Meliane przełączyła monitor w tryb zwierciadła i popatrzyła w swe zaczerwienione i opuchnięte oczy, by znowu przypomnieć sobie jak bardzo jest nieszczęśliwa. Z irytacją zatrzasnęła wieczko myślącej szkatuły.
Ostatnie pięć lat jej życia stanowią totalne pasmo nieszczęść. A przecież było tak dobrze. Jako najstarsze z pięciorga dziecko rodziny hrabiowskiej Imladris z Vulcanii miała wyjątkowe szczęście, że jako podlotek nie stała się jedną z figur na matrymonialnej planszy starszyzny rodu. Może dlatego, że była „cudownym”, acz niezbyt urodziwym dzieckiem, rodzice zdecydowali pozwolić jej pomnażać splendor rodu na polu akademickim.
W wieku siedmiu lat mnożyła i dzieliła w pamięci sześcioznaczne liczby, ale prawdziwy jej talent polegał na niesamowitej zdolności używania tych liczb do sterowania rzeczywistością. Intuicyjnie czuła jak za ich pomocą można zmuszać różne urządzenia, by robiły co trzeba. Zamiast motyli i kwiatów jej album był pełen logarytmów. Dziadek mówił, że urodziła się zbyt późno. Z początku nie rozumiała o co chodzi, potem pojęła, że chodzi o czasy przed podbojem, kiedy ludzie żyli w ogromnych miastach bez murów obronnych, ale pełnych błyszczących niczym lustra wieżowców, latających wehikułów i robotów. Komputery nie musiały wstydliwie udawać szkatuł, sekretarzyków i luster. Nie było natomiast hrabiów i baronów, dynastycznych małżeństw i feudalnych wojen. Niektórzy nawet wierzyli, że w tamtych czasach wszyscy byli „równi” i „wolni”, cokolwiek to miało znaczyć.
Meliane nie wydawało się, że nie pasuje do swoich czasów, jak nie przeszkadzało jej bycie hrabianką. W każdym razie mogła pamiętać wyłącznie o tym, co ją interesowało, bo o innych rzeczach pamiętała służba. Zdolności matematyczne ceniono u kobiet jej stanu, choćby z powodu przydatności w prowadzaniu finansów rodu.
W wieku czternastu lat niepozorna panna w towarzystwie czterech dwórek, trzech służebnych-famulusek i dziesięciu młodych wasali-studentów zajęła pałacyk w uniwersyteckim kampusie. Hołdy i honory stanowiły stałe tło pracy naukowej, tło kolorowe i przyjemne, ale mało zajmujące. Meliane wydawało się, że rzetelnie spełnia wszystkie feudalne rytuały, choć potem okazywało, iż podała nie tę rękę do ucałowania, nie odpowiedziała na dygnięcie, albo pisząc kolejny program podczas uczelnianego turnieju nie zauważyła rycerza który pochylił ku niej kopię, aby przywiązała do niej swoją wstęgę. Jakież to były szczęśliwe czasy! Nie musiała robić praktycznie niczego, czego by robić nie chciała. Nic nie rozpraszało jej uwagi. Służba karmiła ją ubierała i rozbierała, szykowała kąpiel i ścieliła łóżko. W wieku osiemnastu lat obroniła magisterkę i rozpoczęła doktorat. Zaczęła wykładać. Wówczas, w otoczeniu młodych mężczyzn zauważyła, że jest kobietą.
Wraz z doktoratem przyszła miłość, tym piękniejsza, że nie beznadziejna. Młody baron, adiunkt z katedry fizyki jądrowej nie był dla niej całkiem równą partią, ale nie był też rażącym mezaliansem. Dla niego uczona hrabianka przypomniała sobie, że umie tańczyć i zaczęła częściej przełączać monitor w tryb zwierciadła.
Rodzina wstępnie zaakceptowała związek, ale zaręczyny trzeba było odłożyć z powodu śmierci ojca narzeczonej. Ta śmierć była pierwszym ogniwem łańcucha nieszczęść, koniec którego wciąż krył się w ciemnej wodzie przyszłości. Teraz Meliane pozostawało tylko mozolnie obracać przeklęty kabestan losu w nadziei, że następne ogniwo okaże się ostatnim.
Po śmierci ojca na czele rodu stanął dwudziestotrzyletni braciszek dwudziestosiedmioletniej Meliane. Mamusia kochała jedynego synka tak bardzo, że nie dostrzegała w nim ani awanturnictwa, ani krótkowzroczności. Trzeba przyznać, młody władca pięknie prezentował się na koniu i tronie, gładko przemawiał i oczarowywał kobiety. Miał jednak za mało rozumu, żeby zrobić z tych zalet sensowny użytek. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy zrobili użytek z niego. Staraniami dwóch szwagrów został wciągnięty do koalicji, w której przydzielono mu rolę pogrzebacza do wyciągania kasztanów z ognia. On tymczasem był przekonany, że stoi na czele tego sojuszu.
Zachęcany przez sprzymierzeńców, młodocianych doradców i starych lizusów hrabia wznowił wojnę, z wielkim trudem zakończoną przez dziadka. To, co nastąpiło wkrótce mało nazwać klęską – było prawdziwa katastrofa wojenna. Pierwsza większa bitwa zakończyła się pogromem z utratą Wielkiego Sztandaru i straszliwą liczbą zabitych i wziętych do niewoli głównie podczas panicznej ucieczki. Trzy baronie z siedmiu skapitulowały przed nacierającym wrogiem, gdyż ich seniorzy znaleźli się wśród jeńców. Po trzech tygodniach przeciwnik zajął połowę hrabstwa i zamknął stolicę w oblężeniu. Sprzymierzeńcy, działający na innych kierunkach, osiągnęli swoje cele, ponieważ przeciwnik skupił się na głównym odcinku, a kiedy centralny front runął, zawarli z przeciwnikiem pokój pod warunkiem, zachowania swoich zdobyczy.
Brat znalazł się w potrzasku, lecz matka zdołała wymknąć z miasta helikopterem, zanim wroga jazda zajęła lotnisko.
Hrabstwo ginęło i uratować je mógł tylko nowy sojusz z kimś bardzo potężnym. Taki ktoś się znalazł: betelgejsko-tigamijski hrabia Fabrizio de Gastaldo, syn arcyksiążęcego marszałka, zdolny natychmiast przerzucić na Vulcanię pięć tysięcy kopii, zgodził się poślubić Meliane. Był to mocny argument w pertraktacjach. Pokój został zawarty z utratą trzech baronii i wypłatą sporej kontrybucji. Brata dodatkowo upokorzono tym, że dziedziczyć po nim miały dzieci Meliane i Fabrizia.
Jako symboliczny posag Meliane dostała statek kosmiczny „La Viverna” typu SchlossSchiff-103k, najmniejszego w klasie latających rezydencji, przeto zdolnego do samodzielnego lądowania na planetach posiadających atmosferę. Teraz siedziała w swojej komnacie na jego pokładzie, nerwowo skubiąc koronkowe mankiety sukni i co rusz popatrując na wielki, mechaniczny, multiplanetarny zegar oraz na ekran widoku zewnętrznego.
Lekko pofałdowany teren, las i ugór, na którym wylądowali, trwały w złowrogim bezruchu. Jedynie kołujące w szarym niebie czarne ptaki i przemykające w wysokiej trawie susły poruszały się w tym sennym krajobrazie.
Dzięki rozpaczliwej sytuacji rodu Meliane wyszła za mąż najlepiej z czterech sióstr. W każdym razie tak mogłoby się wydawać: na pięknej planecie, za pięknego i bogatego mężczyznę z potężnego rodu. Wysokiego, o czarnej kędzierzawej czuprynie i bródce, doskonałego szermierza, tancerza i lutnistę. Zanim go zobaczyła, po przybyciu na Betelgezę pewna miła dama pogratulowała jej wspaniałego męża, zapewniając, że jest najlepszym kochankiem jakiego zna. Meliane nie miała z kim go porównać, ale w łożu Fabrizio był rzeczywiście bardzo dobry. Nawet za dobry. Pod wieloma względami. Był za bogaty, za przystojny, za popularny. Czuła się przy nim jak szara myszka – drobna, szczupła, blada, o ostrych rysach twarzy, lekko skośnych oczach i egzotycznych, wulkalskich spiczastych uszach. Najbardziej deprymującą była obfitość pięknych kobiet dookoła. Siostry i kuzynki Fabrizia, damy dworu i doskonale wyszkolone służące, nawet dziewczyna od kóz – wszystkie były od niej piękniejsze. Słysząc kolejne gratulację z powodu wspaniałego męża, Meliane odbierała je jako skierowane pod jego adresem kondolencje, że dostał taką żonę.
„Myszka” miała wspaniały ślub i uroczysty objazd ogromnych posiadłości rodu, powitania, przyjęcia i bale, piękne konie i powozy, wysokie na trzy piętra statki rzeczne, całe pokryte rzeźbieniami – wszystko to skąpane w złocisto-różowej poświacie prastarego czerwonego olbrzyma. Na tej planecie – drugiej w Rzeszy, nie straszyły ruiny przedpodbojowej cywilizacji, ogromne miasta widma, walące się betonowe blokowiska i fabryki rodzimej Vulcanii wyzierające tu i ówdzie spod wciąż zbyt cienkiej warstwy nowego średniowiecza.
Przez ból straconej miłości i przerwanej habilitacji piękno tego świata powoli przebijało się do jej serca. Coraz mniej musiała udawać zadowoloną przed nową rodziną. W ciągu roku opanowała miejscowy język i grę na teorbie, by wykonywać partię basso continuo przy rodzinnym muzykowaniu, i napisała dla teściowej wygodny program audytu księgowego. Stara hrabina była wniebowzięta.
– Kochanie! – krzyknęła, przytulając synową i zasypując jej policzki pocałunkami. Na szczęście nie była dużo wyższa i nie musiała się schylać. – Fabrizio, ty nawet nie wiesz, jak bardzo zdolna jest twoja żoneczka! Jest genialna! Jej program wykrył machlojki aż trzech ekonomów. A jakie były pokrętne! Już wysłałam szubrawców do kata, szybko wyśpiewają, gdzie ukryli nasze pieniądze.
Teściowa pieszczotliwie potargała ją za spiczaste ucho. Pan mąż spojrzał na żonę z ukosa i chytrze uśmiechnął się pod wąsem.
Trzeba oddać Fabrizio sprawiedliwość – nie zaniedbywał młodej żony, mimo to w ciągu trzech lat nie udało się jej zajść w ciążę. Co do płodności męża nie było wątpliwości – Meliane wiedziała o co najmniej ośmiu jego bękartach. Lekarze wzruszali ramionami, piękne szwagierki-bliźniaczki Desideria i Celeste pocieszały ją, na przemian wtulając jej twarz w swoje obszerne, wyperfumowane dekolty, teściowa machała ręką, mówiąc, że nie ma pośpiechu.
Zadręczając się poczuciem własnej bezużyteczności młoda Vulcanka postanowiła udać się do szacownego Uniwersytetu Clorimonde i dokończyć tam habilitację. Trzeba było uzgodnić z mężem, ale jak na złość Fabrizio ciągle wyjeżdżał w jakichś niezrozumiałych sprawach i tylko na krótko zaglądał do zamku, przywożąc Meliane kosztowne prezenty z Kitieża, Tigamy, a nawet Hamharu i Archernara. Na jej pytanie odnośnie udania się do Clorimonde odpowiadał wymijająco, jakby spodziewał się jakichś zmian w ich życiu i prosił poczekać do następnego roku akademickiego.
Po części z nudów, po części z pragnienia bycia przydatną, młoda hrabina postanowiła zająć się bezpieczeństwem cybernetyczną rodu Gastaldo. Decyzja ta okazała się brzemienna w skutki.
Meliane zaatakowała serwery rodu od zewnątrz i w ciągu jednego wieczoru (z przerwą na kolację z teściową i szwagierkami) rozpracowała wszystkie ich zabezpieczenia. To, co tam znalazła zmroziło ją do kości. Nie była tym korespondencja miłosna Fabrizia z dziewięcioma kochanicami na siedmiu planetach, choć to oczywiście dopełniło kielich goryczy. Było to przerażające poczucie déjà vu. Pan mąż okazał się gorszym awanturnikiem niż jej pechowy braciszek w tym samym stopniu, w jakim był od niego przystojniejszy.
Intryga, w której uczestniczył, dotyczyła kontroli nad przebogatymi kopalniami grawitonu na wielkim kamienistym globie Eisenferrum II, aktualnie należącymi do kitieżańsko-archernarskiej spółki z udziałem kilku potężnych hrabiów. Toczyć wojnę z użyciem dozwolonych broni na nie nadającej się do życia planecie nie szło, więc walka toczyła się zupełnie gdzie indziej i po części cudzymi rękami. Za pomocą organizowanych przez przekupionych sąsiadów na rodzimych planetach najazdów i blokad, obecnych właścicieli usiłowano zmusić do sprzedania kopalni za bezcen fikcyjnej gildii wydobywczej. Organizatorzy mieli pozostać w cieniu i dopiero później ją „nabyć”, żeby uniknąć ubrudzenia sobie rąk w tym wielce niehonorowym przedsięwzięciu.
Zapomniawszy o śnie i jedzeniu Meliane zamknęła się w gabinecie i zabroniła służbie zakłócać sobie spokój. Ręce drżały, w ustach zaschło, na czoło wystąpił zimny pot, ale palce galopowały po obszernej kościanej klawiaturze wielkiego domowego komputera-sekretarzyka. Prócz tego, że był to sprzęt z najwyższej półki pod względem elektroniki, bez najmniejszej przesady mógł być nazwany wybitnym dziełem sztuki. Nawet taka zapalona informatyczka jak Meliane, czasami przystawała w pracy, żeby podziwiać przecudne inkrustacje i okleiny z rogu, macicy perłowej i kilkudziesięciu gatunków drewna. Teraz nie widziała niczego poza cyfrowymi ścieżkami, wijącymi w wirtualnej otchłani, prowadzącymi do zdradzieckich splotów i zmyślnych pułapek.
Kolejne godziny spędzone przy komputerze przynosiły wciąż to nowe odkrycia, każde mroczniejsze od poprzedniego. Najpierw się okazało, że wspólnicy nie ufali sobie nawzajem, o czym świadczyły ślady wynajętych włamykontów. Następnie odkryła, że wewnątrz sekretnego przymierza istniały jeszcze dwa pomniejsze układy, mające na celu wykiwanie pozostałych uczestników. Na dodatek Fabrizio nie należał do żadnego z nich, czyli był pierwszym kandydatem do wyeliminowania. I wreszcie, jeden z uczestników prowadził podwójna grę, przekazując część informacji przeciwnikom.
Młoda hrabina poczuła mdłości, w głowie się kręciło. Pewnie z wrażenia i przemęczenia. A jeśli to oznaki upragnionej ciąży? Złapała się za uchwyt szuflady, gdzie trzymała testy ciążowe. Matko Święta, teraz?! Nie, nie będzie tego sprawdzać. Pan mąż wpakował się w tarapaty, a w ramach tych tarapatów w jeszcze gorsze tarapaty. Trzeba coś robić. Coś robić…
– Proszę pani! – rozległ się pod drzwiami płaczliwy głoś Krystyny, drugiej pokojówki – Już prawie świta, a pani jeszcze się nie kładła. Proszę otworzyć, ja pani pomogę.
Meliane zwlokła się z fotela i słaniając się podeszła do drzwi. Kryśka ma rację, już nic w tej chwili nie zdziała. Trzeba się przespać.
– Jezus Maria! – jęknęła pokojówka na jej widok. Była w szlafroku narzuconym na koszulę nocną. – Pani wygląda jakby śniła koszmary na jawie!
„Żebyś wiedziała!” – pomyślała Meliane, oddając się w ręce służącej, która jęła rozpinać suknię, wyciągać szpilki z włosów i wykonywać inne czynności protokołu układania pani do łóżka.
Krystynę Fabrizio przywiózł z „pielgrzymki” na planetę Wcielenia, a po tym, jak umiliła mu podróż powrotną, stracił do niej wszelkie zainteresowanie. Z początku Meliane nie lubiła dziewczyny, którą była, jak zresztą wszystkie kobiety wokół, od niej ładniejsza – naturalna blondynka, piersiasta, niebieskooka. Współczuła jednak oszukanej dziewczynie, wywiezionej z odległego globu i zmuszonej do podjęcia się roli służącej w domu niedawnego kochanka. Widząc, że miejscowa służba niechętnie traktuje „pańską lafiryndę”, postanowiła wziąć ją pod swoją opiekę. Krystyna chyba odwzajemniała jej empatię, służyła z pełnym oddaniem, że nawet zdobyła uznanie pierwszej pokojówki – dawnej niani Meliane. Poza tym pięknie grała na harfie.
Wreszcie hrabina leżała w łóżku. Mimo wyczerpania była zbyt podenerwowana, żeby zasnąć. Krystyna chciała już zgasić światło i wyjść, ale Meliane uchyliła rąbek kołdry:
– Zgaś światło i połóż się obok.
Dziewczyna popatrzyła na nią z przerażeniem.
– Nie bój się – uśmiechnęła się Meliane – to nic z tych rzeczy. Słyszałam o takim jeszcze barbarzyńskim zwyczaju: kiedy dwie niewiasty różnego stanu potrzebowały szczerze porozmawiać, właziły razem pod skóry i gasiły ogień. Leżąc obok były sobie równe, a w ciemności nie widziały twarzy, więc nie było pani i służebnicy. Mogły ignorować różnice i rozmawiać o swoich uczuciach, radościach i niedolach. Rano wstawały i wszystko wracało do normy.
Hrabina poklepała dłonią posłanie.
Krystyna zgasiła światło i ostrożnie wsunęła się pod kołdrę. Biodra kobiet zetknęły się. Meliane poczuła ciepło. Przez chwilę milczały, patrząc w skryty w mroku sufit.
– Zwabił cię obietnicami, czy zabrał na siłę… mój mąż? – zapytała Meliane, oczekując usłyszeć kolejne okropieństwa o swoim małżonku.
– Skądże, sama byłam głupia. Grałam w Lubiążu koncert dla nowych panów. Wiesz, zaraz po podboju najlepiej u nas mieli muzycy, artyści i księża. – zaczęła Krystyna i zaraz się wystraszyła, że zwróciła się do pani per ty.
– No mów, przecież leżymy! – zachęciła ją hrabina.
– Grałam koncert. Było tam dużo różnych seniorów, nie wiedziałam kto jest jakiej rangi, nie umiałam nic odczytać z herbów. Wszyscy byli elegancko ubrani. Występ się udał, niektórzy podchodzili, gratulowali. Fabrizio też, znaczy się pan hrabia… – Krystyna znowu się wystraszyła, tym razem tego, że zuchwale nazwała pana po imieniu, ale wobec braku reakcji Meliane ciągnęła dalej – Nie miał obrączki, był taki szarmancki. Poderwałam go, powiedziałam, że chciałabym zobaczyć jego planetę. A on, że da się to załatwić…
– Nie obiecywał ci ożenku?
– Nie, sama sobie wyimaginowałam nie wiadomo co. Przede wszystkim, nie wiedziałam, kim jest tu hrabia, że to cały król, że ma sto trzydzieści milionów poddanych na dwóch planetach! Myślałam, że ma jakiś zamek, może dwa, że zadurzy się we mnie…
„A ja myślałam, że jesteś bardziej nieszczęśliwa ode mnie” – westchnęła głęboko Vulcanka.
– Kiedy wylądowaliśmy, pan hrabia natychmiast przestał mnie zauważać. – kontynuowała Krystyna, ze zrozumiałych powodów pomijając całą podróż – Dobrze, że zamkowy ekonom dał mi pracę, bym zarobiła sobie na powrót.
– Przynajmniej mógł cię wyprawić z powrotem. Statki z pielgrzymami odlatują chyba co tydzień.
– Wstydziłam się zwracać się do niego o pieniądze, sama się tu wprosiłam, pomyślałam, że popracuję, może trochę zobaczę planetę…
– A ja nie sama! Nie sama! – wybuchła nagle Meliane – Mnie matka zmusiła! Miałam miłość, miałam pracę, miałam życie!
To spotkanie z matką było najgorszym koszmarem jej życia. Na jego wspomnienie Meliane chciało się wyć. Matka klęczała na środku pokoju, wyciągając ku niej ręce, taka obca i nieładna z tą opuchniętą, zaczerwienioną twarzą. Ona sama stała przy ścianie, wciskając się łopatkami w tynk, jakby chciała wtopić się w mur. Nie mogła patrzeć pani-matce w oczy, utkwiła więc spojrzenie w rozdarciu na boku jej sukni, powstałym podczas pospiesznej ucieczki, i słuchała, słuchała, słuchała o rodzinie, o obowiązku, królestwie, poświęceniu i miłości siostrzanej. W końcu powiedziała głosem bezbarwnym jak komunikat systemu: „Tak, matko”. Szantażem i łzami matka wydarła jej beztroskę, miłość, naukę – zabrała jej życie. Nie wybaczy jej nigdy.
Przerażona Krystyna słyszała jak wali pięścią w poduszkę. Skandowanie zmieniło się w stopniowo cichnące zawodzenie. – A teraaaaz? Co ja mam teraaaaz? Męża, który mnie zdradzaaa! A jeszcze wplątał się w historię, że nie wiem… Nie wiem co robić! I chyba jestem w ciąży.
Ostatnie słowa Meliane wypowiedziała prawie szeptem.
– Biedactwo!
Ciepłe ręce Krystyny objęły drgające ciało hrabiny, tłumiąc wibrację jej szlochów. Meliane jeszcze przez jakiś czas chaotycznie opowiadała jej historię swoich niedoli, ale po wyładowaniu emocji szybko zapadła w sen.
Meliane obudziła się koło południa z bólem głowy po nocnym płaczu. Emocje już jednak opadły i trzeba było dobrze zastanowić, co dalej. W obecnej sytuacji było zbyt wiele niewiadomych. Jedną można było wyeliminować od razu, więc idąc do łazienki hrabina wzięła ze sobą test ciążowy. Zanim spojrzała nań po użyciu, miała już pewność, że okaże się pozytywny. Owszem, okazał się.
Gdyby dowiedziała się o tym poprzedniego ranka, jak była, w koszuli i bosa pobiegłaby z radosną nowiną do teściowej. Teraz upragnione dziecko tylko komplikowało i bez tego złożone równanie. Gdyby nie ono, mogłaby nie robić nic i pozwolić Fabrizio sczeznąć, zginąć w tej awanturze. Miałaby wtenczas wolne ręce, wsiadłaby na „Vivernę” i poleciała do domu, do swego barona. Jednak przyszły hrabia Imladris-Gastaldo w jej brzuchu będzie potrzebował ojca i rodu, który wesprze jego prawa do tronu. Znowu żyła nie swoim życiem! Znowu dla rodu, dla hrabstwa!
Jakże dobrze było o niczym nie wiedzieć! Hrabina znała się na programowaniu maszyn, nie ludzi. Zupełnie nie rozumiała jak działają te Boże urządzenia. Po co, na przykład, jej mąż zaangażował się w tę aferę? Brakowało mu czegoś? Z nudów?
Jadła śniadanie, nie czując smaku potraw. Machinalnie pochłaniała jedzenie, nie mogąc opanować mętliku w głowie. Krystyna stała zatroskana i bezradnie patrzyła, jak pani sypie cukier w jajko po wiedeńsku i przyprawia kawę sosem sojowym.
„Czy można o tym wszystkim komuś powiedzieć? – zastanawiała się Vulcanka – Teściowi, na przykład, czy dziewierzowi Orsino?”
Starzy brat Fabrizia był jego przeciwieństwem. Podobny do starego hrabiego, z orlim nosem i ostrym spojrzeniem zielonych oczu, mocno zarysowanym podbródkiem i sztywnym, wojskowym krokiem, Orsino był głównym dziedzicem Gastaldów i celował w stanowisko ojca, aktualnie dowodząc arcyksiążęcym kopijniczym regimentem ordynansowym. Fabrizio żartował, że brat nawet żonie każe meldować po wojskowemu, a służba zamkowa co rano urządza capstrzyk. Orsino uważał Fabrizio za maminsynka i lekkoducha, a ten nie pozostawał mu dłużny, mając za sztywniaka i służbistę o wrażliwości buzdygana.
Starszy brat sceptycznie odnosił się do angażowania się w sprawy vulcańskie i był niezadowolony z ożenku młodszego. Z pewnością nie rzuci się na ratunek, a tym bardziej nie będzie walczyć o prawa przyszłego bratanka, czy bratanicy. Pozostawał jeszcze teść. Ten akurat popierał ich małżeństwo, ale był bardzo zasadniczy. Zresztą do konetabla Gastaldo trzeba było jeszcze dotrzeć, żeby porozmawiać z nim dyskretnie. On też rzadko bywał w zamku, a to towarzysząc arcyksięciu, a to wizytując garnizony, a to prowadząc manewry chorągwi terytorialnych.
„I co z tego, że dziecko nie dostanie tronu? – pomyślała hrabina, patrząc jak pokojówka zabiera stojące przed nią naczynia – czyżby to było takie szczęście? Trochę blichtru, ale jaki ból głowy!”
Meliane zgadzała się z tym rozumowaniem, ale wiedziała, że będzie nadal, wbrew sobie, obracać kabestan, ratować niewiernego męża i dbać o przyszłość rodu.
„Wpierw uratuję, potem otruję”! – z wisielczym humorem westchnęła hrabina, siadając do komputera. – „Cóż, jeśli nie bardzo wiadomo jak to ogarnąć, to trzeba zacząć od rzeczy oczywistych. Znaleźć Fabrizia i uprzedzić o niebezpieczeństwie, to raz. Rozwalić ich cholerny sojusz, ujawniając knowania wewnętrznych frakcji, to dwa”.
Dokonać tego trzeba nie alarmując planetarnych książąt, cesarskich landgrafów, a tym bardziej władz imperialnych, gdyż rozgrywka wykraczała daleko poza dozwolony obszar utarczek feudalnych. Jeśli sprawa się odkryje, to pod mieczem katowskim spadnie niejedna hrabiowska głowa. Meliane ujrzała oczyma wyobraźni martwą głowę męża unoszoną przez oprawcę za czarne kędziory… Nie mogła do tego dopuścić, mimo że prawie go nienawidziła. Był potrzebny.
– Krystyno, spakuj mnie. Siebie też, bo lecisz ze mną. – powiedziała, szukając w telefonie numer kapitana „Viverny” – O ciąży nikomu ani słowa. Kapitanie, ma pan tydzień na zebranie załogi, zatankowania i uzupełnienie zapasów. Do pełna. Gdzie się wyprawiamy? Powiem przez wylotem. Żegnam.

Na podstawie analizy korespondencji Fabrizia i jego wspólników Meliane z niemałym trudem ułożyła listę osób, którym można było zaufać. Do niektórych wolałaby się nie zwracać, ale nie miała zbyt dużego wyboru. Na Betelgezie bawił się kolega męża ze studiów, kitieżański bojar Dymitr, w zasięgu był też kowandoński rycerz senior Twala oraz kilku młodych wasali z którymi Fabrizio wspólnie pobierał nauki w zamkowej szkole. Na liście znalazła się też jedna miłośnica, na zabój zakochana w mężu Meliane, córka naczelnego łowczego Lizette. Mimo że ją porzucił, była gotowa dla Fabrizia na wszystko. Ponadto znała się na tropiniu i doskonale radziła sobie z kuszą myśliwską. Zebranie tego dziwacznego towarzystwa okazało się niezbyt trudne. Wysłała wszystkim wiadomość: „Fabrizio w niebezpieczeństwie. Potrzebuje twojej pomocy. Staw się na kosmodromie Gastaldów w dniu św. Urszuli. Meliane de Gastaldo”.
Wszyscy przybyli na miejsce w oznaczonym terminie. Razem z pięcioma jej rycerzami domowymi, wasalami hrabstwa Imladris i ich pocztami zebrało się dwudziestu siedmiu ludzi, akurat tylu mógł zabrać statek, ale koni zmieściło się tylko piętnaście.
Tydzień, który hrabina dała kapitanowi na przygotowania, sama spożytkowała na poszukiwania aktualnego miejsca pobytu męża. Ślady wysyłanych przez niego wiadomości dało się prześledzić włamując się do pamięci międzyplanetarnych stacji przekaźnikowych, co też było łamaniem prawa. Robiła to, kołysząc się w wielkim powozie, ciągniętym przez czwórkę koni. Skłamała teściowej, że jedzie do źródeł leczniczych wód położonych u stóp płaskowyżu, na którym lądowały statki kosmiczne. Stara hrabina się zdziwiła, że synowa wyjeżdża tak nagle i z jedną tylko pokojówką, ale zabiera wszystkich swoich zbrojnych, ale nie oponowała, w końcu dziewczynie mogło się znudzić siedzenie w domu.
Pechowego męża udało się zlokalizować na Archernarze, gdzie ten incognito kierował podjazdową wojną przeciwko jednemu z miejscowych seniorów, wykorzystując najemników i miejscowych malkontentów. Meliane z trudem wyobrażała go w tej roli i utwierdzało ją w przekonaniu, że to musi źle się skończyć.
Po wielu próbach udało się nawiązać kontakt listowny z Fabriziem. Przyłapany na oszukiwaniu małżonki i jawnie zaskoczony jej wiedzą o swoich poczynaniach, młodszy hrabia Gastaldo udawał (albo i nie) zawstydzonego, przepraszał, żartował i obiecywał jak najprędzej wycofać się z awantury. Czytając list Fabrizia, Meliane jakby słyszała jego głos, widziała zmieniające się miny na jego przystojnej twarzy, jak chowa ją w dłoniach, potrząsając kędziorami.
Karoca przestała dygotać na kocich łbach i równo potoczyła się po betonie pasa startowego. Kawalkada mijała wielki samolot-kosmoprom służący do przewożenia pasażerów transportowców międzyplanetarnych z orbity na ląd i odwrotnie. Ubrany w jedwabie hamharski rycerz sprowadzał po pochyłym trapie ostrożnie kroczącego gniadosza pod bogato haftowanym czaprakiem. Zwierzę rozdymało nozdrza i wyginało szyję w piękny łuk. Pstrokaty tłumek rozbierał rzeczy przy luku bagażowym.
Na tle lokajów w liberiach, zbrojnych, służących, kupców, urzędników w cesarskich i imperialnych barwach, mnichów w brązowych habitach wydzielała się wysoka i barczysta dziewczyna, wyglądająca na wieśniaczkę w sukni niedzielnej z tobołkiem na plecach, wielkim wiklinowym koszem oraz ze zrolowaną i owinięta w płótno pierzyną. Ta ostatnia była wyjątkowo nieporęczna i po długich zmaganiach dziewczyna umieściła ją na ramieniu, strącając przy tym beret z grubego kupca. Przepraszając na prawo i lewo, w przekrzywionym czepcu młoda wieśniaczka ruszyła w stronę stacji dyliżansów. Mimo utrapienia z pierzyną i ciężkiego kosza w jej chodzie była jakaś radosna energia, która sprawiła, że Meliane uśmiechnęła się, patrząc za nią.
– Zdaje się, że ta dziewczyna zmieniła swój los – powiedziała do Krystyny – wzięła tak i zmieniła. Nie wiem, po co tu przyleciała, za pracą, miłością, czy jeszcze za czymś, ale wstała i powiedziała: „jadę!”
– A rodzice pewnie za nią wołali: „Dziecino, gdzież to? Dajemy za tobą dwie krowy i świnię! Jak to zabierzesz?! Mało chłopców tu się za tobą ogląda?!” – zaimprowizowała Krystyna.
– Na pewno właśnie tak było! – przytaknęła Melianę śmiejąc się.
Na orbicie Archernara Vulkanka otrzymała od męża następną wiadomość z błaganiem o ratunek i współrzędnymi do lądowania. Z małym oddziałem ukrywał się w lesie w pobliżu sojuszniczego zamku i osady Bögendorf, lecz wrogowie skutecznie odcinali go od bezpiecznego schronienia. List znacznie różnił się od poprzedniego – wyglądał na pisany w pośpiechu – miał błędy interpunkcyjne, zgubiony spójnik i niezgodność przypadków w jednym zdaniu. Sytuacja musiała być bardzo dramatyczna, skoro Fabrizio, zawsze elokwentny i elegancki w mowie i piśmie popełnił taki niedbały tekst. „Jest ranny? Zaszczuty?” – Meliane wyobraziła sobie brudnego, broczącego krwią męża, kulejąc uciekającego przez leśne chaszcze przy akompaniamencie świszczących bełtów.
Zaraz po wylądowaniu Meliane wysłała piętnastu jezdnych (wszystkich, jakich miała) na poszukiwania małżonka. Teraz musiała siedzieć z rękami na podołku i czekać, czekać…Czas dłużył się niemiłosiernie. Hrabinę już kilkakrotnie nawiedzała myśl, że jej należało pojechać ze zwiadowcami na spotkanie z Fabriziem, ale za każdym razem przypominała sobie o swoich marnych umiejętnościach jeździeckich i ciąży, której nie wolno narażać.
Znowu przełączyła monitor w tryb roboczy i od niechcenia otworzyła w przeglądarce portal „Galaktischer Beobachter” i zaczęła od niechcenia przeglądać taśmę wiadomości. Po kilku informacjach o odległych rozpoczętych i zakończonych konfliktach zbrojnych, narodzinach, ślubach i zgonach w rodzinach panujących, o zderzeniu pustego na szczęście transportowca końskiego z kontenerowcem na orbicie Zyrdy, które Meliane przewinęła obojętnie, jej uwagę przyciągnął nagłówek: „Wielkie złoża grawitonu w systemie solarnym Planety Wcielenia. Czy grawitacja wreszcie potanieje?” To było ciekawe. Jej biedny baron interesował się problemem sztucznej grawitacji. Zaczęła czytać:
„Niedawno Rzeszę obleciała wieść, iż wielkie złoża grawitonu odkryto na Merkurym, pierwszej planecie systemu solarnego Wcielenia. Niewielkie rozmiary planety i brak atmosfery oznaczają, że koszty wydobycia będą znacznie mniejsze niż na Eisenferrum II. Choć eksploatacji złóż jeszcze nie rozpoczęto, ceny tego cennego surowca na rynkach Rzeszy spadły o około osiem procent. Teraz rynek grawitonu przeżywa kolejny wstrząs – potężne jego zasoby znaleziono na Marsie! Ta planeta jest nieco większa i posiada atmosferę, a ponadto została wstępnie uznana za nadającą się do terraformacji, choć na przeszkodzie stoi niewystarczająca grawitacja. Powstaje pytanie: jaką drogę wybrać: wydobycie grawitonu i dewastacja planety, czy terraformacja i rezygnacja z tych wielkich zasobów? Odpowiedź jest zaskakująca! Udziela jej Profesor dr hab. Freiherr Wolfram von Äuel z Vulkanii: „Grawitacja w służbie terraformacji! To nie jest wybór albo – albo! Znajdujący się w głębi planety odpowiednio spreparowany reaktor Kalwitza, zasilany miejscowymi zasobami grawitonu będzie dużo skuteczniejszy a zarazem oszczędniejszy od agregatów orbitujących. Oczywiście jego stworzenie jest zadaniem wielce ambitnym i kosztownym, niemniej jednak chodzi o pozyskanie całej planety zdatnej dla normalnego życia! Mam zamiar udać się tam i wykonać niezbędne pomiary dla potwierdzenie moich założeń… ”
Meliane poczuła, że serce zabiło mocniej. Jej Wolfram… pracuje nad takimi rzeczami! Dlaczego ona nie jest przy nim? Dlaczego nie robią tego razem? Przypomniała jej się dziewczyna z lądowiska.
„Porzucić jak ona te krowy, świnie, hrabstwa i korony, wrzucić na ramię babciną pierzynę i ruszyć tam gdzie dusza zapragnie!” – pomyślała i zanim zdążyła przypomnieć sobie, że nie jest już panną wolnego stanu, zauważyła ruch na ekranie widoku zewnętrznego.
Troje jeźdźców rozpaczliwym cwałem wypadło z lasu na lądowisko. Do stojącego na wrzosowisku statku pozostawało jeszcze ponad sto metrów, więc będą dogodnym celem dla kusz prześladowców.
Wnet ich śladem z lasu wychynęła entuzjastycznie rycząca pogoń, trzydziestu jezdnych w półpancerzach i szturmakach. Kilku trzymało napięte kusze, pozostali wywijali zakrwawioną w niedawnym starciu bronią. Jeden dzierżył pod pachą zabrany z lasu gruby konar. Kusznik nacisnął spustową dźwignię i w prawą łopatkę jednego z uciekinierów wbił się bełt. Jeździec upuścił szablę, ale utrzymał się w siodle.
– Nie strzelać! – wrzasnął dowódca – nie teraz!
Jeźdźcy wjechali w krąg spalonej przez silniki hamulcowe trawy, podnosząc obłok czarnego pyłu. Właz śluzy powietrznej był otwarty, trap wysunięty. Dwoje uciekinierów zeskoczyło z koni zanim się zatrzymały, trzeci, ranny, był nieco powolniejszy, przeto padł pod ciosem pałasza, ledwo dotknąwszy nogami ziemi.
– Liz, przodem! – Dymitr popchnął drobną dziewczynę w myśliwskim stroju na trap. Nie potrzebowała zachęty i z chyżością wiewiórki wleciała po schodach. Młody bojar podążył za nią. Plecy mu sztywniały w oczekiwaniu bełta lub ostrza. Lecz cios nie nadszedł. Gdy znalazł się w środku, usłyszał jak przesuwne drzwi uderzają o konar wepchnięty do włazu, zanim zdążyły się zamknąć. Ktoś w środku nieco cofnął drzwi, żeby bojar mógł usunąć przeszkodę, ale gdy ten się obrócił, dostał cały bukiet bełtów w brzuch i nogi. Runął do przodu, skutecznie uniemożliwiając zamknięcie włazu.
Liz dygotała, przyciskając się plecami do drzwi wewnętrznych i wpadła do środka, gdy się otworzyły. Zamknęły się przed nosem wdzierających się do pomieszczenia śluzowego rajtarów, których spowolnił leżący w przejściu Dymitr.
– Niech to szlag! A jednak nam przeszkodził! – czarnobrody rajtar splunął, podnosząc wciąż żywego bojara za nogi i wyrzucając go na zewnątrz.
– Nie przejmuj się, wachmistrz otworzy tę łajbę jak puszkę – odrzekł drugi, mocując w przesuwnych drzwiach włazu lewar – Grunt, że nie zamknęli włazu.
Do pomieszczenia wszedł oficer.
– Wy dwaj odepnijcie mi rękawice, a ty odkręć ten panel. – zakomenderował.
– Pani, wszyscy zginęli! – wyjęczała ocalała, opadając na kolana przed Meliane – czekali na nas, a jego tam nie było.
Ostatnie słowa dziewczyna wypowiedziała piszczącym szeptem i zalała się łzami.
– Ostatnia wiadomość, niby od Fabrizia, była pułapką – stwierdziła – Tak, Leonie, odciąłeś obwód śluzy?
– Tak, pani, ale jeśli znają… – odpowiedział wystraszony okularnik, ściskający bezużyteczny kord w spoconej dłoni.
– Załóżmy, że znają. Ile mamy czasu?
– Dziesięć minut, góra kwadrans.
– Wszyscy zginiemy! – jęknęła Liza.
– Zamknij się, bo każe cię wychłostać! – warknęła pani – co robią ci na zewnątrz?
– Wetknęli w ziemię czujnik sejsmiczny – zameldował załogant, obsługujący kamery zewnętrzne.
– Kryśka! Mój komputer, biegiem!
Wachmistrz wyjął z taszki coś na podobieństwo stalowej papierośnicy i zestaw przewodów zakończonych igłami.
– Odcięli?
– Jasne, że tak, ale to żaden problem. Ten statek to SchSch-103k. Mój kuzyn na takim lata. – Oficer ostrożne rozchylił pęk przewodów. – Tu jesteś! – Wbił igłę, potem następną. Podłączył i otworzył „papierośnicę”.
– Nie zasłaniajcie światła! – rzucił tłoczącym się z tyłu żołdakom.
Zdyszana pokojówka wróciła z bogato inkrustowaną szkatułą. Informatyk podał pani przewód. Po chwili długie palce hrabiny już tańczyły na kościanych klawiszach komputera, a na obramowanym srebrnym filigranem ekranie mnożyły się linijki kodu. Hrabina przygryzła wargę: “Dostałam wiadomość od was, a teraz wy dostaniecie wieść ode mnie”.
– Wachmistrzu!
– Jeszcze trzy minuty, kapitanie!
– Nie mamy trzech minut. Czujnik sejsmiczny wykrył oddział stu jezdnych w odległości dwóch kilometrów. Zbliżają się od strony Bögendorfa.
– Jeszcze chwila!
– Odwrót! Jak nas tu dopadną, to koniec!
Czarny kurz ze spalonego wrzosu powoli opadał na stygnące ciała, a porzucony czujnik sejsmiczny wciąż uprzedzał o zbliżaniu się wirtualnej kawalerii.
Równolegle na pokładzie „Viverny” opadało napięcie, ustępując miejsce konsternacji. Meliane siedziała patrząc na swoje ręce, bezwładnie leżące na podołku. Miała na nich krew przyjaciół męża i swoich rycerzy nadaremnie poległych w jej fatalnej akcji ratunkowej. Uroczy Dymitr, którego zdążyła polubić w czasie lotu z Betelgezy, pan Helrond, który, będąc giermkiem jej ojca nosił ją, pięcioletnią, na barana i udawał, że chce upuścić do beczki z deszczówką, jego własny, niedawno pasowany przez Fabrizia syn i dwunastu innych zacnych ludzi leżeli niepogrzebani w tym lesie i wypalonym wrzosowisku. Mało brakowało, a zginęłaby również załoga statku, a ona sama dostałaby się do niewoli, z opłakanymi konsekwencjami dla całego rodu Gastaldo. Dwie wielkie, gorące łzy spadły na jej dłonie.
– Pani! Pani!
Meliane podniosła oczy i ujrzała stojącego przed nią kapitana.
– Moja pani, nie możemy tu dłużej stać. Zamknęliśmy właz ale oni mogą wrócić i po postu nas oblec, rozkładając się dookoła biwakiem. Nie będziemy mogli wystartować, nie paląc ich silnikami, bo wtedy nas rozwalą jeszcze na orbicie za użycie niedozwolonej broni.
Akcja poniosła klęskę i tkwienie na tym miejscu nie miało żadnego sensu. Trzeba było startować.
– Dobrze, kapitanie. Zabierzcie tylko ciała, które… – powiedziała łamiącym się głosem.
– Tak jest, pani! Uwe, Ernst, zajmijcie się tym! Reszta na stanowiska startowe.
Katarynka ukryta w pokrywie szkatułkowego laptopa zagrała charakterystyczny ton. Wiadomość. Od Fabrizia. Żadnego tekstu, w załączniku plik wideo. Meliane miała równie absolutną, co irracjonalną pewność co do jego treści, kliknęła go z rezygnacją.
Las. Tłumek uzbrojonych mężczyzn. W środku klęczący Fabrizio w zbroi, ale bez hełmu, związany pasem od miecza. Jeden z wrogów pochyla się ku niemu i coś mówi, wskazując ręką kamerę. Mąż obraca głowę we wskazanym kierunku. Na wychudłej twarzy wyraz klęski i rezygnacji.
„Jakże łatwo ci wesołkowie, czerpiący życie wielką łychą, szybko się łamią!” – przemknęło przez myśl Meliane. Wyobraziła na jego miejscu sztywnego Orsina, stojącego wśród wrogów z dumną i zaciętą miną. „Po coś się w to wplątał, mężu? – westchnęła – „Nie dla ciebie wojna! Czy nie mogłeś dalej cieszyć się życiem, kochany przez przyjaciół, uwielbiany przez kobiety… Mielibyśmy dziecko… A teraz żegnaj!”
Nie zdziwiła się, kiedy stojący za plecami Fabrizia wojownik wziął poziomy zamach swoim półtorakiem. Ścięta głowa odskoczyła do przodu, koziołkując i bryzgając krwią w stronę kamerzysty. Ciało męża w drogiej żłobionej zbroi z metalowym chrzęstem ciężko zwaliło się na ziemie, a zemdlona żona szeleszcząc jedwabiem sukni opadła na ręce pokojówki i pokładowego informatyka.
To, co działo się dalej, Meliane pamiętała mgliście. Ją wnieśli do łożnicy, ułożyli na materacu, zdjęli pantofle. Potem wszystko się trzęsło, grawitacja wciskała ją w łoże, a baldachim nad nim trzeszczał i groził się urwać. Krystyna leżała obok i trzymała ją za rękę. Położyła się nieproszona, co oczywiście było z jej strony bezczelnością, ale hrabina czuła się wdzięczna za ten wyraz wsparcia. Ostatnie, co poczuła, zanim opuściła ją świadomość, było jakby ciepło w kroczu.
Obudziła się przykryta kołdrą i przebrana w czystą koszulę nocną. Baldachim był na miejscu a statek na orbicie. Ciszę naruszało ledwo słyszalne pochlipywanie. Krystyna. Siedziała na podłodze opierając plecy o łóżko i obejmując kolana ramionami. Meliane wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała ją po głowie.
Pokojówka obróciła się do swej pani i teraz klęczała przy łóżku. Na zapłakanej twarzy gościła udręka. Dziewczyna chciała coś powiedzieć i nie mogła się przemóc.
– Dziecko? – spytała hrabina.
Krystyna nerwowo skinęła dwa razy i znowu wybuchła płaczem. Meliane objęła ją i przytuliła do swego brzucha. „Tak, to ciepło w kroczu…” Była pusta. Pusta pod każdym względem. Wypalona. Przegrała ze swoją pychą i arogancją. Przegrała z obcymi hakerami. Dlaczego polazła w to sama? Dlaczego nie poszła z tym do teściowej? Ta dodzwoniłaby się do męża, a on by coś zdziałał. Bała się przyznać, że włamała się do poczty męża? Dlaczego w ogóle nie pozostawiła sprawy własnemu tokowi? Przecież jej samej i dziecku nic nie groziło. Fabrizio i tak pewnie postradałby głowę, a ona nadal mieszkałaby w pałacach Gastaldów, a za kilka lat, kiedy dziecko podrosłoby, pojechałaby do Clorimonde. I ci wszyscy ludzie, przyjaciele i wasale żyliby dalej. Teraz ich ciała rozszarpują w lesie padlinożercy. To jej wina. Trzeba z tym teraz żyć dalej. Już w tej chwili.
Puściła Krystynę, którą w zamyśleniu głaskała po włosach. Usiadła i spuściła nogi na podłogę.
– Ubierz mnie. Co robi kapitan?
– Rozmawia z okrętem służby celnej – odpowiedziała Krystyna, walcząc z czkawką po płaczu – Mamy zapłacić karę za lądowanie poza wyznaczonym miejscem.
– Jasne. Poproś kapelana, by przyszedł do kaplicy.
Ciepłe światło lampki wiecznej odbijało się od złoceń cyborium i brązu ołtarzowego krucyfiksu. Jeszcze dwie lampki wydobywały z mroku oblicza Wcielonego i Jego Matki. Meliane nie ośmielała się na nie spojrzeć. Patrzyła na leżące przed nią krzyż i ewangeliarz. Kapelan – wysoki i chudy Vulkańczyk stał obok i milczał.
„Też nie wie od czego tu zacząć” – pomyślała hrabina. Przełknęła.
– Ojcze, zgrzeszyłam, o czym i tak wiesz. W swej zarozumiałości stanęłam do walki i przegrałam. Pominęłam starszych, nie uratowałam męża, straciłam ludzi na próżno, naraziłam i straciłam dziecko. Wszystko to moja wina.
– Na pewno była w tym również pycha, ale pomylić się w ocenie sytuacji, to rzecz ludzka… – Kapłan nabrał powietrza, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale Meliane znowu zaczęła mówić:
– Teraz mam wątpliwości – choć wyruszyłam na ratunek mężowi – czy nie pragnęłam w głębi serca, żeby mi się nie udało, by uwolnić się od tego małżeństwa, od narzuconego mi życia. I oto jestem wolna. Drogi na Betelgezę dla mnie już nie ma. Ojcze! Starałam się, modliłam się, mówię szczerze, żeby się udało, ale serce…
– I dał ci Pan według pragnienia serca twego – powiedział kapłan głucho.
– Za taką cenę? Jak mam z tym żyć? Co teraz robić? – wyjęczała Meliane.
– Jak żyć? Nie obwiniaj się za to, czego nie mogłaś kontrolować. Odpowiadasz za świadome decyzję, ich motywy, oraz niedbalstwo. To, że w głębi serca pragnęłaś czegoś innego nie wpłynęło na twoją decyzję, by wyruszyć na ratunek mężowi. Nie myśl też, że to twoje głęboko ukryte nawet przed tobą pragnienia były przyczyną niepowodzenia. Przecież nie sabotowałaś własnych poczynań. Bierz, co Pan Bóg daje.
Łańcuch kabestanu się urwał.
Hrabina pojawiła się na mostku w towarzystwie Krystyny, w żałobnej sukni, ale ze spokojem na twarzy. Spojrzała na nietęgie miny kapitana i oficerów. Usiadła na centralnym fotelu. Musiała zacząć działać, mimo że w środku wiatr rozwiewał popioły wśród ruin i zgliszcz. Było w tym swoje błogosławieństwo, gdyż konieczność podejmowania decyzji i wprowadzania ich w czyn tłumiła poczucie winy i ból z powodu utraty nienarodzonego dziecka, który coraz wyraźniej dochodził do głosu. Aktywność nieco tamowała potok chaotycznych myśli i sprzecznych uczuć. Była teraz wolna, to fakt. Lecz kiedy myślała, że ma otwartą drogę do szczęścia z Wolframem, natychmiast ogarniały ją wątpliwości, czy ma do tego prawo moralne. To było nie do wytrzymania. Zaczynała rozumieć po co ludzie wymyślili przysłowiowe „prawo do szczęścia”. Choć stopniowo prowadziło ich cywilizacje do degrengolady i amoralności, pozwalało wyłączyć trapiące wyrzuty sumienia, jak narkotyk uśmierza ból powolnego konania. Niech diabli wezmą te wszystkie prawa! Ona weźmie, co Pan Bóg daje!
– Jakie będą rozkazy, moja pani? – zapytał kapitan, zginając się w głębokim ukłonie.
Meliane usłyszała jego głos jak przez sen.
„Chyba znowu się zawiesiłam” – pomyślała.
Przemówiła, starać się przydać własnemu głosowi wyraziste i stanowcze brzmienie.
– Rozmawiałam przed chwilą z wrogami mojego męża. Wyślą jego ciało na Betelgezę. Przyrzekli też, że pozostali nasi polegli zostaną pochowani po chrześcijańsku. Ciała rycerzy Dymitra i Arnolda skremujemy kosmicznym zwyczajem w pobliskiej gwieździe.
– Tak, pani.
– Następnie zmieniamy nazwę statku na „Pierzynę”.
– Że co? Że jak?
Meliane zrobiła pauzę z rozbawieniem patrząc na zdębiałą załogę.
– Żartowałam. Potem lecimy na Marsa. Przy okazji podrzucimy Kryśkę do domu.