Łowca smoków i jego pomocnik szli traktem, ubrani w skromne szaty, niosąc na plecach pospolicie wyglądające toboły . Osobie postronnej trudno byłoby domyślić się ich potężnej, magicznej zawartości.
– Jak zamierzasz, mistrzu, pokonać straszliwą bestię? Smoka, przed którym uciekał dzielny Sir Symond? Przez którego sławni Sir Reimfred i Sir Ingram, srodze poranieni, ledwie uszli z żywotem, a podziwiany niegdyś Sir Anselet von Schrottenheim pogrążył się w długach? – spytał Byrtek, pomocnik.
– Pomysł jest niezawodny. Weźmiemy owcę…. – odrzekł Mallor.
– Owcę? – Byrtek wybałuszył oczy. – Co owca poradzi na smoka? Prędzej baran, ten chociaż ma rogi…
Mallor przewrócił oczami.
– Przecież smok ma ją zjeść! – warknął zniecierpliwiony.
– Zjeść? Ale to wręcz go wzmoże.
– Słuchaj, ciołku! Owcę wysmarujemy siarką. Wtedy ogień w brzuchu smoka w połączeniu z siarką spowoduje wybuch. I bestię ohydną rozsadzi od środka.
– Ty masz łeb! Pyszny plan, mistrzu.
Mallor źle spał tej nocy. Śniło mu się, jak dawno temu spacerował z matką po lesie. Weszli na polanę i osłupieli z przerażenia. Na ziemi widać było niezliczone zaskrońce, które wiły się w śluzowatej mazi. Matka krzyknęła w panice i przyciągnęła synka do siebie.
– Ależ… ależ… ohyda! – powiedziała z obrzydzeniem.
Po czym przytuliła go, zasłaniając widok.
– Świat jest tak pełen brudu. Ale ty, synku, musisz być czysty. Nie możesz pozwolić, by jego brud przeszedł na ciebie – powiedziała czule, ale też nieco surowo.
Obudził się, spocony i przerażony. Wziął głęboki oddech. Musiał zgładzić odrażającą bestię, choćby miał zginąć. Musiał obronić krainę przed trawiącym ją plugastwem.
Byrtek leżał na sąsiednim łóżku i głośno pochrapywał, oblizując się przez sen. Wybełkotał z siebie coś, co brzmiało trochę jak “pieczeń”.
Zygmunta obudziło ciche meczenie. Wychynął z jaskini i stanął jak wryty. Na polanie pasła się owca. Zwierzę podniosło głowę i spojrzało na smoka z przerażeniem. Zygmunt przystanął i starał nie ruszać. Owca, widząc, że smok przez dłuższą chwilę stoi w miejscu i ani myśli ją zjeść, uspokoiła się i wróciła do skubania trawy.
Zygmunt zastanowił się chwilę. Dzisiaj… Tak, imieniny! Co prawda marzył o mrówkolwie, ale owca wydawała mu się także bardzo sympatyczna. Zdziwił się tylko, czemu księżna Amarysa nie poczekała, by złożyć mu życzenia.
Przestawił zwierzę kilkanaście kroków dalej.
– Jedz, jedz – powiedział czule. – Tu rośnie ładniejsza, bardziej soczysta trawa.
Goniec zastał Zygmunta, gdy ten z wielką uwagą i delikatnością czesał owcę.
– Mości smoku! Najlepsze życzenia od księżnej!
Skinął i dwóch pachołków wytaszczyło z wozu wielkie pudło. Smok podziękował, kazał pozdrowić księżną. Po czym dodał, nieco zmieszany:
– Prosiłbym o książkę z biblioteki. Problemy skórne owiec. Ma jakiś żółty nalot i strasznie ją swędzi.
Goniec skinął głową.
– Zapytam, mości smoku.
Następnie przybysze złożyli niski ukłon i oddalili się.
Zygmunt otworzył pudło. Było pełne śrub, blach, pałąków i szkieł. Do smoka doszło, że przez owcę zupełnie zapomniał o teleskopie. No cóż, obserwowanie gwiazd będzie musiało chwilkę poczekać.
Było południe, a z bezchmurnego nieba lał się żar, gdy owce Bartłomieja zaczęły meczeć i rozglądać się niespokojnie. Owczarz wstał i zaczął ze wszystkich stron wypatrywać wilka, nic jednak nie widział. Nagle coś uderzyło w ziemię za jego plecami. Owce, przerażone, rozpierzchły się.
Bartłomiej obrócił się i wrzasnął.
– Smok! Pomocy! Litości! Bogini!
Dopiero po chwili zobaczył, że smok trzyma w łapach owcę z żółtawym futrem. Bestia postawiła ją delikatnie na trawie.
– Że… Co… – zaczął Bartłomiej.
– Poczciwy Bartłomieju, podobno nikt tak jak ty nie zna się na dawnych czarach owczych – powiedział smok.
– Że… Smok gada… Tak, tak, znam się. Nie zabijajcie…
– Nic się nie bój. Co należy zrobić w razie żółtego nalotu na skórze?
Bartłomiej zastanowił się. W naukach, pobieranych potajemnie u starszych owczarzy w pieczarach, nie słyszał o takim przypadku. To musiało być coś naprawdę poważnego.
– Panie smoku łaskawy… Jest ów czar, ale tylko słyszałem, jak kum owczarz gadał o nim.
Smok popatrzył pytająco.
– Należy… – tu owczarz zawahał się nieco. – Należy truchło ludzkie z grobu wyjąć. Wszystek, co w środku, włożyć do truchła padłej owcy…
Zygmunt patrzył na owczarza z ukosa.
– A do umarłego te bebechy owcy i zakopać znów… I potem przepędzić stado kaj truchle owcy, co ma bebechy umarlaka w sobie. Ale z jedną owcą, to ja nie wim…
Zygmunt aż się skrzywił.
– Istna ohyda. I jaki był skutek tego czaru? – spytał smok sceptycznie.
– Eee… Owczarza dali hyc za kraty za obrazę umarłego. A jak wyszedł, to krewniaki zmarłego na dodatek zbili strasznie.
– A owce?
– Zostali bez opieki, to i wilcy zjedli.
Zygmunt westchnął poirytowany.
– To może spojrzysz sam? – zaproponował smok.
Bartłomiej podszedł do owcy i zrobił wielkie oczy.
– Skąd wam, łaskawy panie smoku, do głowy przyszło, za wybaczeniem, siarką zwierzę pudrować? Nic dziwnego, że świąd ją obleciał.
Łowcy smoków odczekali chwilę po tym, jak Zygmunt odleciał. Wyszli z krzaków i zaczęli skradać się powoli do jaskini.
– Powoli, Byrtek, ostrożnie! Tu mogą być pułapki, czary złowrogie! – szepnął Mallor.
Byrtek potknął się na kamieniu, wydając z siebie głośny jęk. Mallor spojrzał na niego strofująco.
Wchodząc do jaskini zapalili pochodnie. Po krótkim zejściu tunel rozchodził się na dwie części. Mallor dał dłonią znak, żeby Byrtek skierował się lewą odnogą.
Byrtek zaczął drżeć, lecz zmusił się, by iść dalej. Płomień dawał słabe światło, a na nierównych ścianach jaskini tańczyły mozaiki cieni. Po chwili doszedł do sklepienia, przez które widać było coś w rodzaju pokoju. Jego nozdrza wyczuły przyjemny zapach. Gdy wszedł do pomieszczenia, płomień pochodni oświetlił leżące na stole szaszłyki marynujące się w ziołach, piersi kaczki, kocioł pełen klusek, wielką misę sosu z kawałkami warzyw. Byrtek wahał się chwilę, bojąc się magicznych trucizn, ale głód przemógł strach. Zaczął kosztować dania po kolei. Od wielu dni nie zjadł porządnego obiadu. Poza tym strach przed smokiem pobudził w nim apetyt.
Mallor oświetlił skotłowane kołdry i koce, leżące w szerokiej, naturalnej sali jaskini. Były ręcznie szyte, zdobione pociesznymi zwierzętami – dwurożcami, mrówkolwami, allowielbłądami, rybami biskupimi, gęsiami drzewnymi, wężami włóczniowymi.
– Legowisko poczwary… – mruknął.
Jego wzrok padł na stół, pokryty stosem książek. Na wierzchu leżał opasły wolumin pod tytułem “Smocze gody w czterdziestu prostych krokach”. Obok leżała księga, na której okładce widać było obraz smoczycy w wyzywającej pozie.
– Zakazane grimuary… – szepnął pod nosem Mallor.
Wyjął z kieszeni kamień z zaklęciem paraliżującym smoki i położył między kołdrami. Zgasił pochodnię o ścianę jaskini i schował się pod stołem.
Po niedługim czasie słyszał coś w rodzaju pstryknięcia. Pokój rozświetlił się. Zabójca smoków zerknął nie bez strachu. Smok wszedł i położył się na barłogu. Za chwilę rozbłysło niebieskie światło i Zygmuntem wstrząsnęło straszliwie. Zdawało się, że zmaga się z jakimiś niewidzialnymi łańcuchami. Mallor wstał i wyjął długi, pozłacany nóż i podszedł do smoka, przemagając odrazę. Przez podniecenie nie doszły go wołania męskiego głosu z tunelu jaskini. Przystawił ostrze do szyi stwora, gdzie skóra wydawało się być cienka.
Coś uderzyło go w głowę z głośnym plaśnięciem i spadło na podłogę. Zachwiał się, odwrócił do drzwi, dostrzegł pachołka w barwach księżnej, który trzymał w ręku dziwny przedmiot i zamierzał się do kolejnego rzutu. Mallor wyskoczył ku niemu z nożem i zamachnął się. Pachołek odskoczył, zaczął uciekać.
Tymczasem czar słabł i Zygmunt zaczął powoli prostować kończyny. Szybkim ruchem ogona podciął smokobójcę. Ten zamachnął się nożem, ale ostrze ześlizgnęło się po łusce. Spojrzał prosto w ślepia smoka i z przerażeniem rzucił nóż na ziemię. Smok owinął wokół niedoszłego zabójcy ogon i posadził na krześle przy stole.
– Litości – załkał Mallor.
– Czemu jesteś na mnie tak strasznie cięty? – spytał Zygmunt.
Smokobójcy głos grzązł w gardle.
– Litości… Mamo…
Zygmunt wyczuł potężną wibrację mocy psychicznej.
– Mamo? To ciekawe. Powiedz mi, jaka była dla ciebie twoja matka?
Łowca smoków zerknął w jeden bok, potem w drugi, zawahał się.
– Matka… Była dzielna, tak, dzielna, porządna kobieta…
Przedostatnie słowo uwolniło kolejne potężne wyładowanie. Zygmunta zdziwiło to, że Mallor wydawał się być na te erupcje zupełnie ślepy.
– Porządna, mówisz? Chciałbym się na chwilę nad tym zatrzymać…
Po kilku godzinach szczerej i trudnej rozmowy Mallor wybiegł z jaskini, płacząc obficie i zaklinając się, że już nigdy nie skrzywdzi smoka.
Pachołek księżnej czekał uprzejmie przez cały czas, choć niewiele zrozumiał z czarów smoka. Modlił się pod nosem, bo smocze sprawy, mimo sympatii księżnej dla Zygmunta, bardzo go przerażały. Po wyjściu smokobójcy mężczyzna ukłonił się i powiedział:
– Mości smoku, rękawice do dojenia owcy gotowe, choć rzucanie mogło je lekko sfatygować. Chciałem też uprzejmie ostrzec, że w spiżarce ktoś potężnie chrapał.
Byrtek chrapał tak głośno, że zagłuszyłby orkiestrę dętą. Jego brzuch, imponujący sam w sobie, był po jedzeniu wyjątkowo wzdęty.
Zygmunt jęknął, patrząc z przerażeniem na ograbioną bez pardonu spiżarnię. Jak jeden człowiek mógł tyle zjeść? Trącił śpiącego końcem ogona. Pomocnik poderwał się na równe nogi, beknął, cofnął się przerażony. Widząc smoka, rozpłakał się.
– Wiedzcie, smoku… – jęknął Byrtek przez łzy. – Żeście co prawda siła nieczysta, ale karmicie pierwszorzędnie.
Smokowi wpadł do głowy pewien pomysł. Zmysły podpowiadały mu, że Byrtek ma w gruncie rzeczy miękkie serce.
– A gdybyś mógł tak jeść codziennie, to porzuciłbyś wendetę? – zapytał Zygmunt.
Oczy pomocnika zaświeciły się, choć dalej nieco się wahał.
– A co musiałbym robić? – spytał niepewnie.
– Jak się czujesz w kwestii dojenia owiec? – zapytał rzeczowo smok.
Dojechawszy na targ, Byrtek ściągnął lejce i zszedł z wozu. Nie musiał nawet krzyczeć na zachętę. Serki owcze “Ogniste jak od smoka” miały już w okolicy wyrobioną reputację.

