
Wymyślałem to opko na bieżąco podczas pisania i ostatecznie wyszło coś takiego.
Wymyślałem to opko na bieżąco podczas pisania i ostatecznie wyszło coś takiego.
Dym papierosowy kłębił się w białym świetle lampy. Przy wejściu do jednej ze szpitalnych sal czekało dwóch policjantów: jeden barczysty i gładko ogolony, drugi normalnej postury, z krzaczastymi wąsami pod nosem.
– Z naganem za kotem biegał, pojmujesz to? – Roślejszy funkcjonariusz rozciągnął usta w uśmiechu. – Słyszałem, że na stare lata można bzika dostać, ale żeby coś takiego? – Parsknął śmiechem.
Wąsacz wzruszył ramionami.
– Co ty jakiś nie w sosie, Heniu? – Barczysty zmarszczył czoło.
Przodownik Henryk westchnął ciężko, spoglądając kompanowi w oczy.
– Może się obrazisz, ale… – przerwał, by dobrać odpowiednie słowa. – Dałbyś sobie na wstrzymanie, Pąsik – powiedział stanowczo.
– Że co? – Oblicze barczystego wykrzywił grymas zdziwienia.
– Nabijasz się teraz i później podczas przesłuchania też będziesz, jak cię znam. Przesłuchiwany się zawstydzi, przestanie gadać…
– No i co z tego? – Zirytowany Pąsik podniósł głos. – Przecież sprawa jest jasna i przejrzysta. Spisać raport, wysłać czubka do zakładu. Przesłuchanie to czysta formalność.
Henryk pokiwał głową.
– Może i ta… Ale mimo wszystko… – Pomyślał chwilę. – Spójrz na to w ten sposób: dasz mu się wygadać, to może usłyszymy coś ciekawego. Wiesz… naprawdę dziwnego.
– Aha… – Pąsik skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. – A po co mam wysłuchiwać kocopołów świra?
– Przecież cię śmieszą!
– Właśnie! A ty zabraniasz mi się śmiać, Heniu! – wykrzyknął barczysty. – Dobra, zobaczymy. Dopalaj to i zobacz, czy się obudził.
Henryk pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Zaciągnął się po raz ostatni, po czym zgasił niedopałek w popielniczce. Przekroczył próg sali.
Na szpitalnej pryczy spoczywała żółtawa, pomarszczona główka otoczona bielą pościeli. Staruszkowi opatrzono ranę pod lewym okiem, zaklejając kawałek bandaża kilkoma plastrami.
***
21 września 1923 roku
Wiedziałem, że Ludwik Pąs narobi mi smrodu. Postawiłem pasję ponad reputacją… Co otrzymam w zamian? Czas pokaże.
Po kolei: wczoraj, gdzieś około godziny osiemnastej, patrolowaliśmy Błękitną i nagle usłyszeliśmy strzały. Ktoś otworzył ogień kilka przecznic dalej. Oczywista, prędko udaliśmy się w tamtą stronę. Na Brygady Cichońskiej zastaliśmy zbiorowisko ludzi. Powiedzieli nam, że starzec ubrany w strój lokaja wyciągnął rewolwer i zaczął pruć do kota. Zaliczył dwukrotne pudło. Zwierzak uciekł, a dziadek popędził za nim.
Pąsik stwierdził, że zostanie na miejscu i dokładnie wysłucha relacji ludzi, tymczasem ja mam pobiec za strzelającym. Kłócić się przy świadkach byłoby szczytem amatorki, więc dałem za wygraną.
Problem w tym, że po skręceniu we wskazaną uliczkę, nie wiedziałem, dokąd udać się dalej. Zaczepiłem kilku przechodniów, lecz oni nic nie widzieli. W niedzielne wieczory ta część miasta jest raczej opustoszała. Mieszkańcy albo wybierają się do centrum, jeśli chcą się rozerwać, albo odpoczywają w domach. Ogółem jest to bardzo spokojna okolica, a tu proszę – dziadyga z nagantem!
Dopiero po trzecim wystrzale obrałem nową drogę. Wybiegając zza zakrętu, w Alei Lewskiego, dostrzegłem człowieka ubranego na biało-czarno, leżącego pośrodku trotuaru. Zemdlał z przemęczenia. Rewolwer wciąż spoczywał w jego dłoni. Krew z rany na lewym policzku rozlewała się po pomarszczonej twarzy (najwidoczniej doszło do walki w zwarciu między mężczyzną a zwierzakiem).
Niezwłocznie wezwałem karetkę, powiadomiłem centralę i wziąłem się za spisywanie zeznań. Ludwiś nadbiegł po jakichś pięciu minutach i pomógł mi.
Kilku mieszkańców okolicznych kamienic poświadczyło, że widziało na własne oczy, jak człowiek w czarnym surducie oddaje strzał w stronę kota. Akurat znajdowali się wówczas przy oknach. Wielu innych wyjrzało na ulicę już po wystrzale i zaobserwowało moment utraty przytomności.
W zeznaniach opisano następujący przebieg zdarzeń: z alejki wypadł szary kocur, a za nim wściekły, zakrwawiony dziadyga, który klnąc pod nosem, wycelował w futrzasty zad i wypalił z naganta. Pocisk trafił w bruk, zrykoszetował i poleciał hen do nieba. Kot uciekł. Mężczyzna z rewolwerem zdał sobie sprawę, że jest obserwowany. Rozejrzał się dokoła, a zaraz potem padł.
Pielęgniarz oddał nam dokumenty pana starszego. Imię i nazwisko: Józef Szubert, lat siedemdziesiąt jeden. Nie lada wyczyn, muszę przyznać, w tym wieku koty ganiać…
***
Obudził się w pomieszczeniu o szarych ścianach, oświetlonym przez żarówkę, luźno zwisającej z sufitu. Leżał na twardym materacu, przykryty kołdrą w białej, szorstkiej poszwie. Za oknem skrzyły się gwiazdy. Przez otwarte drzwi wejściowe dobiegały męskie głosy, śmiechy.
Zrozumiał, gdzie się znalazł. Przez umysł przemknęły mu obrazy zdarzeń sprzed utraty przytomności: ściany kamienic zalane promieniami wieczornego słońca, szary pysk, zielone ślepia, kilkanaście par oczu patrzących na niego z okien.
Odwrócił głowę na bok. Zamknął oczy, pragnąc jeszcze chwili spokoju. Niestety jasne światło, tępy ból w lewym policzku oraz przede wszystkim ożywiona rozmowa mężczyzn nie pozwalały mu zasnąć.
Wreszcie głosy ucichły, jednak ktoś zaraz wszedł do pomieszczenia. Józef poczuł na sobie wzrok. Nie wytrzymał napięcia, uniósł powieki. Policjant w granatowym mundurze sterczał w progu szpitalnej sali.
– Dobry wieczór. – Funkcjonariusz ukłonił się czapką.
– Dobry wieczór – odpowiedział Józef.
Do sali zajrzała szeroka w barkach postać. Był to drugi mundurowy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Policjanci zbliżyli się do łóżka.
– Kłania się przodownik Henryk Przybylski – przedstawił się ten z wąsem. – To mój kompan, przodownik Ludwik Pąs. – Wskazał na rosłego. – Panie Szubert, czy pamięta pan, co zaszło, nim przywieziono pana do szpitala?
Józef kiwnął głową. Pąs nachylił się nad łóżkiem.
– W takim razie, czy potrafi pan wyjaśnić swoje dość… że tak to ujmę… – zacmokał. – nietypowe zachowanie?
Staruszek rozchylił usta, ale nic nie powiedział. Spuścił wzrok.
Pąs wyszczerzył zęby. Przodownik Henryk chrząknął znacząco, zwracając się do Józefa:
– Panie Szubert, zostaną panu postawione następujące zarzuty: zakłócanie spokoju, nieuzasadnione użycie broni palnej w terenie zabudowanym, nękanie zwierząt… – Wziął wdech. – W świetle prawa jest pan aresztowany, jednak ze względu na wiek oraz słaby stan zdrowia nie zamkniemy pana w areszcie. W każdym razie… – podjął, lecz zawahał się.
Łypnął na Pąsa. Ten ściągnął brwi.
– Co to biedne zwierzę ci zrobiło, co, Szubert? – Przodownik Ludwik niespodziewanie naskoczył na Józefa.
Starzec pobladł i wytrzeszczył oczy. Henryk popatrzył na kompana spode łba.
– No co? – Roślejszy policjant wypiął pokaźną pierś w stronę niższego. – Chciałeś przesłuchanie, to zrobimy przesłuchanie. Nie na żarty, tylko na serio! Wyciśniemy prawdę starymi dobrymi metodami… – Zacisnął pięść w powietrzu.
Józef Szubert podkurczył ramiona i wsunął się głębiej pod kołdrę.
Gesty oraz groźny ton Ludwika Pąsa sprawiły, że Szubertowi przypomniały się wszystkie plotki o brutalności policji, jakie zasłyszał w ciągu życia. W świadomości mieszkańców miasta istniał stereotyp policjanta-furiata, który odreagowuje na zatrzymanych swe troski i niepowodzenia życiowe.
I kto go obroni? Ten drugi? On pewnie tylko zgrywa miłego, a koniec końców będzie krył kolegę. Zeznają, że czubek się na nich rzucił i zastosowali środki obrony koniecznej. Józef zdał sobie sprawę ze swej absolutnej bezbronności oraz zależności od obcej woli.
– Po-powiem… – wyjąkał w panice.
Funkcjonariusze omietli go zdziwionymi spojrzeniami. Pąs uśmiechnięty od ucha do ucha lekko szturchnął łokciem drugiego przodownika. Henryk sięgnął za pazuchę munduru i wydobył stamtąd duży czarny notes oraz ołówek.
– A co to za kajet? – prychnął Ludwik.
Henryk zbył pytanie kompana. Nieco speszony, nerwowymi ruchami, otworzył zeszyt, ułożył ołówek w dłoni.
– Tak… Tak. Niech pan mówi, panie Szubert – rzekł do staruszka niemalże szeptem. – To może się okazać przydatne… i pomocne… tak.
Józef, odchrząknął, głośno przełknął ślinę.
– Eh… jakby to… nie wiem… – zaczął mruczeć pod nosem.
– No! – wykrzyknął Pąs i staruszek znów zadygotał. – Nie mamy całej nocy! Tylko proszę nie zmyślać, bo my to wyczujemy! – Pokiwał palcem.
– Do-dobrze… Więc… To naprawdę długa historia, panowie… – mówił powoli, z wielkim trudem oraz z błyskającą w oczach nadzieją na to, że policjanci się rozmyślą i jednak nie zechcą go przesłuchiwać.
Lecz oni spoglądali na niego z oczekiwaniem wypisanym na twarzach. Henryk poważny i skupiony przyłożył rysik do kartki. Pąs, uśmiechając się, mrużył powieki – wyglądał jak człowiek spodziewający się, że lada chwila usłyszy puentę długiego żartu.
– Ten kot… to nie jest… zwyczajny… – Z jednej strony wstyd przemieniał język Szuberta w drewniany kołek, z drugiej strach nie pozwalał staruszkowi przestać mówić. – Zwyczajny zwierz… to… Wierzycie panowie?… W duchy?
Przodownik Henryk naskrobał coś w kajecie. Ludwik dyskretnie odchylił się do tyłu, by zapuścić żurawia do notesu kolegi.
– Wierzycie?… – dziadek powtórzył pytanie.
Policjanci pokiwali głowami.
– Byłem… Byłem kamerdynerem w domu hrabiostwa Potłuczewskich przez prawie czterdzieści lat… – opowiadał Szubert.
***
Odeskortowaliśmy karetkę do szpitala. Szuberta opatrzono, przebadano i ułożono na szpitalnej pryczy. Zapadła noc. Czekaliśmy, aż sprawca zdarzenia się obudzi, paląc fajki na korytarzu i wówczas tknęła mnie myśl: teraz albo nigdy. Kiedy indziej będę miał okazję porozmawiać z autentycznym szaleńcem? Na patrol zabrałem czarny zeszyt i pisadło – wszystko, co potrzebne do sporządzenia notatek. Tylko ten Pąsik… Przeczuwałem, że z chamiskiem będą problemy. Znaczy się, na początek zadziałał na moją korzyść – jego groźby rozwiązały staruszkowi język.
Pan Józef opowiedział historię swej służby u hrabiostwa Potłuczewskich. Właśnie teraz, tworząc ten wpis, posiłkuję się notatkami sporządzonymi podczas rozmowy. Dokładnie tak, jak doradzali nam na spotkaniu koła: zapisywać każdą napotkaną ciekawostkę, żeby nie zapomnieć, następnie utrwalać to w dzienniku, przy okazji ćwicząc styl, na koniec wykorzystywać w opowiadaniach lub powieściach. Nigdy nie podejrzewałem, że na starość coś zdoła mnie pochłonąć do tego stopnia. Tymczasem dzisiaj, wróciwszy do domu z ośmiogodzinnej zmiany, ślęczę pochylony nad zeszytem i piszę. Kreślę, obgryzam ołówek, czuję kłucie w plecach, ale wciąż piszę! Co tu się dziwić Ludwikowi, parę miesięcy temu sam wyśmiałbym podobną fanaberię – wysilać się w wolny wieczór, zamiast na przykład wyjść do knajpy? Zmieniłem podejście, znów zacząłem marzyć!
Dość o mnie, wróćmy do Józefa Szuberta. Dukając i wchodząc w liczne dygresje, przybliżył nam fantastyczne zdarzenia, które miały miejsce w domu hrabiostwa na przełomie wieków. W roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym doszło do konfliktu między hrabią Piotrem Potłuczewskim oraz jego synem, Wiktorem. Powód dosyć oklepany, bo kobieta – niejaka Pulcheria.
***
Józef przypomniał ją sobie: blond-rude loki wypływające spod kapelusza przyozdobionego kokardą z jedwabnej chusty, plisowana spódnica, śnieżnobiały kołnierzyk spięty srebrną broszką. Gdy młody Potłuczewski ją zapoznał, pracowała jako guwernantka w domu starosty. Była starsza od Wiktora o kilka lat. Roześmiany młodzieniaszek o jasnozielonych oczach, z zaczesaną na bok jasną grzywką, nagle stanął przed oczyma wyobraźni Szuberta. Staruszek westchnął ciężko.
Tęsknota za minionymi dniami nie ułatwiała snucia opowieści. Józef przenosił się do korytarzy miejskiej rezydencji hrabiostwa. Widział zieloną tapetę o kwiecistym wzorze, dębowe meble, poustawiane na nich świeczniki, zdobne misy oraz wazy. Ledwo zaczynał napawać się ciepłem i pięknem tych przebłysków, mijało uderzenia serca i już powracał do zimnej sali, pod szorstką pościel, gdzie sterczało nad nim dwóch mężczyzn w mundurach. Zbierało mu się wówczas na płacz, lecz z trudem się powstrzymywał.
Po chwili znów porywała go przeszłość. Odnajdywał w pamięci kolejne twarze: inni służący – przyjaciele z dawnych lat, hrabia Piotr, którego szlachetne rysy starzały się niczym wino – siwizna i zmarszczki tylko przydały mu majestatu. Jego głęboki głos z charakterystyczną chrypką, nadal rozbrzmiewał gdzieś w podświadomości starego lokaja. Potłuczewski mówił błyskotliwie, z taktem, ale między słowami, bez przerwy przypominał o swoim wysokim pochodzeniu. Nikogo to jednak nie raziło, wręcz przeciwnie, hrabia szybko zjednywał sobie ludzi. Tak… względy panny Pulcherii też zdobył w bardzo krótkim czasie… Wyrządził synowi ogromną krzywdę, tym samym rozpoczynając ciąg zdarzeń, który pogrzebał ród Potłuczewkich.
Atmosfera w domostwie gęstniała z każdym dniem. Po odbyciu lekcji, Wiktor natychmiast wbiegał na piętro i zamykał się w swoim pokoju, by uniknąć spotkania z ojcem. Szubert i reszta służby doglądała młodzieńca, naprzemiennie popadającego w rozpacz, szał albo zupełną apatię. Zza drzwi docierały przytłumione przekleństwa, a nawet groźby. Piękno i ciepło gdzieś uleciały. Mimo że działo się to późną wiosną, wspomnienia Józefa były pozbawione kolorytu, przepełniało je poczucie beznadziei. Hrabia wałęsał się po posiadłości przygarbiony i niedogolony. Z poczucia winy zaczął pić, ale nie zdobył się na rozmowę z synem.
Pewnego ranka jedna z pokojówek przyniosła Wiktorowi śniadanie. Pukała i pukała, lecz młodzian nie raczył choćby krzyknąć zza drzwi, by dała mu spokój. Domyślając się najgorszego, służąca podniosła rwetes. Nim wezwano ślusarza, ktoś wyszedł do ogrodu i spostrzegł uchylone okno. Wiktor wymknął się nocą. Nie wracał przez kolejne tygodnie, a poszukiwania nie przynosiły skutku.
Józef, jako kamerdyner miał niepowtarzalną okazję obserwować upadek wybitnego człowieka na samo dno. Nigdy nie zapomniał taszczenia hrabiego do sypialni, przebierania go, wycierania żółci z podbródka i policzków. W końcu Potłuczewski zaczął skarżyć się na kłucie w klatce piersiowej i nie wiadomo, czy nie wykończyłby się już wtedy, gdyby nie ona – Pulcheria. Na czas konfliktu między ojcem a synem, rzecz jasna, zaniechała wizyt w domostwie, jednak niespełna dwa miesiące po ucieczce młodego Potłuczewskiego, odnowiła kontakt z Piotrem. Widok tej dwójki razem wzbudzał mieszane uczucia: kobieta pomogła hrabiemu wrócić do żywych, lecz wcześniejszych zdarzeń nie sposób było wymazać.
Uczucie kwitło, przezwyciężając wszelkie przeciwności, aż wreszcie Piotr Potłuczewski oświadczył się Pulcherii.
***
To ci świnia z tego hrabiego. Synkowi narzeczoną podkraść… Jak to mówią: miłość nie wybiera.
Po dwóch latach Pulcheria urodziła dziecko – chłopca, któremu nadano imię Tomasz. Po kolejnych trzech, starszy syn Piotra wrócił zupełnie odmieniony. Sam wykazał inicjatywę pojednania z ojcem oraz macochą. Rodzina wybaczyła sobie krzywdy, zapanował pokój… I w tym miejscu do historii Szuberta wkracza magia.
***
Wiktor zapuścił brodę, nabrał otwartości i pewności siebie. Zdawało się puścił w niepamięć swe dawne zażyłości z Pulcherią, ponieważ wcale nie peszyła go jej obecność. To raczej ona zachowywała dystans względem młodzieńca oraz z początku sprzeciwiała się zacieśnieniu więzi między synami hrabiego. Jednakże widząc ich wspólne zabawy oraz przekomarzania, nie była w stanie wątpić w braterską miłość, zresztą tak samo jak i pozostali domownicy. Z niemałą goryczą Szubert uzmysławiał sobie po raz wtóry, że wszyscy dali się oszukać.
Poza spędzaniem czasu z Tomkiem, młody Potłuczewski czytał całymi godzinami. Oczywista, nikogo nie zainteresowało co. Podejrzeń nie wzbudziło też ukrywanie niektórych książek w walizce, za każdym razem po skończonej lekturze. Wiktor czasami wychodził na miasto, ubrany w długi, staromodny czarny płaszcz i domowników nie obchodziło dokąd, w jakim celu, ani z kim się spotyka.
Tuż pod nosami Piotra, Pulcherii, pokojówek i lokajów rozwijała się demoniczna intryga. Jej punktem centralnym miał okazać się pewien kot. Józef przywołał moment, w którym starszy syn hrabiego wszedł do salonu, trzymając futrzastą kulkę w ramionach. Podarował Tomaszowi szare kocię. Pupila nazwano Melchior.
Niespełna tydzień później, Wiktor z wielkim żalem oświadczył, że nazajutrz wyjeżdża. Pożegnawszy się z rodziną, opuścił dom, tym razem na zawsze.
Jakoś niedługo potem Szubert zaobserwował niezwykłą przemianę: tęczówki Melchiora zmieniły barwę z ciemnej, brązowej lub czarnej na jasnozieloną – kolor oczu Wiktora. Był bez mała zdziwiony, nawet rozmawiał o tym z innymi sługami. Wówczas wytłumaczyli to zwykłym pamięciowym figlem, lecz po latach elementy układanki utworzyły spójną całość…
Do tego niezwykła przemyślność zwierzaka, który po pojedynczym upomnieniu, od razu dostosowywał się do zakazów, zupełnie jakby rozumiał ludzką mowę. No i te zabawy z Tomaszkiem. Hrabiemu zdarzyło się zażartować, że Melchior zastąpił chłopcu brata. I jeszcze rozmowy… rozmowy dziecka z kotem. Wzięto je za przejaw rozwoju bogatej wyobraźni drugiego syna Potłuczewskiego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domyśliłby się prawdy…
***
– Rozmawiali ze sobą? – Pąsik zadał pytanie głosem drżącym od skrywanej wesołości.
Staruszek po chwili wahania potwierdzająco kiwnął głową.
– I jak to wyglądało? – drążył przodownik Ludwik.
Szubert zamrugał, zaczął intensywnie myśleć. Przed każdym wypowiedzianym zdaniem musiał podumać przez kilka albo kilkanaście sekund. Czasem rozwierał usta, ale powstrzymywał się w ostatnim momencie i dumał jeszcze. Pąsikowe zaciskanie pięści sprawdziło się na początku, natomiast dalsze stosowanie tej metody przyniosłoby zapewne odwrotny efekt lub doprowadziło do zawału. W takim wypadku to policjanci musieliby się porządnie nagimnastykować, jak opisać zdarzenie w raporcie. Woleli czekać.
Na opowiadaniu minęła prawie godzina. Przodownicy przytaszczyli krzesła do łóżka, usiedli obok siebie po prawicy Szuberta. Zdjęli czapki, odsłaniając łysiny. Henryk zapełnił notatkami trzy strony kajetu.
Józef zakasłał sztucznie, wciąż grając na zwłokę i dopiero potem wrócił do opowiadania:
– Tomaszek mówił normalnie, po ludzku, tyle że no… do kota. Mówił o jakichś tam swoich dziecinnych sprawach. Kot zazwyczaj tylko machał łebkiem, mruczał, ale czasem miauknął ciszej, czasem głośniej. Tak o… – I staruszek naprawdę wydał z siebie przeciągły oraz o wiele za głośny koci odgłos.
Henryk uniósł wzrok znad zeszytu, zerknął na kompana. Pąs nie drgnął ani nie zmienił wyrazu, nazbyt zaskoczony miauknięciem dziadka, by się roześmiać.
– Niech pan jeszcze raz pokaże, bo jakoś mi umknęło – rzekł do Szuberta.
Ten zrobił skwaszoną minę, uzmysławiając sobie, co właściwie uczynił. Przodownik Henryk, nie potrafiąc znieść tak wielkich pokładów żenady, postanowił zainterweniować:
– Ludwiku – zwrócił się do kolegi. – pójdź do pielęgniarki i zorganizuj szklankę wody dla pana Józefa. Czy może wolałby pan herbatę? – zapytał staruszka.
– Może być herbata – odparł Szubert.
– Dwie herbaty, bo i ja się chętnie napiję.
Pąsik zasępił się, ale zaraz wstał. Wyciągnął rękę w stronę Heńka.
– To daj fajka na drogę. – Pokiwał dłonią.
Siedzący przodownik nie protestował, podsunął kompanowi paczkę. Ludwik, wsadziwszy papierosa między zęby, wyszedł z sali. Henryk poczekał, aż kroki Pąsika przycichną, po czym rozsiadł się wygodniej, chociaż przez chwilę nie musząc zasłaniać notatek. Józef także odrobinę się rozluźnił, odetchnął z ulgą.
– No, proszę kontynuować, panie Szubert – powiedział policjant, obracając ołówek w dłoni.
***
Czas upływał i Tomaszek coraz rzadziej dyskutował z Melchiorem. Pytanie tylko, czy rzeczywiście wyrastał z dziecinnych fantazji, czy może wstydził się, ale nić komunikacji nie została przerwana. Chłopiec pozostawał blisko ze swoim pupilem. Co dzień po lekcjach zabierał Melchiora na przechadzkę po uliczkach miasta. Czy raczej na odwrót? To zwierzę prowadziło pana do jakichś tajemniczych miejsc. Nie zwierzę, a człowiek w kociej skórze…
Data siódmego listopada tysiąc dziewięćset ósmego roku na stałe utrwaliła się w umyśle Szuberta – dzień, w którym Tomasz Potłuczewski nie wrócił z wieczornego spaceru.
W akcję poszukiwawczą zaangażowano ogromne siły, dosłownie przetrząsano miasto. Hrabina nie spała, tylko snuła się po domostwie z kąta, w kąt, co chwila zanosząc się płaczem. Wymawiała sobie, że to kara boska, że ciąży nad nią fatum. Jakby nie patrzeć, nie mijała się z prawdą tak bardzo. Jednakże jej syn odnalazł się dość szybko. Znaleziono go półprzytomnego w jakimś zaułku. Melchior przepadł.
Tomaszek przejawiał symptomy ciężkiego szoku. Niczego nie pamiętał, zresztą z ledwością dawał radę się wysłowić. W badaniu lekarskim wykazano ślady maltretowania – bicia oraz kłucia strzykawkami. Nie wykluczano, że chłopcu zostało coś wstrzyknięte. Jak długo Szubert miał okazję go widywać, nie odzyskał pełni władz umysłowych. Serce łamało się od nieustannego milczenia niegdyś rezolutnego dziecka.
Policja kontynuowała śledztwo. Hrabiostwo nie zdradzali szczegółów, ale służący nadstawiali uszu, a potem wymieniali się informacjami. Ponoć Tomasz nie był pierwszym małoletnim, odnalezionym w takim stanie, w tej okolicy, a jedynie pierwszym z bogatego domu. Podejrzewano, że za wszystkim stoi satanistyczna sekta, których w ostatnich latach namnożyło się w całym kraju. Niestety trop się urwał, śledczy porzucili sprawę, ku rozpaczy Potłuczewskich.
Ciepło i piękno odeszły bezpowrotnie. Hrabia powrócił do dawno porzuconego nałogu, a, jako że liczył sobie ponad sześćdziesiąt lat, zachorował prędzej i dotkliwiej niż ostatnim razem. Zmarł po trzecim zawale rok później. Pulcheria, odziedziczywszy dobytek, popadła w konflikt z krewnymi męża. Wyczerpana przez wcześniejsze przejścia odpuściła. Rozdzieliła kosztowności między kuzynów, ciotki i tak dalej, zwolniła służbę, sprzedała dom po zaniżonej cenie. Wyjechała na zachód z synem i resztą fortuny w walizach.
Józef pozostał bez pracy, ale nie na długo. Służył w różnych miejscach, przez te czternaście lat nie narzekał na brak zajęcia. W pewnym momencie przestał rozmyślać o tragicznych wydarzeniach związanych z Potłuczewskimi. Dopiero po natknięciu się w jednym z zaułków na dziwnie znajomego zwierzaka, zaczął roztrząsać przeszłość i przed oczami stanęła mu spójna całość…
***
Józef Szubert, stary kamerdyner, który pełnił służbę w domu hrabiostwa przez bardzo długi czas, przemierzając ulice, zauważył szarego kocura o zielonych ślepiach grzebiącego w śmietniku. Odnalazł Melchiora, dwudziestoparoletniego kota, podtrzymywanego przy życiu przez jakąś magiczną siłę – może duszę ludzką? Duszę należącą do Wiktora!
By zemścić się na Pulcherii oraz ojcu, oddał przyrodniego brata na pastwę sekty, w której szeregi wkroczył podczas swej nieobecności!
Pokierował wszystkim z ukrycia, więc chyba śmiało można nazwać go szarą eminencją. Opłacało się sporządzić tę notkę, chociaż przeszedłem przez nią katusze. W każdym razie kot jest szary, tak samo eminencja jest szara – pasuje idealnie i każdy głupi zrozumie, o co chodzi.
***
– Gdy zobaczyłem te zielone ślepia, poczułem… och, prawie padłem! – Staruszek ożywił się po wypiciu herbaty i opowiadanie szło mu coraz lepiej. Łatwiej odnajdywał słowa, mówił głośniej, wyciągnął ręce spod kołdry, by gestykulować.
Henryk patrzył na Szuberta oczami iskrzącymi się od ekscytacji i jednocześnie coś zapisywał. Gdy oderwał ołówek od kartki, kończąc ostatnią notkę, przodownik Ludwik wypuścił powietrze nosem, stęknął, dostał drgawek. Nie wytrzymał, pękł – zaniósł się śmiechem na cały szpital.
– Coś ty tam… Coś ty tam napisał, Heniu? – pytał, ocierając łzy.
Henryk, konstatując, że Pąsik rechocze, wskazując na jego zapiski, natychmiast zamknął notatnik. Jednak po chwili rozchylił go, ciekawy, co tak rozśmieszyło drugiego policjanta. Nie pamiętał, ponieważ zasłuchany pisał machinalnie. Ostatnie słowa utrwalone wielkimi, koślawymi literami brzmiały: SZARA EMINENCJA MIAU.
Przodownik Henryk najpierw pobladł, potem poczerwieniał.
– Odczep się ode mnie… ty knurze… – wycedził wściekle.
Śmiech Ludwika ucichł, niby nożem uciął.
– Że co proszę? – Pąsik podniósł się na równe nogi, wypiął pierś. – Powtórz!
Lico Henryka przybrało barwę ścian sali. Spuścił głowę, nerwowo potarł wąsy.
– No, już nic… – wydusił z zaciśniętego gardła.
– Hmm… – mruknął Ludwik.
Wtem pochwycił grzbiet czarnego notesu i wyrwała go z przepoconej dłoni właściciela, nim ten zdążył zareagować.
– Co to ma być? – Pąsik wertował stronice kajetu. – Przecież widzę, że nie służbowe!
– Moje prywatne to jest – odparł przodownik Henryk, wstając. – Oddaj! – Wyciągnął rękę po swoje, lecz drugi policjant odstąpił o krok.
– Dobra, oddam, ale jak wytłumaczysz mi, co to znaczy. – Pomachał notesem.
– Jasne, jasne, ale to po przesłuchaniu…
– W rzeczy samej, trzeba to skończyć, psiakrew.
Ludwik podszedł do łóżka. Zbliżył twarz do twarzy Szuberta, który z nerwów rozchylał i zamykał usta, stękając przy tym cicho.
– Czy przyznaje pan, że strzelał do kota, mniemając, że siedzi w nim duch człowieka? – zapytał Pąs ostrym tonem.
Broda starca zatrzęsła się, z kącików oczy wyciekły łzy.
– Ta-tak… – wydukał.
– No i załatwione – oznajmił Przodownik Ludwik, unosząc wzrok na Henryka. – Dzwoń do zakładu. Niech wezmą go na obserwacje. Ja napiszę, co trzeba i gdzie trzeba.
***
Eh, no cóż poradzić. Pisząc zupełnie bezwolnie, zamieniłem „Melchior” na „Miau”.
Obiecałem Pąsowi, że do odwołania będzie pił i palił na mój koszt. W zamian nie powie nikomu o moich zapędach pisarskich.
Jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu! Właśnie zdobyłem materiał na powieść – kryminał fantastyczny w stylu Edgara Allana Poego. Strzelaniny i gadające koty. Taka jest moja wizja artystyczna! Ciekawe, czy ten knur w ogóle wie, co to znaczy? Może jutro znajdę chwilę, żeby poszperać w aktach i znajdę coś o tej porzuconej sprawie z sektą.
Co do Szuberta, to według mnie staruszek oszalał z poczucia winy. Pozwalali chłopakowi samemu łazić wieczorami i skończyło się to tak, a nie inaczej. Mózgownica lokaja nie potrafiła przyjąć do świadomości brutalnej prawdy: do porwania Tomeczka doszło przez zwykłe zaniedbanie osób dorosłych z najbliższego otoczenia. Pan Józef wyjaśnił sobie sprawę bardzo, ale to bardzo okrężnie, żeby móc wskazać winnego – przypadkowego sierściucha o zielonych oczach (Melchior niechybnie zdechł dawno temu).
Po spisaniu raportu skontaktowaliśmy się z zakładem dla chorych psychicznie. Przejęli dziadka dziś rano.
Kończę ten wpis i idę spać.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Skusiłeś się na karkołomny zabieg – w tekście są tak naprawdę trzy rodzaje narracji, które się ze sobą przeplatają. Narrator z 1923 roku towarzyszy przodownikom, narrator z przeszłości wisi nad ramieniem Szuberta, no i jeszcze mamy relację pierwszoosobową Henryka (swoja drogą fajny pomysł na stróża prawa z literackim zacięciem). Moim zdaniem ów zabieg wyszedł Ci nad zwyczaj sprawnie – gładko zmieniasz perspektywy, całość jest dobrze skomponowana. Pomysł na całą awanturę miałeś ciekawy, ale mam wrażenie, że na końcu zabrakło solidnego łupnięcia. Myślałem, że zemsta na rodzicach Tomaszka okaże się bardziej wymyślna. Tak czy inaczej, mam za sobą przyjemną lekturę. Polecam do biblioteki.
Pozdrawiam!
Cześć, KróluRaptorze!
Wracam po becie.
Moją opinię na temat mankamentów już znasz, a co do plusów: Ogólnie jest to fajne, klimatyczne. Dość szybko wiemy kto jest szarą eminencją, zaskoczenia może nie ma, ale mi pozwoliło wkręcić się w historię, byłem ciekaw co też kotek przeskrobał.
Zbudowałeś w zasadzie drugą historię samego Henryka, z tym że ona się nie kończy. Będą cykliczne powroty? Nie miałbym nic przeciwko – kryminalne historyjki mają wzięcie :)
Chyba zjadł Cię nieco czas. A szkoda, bo z tego klimatu da się wyciągnąć niezłą historię :)
Natomiast samo opko zasługuje na wizytę w bibliotece.
Pozdrawiam, polecam, powodzenia w konkursie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Historia zawikłana, ale intrygująca i dająca możliwość kontynuacji (może nawet nieograniczone;).
Koty, to jednak dranie!;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
więc chyba śmiało można nazwać go szarą eminencją.
Niepotrzebnie próbujesz uzasadnić tytuł, który wybrałeś w konkursie. Moje zdanie: wywal, bo już w połowie opka można śmiało uznać, że tytuł pasuje.
Opisy, narracja – pierwszorzędna. Czytało się gładko, płynnie, żadnych zawieszek czy poczucia zagubienia. Choć wydźwięk tytułu był humorystyczny (i tego się bałem – opka z zacięciem komediowym), to twoje opowiadanie przypomina mi sytuację irańskich uchodźców na granicy poslko-białoruskiej. Polska to komedia, Białoruś tomroczna powaga, a twoje opko jest uchodźcami xD. Ani w te, ani we wte.
Paradoksalnie – to dobrze :P. Dzięki temu, że nie siliłeś się ani na komedię, ani na jakieś mroczne opowiadanie, czytało się… dobrze. Na Twoje nieszczęście nie lubię opek osadzonych w polskich realiach, z drugiej strony przeczytałem do końca z poczuciem, że nie straciłem czasu (czytaj: podchodziłem uprzedzony, a zakończyłem ukontentowany).
Narracja, opisy, dialogi – 9/10 (lekkie pióro, skompresowane, ale obrazowe opisy, takie w sam raz)
klimat – 5/10 (bo polskie i lekkie tak naprawdę – takie moje uprzedzenia)
pomysł 5/10 (bajka panie, ale może być)
wykonanie 8/10 (bo przeczytałem, i to całe, bez skakania, mimo uprzedzenia do polskich realiów)
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Witaj.
Przejmujący kryminał sf, zahaczający o horror. Spodziewałam się jeszcze, że na końcu kot ponownie się pojawi, np. na ulicy, napotkany przez policjantów. :) Ja tam wierzę w opowieść pana Józefa. :) Koty są mega! :))
Bardzo fajny pomysł, idealne zrealizowanie trudnego tytułu.
Pozdrawiam i życzę powodzenia. :)
Pecunia non olet
Czołem, wszystkim!
Cieszą mnie pozytywne opinie, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem, bo to opko tak mi zbrzydło, szczególnie po całej niedzieli spędzonej na dopisywaniu, że przestałem z nim wiązać jakiekolwiek nadzieje. Ale skoro kilku osobom się miło czytało jestem w pełni ukontentowany. Pewnie mina mi za chwilę zrzednie, bo widzę, że Tarnina dodała tekst do kolejki, czyli szykuje się zimny prysznic, no ale dla zdrowotności od czasu do czasu trzeba.
Adam_c4: trzeci typ narracji (wspomnienia Szuberta) dodałem sugerując się opinią jednego z betujących. Wcześniej opowiadanie składało się tylko ze scen w szpitalu oraz dziennika policjanta. Niestety relacja Przubylskiego z opowiadania staruszka wypadało dość sucho, lecz przerobienie jej części na wspomnienia świadka zdarzeń dało możliwość rozbudowania klimatu. Za tą sugestię dziękuję, myślę, że opowiadanie jest dzięki temu o drugie tyle lepsze.
Krokus, Ambush: Chyba namówiliście mnie na kontynuację, bo potencjał jest.
Folan: pierwotnie akcja miała rozgrywać się pewnego razu w Ameryce… ale stwierdziłem, że zawsze uciekam gdzieś na zachód w tych opkach, a może raz by należało osadzić coś w ziemi ojczystej :D.
bruce: racja nad tytułem się trochę głowiłem. Ostatecznie zainspirował mnie kot z końcówki szóstego sezonu The Sopranos, więc poniekąd pierwowzorem dla Józefa był Paulie Gaultieri :o.
Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...
Świetny tekst, znakomity pomysł, a kot w tytule i w jednej z głównych ról to dodatkowe atuty.
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Kot może być wszystkim, jak zechce. Nawet bohaterem kryminału sf na NF. I dobrze wg misia.
Hejka!
Na becie poruszane były kwestie techniczne, a zatem tego już się czepiać nie będę, bo teraz jest jeszcze lepiej. Masz taki lekki styl pisania (przynajmniej w tej opowieści).
Po tytule spodziewałem się raczej komedyjki, lecz jak Folan wspomniał – było tak pół na pół. Nie jestem zwolennikiem komediowych kryminałów, ale mimo tego to nie przeszkodziło mi w gładkim przemknięciu przez historię bez zerkania na zegarek ;p
Czyli – dobrze!
Również nie przepadam za tekstami, gdzie pojawia się dużo wpisów zapisanych kursywą, czyli notki/pamiętnik itp. Tutaj trochę tego jest, ale też rozumiem zamysł i sposób ich użycia.
A co do kotów – faktycznie pasują do wszystkiego – horroru, komedii czy kryminałów!
Cieszą mnie pozytywne opinie, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem, bo to opko tak mi zbrzydło, szczególnie po całej niedzieli spędzonej na dopisywaniu,
→ Pfff, tylko niedzielę dopisywałeś i to nazywasz zmęczeniem? Jeszcze przyszłość Ci pokaże xD
Tak więc udanej regeneracji sił na kolejne opka!
Również polecę do biblio, bo jednak w ostatecznym rozrachunku mogę uznać, że podobało mi się.
Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada
Hej, bardzo klimatyczne. Podoba mi się, że elementy fantastyczne można uznać za chorobę psychiczną starego lokaja, który o wszelkie zło oskarża kota. I że cały dramat mógł się wydarzyć bez udziału magii, a nawet i pałającego zemstą Wiktora. Być może faktycznie im wybaczył, pogodził się z faktami, a rodzina rozpadła się pod wpływem wyrzutów sumienia ojca i zaginięcia dziecka.
Pokierował wszystkim z ukrycia, więc chyba śmiało można nazwać go szarą eminencją. Opłacało się sporządzić tę notkę, chociaż przeszedłem przez nią katusze. W każdym razie kot jest szary, tak samo eminencja jest szara – pasuje idealnie i każdy głupi zrozumie, o co chodzi.
Ostatnie słowa utrwalone wielkimi, koślawymi literami brzmiały: SZARA EMINENCJA MIAU.
Rozumiem, że policjant chce być pisarzem ale pierwszy cytat mocno wybił mnie z klimatu. Miałem poczucie, że autor nie jest przekonany czy pisze na temat i chce się usprawiedliwić oraz wykazać związek treści z tytułem. Niepotrzebnie, bo związek jest. Moim zdaniem lepiej by było, gdyby pierwszy cytat skreślić i zostawić jedynie “SZARA EMINENCJA MIAU.” jako tytuł powieści, którą planuje napisać bohater.
Cześć! Miałeś mnie na “21 września 1923 roku”. Po nazwiskach zgaduję, że setting raczej polski, więc od razu wpadłam w klimaty mojego ukochanego “Vabank”. Nawet postać Henryka przypomina mi komisarza Przygodę… ;)
Fajna, domknięta historia, na mój gust dobre proporcje wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Przeskoki narracji działają na duży plus i urozmaicają środek opowiadania, tam, gdzie brak dialogów.
Podsumowując – podobało mi się, przypadł mi też do gustu sposób wplecenia fantastyki. Nie przepadam za rozbudowanym fikcyjnym lore, nad którym autor ślęczy godziny, zaś fabułę i postaci kreśli w pół. Lubię, gdy fantastyki jest szczypta, do smaku – tak jak u Ciebie.
Daję duuużą okejkę! :)
...Pan muzyk? Żebym zryżał!
Cześć!
Podobała mi się kreacja Henryka i to, że w sumie do końca nie wiadomo, czy staruszek faktycznie nie zwariował i nie próbował zastrzelić niewinnego kotka. Trochę nie jest dla mnie jasna relacja między policjantami, bo raz jeden raz drugi zachowuje się, aby był przełożonym, a chyba są partnerami. Często też zwracają się do siebie zdrobnieniami, co jakiś mi zgrzytało. Tekst jest sprawnie napisany, więc zgłaszam do biblioteki
Przy wejściu do jednej ze szpitalnych sal czekało dwóch policjantów: jeden barczysty i gładko ogolony, drugi normalnej postury, z krzaczastymi wąsami pod nosem.
Raczej nie mogły być w innym miejscu.
Oczywista, prędko udaliśmy się w tamtą stronę.
Chyba coś tu nie tak.
Powiedzieli nam, że starzec ubrany w strój lokaja
,wyciągnął rewolwer i zaczął pruć do kota.
Kłócić się przy świadkach byłoby szczytem amatorki, więc dałem za wygraną.
A nie chodziło Ci o amatorszczyznę?
Krew ze szramy na lewym policzku rozlewała się po pomarszczonej twarzy (najwidoczniej doszło do zwarcia między mężczyzną a zwierzakiem).
Raczej “starcia”.
<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>
Mcraptorking – szara eminencja miau
Pierwszy poświadczę, że z kotami nie ma żartów! A z kotkami? Uff, słabo mi na samą myśl o tych fałszywych pięknościach.
Odniosłem wrażenie, że celujesz klimatem w Edgara Allana Poe, którego imię sam przywołujesz w tekście. I nawet nieźle wyszło. Poznajemy różne punkty widzenia na przebieg i motywy pewnego dziwnego zdarzenia i powoli odkrywamy przebieg wydarzeń. Wyszło gładko, czyta się płynnie i bez zastojów, cała intryga dawała przedsmak czegoś ciekawego. Gorzej poszło z rozwiązaniem, bo krótko wspominasz o losie dziecka i matki, niewiele też wynika z całej tej zemsty. Jakby zabrakło znaków po budowaniu świata i klimatu.
Masz talent do historii kryminalnych. Spróbuj może w dłuższej formie?
Zdecydowanie zabrakło mi miejsca oraz czasu, żeby wszystko jeszcze raz przerabiać. W kontynuacjach postaram się nadrobić ;).
Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...
Przed przeczytaniem zerknęłam na wstęp i się przestraszyłam :) Muszę jednak powiedzieć, że historia pisana w biegu wyszła Ci całkiem nieźle. Jest pomysł, jest niezłe wykonanie i dobrze poprowadzone aż trzy rodzaje narracji i właściwie trzy historie: śledztwa, a właściwie relacji między gliniarzami, wspomnienia kamerdynera i aspiracje literackie jednego z gliniarzy. I właściwie te historie fajnie się na koniec spinają, lecz tylko pod warunkiem, że jest to komedia kryminalna bez przymiotnika – fantastyczna. Kamerdynerowi odbiło, jeden gliniarz ma swoją powieść, a drugi darmowe fajki.
Gdyby jednak historia kamerdynera miała być prawdziwa, czyli mamy do czynienia z magią, to zakończenie jest zbyt pośpieszne, a wątek dziecka, któremu kot zabrał duszę nie ma rozwiązania. Zabrakło znaków, czasu, albo może i pomysłu. Chętnie poczytam kontynuację, choć liczę raczej na odrębne śledztwo i nową powieść przodownika Przybylskiego ;)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Ładna opowieść. Acz ja z tych, którzy narzekają na brak fantastyki, jeśli nie jest ona głośna i wyraźna. A tutaj właściwie wszystko mogło się zdarzyć, a najbardziej fantastycznym motywem są zmieniające kolor ślepia. Podkręciłabym fantastykę – może jakieś wydarzenia z udziałem panicza/kotka, które naprawdę trudno wyjaśnić naturalnymi zjawiskami.
Ale czytało się przyjemnie.
Babska logika rządzi!
Przyjemne :)
Przynoszę radość :)
Sprawa, choć intrygująca, zdawała się raczej prosta, ale skomplikowała się, kiedy były lokaj zaczął składać zeznania. A ponieważ historia, którą opowiedział, okazała się dość niewiarygodna, nie mogę powiedzieć, abym wiedziała, co się naprawdę wydarzyło.
Mimo że wykonanie pozostawia nieco do życzenia, czytało się całkiem nieźle. ;)
Pąsik stwierdził, że zostfanie na miejscu… → Literówka.
Krew ze szramy na lewym policzku rozlewała się… → Krew z rany na lewym policzku rozlewała się…
Za SJP PWN: szrama «szpecący kogoś ślad po zagojeniu się rany»
Obudził się w pomieszczeniu o szarych ścianach, oświetlonym światłem żarówki… → Brzmi to fatalnie.
– W takim razie, czy potrafi pan wyjaśnić swoje dość… że tak to ujmę… – Zacmokał. – nietypowe zachowanie? → – W takim razie, czy potrafi pan wyjaśnić swoje dość… że tak to ujmę… – zacmokał – …nietypowe zachowanie?
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
Henryk sięgnął za pazuchę marynarki i wydobył stamtąd… → Pisałeś, że policjanci byli w mundurach, a mundury nie maja marynarek.
Proponuję: Henryk sięgnął za pazuchę munduru i wydobył stamtąd…
Czekaliśmy, aż sprawca zdarzenia się obudzi, paląc fajki na korytarzu… → Obawiam się, że na szpitalnym korytarzu nie mogli palić fajek.
Proponuję: Czekaliśmy na korytarzu, aż sprawca zdarzenia się obudzi…
Józef przypomniał ją sobie: blond-rude loki… → Józef przypomniał ją sobie: rudoblond loki…
…fałdowana spódnica, śnieżnobiały kołnierzyk… → …plisowana/ układana spódnica, śnieżnobiały kołnierzyk…
Podejrzeń nie wzbudziło też ukrywanie niektórych książek do walizki… → Podejrzeń nie wzbudziło też ukrywanie niektórych książek w walizce…
…domowników nie obchodziło gdzie, w jakim celu… → …domowników nie obchodziło dokąd, w jakim celu…
Podarował Tomaszowi szare kocie. → Literówka.
Był bez mała zdziwiony, nawet rozmawiał o tym z innymi sługami. → Był zdziwiony, nawet rozmawiał o tym z innymi sługami.
Hrabiostwo nie zdradzało szczegółów… → Hrabiostwo nie zdradzali szczegółów…
…jednocześnie coś notował. Gdy oderwał ołówek od kartki, kończąc zapisywać ostatnią notkę… → Czy to celowe powtórzenie?
…kryminał fantastyczny w stylu Edgara Allana Poe’a. → …kryminał fantastyczny w stylu Edgara Allana Poego.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za przeczytanie oraz uwagi. Poprawiłem wedle zaleceń.
Pozdrawiam.
Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...
Bardzo proszę, Mcraptorkingu. Miło mi, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.