- Opowiadanie: Ghlas cailin - Kat to dobry zawód

Kat to dobry zawód

Każ­de­mu, kto ni­niej­sze słowa czyta, dzię­ku­ję za od­wie­dzi­ny i życzę smacz­nej lek­tu­ry. :)

Będę wdzięcz­na za wasze uwagi, zwłasz­cza edy­tor­skie.

 

Tytuł al­ter­na­tyw­ny opo­wia­da­nia: “Z 54000 do 33000 w trzy dni, czyli spo­strze­gaw­czość last mi­nu­te”

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Kat to dobry zawód

22 sierp­nia 1871

 

Dante do­ci­snął dło­nie do ust, tłu­miąc chi­chot. Bawił się tak do­brze, że nie prze­szka­dza­ły mu nawet na­brzmia­łe si­nia­ki na pal­cach. Po­wo­li wy­chy­nął zza ró­ża­nych pną­czy opla­ta­ją­cych al­ta­nę; w cie­niu bły­snę­ły jego la­zu­ro­we oczy. Zer­k­nął na boki, na­brał po­wie­trza w płuca i ze­rwał się do biegu ku bazie. Sze­lest za ple­ca­mi dodał mu pary w no­gach.

– Nie… zwie­je… pa­nicz! – wy­dy­sza­ła Ra­che­la, szu­ka­ją­ca. Far­tuch po­my­wacz­ki nie prze­szka­dzał jej zbyt­nio w im­po­nu­ją­cym sprin­cie.

Po­ło­żo­ny nad je­zio­rem ro­do­wy pałac Lu­cien­ne’ów po­ły­ski­wał okna­mi w po­po­łu­dnio­wym słoń­cu. Wie­życz­ki bu­dyn­ku, z któ­rych jedna mie­ści­ła po­ko­je Dan­te­go, zda­wa­ły się stró­żo­wać nad hek­ta­ra­mi wy­pie­lę­gno­wa­ne­go ogro­du. Przy ro­sną­cym na bło­niach drze­wie, bazie gry w cho­wa­ne­go, sku­pi­ła się gro­ma­da mło­dych pa­ła­co­wych sług. Wrza­skli­wie ki­bi­co­wa­li Dan­te­mu, który biegł co sił, sa­piąc jak miech. Rów­no­cze­śnie śmiał się. Za nim śmia­ła się dep­czą­ca mu po pię­tach Ra­che­la.

Po­wie­trze przed nimi za­fa­lo­wa­ło rap­tow­nie. Po sko­szo­nej tra­wie prze­mknął wąż… nie, świe­tli­sta smuga. Za sobą zo­sta­wia­ła szlak zwę­glo­nych źdźbeł. Po­de­rwa­ła się z ziemi tuż przed Dan­tem i ze­sta­li­ła w ma­te­rię, pod­ci­na­jąc mu nogi. Jęk­nął i upadł bo­le­śnie, osła­nia­jąc twarz dłoń­mi. Po­czuł, jak do zbio­ru jego siń­ców do­łą­cza­ją krwia­ki na łyd­kach.

Gil­bert Lu­cien­ne wy­ło­nił się zza pa­gór­ka kro­cząc po­wo­li, jak gdyby wy­brał się na spa­cer. Zda­wa­ło­by się, że zwol­nił, dając słu­gom szan­sę na roz­pierzch­nię­cie się w pa­ni­ce po ogro­dach. Nie­wie­lu spo­strze­gło­by, że w rze­czy­wi­sto­ści utyka na lewą nogę. Gdy wresz­cie zrów­nał się z Dan­tem, byli sami.

Za­łza­wio­ne oczy chłop­ca prze­śli­zgnę­ły się po wy­pa­sto­wa­nych bu­tach, dalej wzdłuż dum­nej syl­wet­ki odzia­nej w wy­twor­ne szaty. Omi­nę­ły ostro za­ry­so­wa­ną twarz, która nigdy nie była mu bli­ska.

– Dobry wie­czór, bra­cie – rzu­cił Gil­bert. Wy­cią­gnął przed sie­bie prawą dłoń i roz­cza­pie­rzył palce. Żyły na nad­garst­kach za­ja­śnia­ły na mo­ment, po­dob­nie jak le­żą­ca na ziemi ma­ho­nio­wa laska, która przed chwi­lą była jesz­cze świetl­nym pro­mie­niem. Zde­ma­te­ria­li­zo­wa­ła się nagle i po­ja­wi­ła w gar­ści Gil­ber­ta.

– Po­go­da sprzy­ja grom i za­ba­wom, a także innym for­mom tra­ce­nia czasu na świe­żym po­wie­trzu – za­ga­ił. – Mógł­byś jed­nak tra­cić go w to­wa­rzy­stwie rów­nym sobie. Jutro wie­czór uczest­ni­czy­my w ce­re­mo­nii otwar­cia bi­blio­te­ki, nie by­ło­by for­tun­ne, gdy­byś zła­pał wszy.

Dante za­ci­snął usta, nie ode­zwał się jed­nak. Cze­kał, aż ode­gra się zwy­cza­jo­wa scen­ka ze zwy­cza­jo­wym za­koń­cze­niem.

– Ro­dzi­ce mar­twią się o twoje po­stę­py w nauce – cią­gnął star­szy brat, który naj­wy­raź­niej był tego sa­me­go zda­nia. – Nie mie­szam się, je­dy­nie prze­ka­zu­ję. A nie mu­siał­bym, gdyby twoja ha­ła­stra le­piej wy­bie­ra­ła kry­jów­ki.

– Nie donoś na nich – szep­nął Dante.

– Więc chodź i tym razem nie ucie­kaj.

– Nie będę. Obie­cu­ję.

Gil­bert ski­nął głową. Stuk­nął ko­lej­no pal­ca­mi w rzeź­bio­ną gło­wi­cę laski, się­gnął do boku po ze­ga­rek i otwo­rzył klap­kę z gra­we­ro­wa­nym ro­do­wym her­bem.

– Jesz­cze kwa­drans, i do­sta­niesz pięt­na­ście, nie dzie­sięć razy – stwier­dził bez emo­cji. – Po­spiesz­my się.

 

***

 

– Dosyć, Klaro.

Skó­rza­ny pas po raz ostat­ni pla­snął w nagie ło­pat­ki. Dante nie pi­snął nawet; tylko jego od­dech na­brał tempa.

Służ­ka cof­nę­ła się o parę kro­ków i zło­ży­ła na­rzę­dzie kary na wy­cią­gnię­tą dłoń swej pani. Sam dotyk chłod­nych pal­ców za­koń­czo­nych szpo­nia­sty­mi pa­znok­cia­mi wy­star­czył, by przy­pra­wić ją o dreszcz.

– Mi­la­dy. – Dy­gnę­ła. Uj­rzaw­szy wy­mow­ne ski­nie­nie bez­sze­lest­nie opu­ści­ła kom­na­tę.

Przez chwi­lę je­dy­nym dźwię­kiem pa­nu­ją­cym we wnę­trzu był trzask na­bie­ra­ją­ce­go mocy pło­mie­nia w ko­min­ku. Ogień bu­dził plą­sa­ją­ce cie­nie na per­skim dy­wa­nie i sa­ty­no­wych ko­ta­rach.

– Spóź­ni­łeś się na lek­cję che­mii. – Głos Elvi­ry Lu­cien­ne był tak przy­jem­ny, jak dźwięk dar­te­go pa­pie­ru. – Pro­fe­sor Ben­net czeka na cie­bie w sa­lo­nie od pół go­dzi­ny.

Klęk­nę­ła przy Dan­tem, ob­ję­ła go ostroż­nie. Chło­piec nie­uf­nie po­zwo­lił, by matka wsu­nę­ła mu na ra­mio­na czy­stą bluz­kę.

– Spójrz, jak to się skoń­czy­ło. – Ton ko­bie­ty płyn­nie prze­szedł w ła­god­ny szept, jak gdyby ćwi­czy­ła takie prze­sko­ki re­gu­lar­nie. – Po­dziu­ra­wi­łeś w ró­żach ostat­nią je­dwab­ną ko­szu­lę. Zo­sta­ły same ba­weł­nia­ne. – Za­mknę­ła spin­ki na man­kie­tach syna, a Dante za­pa­trzył się w nie­bie­skie ka­mie­nie osa­dzo­ne w ich ka­bo­szo­nach. Re­flek­sy ognia pły­wa­ły we­wnątrz struk­tu­ry la­za­ni­tu.

– Mamo, nie po­tra­fię. Nigdy nie na­uczę się uży­wać tego krysz­ta­łu. Pró­bo­wa­łem… – pod­niósł wzrok pełen au­ten­tycz­ne­go żalu. – Dla­cze­go Gi­lo­wi wy­cho­dzi, a mi nie?

Elvi­re rzu­ci­ła ukrad­ko­we spoj­rze­nie przez pokój. Za­to­pio­ny w fo­te­lu Gil­bert uda­wał za­czy­ta­ne­go, za­ta­cza­jąc stopą ósem­ki w po­wie­trzu. Wes­tchnę­ła.

– Nie każdy ma to we krwi. Może twoje zdol­no­ści po­ja­wią się z wie­kiem. A może… Ary­sto­krat­ka od­su­nę­ła się od syna i wy­pro­sto­wa­ła z god­no­ścią. – Może okaże się, że wy­ga­słeś, tak jak twój oj­ciec.

– Co wtedy? – Dante wy­buch­nął nie­po­ko­jem. – La­za­nit mnie nie słu­cha, mamo! Ro­bi­łem tak, jak mó­wi­łaś, i jak uczył dzia­dek…

Od­wró­cił się nagle i ro­zej­rzał po po­ko­ju. Naj­bliż­szym przed­mio­tem, który za­wie­rał w sobie krysz­tał, był po­trój­ny świecz­nik na bla­cie se­kre­ta­rzy­ka. Chło­piec wy­cią­gnął rękę. Jego twarz ścią­gnę­ła się z wy­sił­ku, gdy wy­obra­żał sobie, jak ra­mio­na świecz­ni­ka wy­dłu­ża­ją się i pącz­ku­ją, wy­gi­na­ją ku ziemi, za­mie­nia­ją w wło­cha­te nogi. Przy­wo­łał do myśli obraz pa­ją­ka, roz­ka­zu­jąc mu ru­szyć się i pod­biec do Gil­ber­ta, uką­sić go…

Nic się nie wy­da­rzy­ło. Dante za­łkał.

– Wi­dzisz… ja nie… – urwał, bo w tej chwi­li wiąz­ka świa­tła mi­gnę­ła mu przed twa­rzą i znie­ru­cho­mia­ła w for­mie szer­sze­nia, mie­rzą­ce­go żą­dłem w jego wargę.

Elvi­re trwa­ła nie­po­ru­szo­na jak posąg. Tylko jej kru­czo­czar­ne włosy, do­tych­czas upię­te w wy­twor­ny kok, koń­czy­ły wła­śnie opa­dać na ra­mio­na.

– Ostat­nim – wy­ce­dzi­ła – czego nam po­trze­ba, to twoje jęki. Jeśli nie ukró­cisz ich teraz, zrobi to moja spin­ka. – Od­cze­ka­ła, aż jej syn uspo­koi się, i po­ru­szy­ła dło­nią. Owad roz­mył się w czy­ste świa­tło i po­ja­wił z po­wro­tem we wło­sach ary­sto­krat­ki jako me­ta­lo­wa ozdo­ba z przy­pra­wio­nym do niej ka­mie­niem.

– Umie­jęt­ność ani­mor­fii zgi­nie w prze­cią­gu paru po­ko­leń – kon­ty­nu­owa­ła. – Bo­ga­te ro­dzi­ny łączą się, krew mie­sza, a gen kon­tro­li słab­nie. Już nie­dłu­go la­za­nit nie bę­dzie w sta­nie za­pew­nić nam po­zy­cji na ksią­żę­cym dwo­rze. – Zer­k­nę­ła na skry­ty w cie­niu fotel.

Gil­bert nie pró­bo­wał już uda­wać, że temat go nie ob­cho­dzi. Od­po­wie­dział na wier­cą­ce spoj­rze­nie matki, uniósł hardo ostry pod­bró­dek.

– Uro­dzi­łem się jako Lu­cien­ne. A dzie­dzic­twem Lu­cien­ne’ów jest po­słu­ga pań­stwu i ko­ro­nie – po­wie­dział z mocą. – Odzie­dzi­czy­łem gen, więc stanę u boku ksią­żę­cej ro­dzi­ny jako gwar­dzi­sta.

– Do tego czasu mu­sisz jesz­cze so­lid­nie się pod­szko­lić – od­par­ła ko­bie­ta, ale w jej tonie sły­chać było nutę uzna­nia. – Ri­chard. Roche. Twój dzia­dek, Gu­il­le­me. To byli wo­jow­ni­cy, któ­rych można na­zy­wać ksią­żę­cy­mi gwar­dzi­sta­mi. Ich ataki i pa­ra­dy były tak szyb­kie, że wro­go­wie ko­ro­ny pa­da­li na zie­mię, zanim zdą­ży­li za­re­je­stro­wać ruch. La­za­nit kon­tro­lo­wa­li le­piej, niż wła­sne ciało. Bę­dziesz w sta­nie po­wie­dzieć to samo o sobie?

Gil­bert ści­snął moc­niej gło­wi­cę laski, z którą się nie roz­sta­wał. Mu­snął wy­po­le­ro­wa­ny od do­ty­ku krysz­tał i po­wiódł kciu­kiem ku wy­żło­bie­niu pod spodem. Za­zwy­czaj pod­wa­żał je me­cha­nicz­nie w zde­ner­wo­wa­niu, lub wtedy, gdy chciał wy­su­nąć z drew­nia­nej obu­do­wy cien­ką jak wrze­cio­no sza­blę. – Moje ciało może nie być ide­al­ne. Może i uty­kam, ale nad­ra­biam… nad­ro­bię to mocą.

– Żeby uczy­nić mnie dumną?

Mło­dzie­niec przy­wo­łał na usta ką­śli­wy gry­mas.

– Dla oso­bi­stej sa­tys­fak­cji.

– Czar­ny język two­je­go dziad­ka. Może i masz pre­dys­po­zy­cje. – Elvi­re od­wró­ci­ła się ku młod­sze­mu sy­no­wi. – Dante, Gil­bert mógł odzie­dzi­czyć po mnie gen, ale to nie je­dy­na droga, by uzy­skać po­zy­cję. Zo­bacz tylko, do czego do­szedł twój oj­ciec jako in­ży­nier. – Za­tu­szo­wa­ła nie­smak w gło­sie. – Je­dy­ną mocą, którą dys­po­no­wał, był lotny umysł. Teraz jego elek­trow­nie pod­bi­ja­ją kraj. Mo­żesz brać z niego przy­kład. Chęci to jed­nak nie wszyst­ko.

Chło­piec wy­gła­dził poły ko­szu­li i sta­nął w roz­kro­ku, spi­na­jąc obo­la­łe ło­pat­ki. Zer­k­nął na brata i po­dob­nie jak on uniósł pod­bró­dek. Matka ujęła go podeń.

– Nie za­le­ży ci, by przy­ję­li cię na kró­lew­ski uni­wer­sy­tet? – spy­ta­ła.

– Za­le­ży – od­mruk­nął Dante, nie spusz­cza­jąc oczu. Nie po raz pierw­szy sły­szał to py­ta­nie, i nie po raz pierw­szy udzie­lił tej od­po­wie­dzi. W rze­czy­wi­sto­ści chęt­niej wy­brał­by otwar­te zła­ma­nie nogi, po­wi­kła­nia w zra­sta­niu i ka­lec­two, jeśli to ozna­cza­ło­by, że zyska moc kon­tro­li. Przy­siągł­by, że los Gila ry­so­wał się w dużo ja­śniej­szych bar­wach, niż jego wła­sny.

– Kie­dyś zro­zu­miesz, że in­ży­nier to dobry zawód – mruk­nę­ła Elvi­re – i po­dzię­ku­jesz za wszyst­ko, co dla cie­bie ro­bi­my. A teraz do­pro­wadź się do po­rząd­ku, dziec­ko, i ma­sze­ruj do sa­lo­nu wschod­nie­go. Pro­fe­sor Ben­net nie sły­nie ze swo­jej cier­pli­wo­ści.

 

***

 

3 wrze­śnia 1875

 

Cięż­ka, gar­dło­wa pieśń nio­sła się po do­li­nie, ula­ty­wa­ła ku od­le­głym gór­skim szczy­tom.

Śpie­wa­ła star­szy­zna, wu­jo­wie, ku­zy­ni i rze­ko­mi przy­ja­cie­le ro­dzi­ny. Śpie­wał wresz­cie jego oj­ciec, choć zdar­tym, nie­rów­nym te­no­rem. Nie śpie­wał tylko Dante. Po tro­chu dla­te­go, że nie do końca kon­tro­lo­wał ła­mią­cy się, mu­tu­ją­cy głos. Po tro­chu zaś z braku siły. W mil­cze­niu pa­trzył, jak czwór­ka odzia­nych w czerń męż­czyzn opusz­cza trum­nę do świe­żo wy­ko­pa­ne­go dołu.

Gil­bert nie cie­szył­by się zbyt­nio, że nie zo­stał po­cho­wa­ny w ro­dzin­nym gro­bow­cu. Ow­szem, bę­dzie miał teraz godny po­zaz­drosz­cze­nia widok na do­li­nę i prze­łę­cze gór Bia­łych, lecz co z tego, skoro nigdy nie prze­pa­dał za na­tu­rą. Wolał cień swo­ich dusz­nych pokoi i dzie­dzi­niec, gdzie nie­po­trzeb­nie ćwi­czył szer­mier­kę.

Jak ty chcia­łeś bro­nić księ­cia, bra­cie – po­my­ślał Dante. – Skoro sam sie­bie od śmier­ci nie ustrze­głeś.

 

***

 

11 wrze­śnia 1875

 

Kro­ni­ki kon­tro­lu­ją­cych nie­mal roz­pa­da­ły się Dan­te­mu w rę­kach. By zna­leźć ory­gi­nal­ną wer­sję mu­siał wpierw od­wie­dzić ko­le­gia­tę, prze­ku­pić bi­blio­te­ka­rza od­po­wied­nią sumą, a potem go­dzi­na­mi prze­kła­dać to­misz­cza w ko­ściel­nym ar­chi­wum. Wy­si­łek jed­nak opła­cił się, i oto od ty­go­dnia Dante po­chła­niał księ­gę, która nie miała już nigdy wię­cej uj­rzeć świa­tła dzien­ne­go, odkąd zakon prze­pro­wa­dził grun­tow­ne edy­cje wszel­kich wydań za­wie­ra­ją­cych choć­by wzmian­kę o ge­ne­tycz­nie prze­ka­zy­wa­nych mo­cach.

Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić, co po­ru­sza się, od­dy­cha i ma­te­rię prze­mie­nia, a więc w obiekt przy­ro­dy oży­wio­nej po­dług woli ob­ra­ny. Ko­rzyst­nie, gdy obiek­tu forma kształ­ty ar­te­fak­tu na­śla­du­je, tym bo­wiem obiekt spraw­niej po­ru­szał się bę­dzie, im po­dob­niej­szy się sta­nie do przed­mio­tu, w któ­rym isto­ta jego miesz­ka.

Nowe in­ży­nie­ryi me­to­dy po­zwa­la­ją, aby tak isto­tę przed­mio­tu do­wol­nie okre­ślać: w po­miesz­cze­niu cał­ko­wi­cie ciem­nym umie­ścić geodę la­za­ni­tu, przed nim w od­le­gło­ści dwóch kro­ków lampę Fe­ir­re­re’a. Pro­mie­niem lampy krysz­tał na­świe­tlać osiem go­dzin do pięt­na­stu, w za­leż­no­ści od roz­mia­ru geody. Pro­mień trwa­le po­bu­dzi lu­cy­fe­ry­ny w krysz­ta­le za­war­te, a gdy krysz­tał roz­pocz­nie lu­mi­ne­scen­cję, znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia.

Dante czy­tał bez drgnię­cia po­wie­ki. Ca­łość na­pi­sa­na była po ła­ci­nie z za­gra­nicz­ny­mi na­le­cia­ło­ścia­mi, więc ary­sto­kra­ta prze­pi­sy­wał po­je­dyn­cze nie­zro­zu­mia­łe słowa do no­tat­ni­ka, do póź­niej­szej trans­la­cji. Eks­cy­ta­cja krze­sa­ła iskry w jego oczach.

Czło­wiek kon­tro­lu­ją­cy może taki krysz­tał prze­mie­nić w obiekt przy­ro­dy oży­wio­nej do­wol­ny, poza ssa­kiem. Tę prze­wa­gę nad me­to­dą po­stę­po­wą ma me­to­da tra­dy­cyj­na, od po­cząt­ku hi­sto­rii kon­tro­lo­wa­nia mi­ne­ra­łu sto­so­wa­na. Zwierz wsze­la­ki z ar­te­fak­tem zdol­na jest po­łą­czyć trwa­le. Aby isto­tę z przed­mio­tem tak ze­spo­ić, do­cze­sne jej szcząt­ki umie­ścić na­le­ży za krysz­ta­łem i w ar­te­fakt opra­wić…

Na ko­ry­ta­rzu za ścia­ną roz­le­gły się cięż­kie kroki. Ktoś za­pu­kał; Dante nie silił się nawet na za­pro­sze­nie. Odło­żył to­misz­cze i się­gnął po pod­ręcz­nik bu­do­wy ma­chin pa­ro­wych, który znał już na pa­mięć. Jego oj­ciec wszedł do po­ko­ju, za­mknął za sobą drzwi i przy­siadł na skra­ju stołu. Spoj­rze­nie miał nie­obec­ne.

– Uczysz się – ni to spy­tał, ni stwier­dził.

– I po­zwo­lisz, ojcze, że będę kon­ty­nu­ował.

– Oczy­wi­ście. Tylko nauką zdo­bę­dziesz zawód. In­ży­nier to bar­dzo dobry zawód. – Ed­mund Lu­cien­ne jął ude­rzać o po­sadz­kę ma­ho­nio­wą laską. Dźwięk ryt­micz­ny jak me­cha­nizm ze­ga­ra pły­nął w ciszy.

Dante za­pa­trzył się w okno. Po są­sied­niej wie­życz­ce pa­ła­cu piął się bluszcz, two­rząc zie­lo­ną ramę wokół bliź­nia­czych okien. Jedno z nich trwa­ło za­sło­nię­te. To samo, w które przed laty pusz­czał za­jącz­ki lu­ster­kiem, by iry­to­wać gu­wer­nant­kę brata; to samo, przez które pod­glą­dał jego ko­cha­ni­ce, i to, w któ­rym dzień w dzień ja­rzy­ły się nie­bie­skie roz­bla­ski, gdy Gil­bert ćwi­czył moc kon­tro­li. Okno, w któ­rym pięć dni temu uj­rzał wi­szą­ce na ży­ran­do­lu ciało.

– Gil­bert spi­sał te­sta­ment. Nie­wie­le mógł roz­dzie­lić, cho­dzi­ło ra­czej o sym­bo­licz­ne gesty – oznaj­mił oj­ciec i po­ło­żył pa­miąt­kę na stole. – Gdy­byś ra­czył do nas wczo­raj do­łą­czyć, usły­szał­byś, że po­da­ro­wał ci swoją laskę.

Dante otwo­rzył usta, ale nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Je­dy­nym, co do­tych­czas otrzy­mał od brata były po­gar­dli­we prych­nię­cia i kuk­sań­ce.

Ed­mund po­chy­lił się tym­cza­sem nad za­gra­co­nym biur­kiem. Się­gnął po po­zba­wio­ną obu­do­wy lamp­kę sto­ło­wą i przyj­rzał się jej uważ­nie. Mię­dzy dwoma neo­dy­mo­wy­mi ma­gne­sa­mi za­mo­co­wa­ny­mi przy po­mo­cy kla­mer umiesz­czo­na była brył­ka la­za­ni­tu. Owi­ja­ją­ce ją prze­wo­dy wio­dły przez sze­reg za­pa­dek aż do roz­ja­rzo­nej ża­rów­ki. Pul­so­wa­ły błę­ki­tem.

– Mi­nia­tu­ro­wa lampa Fe­ir­re­re’a – orzekł Ed­mund. – Je­steś zdol­niej­szy, niż ja w twoim wieku. Strach po­my­śleć, jak da­le­ko zaj­dzie firma, gdy ją odzie­dzi­czysz…

– Ten gest – prze­rwał mu Dante. – Cały ten te­sta­ment… ma tyle sensu, co jego śmierć.

At­mos­fe­ra w po­miesz­cze­niu skwa­śnia­ła jak śmie­ta­na.

– Gil­bert był zbyt dumny na swoje ka­lec­two – oznaj­mił oj­ciec. – I zbyt dumny, by go­dzić się z od­mo­wą gwar­dii.

– Gil­bert mógł iść na uni­wer­sy­tet! – wy­buch­nął Dante, a jego głos za­fał­szo­wał jak nie­na­stro­jo­ny in­stru­ment. – Czy na to też był zbyt dumny?! Nie przy­ję­li go do gwar­dii, bo kulał – spa­ro­dio­wał współ­czu­ją­cy ton. – Nie mógł po­ma­chać sza­bel­ką w obro­nie ja­śnie księ­cia – co z tego! Skoro ja mo­głem rzu­cić miecz dla… – ro­zej­rzał się gniew­nie i wska­zał na ster­tę ksiąg. – …dla tego, to on też! Naj­wy­raź­niej gwar­dzi­sta to nie­zbyt dobry zawód.

Ed­mund ścią­gnął usta, aż ukry­ły się za ko­ta­rą wy­wo­sko­wa­nych wąsów. Fakt, że z jego syl­wet­ki ule­cia­ła złość, a spo­tę­go­wał się ból, za­nie­po­ko­ił Dan­te­go bar­dziej niż ostra re­pry­men­da. Męż­czy­zna pod­szedł do syna i ujął go sil­nie za ra­mio­na; chło­pak wzdry­gnął się mi­mo­wol­nie.

– Może wy­da­wać ci się ina­czej, Dante, ale wierz mi, dla Gil­ber­ta zo­sta­nie in­ży­nie­rem było tak samo re­al­ne, jak dla cie­bie zdo­by­cie mocy. Do­kład­nie. Tak samo. Re­al­ne.

 

***

 

13 marca 1880

 

Filip Ves­sa­lius, po raz pierw­szy od czasu kry­zy­su wi­ze­run­ko­we­go jego fa­bry­ki au­to­mo­bi­li, po­czuł, że nie da rady. Jesz­cze go­dzi­nę temu bawił się przed­nio w lo­kal­nym przy­byt­ku uciech. Młode pa­nien­ki przy­by­łe ze wsi sta­ra­ły się tam do­ro­bić, jak gdyby od tego za­le­ża­ło ich życie. Co zresz­tą było praw­dą, odkąd ich oj­co­wie i na­rze­cze­ni po­tra­ci­li za­wo­dy w dobie roz­wi­ja­ją­ce­go się prze­my­słu. Licz­ba wy­ra­sta­ją­cych w pod­miej­skiej pa­no­ra­mie hut i za­kła­dów – po­śród któ­rych prym wio­dły te opa­trzo­ne ta­bli­cą Lu­cien­ne Elec­tri­ci­ty  – wzra­sta­ła w pro­por­cji od­wrot­nej do po­wierzch­ni pól upraw­nych i lasów.

Wcze­śniej tego wie­czo­ra Filip z za­chwy­tem tra­cił od­dech; teraz ten sam stan nie wpro­wa­dzał go już w unie­sie­nie.

– Zo­staw mnie! – za­wo­łał ochry­ple w prze­strzeń, bie­gnąc nie­do­świe­tlo­ny­mi par­ko­wy­mi alej­ka­mi. Jego wy­obraź­nię pod­sy­cał prze­czy­ta­ny tego ranka ar­ty­kuł; pięć mor­derstw na ma­gna­tach fi­nan­so­wych w ciągu pię­ciu mie­się­cy. Żaden ze spraw­ców nie zo­stał od­kry­ty, a świad­ko­wie mó­wi­li o ta­jem­ni­czych nie­bie­skich roz­bły­skach w oko­li­cy zda­rzeń…

Filip po­tknął się nagle, lecz zdą­żył się­gnąć pod­ło­kiet­ni­ka ławki i paść cięż­ko na sie­dze­nie. Usi­ło­wał po­lu­zo­wać koł­nierz, ale drżą­ce ręce utrud­nia­ły to za­da­nie. Coś mi­gnę­ło na gra­ni­cy za­się­gu jego wzro­ku i Ves­sa­lius po­czuł, jak krew od­pły­wa mu z głowy. Znie­cier­pli­wio­ny, w paru szarp­nię­ciach roz­cheł­stał ko­szu­lę pod brodą. Dwa gu­zicz­ki z kości sło­nio­wej po­to­czy­ły się po chod­ni­ku, a męż­czy­zna po­dą­żył za nimi wzro­kiem. W tej chwi­li go zo­ba­czył.

Stał przed przy­par­ko­wą willą, nie­po­ru­szo­ny. Mdły pół­mrok po­głę­biał czerń jego płasz­cza i ka­pe­lu­sza z sze­ro­kim ron­dem – tego sa­me­go, który wcze­śniej po­ja­wiał się i zni­kał Fi­li­po­wi sprzed oczu mię­dzy pie­rze­ja­mi ka­mie­nic.

Wtem otyły ma­gnat za­re­je­stro­wał ruch pod lewą ręką. Z jego gar­dła wy­do­był się nie­ludz­ki świst, gdy pod­ło­kiet­nik ławki ożył, ob­rósł w la­zu­ro­we łuski. Zanim Filip zdą­żył omdleć, wąż owi­nął się wokół jego nad­garst­ka, spi­ral­nym ru­chem wsu­nął wyżej i zrów­nał się z twa­rzą. Po­trak­to­wał roz­dzia­wio­ne w nie­mym krzy­ku usta jak za­pro­sze­nie – wdarł się do środ­ka i zdła­wił jęk grozy.

Wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż ude­rze­nie serca. Filip Ves­sa­lius leżał bez­wład­nie, prze­wie­szo­ny przez opar­cie ławki, a z jego uszu, nosa i ust lała się krew. Ostat­ni­mi ob­ra­za­mi ula­tu­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści była świe­tli­sta, nie­bie­ska smuga wy­pły­wa­ją­ca spo­mię­dzy jego warg i ma­te­ria­li­zu­ją­ca się w dłoni odzia­ne­go w czerń mło­dzień­ca. Potem świat zgasł.  

 

***

 

6 li­sto­pa­da 1881

 

– Wtedy mia­łeś przy­naj­mniej ładny widok z tej two­jej sy­pial­ni – mruk­nął w prze­strzeń, a z jego ust uniósł się ob­ło­czek pary. Spoj­rzał ze wznie­sie­nia na upstrzo­ną pla­ca­mi bu­do­wy nie­gdyś ma­low­ni­czą do­li­nę, nad którą w łunie przed­świ­tu ma­ja­czy­ło pasmo gór. Do syl­wet­ki naj­bliż­sze­go szczy­tu jak pa­so­żyt przy­le­pi­ła się ma­szy­ne­ria ko­pal­ni, i po­dob­nie jak on wgry­za­ła się we wnę­trze ży­wi­cie­la głę­bo­ki­mi szy­ba­mi. Gdy wy­ssie z niego wszyst­kie za­so­by, za­pew­ne roz­mno­ży się i prze­nie­sie na ko­lej­ną górę.

Po­krę­cił głową i wró­cił do swo­je­go za­da­nia. Nie pla­no­wał za­ba­wić tu do rana. Jego szpa­del opor­nie wbi­jał się w przy­mro­żo­ny grunt, a ubra­nie na­bie­ra­ło wil­go­ci, lecz mimo trudu hałda usu­nię­tej ziemi po­wo­li rosła.

Na mar­mu­ro­wej pły­cie przy­siadł ptak. Prze­krzy­wia­jąc łepek, przy­glą­dał się mło­de­mu męż­czyź­nie w gru­bej kurt­ce, sa­pią­ce­mu cięż­ko przy każ­dym za­ma­chu ło­pa­tą, aż nagle spło­szył go gło­śny dźwięk, jak gdyby metal z siłą ude­rzył w drew­no. Od­le­ciał z fur­ko­tem skrzy­deł.

 

***

 

Bul­war pękał w szwach. Prze­wi­jał się nim tłum nędz­nie ubra­nych ludzi; na jed­nej z ta­blic, które nie­śli, Dante spo­strzegł grubo na­kre­ślo­ny ry­su­nek prze­my­sło­we­go bu­dyn­ku, który otwie­ra uzę­bio­ną pasz­czę i po­że­ra grupę wiej­skich dom­ków. Pro­te­stu­ją­cy zdzie­ra­li gar­dła, skan­du­jąc:

– OD­DA­WAĆ ZIE­MIE!

Lu­cien­ne nie przy­kła­dał do nich zbyt­niej uwagi; bar­dziej in­te­re­so­wa­ły go same pla­ka­ty. Re­gu­lar­nie i z pasją ob­ser­wo­wał zmie­nia­ją­ce się w nich tren­dy. Pod­czas dzi­siej­sze­go spa­ce­ru zdia­gno­zo­wał, że prze­mar­sze na­bie­ra­ją od­waż­niej­sze­go cha­rak­te­ru, po­dob­nie jak hasła pro­te­stu­ją­cych. Naj­śmiel­sze z nich bez­po­śred­nio wska­zy­wa­ły ary­sto­kra­cję jako źró­dło wszel­kich nie­szczęść. Coraz czę­ściej Dante wi­dy­wał pla­ka­ty prze­sta­wia­ją­ce po­pier­sie po­sta­ci okry­tej nie­bie­ską, ka­tow­ską czap­ką, opie­ra­ją­cą o bark prze­sad­nie wiel­ki topór. Wy­tłusz­czo­ne, błę­kit­ne li­te­ry krzy­cza­ły: IDŹ­CIE DO KATA, lub: NIE­BIE­SKI KAT, LUDU BRAT.

Dante minął tłum i za­głę­bił się w alej­ki sta­re­go mia­sta. Skle­pik, do któ­re­go zdą­żał, był ka­me­ral­ną klit­ką ulo­ko­wa­ną w naj­węż­szej z uli­czek. Wo­ła­ją­cy o re­no­wa­cję szyld gło­sił: Cor­bel – Pra­cow­nia Złot­ni­cza. Gdy chło­pak wszedł do środ­ka, przy­wi­tał go miły dźwięk wi­szą­ce­go nad drzwia­mi dzwo­necz­ka.

– Kogóż nogi przy­nio­sły! – roz­le­gło się od za­ple­cza. Zza drzwi­czek wy­ło­nił się siwy, kor­pu­lent­ny czło­wie­czek, roz­pro­mie­nia­jąc sklep szczer­ba­tym uśmie­chem. – Pan to ma od­wa­gę cho­dzić sa­me­mu, dzie­wię­ciu już bo­ga­czy od ze­szłe­go roku za­tłukł ten kat, o któ­rym trą­bią. Czym mogę słu­żyć?

Dan­te­mu mi­mo­wol­nie unio­sły się ką­ci­ki ust, gdy pod­cho­dził do lady.

– Kła­niam się. Może mnie pan nie po­znać, ale by­wa­łem tu kie­dyś z matką. Lu­bi­ła pań­ską bi­żu­te­rię. Nie roz­sta­wa­ła się zwłasz­cza ze…

– Spin­ką! Sre­bro próby dzie­więć­set dwa­dzie­ścia pięć, ka­mień w szli­fie mar­ki­zo­wym. Oczy­wi­ście że pa­mię­tam, Elvi­re Lu­cien­ne, nie­ma­ło na­zno­si­ła tu ar­te­fak­tów. Za to jej syn do­praw­dy wy­rósł! – za­chi­cho­tał ze świ­stem. – Kie­dyś po­tknął się pa­nicz o krzy­wą deskę i wpadł na wy­staw­kę za wi­try­ną, pro­szę uwa­żać – nadal nie­wy­mie­nio­na! Oj, mia­łem potem sprzą­ta­nia, ale na wła­sne ży­cze­nie, było klep­kę na­pra­wić, zanim na­ro­bi szkód. Mam na­dzie­ję, że mama nie uka­ra­ła zbyt srogo – mru­gnął.

Dante usi­ło­wał od­po­wie­dzieć uśmie­chem, ale mina zrze­dła mu nagle. Oczy jed­nak, za­miast przy­ga­snąć, za­go­rza­ły dziw­nym pło­mie­niem.

– Panie Cor­bel, przy­sze­dłem ze spra­wą dość nie­ty­po­wą. – Mó­wiąc to, zło­żył na bla­cie laskę. – Z pew­no­ścią wi­dział już pan ten ar­te­fakt, to pan opra­wiał weń la­za­nit. Pro­szę jed­nak o małą mo­dy­fi­ka­cję. – Wy­cią­gnął z kie­sze­ni małe za­wi­niąt­ko. Mo­gło­by po­mie­ścić naj­wy­żej orze­cha wło­skie­go. – Chciał­bym, by za­mknął pan za­war­tość tego miesz­ka w kap­suł­ce i wpra­wił pod la­za­nit. To… pa­miąt­ka po moim bra­cie.

Rze­mieśl­nik po­tarł gęsty, biały wąs, który po­ru­szył się jak tłu­sta gą­sie­ni­ca.

– To już parę do­brych lat, ale nie było wcze­śniej oka­zji… niech pa­nicz przyj­mie moje kon­do­len­cje.

– Dzię­ku­ję, panie Cor­bel. Pro­szę po­wie­dzieć, czy takie zle­ce­nie jest u pana moż­li­we do zre­ali­zo­wa­nia?

Złot­nik chwy­cił mie­szek w dłoń i od­wi­nął ostroż­nie. Jego zgru­bia­łe palce były za­dzi­wia­ją­co de­li­kat­ne i pre­cy­zyj­ne. Zsu­nął krzy­we oku­la­ry z po­marsz­czo­ne­go czoła na nos i przyj­rzał się za­war­to­ści pa­kun­ku. Wy­peł­niał go głów­nie bru­nat­ny proch oraz grud­ki, kształ­tem przy­po­mi­na­ją­ce odłam­ki drew­na. – Mogę zde­mon­to­wać ka­mień, wy­tło­czyć w jego miej­scu otwór i umie­ścić tam… pa­miąt­kę. Za­czo­pu­ję ca­łość krąż­kiem i przy­lu­tu­ję ka­bo­szon, w któ­rym na nowo umiesz­czę la­za­nit. – Zer­k­nął na gło­wi­cę laski. – Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­szek, za­szedł z lekka bru­dem.

Za­do­wo­lo­ny Dante ski­nął głową.

– Jest pan nie­oce­nio­ny. W kwe­stii za­pła­ty… – Po­ło­żył zwi­tek bank­no­tów na la­dzie. – Oto za­da­tek. Mam na­dzie­ję, że się nie zbłaź­ni­łem…?

– Skąd­że, pa­ni­czu. – Pan Cor­bel oparł się łok­cia­mi o kon­tu­ar i po­chy­lił ku Dan­te­mu. Spoj­rzał mu w oczy przez mgieł­kę uno­szą­cych się w po­wie­trzu dro­bi­nek kurzu. – Umów­my się na płat­ność przy od­bio­rze. Może pa­nicz wy­rósł, ale, pro­szę wy­ba­czyć… nadal widzę tego szcze­re­go, uprzej­me­go chłop­ca, który od­wie­dzał moją pra­cow­nię.

Dante od­wza­jem­nił jego przy­ja­ciel­ski uśmiech. W my­ślach zaś szu­kał daw­ne­go sie­bie, dziec­ka, o któ­rym mówił złot­nik. Gdy ostat­ni raz je wi­dział, pło­nę­ło na sto­sie.

 

***

 

30 li­sto­pa­da 1881

 

Nic nie koiło Vin­cen­ta Raya tak sku­tecz­nie, jak po­dróż po­cią­giem i po­rząd­na ką­piel. Biz­ne­so­we de­le­ga­cje były więc dla niego świę­tem – pre­zes ce­giel­ni wy­naj­mo­wał dwa wa­go­ny dla swo­jej ro­dzi­ny i znacz­ną część po­dró­ży spę­dzał w umy­wal­ni, od­izo­lo­wa­ny od trzech har­cu­ją­cych córek. Teraz, myjąc się, wspo­mi­nał czasy, gdy po­dró­żo­wał z ojcem. Świę­tej pa­mię­ci papa nie po­my­ślał­by nigdy, że skład ko­le­jo­wy bę­dzie kie­dyś wy­po­sa­żo­ny nie go­rzej, niż miej­ski apar­ta­ment, nie wspo­mi­na­jąc już o luk­su­sach po­kro­ju ła­zien­ki.

Po­grą­żo­ny w my­ślach Vin­cent się­gał po ręcz­nik, gdy za­stygł nagle. Jego uszy wy­peł­nił pul­sa­cyj­ny huk; po­ciąg wje­chał w tunel pod prze­łę­czą. Pre­zes przy­siągł­by, że rów­no­cze­śnie usły­szał dźwięk otwie­ra­nych wrót. Nie­moż­li­wym było prze­cież, by jego żona nie do­pil­no­wa­ła córek, któ­rym sta­now­czo za­ka­zy­wał prze­cho­dze­nia mię­dzy wa­go­na­mi. Niech­by któ­raś z nich po­tknę­ła się na łącz­ni­ku, nie zdo­ła­ła zła­pać po­rę­czy…

Vin­cent otrzą­snął się, ale jego ruchy na­bra­ły tempa. Ciało wy­tarł nie­do­kład­nie, a za­pi­na­jąc ko­szu­lę po­my­lił ko­lej­ność gu­zi­ków. Po­ma­sze­ro­wał z po­wro­tem do wa­go­nu sy­pial­ne­go, gdzie zo­sta­wił swoją ro­dzi­nę; za okna­mi znik­nął nocny kra­jo­braz.

Pre­zes szarp­nął klam­ką wrót. Nie ze­chcia­ła ustą­pić. Przez chwi­lę si­ło­wał się z me­cha­ni­zmem, a każdy mię­sień na jego twa­rzy ścią­gnął się bo­le­śnie. Nagła mi­gre­na, która chro­nicz­nie na­cho­dzi­ła go w stre­so­wych sy­tu­acjach, ude­rzy­ła z pełną mocą. W końcu wrota otwo­rzy­ły się, a Vin­cent wkro­czył na kład­kę dzie­lą­cą jego wagon od…

Pust­ki.

Przez dłuż­szą chwi­lę pre­zes stał jak za­mu­ro­wa­ny i mru­gał. Ciem­ność przed nim była nie­prze­nik­nio­na jak próż­nia. Mo­gło­by się zda­wać, że wagon z panią Ray i ich cór­ka­mi nigdy nie ist­niał. Je­dy­nym zna­kiem, że zo­stał odłą­czo­ny, był ki­wa­ją­cy się luźno sta­lo­wy sprzęg.

Włosy trze­po­ta­ły wście­kle wokół głowy Vin­cen­ta, po­dob­nie jak po­zba­wio­ne od­po­wie­dzi py­ta­nia. Z le­tar­gu wy­swo­bo­dził go nagły szum, który roz­brzmiał, gdy skład wy­je­chał z tu­ne­lu i wto­czył się na most nad do­li­ną. Dało się do­strzec ostre za­ry­sy wą­wo­zu ufor­mo­wa­ne­go nie­gdyś przez stru­mień, pły­ną­cy teraz dzie­siąt­ki me­trów w dole.

Męż­czy­zna wpadł z po­wro­tem do wa­go­nu jak hu­ra­gan. Parł ku lo­ko­mo­ty­wie, chcąc ostrzec ma­szy­ni­stę. Krzy­czał o pomoc, lecz ude­rzy­ło go nagle, że jest w prze­dzia­le sam. Nie wy­da­wa­ło mu się, by po­ciąg opusz­czał sta­cję bez pa­sa­że­rów…

Mo­men­tal­nie pre­zes opa­mię­tał się; przy­po­mniał sobie, gdzie zlo­ka­li­zo­wa­no ha­mu­lec awa­ryj­ny. Za­ma­szy­ście od­wró­cił się na pię­cie, tylko po to, by zde­rzyć się z nie­zna­jo­mym.

Stał tak bli­sko, że Vin­cent czuł na po­licz­kach jego pach­ną­cy cy­tru­sa­mi od­dech.

– K… ktoś ty – wy­du­kał, czu­jąc, że nie­wie­le bra­ku­je, by czasz­ka mu eks­plo­do­wa­ła. – To ty odłą­czy­łeś wagon?

Czar­no­wło­sy tylko prze­chy­lił głowę. Laska, któ­rej sty­li­sko ści­skał, prze­wę­dro­wa­ła z jego lewej ręki do pra­wej. Nie ode­zwał się, co roz­zu­chwa­li­ło Raya.

– Za­trzy­mu­ję po­ciąg, idę po ma­szy­ni­stę i wzy­wa­my straż. Nie, woj­sko!… – Pre­zes za­jąk­nął się, gdy po­czuł na gar­dle chłód me­ta­lu.

Mo­men­tal­nie spró­bo­wał się od­su­nąć, ale nie­zna­jo­my nie po­zwo­lił mu na to; do­ci­skał srebr­ną gło­wi­cę od krta­ni Vin­cen­ta, aż ten zo­stał przy­par­ty do ścia­ny. Pre­zes, wal­cząc z mdło­ścia­mi, ze­zo­wał na opra­wio­ny w ka­bo­szon la­zu­ro­wy ka­mień. Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, gdzie taki wi­dział, lecz jego myśli za­głu­szał wście­kły stu­kot kół. Wciąż wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na, się­gnął za plecy i wy­ma­cał dźwi­gnię otwie­ra­ją­cą wrota.

Tym razem uchy­li­ły się jak na ży­cze­nie, a po­zba­wio­ny rów­no­wa­gi Vin­cent padł na kład­kę, ogłu­szo­ny mi­gre­ną i świ­stem wia­tru. Zdą­żył tylko ucze­pić się kra­wę­dzi i prze­krę­cić na plecy, gdy ośle­pił go krót­ki błysk, jak gdyby po nie­bie prze­to­czył się nie­bie­ski pio­run. Na jego oczach z ni­co­ści wy­ro­sła męska po­stać o pu­stych, roz­ja­rzo­nych oczach i ostro za­ry­so­wa­nej twa­rzy. Zdu­mie­wa­ją­co po­dob­nej do tej, która przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu zza wrót wa­go­nu, wy­krzy­wio­na w upior­nym uśmie­chu. Widmo schwy­ci­ło Vin­cen­ta za koł­nierz i unio­sło, jak gdyby nic nie ważył.

Gdy pre­zes w końcu roz­warł po­wie­ki, le­ciał w dół ska­li­stej do­li­ny, a zimne po­wie­trze je­sien­nej nocy wy­ry­wa­ło mu krzyk z pier­si. Mimo, że był dzie­siąt­ki me­trów pod linią torów, Vin­cent wciąż wy­raź­nie sły­szał jed­no­staj­ną man­trę kół. Bicie jego serca zgry­wa­ło się z nią har­mo­nij­nie, a potem uci­chło na za­wsze.

 

***

 

23 grud­nia 1881

 

 Dante nigdy nie po­tra­fił po­czuć w domu świą­tecz­nej magii, lecz nie pa­mię­tał, by kie­dy­kol­wiek po­sia­dłość Lu­cien­ne’ów wy­glą­da­ła tak po­nu­ro w grud­niu. Nie­wy­gra­bio­ne li­ście gniły w ogro­dzie, a gdy ary­sto­kra­ta wy­cho­dził z ka­ro­cy mu­siał uwa­żać, by nie wdep­nąć w brud­ne nie­do­bit­ki śnie­gu za­le­ga­ją­ce plac.

– Widzę, że nie da­jesz się prze­ko­nać do au­to­mo­bi­lu, Pier­re – zwró­cił się do stan­gre­ta.

– Wie pa­nicz, jak jest. – Zgar­bio­ny, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna za­mknął za nim drzwi i jął wy­pa­ko­wy­wać bagaż na wózek pod­sta­wio­ny przez służ­kę. – Całe życie po­wo­zi­łem ka­ro­cą, to cięż­ko się prze­sta­wić. A po­my­ślę, że bym za­ry­so­wał tę ma­chi­nę… – wzdry­gnął się na samą myśl.

Dante za­śmiał się krót­ko i ski­nął głową dziew­czy­nie, py­ta­ją­cej, czy to już wszyst­kie wa­liz­ki. Gdy wy­pro­wa­dzał się latem do uni­wer­sy­tec­kiej kwa­te­ry zda­wa­ło się mu, że pa­ko­wał ich o wiele mniej. Stan­gret wspiął się na ko­zioł i chwy­cił już lejce, gdy Dante wstrzy­mał go przed od­jaz­dem.

– Pier­re… Wy­jeż­dżasz na świę­ta?

– Za­zwy­czaj wy­jeż­dża­łem, do ro­dzin­ne­go domu na wsi. Teraz stoi pusty, o ile nie zmiótł go z kra­jo­bra­zu jakiś za­kład – za­śmiał się sucho i zgar­bił jesz­cze bar­dziej. – Pan Ed­mund po­zwo­lił, byśmy za­pro­si­li do sie­bie sta­rusz­ków. Nie­waż­ne, gdzie zjemy, byle w cie­płym i w kupie.

Ary­sto­kra­ta ścią­gnął usta.

– Przy­kro mi.

Stan­gret jął kajać się i za­pew­niać, że ni­ko­go nie ob­wi­nia, lecz Dante prze­rwał mu, zde­cy­do­wa­nym ru­chem chwy­ta­jąc za dłoń. Zanim Pier­re zdą­żył za­re­ago­wać, wci­snął w nią kilka zło­żo­nych bank­no­tów.

– Kup za to dobrą rybę na wie­cze­rzę. Pro­szę cię za to o przy­słu­gę. Obie­caj, że w no­wo­rocz­ną noc zo­sta­wisz pół­noc­ną bramę otwar­tą. – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, Dante od­wró­cił się na pię­cie i wbiegł na scho­dy przed drzwia­mi pa­ła­cu. – We­so­łych świąt, Pier­re!

W po­ło­wie drogi zaj­rzał w za­sło­nię­te okno daw­ne­go po­ko­ju brata, ciem­nie­ją­ce w ma­sy­wie wieży. Mi­mo­wol­nie po­gła­skał gło­wi­cę srebr­nej laski. Nie zdo­łał po­wstrzy­mać uśmie­chu.

 

***

 

1 stycz­nia 1882

 

Dante plą­sał po ko­ry­ta­rzu w takt sym­fo­nii bi­tych pa­ła­co­wych okien. Ponad trza­skiem szkła uno­si­ło się dud­nie­nie fa­jer­wer­ków roz­świe­tla­ją­cych no­wo­rocz­ne niebo i krzy­ki ata­ku­ją­cych oraz ata­ko­wa­nych.

Sprę­ży­stym kro­kiem zbli­żał się do klat­ki scho­do­wej; raz po raz mi­ja­li go ucie­ka­ją­cy w pa­ni­ce ary­sto­kra­ci i biz­nes­me­ni z mał­żon­ka­mi, po­ty­ka­ją­cy­mi się o skra­je fal­ba­nia­stych su­kien. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że prze­sta­li już cie­szyć się z za­szczyt­ne­go za­pro­sze­nia na bal syl­we­stro­wy u Lu­cien­ne’ów. Dante wy­mi­nął le­żą­ce­go bez­wład­nie pod drzwia­mi wła­ści­cie­la ko­pal­ni.

– Pięk­na noc, praw­da? – za­py­tał to­wa­rzy­sza, prze­krzy­ku­jąc tłum.

Ten nie od­po­wie­dział, je­dy­nie jego syl­wet­ka za­mi­go­ta­ła. Szedł za swoim panem ze sto­ic­kim spo­ko­jem, a od­pry­ski tłu­czo­nych szyb prze­ni­ka­ły przez jego ciało, wzbu­dza­jąc la­zu­ro­we iskier­ki.

Dante za­krę­cił ka­pe­lu­szem, prze­sko­czył nad ko­lej­nym ogłu­szo­nym ma­gna­tem i w pod­sko­kach prze­był dwa biegi scho­dów. Pchnął drzwi do apar­ta­men­tu matki; nie ustą­pi­ły. Spoj­rzał wy­mow­nie na przy­wo­łań­ca. Ten ski­nął bez słowa i roz­pły­nął się w czy­ste świa­tło, które jak we­ssa­ne prze­nik­nę­ło przez dziur­kę od klu­cza. Chwi­lę póź­niej drzwi stały otwo­rem. Prze­mie­rza­jąc głów­ny salon Dante prze­ko­nał się, że tu roz­wście­czo­ny tłum jesz­cze nie do­tarł; póki co ob­ra­ca­li w perzy­nę par­ter. Ob­ra­zy z mar­twą na­tu­rą, se­kre­ta­rzyk i bie­liź­niar­ka stały na swoim miej­scu, a sa­ty­no­we ko­ta­ry prze­sła­nia­ły okna. Mrok pa­nu­ją­cy we wnę­trzu roz­świe­tlał tylko mdły, nie­bie­ski blask wid­mo­wej po­sta­ci.

Mi­nę­li przej­ścia do sy­pial­ni, gar­de­ro­by i po­ko­ju go­ścin­ne­go, po­de­szli do kry­ją­cych całą ścia­nę za­słon. Spod uchy­lo­ne­go ma­te­ria­łu wy­ło­ni­ły się wą­skie i ni­skie drzwi wio­dą­ce do ukry­te­go po­miesz­cze­nia. Jeden roz­błysk świa­tła i po­cią­gnię­cie klam­ki póź­niej Dante stał już w mat­czy­nej bi­blio­te­ce. W noz­drza ude­rzył go za­pach sta­re­go drew­na. Orze­cho­we re­ga­ły pięły się aż do su­fi­tu, prze­dzie­lo­ne w po­ło­wie wy­so­ko­ści an­tre­so­lą, na którą wio­dły spi­ral­ne schod­ki. Tuż za nimi ciem­nia­ła wnęka, z któ­rej do­bie­ga­ły sze­le­sty i ner­wo­we sa­pa­nie.

To Elvi­re Lu­cien­ne opróż­nia­ła ro­dzin­ny sejf. Dante, cicho sta­wia­jąc kroki, zbli­żył się do miej­sca, w któ­rym ulo­ko­wa­no skryt­kę. Non­sza­lanc­ko oparł się o regał, blo­ku­jąc przej­ście. Do­pie­ro wtedy go za­uwa­ży­ła.

– Dante! – krzyk­nę­ła, a klej­no­ty i bi­żu­te­ria wy­sy­pa­ły się z jej rąk. Pręd­ko za­kry­ła wy­ma­lo­wa­ne usta dło­nią. – Nie strasz mnie, bo nas usły­szą… je­steś cały? – Chwy­ci­ła jego po­licz­ki. – Wi­dzia­łeś ojca? Och, za­tłu­ką nas, prze­klę­ta ho­ło­ta, mu­si­my ucie­kać… – spoj­rza­ła nad ra­mie­niem syna, do­strze­gł­szy ruch.

Jej twarz wy­krzy­wi­ła się w prze­ra­że­niu, dłoń­mi wstrzą­snął dreszcz. Szpo­nia­ste pa­znok­cie prze­tar­ły skórę na twa­rzy Dan­te­go, który nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

– Mamo, nie tak wy­pa­da re­ago­wać na wi­zy­tę pier­wo­rod­ne­go. – Chwy­cił jej nad­garst­ki i opu­ścił. Ręce zwi­sły bez­wład­nie wzdłuż ciała. –  Gil­bert wpadł, by się przy­wi­tać.

Od­stą­pił o kilka kro­ków z rę­ko­ma w kie­sze­niach, roz­ko­szu­jąc się nie­zro­zu­mie­niem w oczach Elvi­re, które teraz utkwio­ne były w po­sta­ci jej zmar­łe­go syna. Wzbie­ra­ły w nich łzy.

– Synku, jak to… ty prze­cież…

– Nie mamy dużo czasu na wy­ja­śnie­nia, mamo, zaraz bę­dzie­my mieć to­wa­rzy­stwo – oznaj­mił Dante. Od stro­ny klat­ki scho­do­wej za­czy­nał do­bie­gać głu­chy łomot – na­past­ni­cy do­bi­ja­li się do drzwi apar­ta­men­tu. – Muszę po­wie­dzieć, że je­stem ci winny po­dzię­ko­wa­nia. Gdyby nie cała ta wie­dza, którą kosz­tem mojej mło­do­ści wbi­łaś mi do głowy, nie od­krył­bym ani­mor­fii in­ży­nie­ryj­nej. Nie­sie ze sobą dużo więk­sze moż­li­wo­ści, niż ge­ne­tycz­na.

Pstryk­nął pal­ca­mi, a widmo Gil­ber­ta przy­par­ło matkę twa­rzą do ścia­ny. Dante zdjął pasek od spodni i nie zwa­ża­jąc na bła­gal­ne jęki, jął wy­mie­rzać razy w od­sło­nię­te plecy. Do­ce­nił kunszt kraw­co­wej, która za­pro­jek­to­wa­ła na tyle sukni sze­ro­kie wy­cię­cie.

– Co do jed­ne­go, nie­ste­ty, nie mia­łaś racji – wy­znał, gdy skóra za­czer­wie­ni­ła się po dzie­się­ciu ude­rze­niach. – Po­do­ba mi się uni­wer­sy­tec­kie życie, ale nie je­stem pe­wien, czy kie­ru­nek, w któ­rym się kształ­cę, za­pew­ni mi po­zy­cję. Od­kry­łem inne po­wo­ła­nie.

Zaj­rzał w oczy wspo­mnie­niu brata. Wie­dział, że teraz był to tylko ar­te­fakt, ufor­mo­wa­ny z ener­gii na­pro­mie­nio­wa­ne­go ka­mie­nia i szczą­tek. Nie był w sta­nie jed­nak ode­przeć wra­że­nia, że w tej se­kun­dzie pa­trzy na duszę Gil­ber­ta, z którą po raz pierw­szy po­czuł bra­ter­ską więź. Jakby na po­twier­dze­nie tej myśli przy­wo­ła­niec uśmiech­nął się do wła­ści­cie­la, po czym przy­cią­gnął do sie­bie beł­ko­czą­cą Elvi­re i chwy­cił głowę matki w spo­sób wy­ka­zu­ją­cy jed­no­znacz­ne in­ten­cje. Po­cze­kał, aż Dante po­chy­li się do jej ucha i wy­szep­cze:

– Wy­obraź sobie, mamo, że kat to bar­dzo dobry zawód.

Dźwięk skrę­ca­ne­go karku uto­nął w po­wstań­czej wrza­wie.

Koniec

Komentarze

 

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Przy pierw­szym czy­ta­niu, od­rzu­ci­ło nie ary­sto­kra­tycz­ne na­pu­sze­nie i nie­zręcz­no­ści ję­zy­ko­we (acz­kol­wiek jak dla mnie nie ja­kieś okrop­nie licz­ne.

Przy­kła­do­wo”

 

Nie­wie­lu spo­strze­gło­by, że w rze­czy­wi­sto­ści utyka na lewą nogę.

w rze­czy­wi­sto­ści, jest moim zda­niem zbęd­ne.

 

Ale jak nie mogę się prze­gryźć to wra­cam po ja­kimś cza­sie i jesz­cze raz pró­bu­ję. I drugi raz po­szło mi le­piej;)

Prze­ra­ża­ją­ca i mrocz­na hi­sto­ria. Bo­ha­ter za­ra­zem skrzyw­dzo­ny i od­ra­ża­ją­cy.

Mam wra­że­nie, że miej­sca­mi tro­chę prze­ga­da­ne, a w in­nych miej­scach z kolei nie­wy­ja­śnio­ne wy­star­cza­ją­co, ale czyta się!

 

 

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Dzię­ki, Am­bush, za wi­zy­tę, i to nawet po­dwój­ną. :)

 

I suk­ces, i nie – ary­sto­kra­cja miała być w za­mia­rze na­pu­szo­na i od­rzu­ca­ją­ca, by jed­nak czę­ścio­wo współ­czuć Dan­te­mu. Po­szłam widać po ban­dzie, bo od­rzu­ci­ła nawet czy­tel­ni­ków od dal­szej lek­tu­ry. :P (Co widać po za­trzę­sie­niu ko­men­ta­rzy. Who­ops!)

 

Cie­szę się, że głów­ny bo­ha­ter wy­wo­łał mie­sza­ne od­czu­cia – zna­czy, że udało się dodać mu wię­cej niż jeden wy­miar :)

 

Mam wra­że­nie, że miej­sca­mi tro­chę prze­ga­da­ne, a w in­nych miej­scach z kolei nie­wy­ja­śnio­ne wy­star­cza­ją­co, ale czyta się!

Gdzieś za bar­dzo chcia­łam wpro­wa­dzić w kon­tekst, a gdzieś za­po­mnia­łam, że czy­tel­nik nie jest mną ;) Dzię­ki za uwagę, po­pra­cu­ję nad ba­lan­sem. 

 

 

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Nie przej­muj się i cze­kaj;)

Ja też oczy­wi­ście nie­cier­pli­wie cze­kam na re­cen­zje swo­ich , ale wiem już, że są tu osoby me­to­dycz­ne, które for­mu­ją ko­lej­kę i czy­ta­ją po kilka dzien­nie.

Ostat­nio nawet ktoś prze­czy­tał moje opo­wia­da­nie z maja;)

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

– Pro­fe­sor Ben­net czeka na cie­bie w sa­lo­nie od pół­go­dzi­ny.

od pół go­dzi­ny.

 

la­za­nit kon­tro­lo­wa­li le­piej, niż wła­sne ciało. 

La­za­nit

 

Eks­cy­ta­cja krze­sa­ła iskry jego w oczach.

w jego oczach

 

Jego oj­ciec wszedł do po­ko­ju, za­mknął za sobą drzwi i oparł się po­ślad­ka­mi o skraj stołu.

Coś mi te po­ślad­ki tu nie pa­su­ją. Może “i oparł się o skraj stołu.”?

 

To samo, z w które przed laty pusz­czał za­jącz­ki lu­ster­kiem, by zi­ry­to­wać gu­wer­nant­kę brata;

skre­ślić “z”

 

Ostat­ni­mi ob­ra­za­mi ula­tu­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści była świe­tli­sta, nie­bie­ska smuga ula­tu­ją­ca spo­mię­dzy jego warg i ma­te­ria­li­zu­ją­ca się w dłoni odzia­ne­go w czerń mło­dzień­ca.

Po­wtó­rze­nie

 

– Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­szek, za­szedł z lekka bru­dem.

ka­my­czek

 

Niech­by któ­raś z nich po­tknę­ła się na łącz­ni­ku, nie zdo­ła­ła zła­pać po­rę­czy

brak krop­ki na końcu

 

Na jego oczach z ni­co­ści wy­ro­sła męska po­stać pu­stych, roz­ja­rzo­nych oczach i ostro za­ry­so­wa­nej twa­rzy.

bra­ku­je “o” – o pu­stych …

 

a gdy ary­sto­kra­ta wy­cho­dził z ka­ro­cy mu­siał uwa­żać, by nie wdep­nąć w brud­ne nie­do­bit­ki śnie­gu za­le­ga­ją­ce plac.

Moim zda­niem można skre­ślić “ary­sto­kra­ta”, wia­do­mo kto wy­sia­da

 

Mi­nę­li przej­ścia do sy­pial­ni, gar­de­ro­by i po­ko­ju go­ścin­ne­go, pod do kry­ją­cych całą ścia­nę za­słon

Coś tu jest nie tak.

 

Ary­sto­kra­ta cof­nął się kilka kro­ków z rę­ko­ma w kie­sze­niach, roz­ko­szu­jąc nie­zro­zu­mie­niem w oczach Elvi­re, które teraz utkwio­ne były w po­sta­ci jej zmar­łe­go syna. Wzbie­ra­ły w nich łzy.

Tu też bym wy­ciął ary­sto­kra­tę, bo wiemy kto się cofa.

 

 

Po­do­ba­ło mi się, zgrab­nie i faj­nie na­pi­sa­ne. Ładny język. Krót­kie roz­dzia­ły do­star­cza­ją wy­star­cza­ją­cą ilość in­for­ma­cji, aby pchnąć fa­bu­łę do przo­du. 

 

W trak­cie czy­ta­nia za­sta­na­wia­łem się, dla­cze­go brat miał­by umrzeć, ale fak­tycz­nie sa­mo­bój­stwo było uza­sad­nio­ne.

Ca­łość ko­ja­rzy mi się z Ful­l­me­tal Al­che­mist (kwe­stia brata, prze­mia­ny ma­te­rii itd.)

Na po­cząt­ku mia­łem pro­blem z tym, że nie po­tra­fi­łem okre­ślić wieku brata. Za­sta­na­wia­łem się, czy jest star­szy, na ile jest do­ro­sły. 

Ro­zu­miem, że głów­ny bo­ha­ter zo­stał katem aby bro­nić pro­sty lud, ale nie ro­zu­miem jak mógł zabić ma­gna­ta magią w 1880 roku, skoro brata wy­grze­bał do­pie­ro rok póź­niej. Bo za­kła­dam, że tylko dzię­ki szcząt­kom brata opa­no­wał moc? Czy zy­skał te zdo­lo­no­ści już wcze­śniej, po­przez na­świe­tla­nie krysz­ta­łu lampą?

 

Cześć Dawid, dzię­ki za po­świę­ce­nie czasu na wy­ła­pa­nie błę­dów! Tekst już sko­ry­go­wa­ny, poza ka­mysz­kiem – po­stać to mó­wią­ca jest sta­rej daty, więc spe­cjal­nie taki lekki ar­cha­izm.

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/kamyszek;5437542.html

 

Pi­sząc to nie my­śla­łam nawet o FMA, ale masz rację, coś w tym jest! :D

 

Na po­cząt­ku mia­łem pro­blem z tym, że nie po­tra­fi­łem okre­ślić wieku brata. Za­sta­na­wia­łem się, czy jest star­szy, na ile jest do­ro­sły. 

Chyba gdzieś to uję­łam, o tu:

– Ro­dzi­ce mar­twią się o twoje po­stę­py w nauce – cią­gnął star­szy brat, który naj­wy­raź­niej był tego sa­me­go zda­nia.

Ale masz rację, że nie za­zna­czy­łam o ile, bo i sama nie byłam pewna, czy to ma zna­cze­nie dla fa­bu­ły. Nie wie­dzia­łam też, jak gład­ko wpleść to w tekst, nie pi­sząc bez­po­śred­nio “pięt­na­sto­la­tek” ;)

 

Czy zy­skał te zdo­lo­no­ści już wcze­śniej, po­przez na­świe­tla­nie krysz­ta­łu lampą?

O to, to. :) Dla­te­go na po­cząt­ku za­bi­jał tylko za po­mo­cą węża, a potem, gdy już brata wy­grze­bał i szcząt­ki umie­ścił w lasce, mógł za­bi­jać z po­mo­cą jego widma. Moż­li­we, że tro­chę za­mie­sza­łam.

 

Dzię­ku­ję jesz­cze raz za ko­rek­ty, od­wie­dzi­ny i miłą opi­nię, cie­szę się, że hi­sto­ria Ci się spodo­ba­ła. :) 

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Witaj.

Wstrzą­sa­ją­ce. I zna­ko­mi­te. Do ostat­nie­go mo­men­tu czyta się jed­nym tchem. :)

Zgła­szam, gdzie trze­ba.

Pa­mięć o ka­rach i znę­ca­niu się może w dziec­ku drze­mać la­ta­mi, ale w końcu znaj­du­je uj­ście.

 

Z tech­nicz­nych do­strze­głam:

To samo, z w które przed laty pusz­czał za­jącz­ki lu­ster­kiem,

– Mi­nia­tu­ro­wa lampa Fe­ir­re­re’a. (bez krop­ki) – orzekł Ed­mund.

 

Po­zdra­wiam. :)

 

Pe­cu­nia non olet

Cześć, bruce, dzię­ki za po­świę­co­ny czas i tak miłą re­cen­zję! blush

Za wy­ła­pa­ne buble ca­łu­ję rącz­ki – czy­ta­łam już tyle razy, a one nadal bawią się ze mną w cho­wa­ne­go.

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Droga Ghlas ca­ilin, cała przy­jem­ność po mojej stro­nie, to ja bar­dzo dzię­ku­ję: owe nie­licz­ne uster­ki są je­dy­nie mar­gi­nal­ne.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Cześć!

 

Dobre fan­ta­sy :), jest ary­sto­kra­cja, ro­dzin­ny kon­flikt i mrocz­na magia. Pierw­sza po­ło­wa tek­stu po­do­ba­ła mi się nieco bar­dziej, bo potem jakoś mnie ta mo­ty­wa­cja Dan­te­go nie prze­ko­nu­je. Z tek­stu wy­ni­ka jego nie­chęć do ro­dzi­ny, ale nie do końca zna­la­złam uza­sad­nie­nie dla chęci mor­do­wa­nia ary­sto­kra­tów. Z racji trud­nej re­la­cji z bra­tem i braku więzi, też nie do końca wy­brzmia­ło to, że po­sta­no­wił go przy­wo­łać. Sama magia bar­dzo się zmie­nia w trak­cie opo­wia­da­nia, niby jest to wy­ja­śnio­ne, ale jed­nak prze­skok jest mocny.

Zgła­szam do bi­blio­te­ki, bo jest to po­rząd­nie skon­stru­owa­ne opo­wia­da­nie.

 

<De­tek­ty­wa Lo­wi­na za­pi­ski z urlo­po­wych sesji czy­ta­nia „Ty­tu­li­ków”>

Ghlas ca­ilin – Kat to dobry zawód

Ro­dzi­na, ro­dzi­na, ro­dzi­na. Za­wsze trafi się jakaś czar­na owca.

W przed­mo­wie widzę, że cię­cia były ostre i to widać. Fa­bu­ła jest nieco nie­rów­na, tu coś urwa­ne, tam zbyt roz­pi­sa­ne. To zde­cy­do­wa­nie hi­sto­ria dla dłuż­szej formy i myślę, że z po­wo­dze­niem mo­gła­by prze­ro­dzić się w po­wieść.

Po­do­bał mi się Twój styl. Cza­sem za dużo przy­miot­ni­ków, ale ogól­nie pa­su­je do hi­sto­rii o ary­sto­kra­cji. Do­brze też przed­sta­wiasz emo­cje bo­ha­te­rów. Chęć speł­nie­nia ro­dzi­ciel­skich am­bi­cji pro­wa­dzi w końcu do tra­ge­dii, a pro­ta­go­ni­sta za­mie­nia się w bo­ha­te­ra co naj­mniej dwu­znacz­ne­go. To wszyst­ko pod­la­ne otocz­ką re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej i kon­flik­tu mię­dzy nowym a sta­rym.

To dobre opo­wia­da­nie, bru­tal­nie po­trak­to­wa­ne li­mi­tem. Myślę, że za­słu­gu­je na coś wię­cej.

 

Czy­ta­ło się nie­źle, faj­nie po­łą­czy­łaś ary­sto­kra­cję, magię i naukę ;) Przy­znam jed­nak, że nie do końca prze­ko­na­ła mnie nie­na­wiść Dan­te­go do ary­sto­kra­cji jako ta­kiej. Tym bar­dziej, że chyba naj­bar­dziej ob­ry­wa­ło mu się od matki i brata, czyli tych ma­gicz­nych, a od­nio­słam wra­że­nie, że mor­du­je ra­czej po­dob­nych ojcu. Fakt, od po­cząt­ku cią­gnę­ło go do ludu (za­ba­wa ze słu­żą­cy­mi na po­cząt­ku), nie­mniej jed­nak cze­goś mi tu bra­ku­je.

Widać też skra­ca­nie. Przy­znam, że mu­sia­łam prze­czy­tać dwa razy, zanim mi się wszyst­ko po­skła­da­ło ;) Tym bar­dziej, że Dante nie od po­cząt­ku za­bi­ja przy po­mo­cy brata. Bo jeśli do­brze zro­zu­mia­łam Filip Ves­so­lis zgi­nął w 1880, a Dante wy­ko­pał brata rok póź­niej. Do­my­ślam się, że użył zwie­rzę­cia, ale scen­ka, którą na ko­niec życia widzi Filip jest tro­chę my­lą­ca. Przy­da­ły­by się płyn­niej­sze przej­ścia po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi sce­na­mi, które jak się do­my­ślam wy­pa­dły przy skra­ca­niu tek­stu.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Może i kat jest do­brym za­wo­dem, skoro Dante tak twier­dził i z lu­bo­ścią robił to, co robił, ale bra­kło mi wy­ja­śnie­nia, jakie miał z tego ko­rzy­ści. Ro­zu­miem że chciał ze­mścić się na matce, ale nie poj­mu­ję, dla­cze­go tępił fa­bry­kan­tów i in­nych prze­my­słow­ców. Bra­kło mi też wy­ja­śnie­nia, kiedy i dla­cze­go zmie­ni­ły się dą­że­nia Dan­te­go – po­zna­łam go jako lu­bią­ce­go się bawić chłop­ca, a potem, nie wia­do­mo jak, był już „katem”.

No i nie wy­klu­czam, że sku­pio­na na wy­ła­py­wa­niu uste­rek, coś prze­oczy­łam i coś uszło mojej uwa­dze. Bo wy­ko­na­nie, co stwier­dzam z praw­dzi­wą przy­kro­ścią, po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

 

biegł co sił, sa­piąć jak miech. → Li­te­rów­ka.

 

– Mi­la­dy – dy­gnę­ła. → – Mi­la­dy.Dy­gnę­ła.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

Chło­piec nie­uf­nie po­zwo­lił, by matka wsu­nę­ła mu na ra­mio­na czy­stą bluz­kę. → Chło­piec nie­uf­nie po­zwo­lił, by matka wsu­nę­ła mu na ra­mio­na czy­stą ko­szu­lę.

Bluz­ki noszą ko­bie­ty i dziew­czyn­ki, jako że jest to strój dam­ski.

 

Ary­sto­krat­ka od­su­nę­ła się od syna, wsta­ła i wy­pro­sto­wa­ła się z god­no­ścią. – Może okaże się, że wy­ga­słeś… → Lekka się­ko­za.

 

wy­obra­żał sobie, jak ra­mio­na świecz­ni­ka wy­dłu­ża­ją się i pęcz­ku­ją… → Co to jest pęcz­ko­wa­nie ra­mion świecz­ni­ka?

 

Na­sto­la­tek przy­wo­łał na usta ką­śli­wy gry­mas. → To słowo nie ma racji bytu w opo­wia­da­niu, po­wsta­ło bo­wiem w dru­giej po­ło­wie XX wieku, a opi­sy­wa­ne przez Cie­bie wy­pad­ki toczą się w wieku XIX.

 

 Cięż­ka, gar­dło­wa pieśń nio­sła się po do­li­nie… → Na czym po­le­gał cię­żar pie­śni?

 

Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia.” → Cy­tu­jąc, sto­su­je­my albo kur­sy­wę: Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia. albo cu­dzy­słów: „Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia”.

Jeśli de­cy­du­je­my się na cu­dzy­słów, krop­kę sta­wia­my po jego za­mknię­ciu.

 

Dante czy­tał bez drgnię­cia po­wie­ką.Dante czy­tał bez drgnię­cia po­wie­ki.

 

Dźwięk ryt­micz­ny jak me­cha­nizm ze­ga­ra tonął w ciszy. → Wy­da­je mi się, że w ciszy dźwięk wy­brzmie­wa do­no­śnie, a nie tonie w niej.

 

Dante za­pa­trzył się za okno.Dante za­pa­trzył się w widok za oknem.

 

za­mo­co­wa­ny­mi przy po­mo­cy klamr… → …za­mo­co­wa­ny­mi przy po­mo­cy kla­mer

 

– Gil­bert mógł iść na Uni­wer­sy­tet! → Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

Co z resz­tą było praw­dą→ Co zresz­tą było praw­dą

 

bie­gnąc nie­do­świe­tlo­ny­mi par­ko­wy­mi ulicz­ka­mi. → …bie­gnąc nie­do­świe­tlo­ny­mi par­ko­wy­mi alej­ka­mi.

W par­kach są z re­gu­ły alej­ki, nie ulicz­ki.

 

pla­ka­ty prze­sta­wia­ją­ce po­pier­sie po­sta­ci okry­tej nie­bie­ską, ka­tow­ską czap­ką, opie­ra­ją­cą o bark prze­sad­nie wiel­ki topór. → Nie bar­dzo wiem, jak czap­ka może okryć po­pier­sie po­sta­ci, a przy tym jesz­cze opie­rać o bark wiel­ki topór?

 

roz­pro­mie­nia­jąc sklep szczer­ba­tym uśmie­chem. → Szczer­ba­ty może być ten, kto się uśmie­cha, ale nie uśmiech, al­bo­wiem uśmiech nie ma zębów.

 

Szcze­gól­nie nie roz­sta­wa­ła się ze… → Ra­czej: Zwłasz­cza nie roz­sta­wa­ła się ze

 

– Spin­ką! Sre­bro próby 925→ – Spin­ką! Sre­bro próby dzie­więć­set dwa­dzie­ścia pięć

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie, zwłasz­cza w dia­lo­gach.

 

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni drob­ne za­wi­niąt­ko. → Wy­cią­gnął z kie­sze­ni małe za­wi­niąt­ko.

 

Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­szek→ Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­czek

 

Po­ło­żył zwi­tek bank­no­tów na la­dzie. – Oto za­da­tek. Mam na­dzie­ję, że się nie zbłaź­ni­łem…?

– Skąd­że, pa­ni­czu. – Pan Cor­bel oparł się łok­cia­mi na la­dzie… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

pre­zes ce­glar­ni wy­naj­mo­wał dwa wa­go­ny… → …pre­zes ce­giel­ni wy­naj­mo­wał dwa wa­go­ny

 

że rów­no­cze­śnie usły­szał dźwięk otwie­ra­nych wrót. → Gdzie w po­cią­gu znaj­du­ją się wrota?

 

Nie­moż­li­wym było prze­cież→ Nie­moż­li­we było prze­cież

 

Pre­zes szarp­nął klam­ką wrót. → Pre­zes szarp­nął klam­kę drzwi.

Wrota to wiel­kie dwu­skrzy­dło­we drzwi; oba­wiam się, że ta­kich drzwi nie ma w po­cią­gu?

 

pre­zes stał za­mu­ro­wa­ny i mru­gał. → …pre­zes stał jak za­mu­ro­wa­ny i mru­gał.

 

Laska, któ­rej sty­li­sko ści­skał… → Laska, któ­rą ści­skał

Sty­li­sko to drew­nia­ny, po­dłuż­ny uchwyt na­rzę­dzia. Laska nie ma sty­li­ska.

 

Nie ode­zwał się, co roz­zu­chwa­li­ło Raya. → Dla­cze­go mil­cze­nie mia­ło­by go roz­zu­chwa­lić?

A może miało być: Nie ode­zwał się, co roz­zło­ści­ło Raya.

 

wy­ma­cał dźwi­gnię otwie­ra­ją­cą wrota. → …wy­ma­cał dźwi­gnię otwie­ra­ją­cą drzwi.

 

przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu zza wrót wa­go­nu… → …przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu zza drzwi wa­go­nu

 

zwró­cił się do woź­ni­cy. → …zwró­cił się do stan­gre­ta.

Woź­ni­ca to ktoś kie­ru­ją­cy wozem kon­nym, a Pier­re po­wo­ził ka­ro­cą, więc był stan­gre­tem.

 

Zgar­bio­ny, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna za­mknął nim drzwi… → Za­mknął drzwi pa­ni­czem???

A może miało być: Zgar­bio­ny, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna za­mknął za nim drzwi

 

Całe życie po­wo­zi­łem ka­ro­cą, to cięż­ko się prze­sta­wić. → Całe życie po­wo­zi­łem ka­ro­cą, to trud­no się prze­sta­wić.

 

Woź­ni­ca wsko­czył na ko­zioł→ Stan­gret wszedł na ko­zioł

Nie wy­da­je mi się, aby stan­gret, wszak star­szy męż­czy­zna, wska­ki­wał na ko­zioł.

 

prze­rwał mu, zde­cy­do­wa­nym ru­chem chwy­ta­jąc go za dłoń. → Drugi za­imek jest zbęd­ny.

 

W po­ło­wie drogi zaj­rzał w za­sło­nię­te okno daw­ne­go po­ko­ju brata→ W po­ło­wie drogi spoj­rzał na za­sło­nię­te okno daw­ne­go po­ko­ju brata

 

Pchnął drzwi do kwa­ter matki… → Pchnął drzwi do apar­ta­men­tu/ kom­nat matki

Po­znaj znacz­nie słowa kwa­te­ra.

 

sa­ty­no­we kur­ty­ny prze­sła­nia­ły okna.Kur­ty­na, o ile mi wia­do­mo, może prze­sła­niać scenę, ale nie okno. Okna prze­sła­nia­ją story/ ko­ta­ry/ por­tie­ry/ za­sło­ny i ra­czej nie są sa­ty­no­we – szyje się je z cięż­szych i grub­szych tka­nin.

 

– Dante! – krzyk­nę­ła, a klej­no­ty i bi­żu­te­ria wy­sy­pa­ły się z jej rąk.Klej­no­tybi­żu­te­ria to sy­no­ni­my, zna­czą to samo.

 

wy­krzy­wi­ła się w prze­ra­że­niu, dło­nie za­ci­snę­ły się. Szpo­nia­ste pa­znok­cie prze­tar­ły skórę na twa­rzy Dan­te­go, który nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

– Mamo, przy­wi­taj się z pier­wo­rod­nym. – Chwy­cił jej nad­garst­ki i opu­ścił. Zwi­sły bez­wład­nie wzdłuż ciała. –  Gil­bert wpadł, by się przy­wi­tać.

Cof­nął się kilka… → Się­ko­za.

Wzdłuż ciała mogły zwi­snąć ręce, ale chyba nie same nad­garst­ki.

 

na­past­ni­cy do­bi­ja­li się do drzwi kwa­ter. → W pa­ła­cu nie było kwa­ter.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję ser­decz­nie za wasze od­wie­dzi­ny i głos w spra­wie se­ryj­nych mor­derstw pana D. :)

 

Z wszyst­ki­mi uwa­ga­mi które się przez nie prze­wi­ja­ły, do­ty­czą­cy­mi zbyt luźno po­łą­czo­nych wąt­ków, jak i z wnio­ska­mi, że to kwe­stia skra­ca­nia – zga­dzam się w całej roz­cią­gło­ści. Po­win­nam ra­czej zo­sta­wić tę fa­bu­łę do ja­kiejś dłuż­szej formy, a na oka­zję kon­kur­so­wo ty­tu­li­ko­wą po­my­śleć o innej hi­sto­rii.

No nie mia­łam po pro­stu serca tego psy­cho­pa­ty opu­ścić. ;) I teraz mam.

 

Ali­cel­lo, dzię­ku­ję za do­ce­nie­nie, słusz­ne uwagi i klik.

 

Ker­mi­cie, za­je­faj­ny ka­pe­lu­tek.

 

Za­na­isie, prze­mi­ło usły­szeć, że mój styl pi­sa­nia – bądź co bądź rdzeń tek­stu – komuś się po­do­ba. Z wszyst­ki­mi uwa­ga­mi się zga­dzam. I przede wszyst­kim – dzię­ki za or­ga­ni­za­cję, ju­ro­ro­wa­nie, jak i godną po­dzi­wu de­ter­mi­na­cję w prze­kle­ja­niu ża­bich gifów. <3

 

Irko, dzię­ki za ko­men­tarz i or­ga­ni­za­cję tak za­cne­go kon­kur­su. :)

Mo­ty­wa­cję do za­bójstw mu­sia­łam fak­tycz­nie za­ry­so­wać nie­zbyt wy­raź­nie, bo kilka osób miało po­dob­ne za­strze­że­nie.

Słusz­nie przy­pu­ści­łaś że było to głów­nie dzie­ciń­stwo spę­dzo­ne na za­ba­wach z pleb­sem, gdzie jakoś na­tu­ral­nie się do nich przy­wią­zał, skoro brat go ole­wał. Póź­niej jed­nak do­szła nie­chęć do wszyst­kie­go co zwią­za­ne z jego ro­dzi­ną i po­cho­dze­niem - tutaj może lek­kie na­wią­za­nie do obec­nej smut­nej sy­tu­acji na świe­cie. Dante po­cho­dzi z ary­sto­kra­cji, ale w prze­ci­wień­stwie do nich ob­cho­dzi go to, że dzia­ła­nia wyż­szych sfer trują świat, nisz­czą przy­ro­dę, two­rzą po­dzia­ły, a osta­tecz­nie wszyst­ko to tylko dla oso­bi­ste­go zysku. Nie chce być tego czę­ścią, bun­tu­je się, więc staje się katem. Tro­chę taki…..

XIX-wiecz­ny ra­dy­kal­ny dzia­łacz Gre­en­pe­ace. Czy ra­czej Blu­epe­ace…? 

 

Re­gu­la­to­rzy, dzię­ki za – jak zwy­kle – nie­za­wod­ność i so­ko­le oko. :)

Co do uwag ogól­nych, jak wyżej pi­sa­łam – przy­zna­ję rację. To ra­czej ma­te­riał na coś sze­rzej roz­pi­sa­ne­go.

Jeśli cho­dzi o tech­nicz­no­ści – z czę­ścią się zgo­dzę, z czę­ścią po­zwo­lę się nie zgo­dzić. Ot, parę spraw ta­kich jak wska­ku­ją­cy na ko­zioł stan­gret, który nie był wcale stary (ły­siał jeno, jak sta­ty­stycz­ny pięć­dzie­się­cio­la­tek), albo klej­no­ty i bi­żu­te­ria, które sy­no­ni­ma­mi prze­cież nie są. I kilka ta­kich in­nych. Ale nie­wie­le.

Za całą resz­tę dzię­ę­ę­ku­ję­ęę przez sześć ę!

 

Jesz­cze tego nie zro­bi­łam, więc teraz po­dzię­ku­ję wszyst­kim któ­rzy wzię­li udział w kon­kur­sie i zaj­rze­li tu bądź kie­dyś zaj­rzą. Gra­tu­lu­ję wy­gra­nych, wy­róż­nień, punk­tów do blb i in­nych suk­ce­sów, dzię­ki za od­wie­dzi­ny i za to że ja mo­głam od­wie­dzić stwo­rzo­ne przez was za po­mo­cą kla­wia­tu­ry świa­ty. :)

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Bar­dzo pro­szę, Ghlas ca­ilin. Miło mi, że mo­głam się przy­dać. ;)

 

…wska­ku­ją­cy na ko­zioł stan­gret, który nie był wcale stary (ły­siał jeno, jak sta­ty­stycz­ny pięć­dzie­się­cio­la­tek)

Ko­zioł ka­ro­cy jest umiesz­czo­ny dość wy­so­ko. Nie wy­da­je mi się, aby mógł na niego wsko­czyć nawet młody stan­gret.

 

…albo klej­no­ty i bi­żu­te­ria, które sy­no­ni­ma­mi prze­cież nie są.

Za SJP PWN: klej­no­ty «bi­żu­te­ria ze złota i ka­mie­ni szla­chet­nych»

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Zga­dza się, jeśli trak­to­wać wyraz “klej­no­ty” jako od­ręb­ne słowo. Tu cho­dzi­ło jed­nak o licz­bę mnogą od słowa “klej­not”, który ozna­cza dro­go­cen­ny ka­mień wg SJP PWN. :) W tek­ście cho­dzi­ło wła­śnie o wy­szli­fo­wa­ne ka­mie­nie szla­chet­ne.

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

W tek­ście cho­dzi­ło wła­śnie o wy­szli­fo­wa­ne ka­mie­nie szla­chet­ne.

W takim razie mam wra­że­nie, że lep­sze by­ło­by okre­śle­nie kosz­tow­no­ści. Jed­na­ko­woż to Twoje opo­wia­da­nie i wy­łącz­nie od Cie­bie za­le­ży, ja­ki­mi sło­wa­mi bę­dzie na­pi­sa­ne.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Bar­dzo fajny po­mysł na ele­ment fan­ta­stycz­ny i na twist.

No, tak się koń­czy wy­bie­ra­nie dzie­ciom za­wo­dów.

Czy­ta­łam z za­in­te­re­so­wa­niem. Ra­czej ki­bi­co­wa­łam Dan­te­mu.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Miś prze­czy­tał

Nowa Fantastyka