22 sierpnia 1871
Dante docisnął dłonie do ust, tłumiąc chichot. Bawił się tak dobrze, że nie przeszkadzały mu nawet nabrzmiałe siniaki na palcach. Powoli wychynął zza różanych pnączy oplatających altanę; w cieniu błysnęły jego lazurowe oczy. Zerknął na boki, nabrał powietrza w płuca i zerwał się do biegu ku bazie. Szelest za plecami dodał mu pary w nogach.
– Nie… zwieje… panicz! – wydyszała Rachela, szukająca. Fartuch pomywaczki nie przeszkadzał jej zbytnio w imponującym sprincie.
Położony nad jeziorem rodowy pałac Lucienne’ów połyskiwał oknami w popołudniowym słońcu. Wieżyczki budynku, z których jedna mieściła pokoje Dantego, zdawały się stróżować nad hektarami wypielęgnowanego ogrodu. Przy rosnącym na błoniach drzewie, bazie gry w chowanego, skupiła się gromada młodych pałacowych sług. Wrzaskliwie kibicowali Dantemu, który biegł co sił, sapiąc jak miech. Równocześnie śmiał się. Za nim śmiała się depcząca mu po piętach Rachela.
Powietrze przed nimi zafalowało raptownie. Po skoszonej trawie przemknął wąż… nie, świetlista smuga. Za sobą zostawiała szlak zwęglonych źdźbeł. Poderwała się z ziemi tuż przed Dantem i zestaliła w materię, podcinając mu nogi. Jęknął i upadł boleśnie, osłaniając twarz dłońmi. Poczuł, jak do zbioru jego sińców dołączają krwiaki na łydkach.
Gilbert Lucienne wyłonił się zza pagórka krocząc powoli, jak gdyby wybrał się na spacer. Zdawałoby się, że zwolnił, dając sługom szansę na rozpierzchnięcie się w panice po ogrodach. Niewielu spostrzegłoby, że w rzeczywistości utyka na lewą nogę. Gdy wreszcie zrównał się z Dantem, byli sami.
Załzawione oczy chłopca prześlizgnęły się po wypastowanych butach, dalej wzdłuż dumnej sylwetki odzianej w wytworne szaty. Ominęły ostro zarysowaną twarz, która nigdy nie była mu bliska.
– Dobry wieczór, bracie – rzucił Gilbert. Wyciągnął przed siebie prawą dłoń i rozczapierzył palce. Żyły na nadgarstkach zajaśniały na moment, podobnie jak leżąca na ziemi mahoniowa laska, która przed chwilą była jeszcze świetlnym promieniem. Zdematerializowała się nagle i pojawiła w garści Gilberta.
– Pogoda sprzyja grom i zabawom, a także innym formom tracenia czasu na świeżym powietrzu – zagaił. – Mógłbyś jednak tracić go w towarzystwie równym sobie. Jutro wieczór uczestniczymy w ceremonii otwarcia biblioteki, nie byłoby fortunne, gdybyś złapał wszy.
Dante zacisnął usta, nie odezwał się jednak. Czekał, aż odegra się zwyczajowa scenka ze zwyczajowym zakończeniem.
– Rodzice martwią się o twoje postępy w nauce – ciągnął starszy brat, który najwyraźniej był tego samego zdania. – Nie mieszam się, jedynie przekazuję. A nie musiałbym, gdyby twoja hałastra lepiej wybierała kryjówki.
– Nie donoś na nich – szepnął Dante.
– Więc chodź i tym razem nie uciekaj.
– Nie będę. Obiecuję.
Gilbert skinął głową. Stuknął kolejno palcami w rzeźbioną głowicę laski, sięgnął do boku po zegarek i otworzył klapkę z grawerowanym rodowym herbem.
– Jeszcze kwadrans, i dostaniesz piętnaście, nie dziesięć razy – stwierdził bez emocji. – Pospieszmy się.
***
– Dosyć, Klaro.
Skórzany pas po raz ostatni plasnął w nagie łopatki. Dante nie pisnął nawet; tylko jego oddech nabrał tempa.
Służka cofnęła się o parę kroków i złożyła narzędzie kary na wyciągniętą dłoń swej pani. Sam dotyk chłodnych palców zakończonych szponiastymi paznokciami wystarczył, by przyprawić ją o dreszcz.
– Milady. – Dygnęła. Ujrzawszy wymowne skinienie bezszelestnie opuściła komnatę.
Przez chwilę jedynym dźwiękiem panującym we wnętrzu był trzask nabierającego mocy płomienia w kominku. Ogień budził pląsające cienie na perskim dywanie i satynowych kotarach.
– Spóźniłeś się na lekcję chemii. – Głos Elviry Lucienne był tak przyjemny, jak dźwięk dartego papieru. – Profesor Bennet czeka na ciebie w salonie od pół godziny.
Klęknęła przy Dantem, objęła go ostrożnie. Chłopiec nieufnie pozwolił, by matka wsunęła mu na ramiona czystą bluzkę.
– Spójrz, jak to się skończyło. – Ton kobiety płynnie przeszedł w łagodny szept, jak gdyby ćwiczyła takie przeskoki regularnie. – Podziurawiłeś w różach ostatnią jedwabną koszulę. Zostały same bawełniane. – Zamknęła spinki na mankietach syna, a Dante zapatrzył się w niebieskie kamienie osadzone w ich kaboszonach. Refleksy ognia pływały wewnątrz struktury lazanitu.
– Mamo, nie potrafię. Nigdy nie nauczę się używać tego kryształu. Próbowałem… – podniósł wzrok pełen autentycznego żalu. – Dlaczego Gilowi wychodzi, a mi nie?
Elvire rzuciła ukradkowe spojrzenie przez pokój. Zatopiony w fotelu Gilbert udawał zaczytanego, zataczając stopą ósemki w powietrzu. Westchnęła.
– Nie każdy ma to we krwi. Może twoje zdolności pojawią się z wiekiem. A może… Arystokratka odsunęła się od syna i wyprostowała z godnością. – Może okaże się, że wygasłeś, tak jak twój ojciec.
– Co wtedy? – Dante wybuchnął niepokojem. – Lazanit mnie nie słucha, mamo! Robiłem tak, jak mówiłaś, i jak uczył dziadek…
Odwrócił się nagle i rozejrzał po pokoju. Najbliższym przedmiotem, który zawierał w sobie kryształ, był potrójny świecznik na blacie sekretarzyka. Chłopiec wyciągnął rękę. Jego twarz ściągnęła się z wysiłku, gdy wyobrażał sobie, jak ramiona świecznika wydłużają się i pączkują, wyginają ku ziemi, zamieniają w włochate nogi. Przywołał do myśli obraz pająka, rozkazując mu ruszyć się i podbiec do Gilberta, ukąsić go…
Nic się nie wydarzyło. Dante załkał.
– Widzisz… ja nie… – urwał, bo w tej chwili wiązka światła mignęła mu przed twarzą i znieruchomiała w formie szerszenia, mierzącego żądłem w jego wargę.
Elvire trwała nieporuszona jak posąg. Tylko jej kruczoczarne włosy, dotychczas upięte w wytworny kok, kończyły właśnie opadać na ramiona.
– Ostatnim – wycedziła – czego nam potrzeba, to twoje jęki. Jeśli nie ukrócisz ich teraz, zrobi to moja spinka. – Odczekała, aż jej syn uspokoi się, i poruszyła dłonią. Owad rozmył się w czyste światło i pojawił z powrotem we włosach arystokratki jako metalowa ozdoba z przyprawionym do niej kamieniem.
– Umiejętność animorfii zginie w przeciągu paru pokoleń – kontynuowała. – Bogate rodziny łączą się, krew miesza, a gen kontroli słabnie. Już niedługo lazanit nie będzie w stanie zapewnić nam pozycji na książęcym dworze. – Zerknęła na skryty w cieniu fotel.
Gilbert nie próbował już udawać, że temat go nie obchodzi. Odpowiedział na wiercące spojrzenie matki, uniósł hardo ostry podbródek.
– Urodziłem się jako Lucienne. A dziedzictwem Lucienne’ów jest posługa państwu i koronie – powiedział z mocą. – Odziedziczyłem gen, więc stanę u boku książęcej rodziny jako gwardzista.
– Do tego czasu musisz jeszcze solidnie się podszkolić – odparła kobieta, ale w jej tonie słychać było nutę uznania. – Richard. Roche. Twój dziadek, Guilleme. To byli wojownicy, których można nazywać książęcymi gwardzistami. Ich ataki i parady były tak szybkie, że wrogowie korony padali na ziemię, zanim zdążyli zarejestrować ruch. Lazanit kontrolowali lepiej, niż własne ciało. Będziesz w stanie powiedzieć to samo o sobie?
Gilbert ścisnął mocniej głowicę laski, z którą się nie rozstawał. Musnął wypolerowany od dotyku kryształ i powiódł kciukiem ku wyżłobieniu pod spodem. Zazwyczaj podważał je mechanicznie w zdenerwowaniu, lub wtedy, gdy chciał wysunąć z drewnianej obudowy cienką jak wrzeciono szablę. – Moje ciało może nie być idealne. Może i utykam, ale nadrabiam… nadrobię to mocą.
– Żeby uczynić mnie dumną?
Młodzieniec przywołał na usta kąśliwy grymas.
– Dla osobistej satysfakcji.
– Czarny język twojego dziadka. Może i masz predyspozycje. – Elvire odwróciła się ku młodszemu synowi. – Dante, Gilbert mógł odziedziczyć po mnie gen, ale to nie jedyna droga, by uzyskać pozycję. Zobacz tylko, do czego doszedł twój ojciec jako inżynier. – Zatuszowała niesmak w głosie. – Jedyną mocą, którą dysponował, był lotny umysł. Teraz jego elektrownie podbijają kraj. Możesz brać z niego przykład. Chęci to jednak nie wszystko.
Chłopiec wygładził poły koszuli i stanął w rozkroku, spinając obolałe łopatki. Zerknął na brata i podobnie jak on uniósł podbródek. Matka ujęła go podeń.
– Nie zależy ci, by przyjęli cię na królewski uniwersytet? – spytała.
– Zależy – odmruknął Dante, nie spuszczając oczu. Nie po raz pierwszy słyszał to pytanie, i nie po raz pierwszy udzielił tej odpowiedzi. W rzeczywistości chętniej wybrałby otwarte złamanie nogi, powikłania w zrastaniu i kalectwo, jeśli to oznaczałoby, że zyska moc kontroli. Przysiągłby, że los Gila rysował się w dużo jaśniejszych barwach, niż jego własny.
– Kiedyś zrozumiesz, że inżynier to dobry zawód – mruknęła Elvire – i podziękujesz za wszystko, co dla ciebie robimy. A teraz doprowadź się do porządku, dziecko, i maszeruj do salonu wschodniego. Profesor Bennet nie słynie ze swojej cierpliwości.
***
3 września 1875
Ciężka, gardłowa pieśń niosła się po dolinie, ulatywała ku odległym górskim szczytom.
Śpiewała starszyzna, wujowie, kuzyni i rzekomi przyjaciele rodziny. Śpiewał wreszcie jego ojciec, choć zdartym, nierównym tenorem. Nie śpiewał tylko Dante. Po trochu dlatego, że nie do końca kontrolował łamiący się, mutujący głos. Po trochu zaś z braku siły. W milczeniu patrzył, jak czwórka odzianych w czerń mężczyzn opuszcza trumnę do świeżo wykopanego dołu.
Gilbert nie cieszyłby się zbytnio, że nie został pochowany w rodzinnym grobowcu. Owszem, będzie miał teraz godny pozazdroszczenia widok na dolinę i przełęcze gór Białych, lecz co z tego, skoro nigdy nie przepadał za naturą. Wolał cień swoich dusznych pokoi i dziedziniec, gdzie niepotrzebnie ćwiczył szermierkę.
Jak ty chciałeś bronić księcia, bracie – pomyślał Dante. – Skoro sam siebie od śmierci nie ustrzegłeś.
***
11 września 1875
Kroniki kontrolujących niemal rozpadały się Dantemu w rękach. By znaleźć oryginalną wersję musiał wpierw odwiedzić kolegiatę, przekupić bibliotekarza odpowiednią sumą, a potem godzinami przekładać tomiszcza w kościelnym archiwum. Wysiłek jednak opłacił się, i oto od tygodnia Dante pochłaniał księgę, która nie miała już nigdy więcej ujrzeć światła dziennego, odkąd zakon przeprowadził gruntowne edycje wszelkich wydań zawierających choćby wzmiankę o genetycznie przekazywanych mocach.
Artefakty lazanit zawierające można w cokolwiek odmienić, co porusza się, oddycha i materię przemienia, a więc w obiekt przyrody ożywionej podług woli obrany. Korzystnie, gdy obiektu forma kształty artefaktu naśladuje, tym bowiem obiekt sprawniej poruszał się będzie, im podobniejszy się stanie do przedmiotu, w którym istota jego mieszka.
Nowe inżynieryi metody pozwalają, aby tak istotę przedmiotu dowolnie określać: w pomieszczeniu całkowicie ciemnym umieścić geodę lazanitu, przed nim w odległości dwóch kroków lampę Feirrere’a. Promieniem lampy kryształ naświetlać osiem godzin do piętnastu, w zależności od rozmiaru geody. Promień trwale pobudzi lucyferyny w krysztale zawarte, a gdy kryształ rozpocznie luminescencję, znak to, że odtąd podatny będzie na zmienne określenia.
Dante czytał bez drgnięcia powieki. Całość napisana była po łacinie z zagranicznymi naleciałościami, więc arystokrata przepisywał pojedyncze niezrozumiałe słowa do notatnika, do późniejszej translacji. Ekscytacja krzesała iskry w jego oczach.
Człowiek kontrolujący może taki kryształ przemienić w obiekt przyrody ożywionej dowolny, poza ssakiem. Tę przewagę nad metodą postępową ma metoda tradycyjna, od początku historii kontrolowania minerału stosowana. Zwierz wszelaki z artefaktem zdolna jest połączyć trwale. Aby istotę z przedmiotem tak zespoić, doczesne jej szczątki umieścić należy za kryształem i w artefakt oprawić…
Na korytarzu za ścianą rozległy się ciężkie kroki. Ktoś zapukał; Dante nie silił się nawet na zaproszenie. Odłożył tomiszcze i sięgnął po podręcznik budowy machin parowych, który znał już na pamięć. Jego ojciec wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i przysiadł na skraju stołu. Spojrzenie miał nieobecne.
– Uczysz się – ni to spytał, ni stwierdził.
– I pozwolisz, ojcze, że będę kontynuował.
– Oczywiście. Tylko nauką zdobędziesz zawód. Inżynier to bardzo dobry zawód. – Edmund Lucienne jął uderzać o posadzkę mahoniową laską. Dźwięk rytmiczny jak mechanizm zegara płynął w ciszy.
Dante zapatrzył się w okno. Po sąsiedniej wieżyczce pałacu piął się bluszcz, tworząc zieloną ramę wokół bliźniaczych okien. Jedno z nich trwało zasłonięte. To samo, w które przed laty puszczał zajączki lusterkiem, by irytować guwernantkę brata; to samo, przez które podglądał jego kochanice, i to, w którym dzień w dzień jarzyły się niebieskie rozblaski, gdy Gilbert ćwiczył moc kontroli. Okno, w którym pięć dni temu ujrzał wiszące na żyrandolu ciało.
– Gilbert spisał testament. Niewiele mógł rozdzielić, chodziło raczej o symboliczne gesty – oznajmił ojciec i położył pamiątkę na stole. – Gdybyś raczył do nas wczoraj dołączyć, usłyszałbyś, że podarował ci swoją laskę.
Dante otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć. Jedynym, co dotychczas otrzymał od brata były pogardliwe prychnięcia i kuksańce.
Edmund pochylił się tymczasem nad zagraconym biurkiem. Sięgnął po pozbawioną obudowy lampkę stołową i przyjrzał się jej uważnie. Między dwoma neodymowymi magnesami zamocowanymi przy pomocy klamer umieszczona była bryłka lazanitu. Owijające ją przewody wiodły przez szereg zapadek aż do rozjarzonej żarówki. Pulsowały błękitem.
– Miniaturowa lampa Feirrere’a – orzekł Edmund. – Jesteś zdolniejszy, niż ja w twoim wieku. Strach pomyśleć, jak daleko zajdzie firma, gdy ją odziedziczysz…
– Ten gest – przerwał mu Dante. – Cały ten testament… ma tyle sensu, co jego śmierć.
Atmosfera w pomieszczeniu skwaśniała jak śmietana.
– Gilbert był zbyt dumny na swoje kalectwo – oznajmił ojciec. – I zbyt dumny, by godzić się z odmową gwardii.
– Gilbert mógł iść na uniwersytet! – wybuchnął Dante, a jego głos zafałszował jak nienastrojony instrument. – Czy na to też był zbyt dumny?! Nie przyjęli go do gwardii, bo kulał – sparodiował współczujący ton. – Nie mógł pomachać szabelką w obronie jaśnie księcia – co z tego! Skoro ja mogłem rzucić miecz dla… – rozejrzał się gniewnie i wskazał na stertę ksiąg. – …dla tego, to on też! Najwyraźniej gwardzista to niezbyt dobry zawód.
Edmund ściągnął usta, aż ukryły się za kotarą wywoskowanych wąsów. Fakt, że z jego sylwetki uleciała złość, a spotęgował się ból, zaniepokoił Dantego bardziej niż ostra reprymenda. Mężczyzna podszedł do syna i ujął go silnie za ramiona; chłopak wzdrygnął się mimowolnie.
– Może wydawać ci się inaczej, Dante, ale wierz mi, dla Gilberta zostanie inżynierem było tak samo realne, jak dla ciebie zdobycie mocy. Dokładnie. Tak samo. Realne.
***
13 marca 1880
Filip Vessalius, po raz pierwszy od czasu kryzysu wizerunkowego jego fabryki automobili, poczuł, że nie da rady. Jeszcze godzinę temu bawił się przednio w lokalnym przybytku uciech. Młode panienki przybyłe ze wsi starały się tam dorobić, jak gdyby od tego zależało ich życie. Co zresztą było prawdą, odkąd ich ojcowie i narzeczeni potracili zawody w dobie rozwijającego się przemysłu. Liczba wyrastających w podmiejskiej panoramie hut i zakładów – pośród których prym wiodły te opatrzone tablicą Lucienne Electricity – wzrastała w proporcji odwrotnej do powierzchni pól uprawnych i lasów.
Wcześniej tego wieczora Filip z zachwytem tracił oddech; teraz ten sam stan nie wprowadzał go już w uniesienie.
– Zostaw mnie! – zawołał ochryple w przestrzeń, biegnąc niedoświetlonymi parkowymi alejkami. Jego wyobraźnię podsycał przeczytany tego ranka artykuł; pięć morderstw na magnatach finansowych w ciągu pięciu miesięcy. Żaden ze sprawców nie został odkryty, a świadkowie mówili o tajemniczych niebieskich rozbłyskach w okolicy zdarzeń…
Filip potknął się nagle, lecz zdążył sięgnąć podłokietnika ławki i paść ciężko na siedzenie. Usiłował poluzować kołnierz, ale drżące ręce utrudniały to zadanie. Coś mignęło na granicy zasięgu jego wzroku i Vessalius poczuł, jak krew odpływa mu z głowy. Zniecierpliwiony, w paru szarpnięciach rozchełstał koszulę pod brodą. Dwa guziczki z kości słoniowej potoczyły się po chodniku, a mężczyzna podążył za nimi wzrokiem. W tej chwili go zobaczył.
Stał przed przyparkową willą, nieporuszony. Mdły półmrok pogłębiał czerń jego płaszcza i kapelusza z szerokim rondem – tego samego, który wcześniej pojawiał się i znikał Filipowi sprzed oczu między pierzejami kamienic.
Wtem otyły magnat zarejestrował ruch pod lewą ręką. Z jego gardła wydobył się nieludzki świst, gdy podłokietnik ławki ożył, obrósł w lazurowe łuski. Zanim Filip zdążył omdleć, wąż owinął się wokół jego nadgarstka, spiralnym ruchem wsunął wyżej i zrównał się z twarzą. Potraktował rozdziawione w niemym krzyku usta jak zaproszenie – wdarł się do środka i zdławił jęk grozy.
Wszystko trwało krócej niż uderzenie serca. Filip Vessalius leżał bezwładnie, przewieszony przez oparcie ławki, a z jego uszu, nosa i ust lała się krew. Ostatnimi obrazami ulatującej rzeczywistości była świetlista, niebieska smuga wypływająca spomiędzy jego warg i materializująca się w dłoni odzianego w czerń młodzieńca. Potem świat zgasł.
***
6 listopada 1881
– Wtedy miałeś przynajmniej ładny widok z tej twojej sypialni – mruknął w przestrzeń, a z jego ust uniósł się obłoczek pary. Spojrzał ze wzniesienia na upstrzoną placami budowy niegdyś malowniczą dolinę, nad którą w łunie przedświtu majaczyło pasmo gór. Do sylwetki najbliższego szczytu jak pasożyt przylepiła się maszyneria kopalni, i podobnie jak on wgryzała się we wnętrze żywiciela głębokimi szybami. Gdy wyssie z niego wszystkie zasoby, zapewne rozmnoży się i przeniesie na kolejną górę.
Pokręcił głową i wrócił do swojego zadania. Nie planował zabawić tu do rana. Jego szpadel opornie wbijał się w przymrożony grunt, a ubranie nabierało wilgoci, lecz mimo trudu hałda usuniętej ziemi powoli rosła.
Na marmurowej płycie przysiadł ptak. Przekrzywiając łepek, przyglądał się młodemu mężczyźnie w grubej kurtce, sapiącemu ciężko przy każdym zamachu łopatą, aż nagle spłoszył go głośny dźwięk, jak gdyby metal z siłą uderzył w drewno. Odleciał z furkotem skrzydeł.
***
Bulwar pękał w szwach. Przewijał się nim tłum nędznie ubranych ludzi; na jednej z tablic, które nieśli, Dante spostrzegł grubo nakreślony rysunek przemysłowego budynku, który otwiera uzębioną paszczę i pożera grupę wiejskich domków. Protestujący zdzierali gardła, skandując:
– ODDAWAĆ ZIEMIE!
Lucienne nie przykładał do nich zbytniej uwagi; bardziej interesowały go same plakaty. Regularnie i z pasją obserwował zmieniające się w nich trendy. Podczas dzisiejszego spaceru zdiagnozował, że przemarsze nabierają odważniejszego charakteru, podobnie jak hasła protestujących. Najśmielsze z nich bezpośrednio wskazywały arystokrację jako źródło wszelkich nieszczęść. Coraz częściej Dante widywał plakaty przestawiające popiersie postaci okrytej niebieską, katowską czapką, opierającą o bark przesadnie wielki topór. Wytłuszczone, błękitne litery krzyczały: IDŹCIE DO KATA, lub: NIEBIESKI KAT, LUDU BRAT.
Dante minął tłum i zagłębił się w alejki starego miasta. Sklepik, do którego zdążał, był kameralną klitką ulokowaną w najwęższej z uliczek. Wołający o renowację szyld głosił: Corbel – Pracownia Złotnicza. Gdy chłopak wszedł do środka, przywitał go miły dźwięk wiszącego nad drzwiami dzwoneczka.
– Kogóż nogi przyniosły! – rozległo się od zaplecza. Zza drzwiczek wyłonił się siwy, korpulentny człowieczek, rozpromieniając sklep szczerbatym uśmiechem. – Pan to ma odwagę chodzić samemu, dziewięciu już bogaczy od zeszłego roku zatłukł ten kat, o którym trąbią. Czym mogę służyć?
Dantemu mimowolnie uniosły się kąciki ust, gdy podchodził do lady.
– Kłaniam się. Może mnie pan nie poznać, ale bywałem tu kiedyś z matką. Lubiła pańską biżuterię. Nie rozstawała się zwłaszcza ze…
– Spinką! Srebro próby dziewięćset dwadzieścia pięć, kamień w szlifie markizowym. Oczywiście że pamiętam, Elvire Lucienne, niemało naznosiła tu artefaktów. Za to jej syn doprawdy wyrósł! – zachichotał ze świstem. – Kiedyś potknął się panicz o krzywą deskę i wpadł na wystawkę za witryną, proszę uważać – nadal niewymieniona! Oj, miałem potem sprzątania, ale na własne życzenie, było klepkę naprawić, zanim narobi szkód. Mam nadzieję, że mama nie ukarała zbyt srogo – mrugnął.
Dante usiłował odpowiedzieć uśmiechem, ale mina zrzedła mu nagle. Oczy jednak, zamiast przygasnąć, zagorzały dziwnym płomieniem.
– Panie Corbel, przyszedłem ze sprawą dość nietypową. – Mówiąc to, złożył na blacie laskę. – Z pewnością widział już pan ten artefakt, to pan oprawiał weń lazanit. Proszę jednak o małą modyfikację. – Wyciągnął z kieszeni małe zawiniątko. Mogłoby pomieścić najwyżej orzecha włoskiego. – Chciałbym, by zamknął pan zawartość tego mieszka w kapsułce i wprawił pod lazanit. To… pamiątka po moim bracie.
Rzemieślnik potarł gęsty, biały wąs, który poruszył się jak tłusta gąsienica.
– To już parę dobrych lat, ale nie było wcześniej okazji… niech panicz przyjmie moje kondolencje.
– Dziękuję, panie Corbel. Proszę powiedzieć, czy takie zlecenie jest u pana możliwe do zrealizowania?
Złotnik chwycił mieszek w dłoń i odwinął ostrożnie. Jego zgrubiałe palce były zadziwiająco delikatne i precyzyjne. Zsunął krzywe okulary z pomarszczonego czoła na nos i przyjrzał się zawartości pakunku. Wypełniał go głównie brunatny proch oraz grudki, kształtem przypominające odłamki drewna. – Mogę zdemontować kamień, wytłoczyć w jego miejscu otwór i umieścić tam… pamiątkę. Zaczopuję całość krążkiem i przylutuję kaboszon, w którym na nowo umieszczę lazanit. – Zerknął na głowicę laski. – Wypoleruję przy okazji kamyszek, zaszedł z lekka brudem.
Zadowolony Dante skinął głową.
– Jest pan nieoceniony. W kwestii zapłaty… – Położył zwitek banknotów na ladzie. – Oto zadatek. Mam nadzieję, że się nie zbłaźniłem…?
– Skądże, paniczu. – Pan Corbel oparł się łokciami o kontuar i pochylił ku Dantemu. Spojrzał mu w oczy przez mgiełkę unoszących się w powietrzu drobinek kurzu. – Umówmy się na płatność przy odbiorze. Może panicz wyrósł, ale, proszę wybaczyć… nadal widzę tego szczerego, uprzejmego chłopca, który odwiedzał moją pracownię.
Dante odwzajemnił jego przyjacielski uśmiech. W myślach zaś szukał dawnego siebie, dziecka, o którym mówił złotnik. Gdy ostatni raz je widział, płonęło na stosie.
***
30 listopada 1881
Nic nie koiło Vincenta Raya tak skutecznie, jak podróż pociągiem i porządna kąpiel. Biznesowe delegacje były więc dla niego świętem – prezes cegielni wynajmował dwa wagony dla swojej rodziny i znaczną część podróży spędzał w umywalni, odizolowany od trzech harcujących córek. Teraz, myjąc się, wspominał czasy, gdy podróżował z ojcem. Świętej pamięci papa nie pomyślałby nigdy, że skład kolejowy będzie kiedyś wyposażony nie gorzej, niż miejski apartament, nie wspominając już o luksusach pokroju łazienki.
Pogrążony w myślach Vincent sięgał po ręcznik, gdy zastygł nagle. Jego uszy wypełnił pulsacyjny huk; pociąg wjechał w tunel pod przełęczą. Prezes przysiągłby, że równocześnie usłyszał dźwięk otwieranych wrót. Niemożliwym było przecież, by jego żona nie dopilnowała córek, którym stanowczo zakazywał przechodzenia między wagonami. Niechby któraś z nich potknęła się na łączniku, nie zdołała złapać poręczy…
Vincent otrząsnął się, ale jego ruchy nabrały tempa. Ciało wytarł niedokładnie, a zapinając koszulę pomylił kolejność guzików. Pomaszerował z powrotem do wagonu sypialnego, gdzie zostawił swoją rodzinę; za oknami zniknął nocny krajobraz.
Prezes szarpnął klamką wrót. Nie zechciała ustąpić. Przez chwilę siłował się z mechanizmem, a każdy mięsień na jego twarzy ściągnął się boleśnie. Nagła migrena, która chronicznie nachodziła go w stresowych sytuacjach, uderzyła z pełną mocą. W końcu wrota otworzyły się, a Vincent wkroczył na kładkę dzielącą jego wagon od…
Pustki.
Przez dłuższą chwilę prezes stał jak zamurowany i mrugał. Ciemność przed nim była nieprzenikniona jak próżnia. Mogłoby się zdawać, że wagon z panią Ray i ich córkami nigdy nie istniał. Jedynym znakiem, że został odłączony, był kiwający się luźno stalowy sprzęg.
Włosy trzepotały wściekle wokół głowy Vincenta, podobnie jak pozbawione odpowiedzi pytania. Z letargu wyswobodził go nagły szum, który rozbrzmiał, gdy skład wyjechał z tunelu i wtoczył się na most nad doliną. Dało się dostrzec ostre zarysy wąwozu uformowanego niegdyś przez strumień, płynący teraz dziesiątki metrów w dole.
Mężczyzna wpadł z powrotem do wagonu jak huragan. Parł ku lokomotywie, chcąc ostrzec maszynistę. Krzyczał o pomoc, lecz uderzyło go nagle, że jest w przedziale sam. Nie wydawało mu się, by pociąg opuszczał stację bez pasażerów…
Momentalnie prezes opamiętał się; przypomniał sobie, gdzie zlokalizowano hamulec awaryjny. Zamaszyście odwrócił się na pięcie, tylko po to, by zderzyć się z nieznajomym.
Stał tak blisko, że Vincent czuł na policzkach jego pachnący cytrusami oddech.
– K… ktoś ty – wydukał, czując, że niewiele brakuje, by czaszka mu eksplodowała. – To ty odłączyłeś wagon?
Czarnowłosy tylko przechylił głowę. Laska, której stylisko ściskał, przewędrowała z jego lewej ręki do prawej. Nie odezwał się, co rozzuchwaliło Raya.
– Zatrzymuję pociąg, idę po maszynistę i wzywamy straż. Nie, wojsko!… – Prezes zająknął się, gdy poczuł na gardle chłód metalu.
Momentalnie spróbował się odsunąć, ale nieznajomy nie pozwolił mu na to; dociskał srebrną głowicę od krtani Vincenta, aż ten został przyparty do ściany. Prezes, walcząc z mdłościami, zezował na oprawiony w kaboszon lazurowy kamień. Próbował przypomnieć sobie, gdzie taki widział, lecz jego myśli zagłuszał wściekły stukot kół. Wciąż wyprostowany jak struna, sięgnął za plecy i wymacał dźwignię otwierającą wrota.
Tym razem uchyliły się jak na życzenie, a pozbawiony równowagi Vincent padł na kładkę, ogłuszony migreną i świstem wiatru. Zdążył tylko uczepić się krawędzi i przekręcić na plecy, gdy oślepił go krótki błysk, jak gdyby po niebie przetoczył się niebieski piorun. Na jego oczach z nicości wyrosła męska postać o pustych, rozjarzonych oczach i ostro zarysowanej twarzy. Zdumiewająco podobnej do tej, która przyglądała się wszystkiemu zza wrót wagonu, wykrzywiona w upiornym uśmiechu. Widmo schwyciło Vincenta za kołnierz i uniosło, jak gdyby nic nie ważył.
Gdy prezes w końcu rozwarł powieki, leciał w dół skalistej doliny, a zimne powietrze jesiennej nocy wyrywało mu krzyk z piersi. Mimo, że był dziesiątki metrów pod linią torów, Vincent wciąż wyraźnie słyszał jednostajną mantrę kół. Bicie jego serca zgrywało się z nią harmonijnie, a potem ucichło na zawsze.
***
23 grudnia 1881
Dante nigdy nie potrafił poczuć w domu świątecznej magii, lecz nie pamiętał, by kiedykolwiek posiadłość Lucienne’ów wyglądała tak ponuro w grudniu. Niewygrabione liście gniły w ogrodzie, a gdy arystokrata wychodził z karocy musiał uważać, by nie wdepnąć w brudne niedobitki śniegu zalegające plac.
– Widzę, że nie dajesz się przekonać do automobilu, Pierre – zwrócił się do stangreta.
– Wie panicz, jak jest. – Zgarbiony, łysiejący mężczyzna zamknął za nim drzwi i jął wypakowywać bagaż na wózek podstawiony przez służkę. – Całe życie powoziłem karocą, to ciężko się przestawić. A pomyślę, że bym zarysował tę machinę… – wzdrygnął się na samą myśl.
Dante zaśmiał się krótko i skinął głową dziewczynie, pytającej, czy to już wszystkie walizki. Gdy wyprowadzał się latem do uniwersyteckiej kwatery zdawało się mu, że pakował ich o wiele mniej. Stangret wspiął się na kozioł i chwycił już lejce, gdy Dante wstrzymał go przed odjazdem.
– Pierre… Wyjeżdżasz na święta?
– Zazwyczaj wyjeżdżałem, do rodzinnego domu na wsi. Teraz stoi pusty, o ile nie zmiótł go z krajobrazu jakiś zakład – zaśmiał się sucho i zgarbił jeszcze bardziej. – Pan Edmund pozwolił, byśmy zaprosili do siebie staruszków. Nieważne, gdzie zjemy, byle w ciepłym i w kupie.
Arystokrata ściągnął usta.
– Przykro mi.
Stangret jął kajać się i zapewniać, że nikogo nie obwinia, lecz Dante przerwał mu, zdecydowanym ruchem chwytając za dłoń. Zanim Pierre zdążył zareagować, wcisnął w nią kilka złożonych banknotów.
– Kup za to dobrą rybę na wieczerzę. Proszę cię za to o przysługę. Obiecaj, że w noworoczną noc zostawisz północną bramę otwartą. – Nie czekając na odpowiedź, Dante odwrócił się na pięcie i wbiegł na schody przed drzwiami pałacu. – Wesołych świąt, Pierre!
W połowie drogi zajrzał w zasłonięte okno dawnego pokoju brata, ciemniejące w masywie wieży. Mimowolnie pogłaskał głowicę srebrnej laski. Nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
***
1 stycznia 1882
Dante pląsał po korytarzu w takt symfonii bitych pałacowych okien. Ponad trzaskiem szkła unosiło się dudnienie fajerwerków rozświetlających noworoczne niebo i krzyki atakujących oraz atakowanych.
Sprężystym krokiem zbliżał się do klatki schodowej; raz po raz mijali go uciekający w panice arystokraci i biznesmeni z małżonkami, potykającymi się o skraje falbaniastych sukien. Wszystko wskazywało na to, że przestali już cieszyć się z zaszczytnego zaproszenia na bal sylwestrowy u Lucienne’ów. Dante wyminął leżącego bezwładnie pod drzwiami właściciela kopalni.
– Piękna noc, prawda? – zapytał towarzysza, przekrzykując tłum.
Ten nie odpowiedział, jedynie jego sylwetka zamigotała. Szedł za swoim panem ze stoickim spokojem, a odpryski tłuczonych szyb przenikały przez jego ciało, wzbudzając lazurowe iskierki.
Dante zakręcił kapeluszem, przeskoczył nad kolejnym ogłuszonym magnatem i w podskokach przebył dwa biegi schodów. Pchnął drzwi do apartamentu matki; nie ustąpiły. Spojrzał wymownie na przywołańca. Ten skinął bez słowa i rozpłynął się w czyste światło, które jak wessane przeniknęło przez dziurkę od klucza. Chwilę później drzwi stały otworem. Przemierzając główny salon Dante przekonał się, że tu rozwścieczony tłum jeszcze nie dotarł; póki co obracali w perzynę parter. Obrazy z martwą naturą, sekretarzyk i bieliźniarka stały na swoim miejscu, a satynowe kotary przesłaniały okna. Mrok panujący we wnętrzu rozświetlał tylko mdły, niebieski blask widmowej postaci.
Minęli przejścia do sypialni, garderoby i pokoju gościnnego, podeszli do kryjących całą ścianę zasłon. Spod uchylonego materiału wyłoniły się wąskie i niskie drzwi wiodące do ukrytego pomieszczenia. Jeden rozbłysk światła i pociągnięcie klamki później Dante stał już w matczynej bibliotece. W nozdrza uderzył go zapach starego drewna. Orzechowe regały pięły się aż do sufitu, przedzielone w połowie wysokości antresolą, na którą wiodły spiralne schodki. Tuż za nimi ciemniała wnęka, z której dobiegały szelesty i nerwowe sapanie.
To Elvire Lucienne opróżniała rodzinny sejf. Dante, cicho stawiając kroki, zbliżył się do miejsca, w którym ulokowano skrytkę. Nonszalancko oparł się o regał, blokując przejście. Dopiero wtedy go zauważyła.
– Dante! – krzyknęła, a klejnoty i biżuteria wysypały się z jej rąk. Prędko zakryła wymalowane usta dłonią. – Nie strasz mnie, bo nas usłyszą… jesteś cały? – Chwyciła jego policzki. – Widziałeś ojca? Och, zatłuką nas, przeklęta hołota, musimy uciekać… – spojrzała nad ramieniem syna, dostrzegłszy ruch.
Jej twarz wykrzywiła się w przerażeniu, dłońmi wstrząsnął dreszcz. Szponiaste paznokcie przetarły skórę na twarzy Dantego, który nie przestawał się uśmiechać.
– Mamo, nie tak wypada reagować na wizytę pierworodnego. – Chwycił jej nadgarstki i opuścił. Ręce zwisły bezwładnie wzdłuż ciała. – Gilbert wpadł, by się przywitać.
Odstąpił o kilka kroków z rękoma w kieszeniach, rozkoszując się niezrozumieniem w oczach Elvire, które teraz utkwione były w postaci jej zmarłego syna. Wzbierały w nich łzy.
– Synku, jak to… ty przecież…
– Nie mamy dużo czasu na wyjaśnienia, mamo, zaraz będziemy mieć towarzystwo – oznajmił Dante. Od strony klatki schodowej zaczynał dobiegać głuchy łomot – napastnicy dobijali się do drzwi apartamentu. – Muszę powiedzieć, że jestem ci winny podziękowania. Gdyby nie cała ta wiedza, którą kosztem mojej młodości wbiłaś mi do głowy, nie odkryłbym animorfii inżynieryjnej. Niesie ze sobą dużo większe możliwości, niż genetyczna.
Pstryknął palcami, a widmo Gilberta przyparło matkę twarzą do ściany. Dante zdjął pasek od spodni i nie zważając na błagalne jęki, jął wymierzać razy w odsłonięte plecy. Docenił kunszt krawcowej, która zaprojektowała na tyle sukni szerokie wycięcie.
– Co do jednego, niestety, nie miałaś racji – wyznał, gdy skóra zaczerwieniła się po dziesięciu uderzeniach. – Podoba mi się uniwersyteckie życie, ale nie jestem pewien, czy kierunek, w którym się kształcę, zapewni mi pozycję. Odkryłem inne powołanie.
Zajrzał w oczy wspomnieniu brata. Wiedział, że teraz był to tylko artefakt, uformowany z energii napromieniowanego kamienia i szczątek. Nie był w stanie jednak odeprzeć wrażenia, że w tej sekundzie patrzy na duszę Gilberta, z którą po raz pierwszy poczuł braterską więź. Jakby na potwierdzenie tej myśli przywołaniec uśmiechnął się do właściciela, po czym przyciągnął do siebie bełkoczącą Elvire i chwycił głowę matki w sposób wykazujący jednoznaczne intencje. Poczekał, aż Dante pochyli się do jej ucha i wyszepcze:
– Wyobraź sobie, mamo, że kat to bardzo dobry zawód.
Dźwięk skręcanego karku utonął w powstańczej wrzawie.