi. Stąd trochę lepiej słyszałem wypowiadane przez ojca słowa, lecz to wciąż nie było to. Postanowiłem, że delikatnie uchylę drzwi i tak zrobiłem. Chwyciłem za klamkę, a następnie z uwagą szachisty pociągnąłem ją lekko w moją stronę. Ani zdołały zapiszczeć, bo wówczas byłbym na spalonej pozycji. Miałem szczęście.

Lewym okiem wyjrzałem na hol, a następnie kuchnie. Stał tam ojciec w swojej białej koszulce na ramiączka, a na dole miał szare spodenki do spania. W lewej dłoni trzymał puszkę coli.

O co chodzi?

Wyjrzałem jeszcze dalej i zobaczyłem drugiego faceta. Siedział naprzeciwko ojca. Dopiero teraz udało mi się zidentyfikować tę osobę – był to miejscowy szeryf Fred. Nosił mundur koloru piasku, a brązowy kapelusz (niemal cały czas przez niego noszony), zdjął, kładąc go na blacie. Przez to dobrze widziałem tył jego fryzury – ładnie zaczesane, czarne włosy.

– Muszę uważać na młodych – powiedział ojciec i teraz słyszałem już bardzo dobrze. – Co jak oni… No wiesz…

Jak oni co? – pomyślałem i jeszcze bardziej wytężyłem zmysły. Zębami ugryzłem wargę, niemal raniąc ją do krwi. Nie miałem pojęcia, o czym rozmawiają.

– Słuchaj, stary, dwóch zaginęło. Dodatkowo mieli kontakt z twoimi. Nie wiadomo, gdzie są, ani co się z nimi dzieje. Jeśli mam udzielić ci dobrej rady, to lepiej pilnuj Log’a

i Mike’a. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak matki tej dwójki panikują. Chcesz, żeby tak samo było z Jasmine?

Stanąłem jak zamrożony. Dłonią wciąż trzymałem za klamkę, lecz praktycznie nie czułem, że to robię. W głowie zaczęły pojawiać się pytania: Kto zaginął? Dwóch młodych?

I nagle przez mój umysł przeszła myśl, że zaginionymi dziećmi mogą być Noah i Willy.

Ale jak to? Czyżby poszli dzisiejszej nocy i już… już nie wrócili?

– W każdym bądź razie, muszę już uciekać. Powiedziałem ci to po koleżeńsku, poza służbą. Nie chciałbym, żebyś zaczął teraz rozgadywać na prawo i lewo. – Szeryf wstał i chwycił kapelusz w dłonie. W tym samym momencie zdołałem uciec od dręczących myśli na tyle, by móc po cichu wrócić do łóżka. Jakąś minutę później usłyszałem dźwięk zamykających się drzwi wejściowych oraz chodzącego po mieszkaniu ojca. Lecz wtedy leżałem już pod kołdrą, tępo wpatrując się sufit i myśląc. W głowię pojawiały mi się scenariusze, gdzie moi przyjaciele zostają porwani przez jakiegoś świra, a ten zaczyna robić z nimi, co chce. Jednak z drugiej strony to szeryf nie powiedział dokładnie, kim są zaginieni. Mógł to być każdy dzieciak z mojej szkoły, który równie bardzo co ja, pragnie przygody.

Mimo tego z tyłu głowy wciąż dręczyło mnie pesymistyczne przeczucie. Leżałem tak przez kilka minut, gdy zdołałem zasnąć. Nocną misję postanowiłem przełożyć na kolejny dzień, zupełnie nieświadom, że rozgniewałem tym samym kogoś, kogo nie można gniewać.

 

 

***

 

Dzisiejszy poranek zacząłem od sprzątania łazienki. Była sobota, czyli dzień, w którym każdy z domowników przeprowadza podstawowe porządki. Przynajmniej w mojej rodzinie.

Jednak zanim w dłonie złapałem detergenty i gąbkę, pościeliłem swoje łóżko i wstępnie ogarnąłem pokój, myśląc tylko i wyłącznie o jednym – o chłopakach. Wprawdzie wczoraj widziałem ich online, gdy wróciłem ze szkoły i nawet mi odpisali, lecz było to długo, zanim przyszedł do nas szeryf i zanim dowiedziałem się o zaginięciach.

Może po prostu pojechali na rodzinną wycieczkę na weekend.

– No cóż, pożyjemy, zobaczymy – powiedziałem, gdy skończyłem ze swoim pokojem.

Wszedłem do pustej kuchni. Dziś rodzice pracowali, jednak znacznie krócej niż w tygodniu – do czternastej. Na zegarze widniała godzina dziesiąta rano, więc miałem jeszcze trochę czasu, abym mógł wyręczyć ich w niektórych obowiązkach. Zdawałem sobie z tego sprawę, że obydwoje ciężko pracują, abyśmy z bratem mieli co jeść, dlatego chciałem na swój sposób się odwdzięczyć. Tak, jak byłem w stanie.

Jak na złość, ponownie zacząłem myśleć o Willym, Noahu i budce. Zupełnie jakbym był jakiś opętany. Myślałem o tym, żeby udać się dziś do tamtego miejsca. Aby zaryzykować, a myśl ta, dodawała mi jednocześnie odwagi i strachu. Mimo wszystko jednak chciałem zobaczyć, czy obcy z innej planety, jak to powiedział Noah, mają mi coś do przekazania. Choć osobiście bardziej nastawiony byłem na coś innego, lecz sam nie wiedziałem do końca, na co konkretnego.

Obcy.

Nie bądź głupi! – Rozkazałem sam sobie na głos i w tej chwili usłyszałem Lodgar’a.

– Co mówisz, Mike? – Dobiegał zza stłumionych drzwi jego pokoju.

– Nic. Nieważne.

Nie uzyskałem odpowiedzi. Tym samym uznałem, że Log albo się ubiera, albo zapadł ponownie w krainę sennych marzeń, co wykluczałoby jakąkolwiek pomoc. Cóż… Indywidualna praca zawsze mi sprzyjała, więc nie miałem mu tego za złe.

Z kuchni wszedłem do niewielkiej łazienki, obłożonej jasnymi kafelkami, z dużym lustrem nad umywalką. Tuż obok niej znajdował się kibel, a metr przed nim, kabina prysznicowa. Zerknąłem czy ze słuchawki czasami nie kapie woda, a następnie spod umywalki wyjąłem potrzebne mi detergenty. Szybko uporałem się z polerowaniem kranu, nucąc pod nosem. W momencie, gdy dochodziłem do refrenu Take Me Home, Country Roads w wykonaniu Johna Denvera, wyobrażałem sobie jak Noah i Willy idą po zachodzie słońca na polane. Wyobrażałem sobie, jak nadlatuje coś niewyobrażalnego, coś nie z tego świata. Coś, czego żaden człowiek nigdy nie widział na oczy. Niemal byłem przy nich duchowo, czułem zapach świeżego, letniego powietrza. Czułem wzrok srebrnego księżyca i padającej z jego strony równie srebrnej poświaty.

W mojej głowie zaczęły pojawiać się następne wizje, bardziej przerażające. Płyn do czyszczenia umywalek wypadł mi z prawej dłoni, rozlewając się na kafelkach, a ja nawet tego nie poczułem. W tej chwili byłem zamknięty w sejfie o nazwie „wyobraźnia”.

Widziałem swoich przyjaciół, lewitujących na tle ciemnego, nocnego nieba. Unosili się do góry w pozycji leżącej, a nad nimi wisiał jakiś nieznany dla mnie samolot. A może jednak nie samolot, lecz statek kosmiczny obcych? Ale dlaczego zaprzeczał on grawitacji?

Wszystkie te logiczne pytania zaczęły przebijać się przez masywne ściany mojej wyobraźni, lecz nie zdołały wybudzić mnie z transu. Tkwiłem w wizji osłupiały, mając przed oczami jedynie obraz unoszących się wysoko nad ziemią i lecących ku stronie nieznanego obiektu, przyjaciół. Nawet nie krzyczeli. Nic. Zawładnięci nieznajomą siłą i zupełnie opanowani, powoli zbliżali się do świecącej dolnej części statku. Chciałem krzyknąć, chciałem ich ratować, gdy nagle poczułem okropny ból przeszywający tył mojej głowy. Natychmiast powróciłem do rzeczywistości i uświadomiłem sobie, że leżę na podłodze, cały zdyszany i spocony, jakbym właśnie przebiegł najdłuższą trasę w swoim życiu.

Obok mnie po prawej stronie leżała butelka po detergencie, a za nią wylewająca się wolnym tempem zawartość. Podniosłem się do pozycji siedzącej, złapałem za tył głowy i na moment uradowałem się, że nie ujrzałem na dłoni krwi. Wtedy rodzice mogliby coś dostrzec, jakiegoś guza czy kropelki zaschniętej czerwonej cieczy na włosach i zaczęliby pytać. Co wtedy bym im odpowiedział? Że zemdlałem i uderzyłem się w tył głowy? To logiczne, lecz taka wymówka mogłaby spowodować więcej pytań, a tego bym nie chciał.

– Tsss! – zawyłem do siebie, próbując podnieść się na równe nogi. Lekko zakołowało mi się w głowie, gdy w końcu zdołałem to zrobić i obejrzałem się w lustrze. Głowę nadal przeszywał mi świdrujący ból, przez co wykrzywiałem trochę twarz, ale poza tym nie dostrzegłem nic innego, co mogłoby wywołać podejrzenia.

Na szczęście.

Zacząłem się zastanawiać, co ma znaczyć ten trans, w który popadłem. Czyżbym przewidział przyszłość?

Nie gadaj głupot. Obcy przecież nie przylatują sobie ot tak do jakichś losowych dzieciaków i ich nie porywają. Takie rzeczy są tylko w filmach. – Odezwał się głos rozsądku, który momentalnie uciszyłem.

Każdy argument przemawiał za tym, że tak właśnie jest, lecz mimo wszystko ciekawość przejęła kontrolę i w tamtej chwili poniosła mnie wodza abstrakcji. Chciałem na własne oczy przekonać się o tym, czy jestem jasnowidzem.

No na pewno.

Chwyciłem klamkę i chciałem już wychodzić, kiedy obejrzałem się jeszcze za siebie. Dywanik pod kabiną był lekko roztargany, toteż wróciłem się i go poprawiłem. Rzuciłem jeszcze okiem na umywalkę i uznałem, że jest w porządku. Zostało mi tylko wstawić pranie i praktycznie mam dzień wolny od reszty obowiązków. W nocy jednak czeka mnie nowa, zupełnie mi obca przygoda.

 

 

***

 

Po tym jak na zegarze wybiła godzina dwunasta, a ja zdążyłem odhaczyć na liście wszystkie rzeczy do zrobienia, położyłem się wygodnie we własnym łóżku. Lodgar już dawno wstał i sam uszykował sobie śniadanie składające się z lekko przypalonego tosta posmarowanego dżemem. Muszę przyznać, że taka samodzielność w jego wieku mi zaimponowała. Problem był w tym, że widząc jego pustą twarz, nie mogłem wyczytać z niej, w czym jest problem. Może gdyby mi się to udało, tego dnia nadal by żył i robił to, co robi większość dzieciaków w jego wieku. Kto wie…

Odpoczywałem, leżąc w samych majtkach. Na zewnątrz było prawie trzydzieści stopni, co szczególnie doskwierało mi, gdy przebywałem u siebie. Na moje nieszczęście okno w pokoju wychodziło na wschód, co tylko potęgowało poranne upały w moich czterech kwadratach. Pewnego dnia zapytałem taty, czy nie byłoby możliwości zamontowania jakieś nowoczesnej klimatyzacji, ale ten tylko odpowiedział mi, rechocząc: „Słuchaj młody, jak ja byłem jeszcze w twoim wieku, to ani mi się śniła klimatyzacja. Trzeba było przetrwać”. Po jego słowach odpuściłem i nigdy więcej nie poruszałem tego tematu, mając w głowie myśl, że jego zdanie jest niezmienne.

Trzeba było przetrwać.

Wstałem z łóżka, zostawiając po sobie ciemną plamę potu i podszedłem do biurka. Odpaliłem komputer, aby zobaczyć czy czasami Noah i Willy w coś nie grają, lecz się zawiodłem. Obydwoje byli offline od ostatniego czasu, gdy ich widziałem, a ja wciąż poniekąd modliłem się, żeby wszystko było dobrze. Jeszcze wtedy byłem zbyt głupi, aby nie wiedzieć, że takie durne modlitwy do bóstw w chmurach, nigdy nie działają. Mimo wszystko jednak w wieku dwunastu lat zachowywałem się nieco inaczej niż teraz.

Właśnie gasiłem monitor, gdy usłyszałem pukanie do mych drzwi. Rzuciłem w powietrze szybkie „proszę” i do pokoju wszedł Lodgar, ubrany w same spodenki. Wyglądał na trochę zaspanego, ale poza tym nie dostrzegłem nic innego na jego twarzy. No może poza zaschniętą ropą przy oczach.

– Hej, Mike. Pogramy w coś razem? – zapytał głosem tak spokojnym, jakby wypił kilka kubków melisy. – Nudzi mi się.

– Jasne – odparłem. – W co byś pograł? – Spojrzałem na niego, a jego wzrok powędrował ku górze. Po chwili zastanowienia odezwał się:

– W Uno. Masz te karty, prawda? Mama ci kupiła na urodziny.

– Zgadza się.

Na twarzy mojego brata rozkwitł delikatny uśmiech. Oczy jakby nabrały życia, a kąciki ust rozchyliły się ku górze. Jestem pewien, że cieszy się, iż może mnie pokonać.

No, trening czyni mistrza, jak to się mówi – pomyślałem.

– To ja może przyniosę trochę wody z lodówki. Jest tak gorąąąącooo. – Głęboko westchnął i nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Słyszałem, jak wchodzi na blat, aby móc dosięgnąć górnej półki i wyjąć z niej dwie szklanki, a następnie słyszałem dźwięk otwieranej lodówki. W międzyczasie zdążyłem przygotować już talię kart i rozdać je po siedem dla obydwu graczy.

Milczałem, gdy Lodgar wrócił.

– Tym razem cię pokonam, braciszku! – powiedział, jakby był tego najpewniejszy na świecie. – Pokonam cię i ty o tym bardzo dobrze wiesz.

– Nie bądź takie pewny siebie, bo się przeliczysz. Grajmy.

Spojrzałem na niego i dostrzegłem jedynie cwaniacki uśmieszek człowieka, który za chwilę ma zamiar wykraść torebkę starszej babci na wózku i uciec z miejsca zdarzenia.

Z talii od góry wyjąłem pierwszą kartę i obróciłem ją na drugą stronę. Naszym oczom ukazała się zielona dwójka.

– Kto pierwszy? – spytał Lodgar.

– Pozwolę rozpocząć słabszemu. – Wskazałem gestem dłoni na przeciwnika, a Lodgar tylko głośno ryknął śmiechem i położył zieloną czwórkę.

– To chyba coś nam się pomyliło i ty powinieneś zacząć – powiedział z tym samym uśmieszkiem na twarzy co chwilę temu, a ja milczałem, skupiając się na grze.

Zaraz po jego zielonej czwórce, położyłem zieloną szóstkę, a on odpowiedział mi kartą do zmiany koloru. Gra zmieniła się diametralnie. Po góra trzech minutach, obydwu nam zostały tylko dwie karty. Wtedy zaczęło się najwięcej emocji. Na moje szczęście, przedostatnią kartą, jaką położył Lodgar, była żółta jedynka, a ja jako dwie pozostałe miałem właśnie jedynki – czerwoną i niebieską, więc mogłem go przebić. Krzyknąłem głośno „UNO I PO UNIE!” i wygrałem. Lodgar spojrzał na mnie i wściekł się, mówiąc, że miałem szczęście i żebyśmy zagrali rewanż. Świetnie się bawiliśmy.

No właśnie. Zabawa była niesamowita, do momentu gdy po jakiejś dziesiątej grze (bilans wynosił sześć do czterech dla mnie) mojemu bratu strasznie zrzedła mina. Widziałem, jak jego oczy nagle stają się puste, jak stały się wczoraj, stojąc przed budką. Dostrzegłem jego smutną twarz i bladą skórę. Dłonie położył na podołku, a wzrok wlepił w podłogę.

– Co się dzieje, Log? Słabo ci? – zapytałem zmartwiony.

Nie uzyskałem odpowiedzi. Jedynie dostrzegłem, jak słona łza wolno wypływa z jego lewego oka, a następnie zatrzymuje się na policzku.

– Zadzwonić po mamę? – Spróbowałem ponownie.

Lodgar przecząco pokręcił głową i głośno zaszlochał. Zauważyłem, jak pomału zalewa się łzami. W tamtej chwili mocno mnie to zaniepokoiło.

– Ja… Ja… – Chciał coś wykrztusić, lecz szło mu ciężko. – Miałem koszmar. Taki naprawdę straszny, Mike. Ja się boje… – Rozpłakał się na dobre, a ja zbliżyłem się do niego i delikatnie objąłem ramieniem. Wiedziałem, że koszmary się zdarzają i jest to rzecz naturalna u człowieka, więc też wiedziałem jak go pocieszyć.

– Braciszku, złe sny są nieodłączną częścią naszego życia, tak samo jak oddychanie. Nie da się ich uniknąć, ale musisz wiedzieć, że to, co ci się śni, to tylko magia twojej wyobraźni. Nic z tamtych rzeczy nigdy nie pojawi się w naszym świecie, bo inaczej ludzie by oszaleli.

Milczał. Jedynie słyszałem, jak od czasu do czasu pociąga nosem, lecz widziałem, że przestał płakać.

– Śnił mi się pan… Bardzo zły pan. W tej budce, którą odwiedziliśmy wczoraj. Mike… – Ponownie wybuchł płaczem. Przytuliłem go jeszcze mocniej, czując, jak dygocze.

Jednak po chwili namysłu zacząłem się zastanawiać, czy aby sny Lodgar’a nie mają nic wspólnego z listem w kopercie, lecz myśl ta momentalnie zniknęła wśród innych.

– Już spokojnie – powiedziałem.

– Możesz mi zrobić lemoniady? Bardzo chce mi się pić – zapytał Lodgar, unosząc głowę w moim kierunku. Nie płakał, ale oczy miał czerwone, a twarz równie zmieszaną, co przed chwilą.

– Jasne. Chodź do kuchni.

Wstaliśmy i pięć minut później popijaliśmy przyjemnie chłodny napój przy stole. Lodgar zdołał przywrócić się do porządku i od czasu do czasu zażartował, że tylko dawał mi fory w Uno. Uśmiechałem się na każdy taki tekst, jednak myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Myśli wiodły mnie ku budce i ku temu, co powiedział mi dosłownie chwilę przedtem brat. Myśli zaczęły łączyć się w jeden, spójny i logiczny obraz, a ja, zupełnie nic nie świadom, popadałem w coraz większą paranoję.

I tak do wieczora.

 

 

***

 

Po raz pierwszy od nie pamiętam jakiego czasu, wyszedłem sam z domu prawie o dziesiątej w nocy. O tym, jak wymknąłem się z mieszkania, opowiem wam za moment, lecz najpierw zamierzam skupić się na tym, co towarzyszyło mi podczas nocnego spaceru.

Tuż za drzwiami wybiegłem na ulicę, przy której mieszkaliśmy. O tej porze każda latarnia świeciła bladym światłem, a cisza panująca na zewnątrz zdawała się wręcz uderzać z namacalną siłą. Zupełnie nic: żadnego pogotowia, żadnej puszczanej muzyki na imprezie, żadnego miauczącego kota… Totalna cisza.

Jednak w pewnej chwili zaczęły huczeć sowy, efektownie budząc inne zwierzęta. Naraz z totalnej ciszy zrobiło głośno i nawet przez głowę mi nie przeszło, że te istoty, zamieszkujące pobliskie okolice, mogą próbować mnie zatrzymać.

Gdy skręciłem w prawo i szedłem chodnikiem w stronę łąki, poczułem na twarzy chłodny powiew nocnego wiatru. Był cudowny. Tak orzeźwiający i przyjemny latem, jak schłodzona Pepsi z cytryną pita na ganku podczas czerwcowych upałów.

Ubrany byłem w niebieskie szorty i biały T-shirt Diesla. Na ramiona zarzuciłem plecak, a w nim spakowałem wszystko, co było mi potrzebne: telefon, ubrania na zmianę w razie czego, parasolkę, jakby miało zacząć padać i podstawowe rzeczy, takie jak portfel, klucze i jeszcze coś, o czym nie byłem w stanie myśleć, przez narastające we mnie emocje.

Czułem to. Ciągnęło mnie do tamtego miejsca już od wczoraj, lecz teraz jakby ogarniało mnie odprężenie. Tak samo jak odprężenie ogarnia ćpuna na głodzie, zażywającego nareszcie upragniony narkotyk.

Jeszcze zaledwie kilkanaście minut temu się obudziłem. Tym razem ustawiłem same wibracje i położyłem telefon pod poduszką, aby mógł skutecznie wybudzić mnie ze snu. I tylko mnie. Nie miałem zamiaru jeszcze kłócić się z rodzicami o tym, co robię i dlaczego. To wszystko zdawało się być takie nudne, to ich wtykanie nochala w nieswoje sprawy często doprowadzało mnie do złości. To nie ich życie, tylko moje!

Zamyśliłem się. Na tyle, aby przypadkiem wpaść na znak, oznaczający skrzyżowanie równorzędne. W powietrzu zawisł metaliczny dźwięk, a ja sam złapałem się za głowę i lekko syknąłem. Po chwili rozejrzałem się dookoła – mogłem iść znów w prawo lub skręcić w lewo. Droga w prawo prowadziła do szkoły i komisariatu obok, a droga w lewo wychodziła poza miasto. To tam zamierzałem się kierować.

Szedłem równym tempem. Od czasu do czasu w trawie przebiegło jakieś zwierzę, ale ani razu nie napędziło mi stracha. Po dziesięciu minutach chodu w końcu dotarłem do dróżki, przy której wczoraj Lodgar zdjął plecak i napił się wody, a Willy bacznie obserwował chodzącego samotnie Noaha. Rozejrzałem się dookoła i nie dostrzegłem nic, prócz zieleni, pogrążonej w całunie srebrzystego światła księżyca. Owszem, tu również cykały świerszcze, tu również huczały sowy, choć pojęcia nie miałem skąd. I tu również zaczęło się coś, czego żałowałem przez najbliższe cztery lata.

Ale po kolei.

Postawiłem dwa kroki naprzód. Złamałem leżącą gałąź, wyobrażając sobie, że depczę kości moich wrogów, a wyobrażenie sobie tego, wywołało szaleńczy uśmieszek psychopaty na mojej twarzy. Tak uśmiechają się ludzie tylko chorzy na głowę. Jednak wtedy ani ważyłem się tak pomyśleć o sobie. Wiedziałem, że robię dobrze, że lada moment coś się wydarzy.

I nagle, ni stąd, ni zowąd, rozświetliły mnie blaski reflektorów samochodowych. Ktoś przejeżdżał ulicą obok i na ten widok, szybko upadłem na ziemię, jakbym usłyszał alarm bombowy. Lekko uniosłem głowę, aby dostrzec nadjeżdżające niebezpieczeństwo i uznałem, że wolno toczące się auto, jest autem szeryfa. Jechał maksymalnie dwadzieścia kilometrów na godzinę, a ja byłem pewien, że zdołał mnie zauważyć, lecz się myliłem. Powolnie przejechał wzdłuż ulicy, znikając za drzewami rosnącymi przy drodze. Szukał zaginionych.

Wstałem, otrzepałem kolana i zacząłem się śmiać. Rechotałem tak przez kilka minut, gdy rozejrzałem się jeszcze raz i poszedłem dalej.

Serce biło mi jak młot.

 

 

***

 

Mym myślom towarzyszyła niewyobrażalna ekscytacja.

Byłem już prawie na miejscu. Widziałem obiekt, do którego dojdę za parę chwil i w tym momencie powietrze jakby ochłodziło się o kilka stopni. Włosy na ręku stanęły mi dęba, a ja sam poczułem coś w stylu lekkiego przerażenia. Sowy huczały coraz głośniej, świerszcze cykały coraz szybciej, wiatr wiał coraz mocniej, a ja coraz bardziej zaczynałem obawiać się, że misję napotka porażka.

Stawiałem wolne, dokładne kroki, uważając, aby nie wbić sobie czegoś w stopy. Miałem na sobie te same sandały, co wczoraj, więc szansa na skaleczenie się czymkolwiek wzrosła. Tym bardziej w nocy.

 Jeszcze tylko kilka kroczków, Mike. – Odezwał się jakiś nieznajomy dla mnie damski głos, którego nie mogę wyjaśnić aż do dziś. Słowa te, a raczej ton, w jaki zostały wypowiedziane, otuliły mnie stoickim spokojem. Niedługo doznasz olśnienia! Czy tego chcesz, Michaelu?

– Tak, chcę tego. Chcę doznać olśnienia – powiedziałem w powietrze, niczym zahipnotyzowany.

I oto parę chwil potem, stanąłem już przed drzwiami budki ochroniarskiej. Zdawała się okrywać jakąś złą aurą, którą wyczułem od razu. Okrążyłem budynek i spojrzałem najpierw na okna – zakurzone, a następnie ponownie na drzwi – zamknięte. Nie byłem w stanie zobaczyć tego, czy w środku cokolwiek uległo zmianie.

Otwórz drzwi, Michaelu.

Otworzę, oczywiście, że to zrobię. – Odpowiedziałem w myślach głosowi, który umilkł całkowicie, jakby czekał na punkt kulminacyjny.

Podszedłem bliżej. Drżącą z emocji dłonią, chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi. Lekko pisnęły, a następnie stanęły otworem. W środku nie widziałem nic, prócz ciemności, a w powietrzu poczułem tak ohydny fetor zgnilizny, że omal nie zwymiotowałem. Wypełniał całe pomieszczenie i to sto razy mocniej, niż wczoraj. Zatkałem nos i odkaszlnąłem, po czym wyszedłem na zewnątrz. Odetchnąłem świeżym powietrzem i wróciłem do budki. Żadnych zmian.

W końcu moje oczy dostrzegły zarysy rzeczy w pomieszczeniu – biurko z komputerem, poniszczona podłoga, aż w końcu coś, na czego wzrok otępiałem. Tuż przy ścianie naprzeciwko mnie dostrzegłem zarysy ludzi. Dokładniej piątki, opierającej się o siebie, jakby spali. Lecz… czy oni na pewno spali? Tego nie wiedziałem.

Po chwili odzyskałem możliwość chodzenia, jednak dosłownie w tym samym momencie w budce zaświeciło się światło. Moje oczy przeszył okropny ból, toteż od razu zakryłem je dłońmi i głośno krzyknąłem. Zakołowało mi się w głowie, pokręciłem się trochę, aż w końcu zdołałem utrzymać równowagę. Nie miałem pojęcia, skąd w opuszczonym obiekcie znikąd pojawiło się światło, aczkolwiek wtedy nie przeszło mi to przez myśl. Wtedy liczyli się tylko ludzie leżący naprzeciwko mnie.

Minęła minuta, może dwie, gdy otworzyłem oczy. Kilkakrotnie zamrugałem i rozejrzałem się po wnętrzu. Okazało się, że światło zapewnia żółta żarówka przymocowana do sufitu.

– Skąd oni wzięli tu prąd… – zapytałem na głos, ale aktualnie nie skupiałem się na tym, co mówię. Nim zdążyłem zastanowić się głębiej nad wypowiedzianym zdaniem, do moich oczu napłynęły pierwsze łzy smutku. Pod ścianą leżeli moi rodzice wraz z Lodgar’em, Noahem i Willym. Wszyscy martwi.

Gardło ścisnęło mi się nagle, wywołując ostry ból. Upadłem na kolana. Rozpłakałem się na dobre. Wzrokiem niedowierzania i ogromnego cierpienia przyglądałem się moim najbliższym. Wszystkim podcięto krtanie nożem. Ubrania, które mieli obecnie na sobie, zabarwione były przez zaschniętą już krew. Wszyscy wyglądali tak bezradnie i tak strasznie. Tak brutalnie, że przez moment zastanowiłem się, czy zrobił im to człowiek, czy może kosmita.

– Mamo… Tato… – Ledwo wykrztusiłem przez stały szloch. – Braciszku…

Podszedłem do nich bliżej. Gluty wypłynęły mi z nosa i cały byłem już zasmarkany. Dłonią chwyciłem za dłoń mamy. Spojrzałem jej prosto w oczy. Obcym wzrokiem wpatrywała się w sufit, nieżywa już prawdopodobnie od kilku godzin. Jej ciało chłodne.

– Błagam, nie… – powiedziałem do niej. – Obudź się, proszę… – Dodałem. Bezskutecznie.

Podszedłem do Lodgar’a. Ryczałem, dławiąc się co chwilę własną śliną. Chwyciłem go za rękę, która również była tak samo zimna, jak ręka mamy. Na jego twarzy dostrzegłem jednak uśmiech. Takie to absurdalne w tej sytuacji, lecz przed śmiercią był zadowolony. Może dlatego, że nie umierałem razem z nim?

– Przepraszam, że cię nie dopilnowałem… – Przytuliłem się do niego mocno, czując wiotkie, drobne ciało i płakałem, słonymi łzami rozpuszczając ślady krwi. – Tak bardzo przepraszam… – Niech tylko dorwę tego, który…

I nagle usłyszałem, jak do budki ktoś wchodzi. Niczym rażony piorunem obróciłem się, wstając na równe nogi. Poczułem ból przeszywający mięśnie, niespodziewające się takiej czynności. W drzwiach stał ciemno ubrany mężczyzna z zamaskowaną przez kominiarkę twarzą. Widziałem jego ogromny pasek u spodni, do którego przymocowaną miał liczną kolekcję noży. W tym największy ubrudzony cały we krwi. Uśmiechał się do mnie, tak okropnie, tak strasznie i tak bezdusznie.

– Cze-czego-go… chcesz?! – Jąkałem się. Gardło przedzierał mi ból.

Lecz mój oprawca nic nie odpowiedział. Jedynie wpatrywałem się w jego około metr dziewięćdziesiąt wzrostu i sto dwadzieścia kilogramów wagi. Teraz wiem, że to on zamordował moich bliskich i pomyślałem, że z takim przeciwnikiem za cholerę nie mieli szans.

– Odpowiadaj!!! – Krzyknąłem. – Ty ich zabiłeś?!

Na to pytanie mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej. Głowę przechylił delikatnie w lewo i odparł dumnie:

– Tak. I nawet nie wiesz, jakie spełnienie wtedy mnie opanowało. – Słyszałem, jak szczyci się tą czynnością, co wywołało u mnie nieobliczalny gniew. Chciałem go rozszarpać, wypruć mu flaki, a następnie usmażyć je na patelni i podać elegancko na tacy, lecz wiedziałem, że z kimś takim nie mam najmniejszych szans. Nie sam.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć.

– Dlaczego?! – Ponownie upadłem na kolana. Głowę schowałem w dłoniach i wrzeszczałem: – Dlaczego… dlaczego… dlaczego?!!

– Miałeś wrócić w nocy, więc jesteś. Taka ci niespodzianka. Gdybyś zrobił to wczoraj, to może darowałbym twoich rodziców i brata. Ale z pewnością chłopców bym dopadł. Nie wiesz nawet, jak mnie podnieciło ich zabijanie… Wszyscy byli tacy bezbronni i delikatni. – Powtórzył się, jakby jedno takie zdanie nie wystarczyło i wybuchł przerażającym śmiechem. Rechotał w kółko, chwytając się za podbrzusze. – W momencie jak kroiłem im gardło, to doszedłem. Podejrzewałem, że tak będzie, więc chwilę przed założyłem kondoma, żeby nie zostawić tu swojego DNA. Ale by było, jakbym jeszcze spuścił się na twoją mamuśkę, wyobrażasz to sobie? – Ponownie wybuchł śmiechem.

Ledwo go słyszałem, pogrążony w smutku i cierpieniu. Chciałem umrzeć. W tamtej chwili pragnąłem z tym wszystkim skończyć i po prostu zasnąć.

– Jesteś chory na głowę… – powiedziałem cicho, pozbawiony jakichkolwiek uczuć.

Umilkł. Widziałem, że zaczyna się zbliżać, lecz miałem to gdzieś. Całym ciałem osunąłem się na podłogę i zamknąłem oczy.

– O tak, masz całkowitą rację. – Tym razem słyszałem go bardzo dobrze; był niemal obok mnie. – Jak byłem w twoim wieku to mordowałem zwierzęta. Koty, psy, kury. Ale to mi nie wystarczyło i chciałem czegoś więcej. Przez kilkanaście lat obmyślałem najlepsze plany na morderstwa, widziałem je oczami wyobraźni, pisałem scenariusze, lecz brakowało mi okazji. W końcu poznałem ciebie, mój drogi Michaelu, młodego chłopczyka ze szczęśliwą rodzinką. Obserwowałem cię tak często, jak tylko mogłem, aż w końcu cię dopadłem. Tak w ogóle, to musieliście być bardzo durni, żeby tu zawitać. – Zaśmiał się. – A teraz powiedz pa–pa światu.

Przestał mówić. Słyszałem dźwięk wysuwającego się ostrza z paska i czekałem.

Ostatnia myśl, towarzysząca mi w tamtej chwili, brzmiała: przepraszam.

 

 

***

 

Oczywiście mordercy moich bliskich nigdy nie poznałem. Jedynie czego dowiedziałem się na komisariacie dzień później, to to, że zanim ten mężczyzna mnie pociął, na miejsce przyjechał miejscowy szeryf. Ponoć patrolował okolicę i usłyszał jakieś wrzaski dobiegające z łąki. Powiedział mi, że strzelił do mężczyzny, ale chybił przez utrudnione warunki i tamten niestety zwiał. Szeryf, widząc mnie w takim stanie, nie wszczął za nim pościgu, tylko przyszedł do mnie i przez krótkofalówkę poinformował kolegów z pracy, kogo mają szukać i gdzie. Niestety ten gnój przepadł jak kamień w wodę. Do dziś jedyny po nim ślad urywający się na samym środku łąki, to ostatnie co zostało. Ostatnie co zostało po tym gnoju, to odcisk masywnego buta rozmiaru czterdzieści pięć.

– Bardzo mi przykro, Michaelu. Obiecuje ci, że dorwę tego szaleńca – powtarzał mi co rusz na komendzie, po tym, jak słowo w słowo powtórzyłem mu dialog między mną, a mordercą.

Po kilku dniach zorganizowane zostało zebranie na komendzie dotyczące zabójcy. Rozesłano list gończy, a moim zadaniem było opowiedzenie wszystkiego w najmniejszych szczegółach. Współpracowałem z policją przez długi czas, lecz wkrótce odesłali mnie gdzieś indziej.

Przez kolejne lata byłem poddawany przeróżnym terapiom. Podawali mi leki uspokajające, po których nic nie pamiętałem. Wmawiali mi, że wszystko się ułoży, że będzie dobrze i tym podobne. Ale ja wiedziałem, jak jest. Wiedziałem, że już nigdy nie wydostanę się z tej traumy i będę cierpiał do końca życia.

W końcu po trzech latach oddali mnie do rodziny zastępczej, nad którą nie chcę się aktualnie rozwodzić. Dla mnie rodzina jest tylko jedna i jeśli umiera, to przepada już na zawsze, bezpowrotnie. Być może gdybym postąpił inaczej i powiedział komuś o zdobyczy tamtego dnia, to żyli byśmy dalej długo i szczęśliwie?

Do dziś jednak nurtuje mnie pewna myśl. Dlaczego na kopercie widniała data 1950 roku? Rozmyślam nad tym już od dłuższego czasu, lecz nie mogę dojść do sensownego wyjaśnienia. Chociaż i tak szukanie odpowiedzi będzie bezcelowe i bezsensowne.

Jutro rano znajdą mnie wiszącego na linie. Cieszę się, że wreszcie będę mógł porozmawiać z rodzicami i przyjaciółmi w świecie umarłych. Kto wie, może zagram też partyjkę w Uno z braciszkiem?

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Czy mi się wydaje, że to opowiadanie już tu zamieszczałeś jakiś czas temu i ja komentowałam? wink

Pecunia non olet

Przerażająca historia. Nie do końca wiarygodna, mocno nasiąknięta Kingiem, ale jest opowieść.

Natomiast od strony technicznej wymaga bardzo dużo pracy. Pełno powtórzeń, dziwnych konstrukcji językowych, błędów gramatycznych i interpunkcyjnych. 

Zachęcam Cię do tworzenia krótszych form i korzystania z betowania. 

 

 

Bolesne doświadczenia i trauma sprawiły, że jestem w fatalnym stanie. Jestem na skraju załamania psychicznego, dlatego też pragnę z tym wszystkim skończyć.

 

To chyba będzie jestemoza ;)

 

za którą po całej długości dość ruchliwej drogi,

 

Brzydkie. Wzdłuż całej długosci?

 

jak bohaterowie w Hobbicie

bohaterowie Hobbita

 

a drobnymi dłońmi podpierał się na kolanach.

drobne dłonie opierał na kolanach

 

W momencie gdy upał niemal całkowicie nie zniechęcił nas do dalszych wędrówek, znaleźliśmy coś, czego nie spodziewaliśmy się zastać jeszcze kilkanaście minut temu.

Z podekscytowania i jednocześnie przepełniającej nas euforii spełnionego celu wszyscy stanęliśmy jak wryci. Na swojej drodze, kiedy zboczyliśmy lekko z trasy i poszliśmy w lewo zamiast prosto, natrafiliśmy na starą, poniszczoną, zarośniętą i opadającą z tynku zieloną budkę ochroniarską z płaskim dachem. Po czasie doszedłem do wniosku, że na tych terenach kilkadziesiąt lat temu musiał funkcjonować inny obiekt, który wymagał ochrony. Jeszcze wtedy nie mieliśmy pojęcia, jak stary może być ten budynek, lecz wiedzieliśmy jedno – wejdziemy tam.

 

Raczej do dalszej wędrówki

 

zastać brzmi dziwnie w tym kontekście.

Przepełniająca euforia też jakoś nie na miejscu. 

Opadająca z tynku…no sam przeczytaj.

Obiekt funkcjonujący na terenach też nie jest dobry.

 

Powiem tak, nigdy nie byłam nastoletnim chłopcem, ale ich fascynacja budką z płaskim dachem jest odrobinę niezrozumiała. To nie są chłopcy z buszu, żeby ekscytować się jakimkolwiek budynkiem;)

Gdyby to był skład piwa, mural gołej kobiety, albo ufo to bym uwierzyła.

Lożanka bezprenumeratowa

Natende, czym ta Nocna misja różni się od opowiadania pod identycznym tytułem, które czytałam w lipcu tego roku? Jeśli tylko poprawieniem części błędów i usterek, to zamiast zamieszczać je na nowo, wystarczyło edytować lipcowe opowiadanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka