- Opowiadanie: Miłosz Bagiński - Duch twój

Duch twój

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Duch twój

A duch twój niech zstąpi.

 

Nie widziałem żadnego ducha. Choć niewykluczone, że tam był. Z reguły nie dostrzegam tego, przy czym musiałbym się trochę wysilić. Taki już ze mnie typ, mniej lub bardziej pokorny.

 

Telefon. Podnoszę słuchawkę. To dzwoni Magda. Pyta o kod.

 

– Czternaście, iks, sześć – odpowiadam, po czym słyszę krótkie Dzięki! i dźwięk przerwanego połączenia. Cała ona. Wczoraj kręciłaby się przy mnie i zaciągała w różne miejsca, dziś próbuje wycyckać i swoim słodkim głosikiem mówi Kochany, podaj mi, proszę, hasło.

 

– Kod, nie hasło – strofuję. – Hasła masz na co dzień, to jest coś więcej.

 

A ten kod odpowiada za całkiem wiele. Dzięki niemu, na przykład, utrzymujemy właściwe granice między człowieczeństwem a zezwierzęceniem, o co nieraz, przyznaję, trudno.

 

Wracam do stołu. Ksiądz doszukuje się czegoś w papierach. Wystarczyło na chwilę spuścić go z oka…

 

– Chciałem tylko zobaczyć – tłumaczy – czy ma pan jakiś dowód.

 

– Na co?

 

– Na prawdziwość jego personaliów.

 

Mówiąc jego, miał na myśli niejakiego pana Krasnockiego. Otóż pan Krasnocki przed paroma dniami pożywił się ołowiem za miastem. W zeznaniach wmawiał, że sam się postrzelił, że rzuciła go dziewczyna i chciał ze sobą skończyć. Tymczasem śledziliśmy tę dziewczynę, nie byle jaka panienka, co prawda to prawda, aż dziwię się, że chciała takiego obdartusa. Parę dni wcześniej założyliśmy jej podsłuch i nasłuchaliśmy się do woli. Pełno było Kocham, lubię, tęsknię. I za grosz gniewu.

 

– To pewne, że nazywa się właśnie tak – ukróciłem. – Marek Krasnocki, urodzony w dwa tysiące siódmym, syn kucharki i weterynarza, urodzony krótko po ślubie. Ponoć dziecko z miłości – i rozłożyłem ręce. – Ksiądz za wszelką cenę chce się czegoś dowiedzieć.

 

– Mam poprowadzić jego sprawę.

 

– Ma zrobić wszystko, żeby go złamać, rozumie ksiądz? Wszystko – i ręka świsnęła w powietrzu, na znak, że nie toleruję oporu. – Zresztą, co ja będę wyjaśniał?

 

Kiwnął głową. – Tak – wydusił. – Po prostu nie umiem się z tym pogodzić.

 

Twój problem, pomyślałem. Może kiedyś, przed dwoma, trzema laty, współczułbym mu. Lecz nie teraz.

 

 

***

 

 

 

Poprowadziłem go pod same drzwi. Na celi widniał napis IZOLATKA, wyryty wielkimi szerokimi literami. I Z O L A T K A.

 

– Dlaczego siedzi sam? Skąd ta decyzja? – spytał ksiądz.

 

– Jest tu paru ludzi, którzy chętnie by mu pomogli. I kilku takich, co chętnie roztrzaskało na czymś jego łeb. Stąd.

 

Zrozumiał. Albo udawał. To nieistotne.

 

– Proszę się pospieszyć – rzucił strażnik, odkładając na moment gazetę. – O jedenastej mamy zebranie.

 

Już nazywa się to zebraniem. Bo po części nim jest. Zajmuje się miejsca wzdłuż fotela i obserwuje. Zapewne dla przestrogi. A później wypełza kierownik Baszewski, tłusta kanalia w garniturze, podnosi dłoń, otwiera usta i przemawia.

 

 

***

 

 

Ksiądz wyszedł po mniej więcej godzinie.

 

– Przyznał się do wszystkiego – powiedział. – Podpisze każdy dokument, jaki mu dacie. Okazał skruchę… – spojrzał prosząco. – Czy w tej sytuacji, będzie możliwe umniejszenie kary?

 

Uśmiechnąłem się lekko. Był to uśmiech wyuczony, nieco wymuszony. – Oczywiście – odparłem. – Uratował mu ksiądz życie.

 

A on powtórzył mój gest. Wyglądał na szczęśliwego. Ostatni dobry frajer, pomyślałem.

 

 

***

 

 

– Zabierzcie go stąd – rozkazałem, wskazując rozłożone w kącie ciało. Ż y w e ciało. Nikogo nie okłamałem, po czymś takim Krasnocki miał prawo przeżyć. A jeżeli zginie, to nie z naszych rąk.

 

– Dokąd? – zapytał kat.

 

– Wsadźcie go w samochód i wywieźcie za miasto. Jakoś sobie poradzi. Nie ma wyboru.

 

A kiedy odeszli, zapaliłem papierosa. Wirus zadziałał. I kolejny wściekły dołączy do grona aniołów. No cóż, tak bywa – westchnąłem. Najważniejsze, że spełnił oczekiwania.

 

Trochę żałowałem księdza. Niewielu żyło już ludzi jego pokroju. Święcie, to znaczy ślepo, wierzył w uczciwość każdego z moich słów. Krasnocki przeżyje? – zdawał się pytać. A z jego ust wypływały subtelne domniemania. On musi przeżyć, musi, przecież powiedział to, co chcieliście.

 

I przeżył. Z tym, że jako ktoś zupełnie inny. Wirus zabija w przeciągu paru tygodni. Być może zdąży jeszcze ucałować dziewczynę i dowiedzieć się, iż zostanie ojcem, nim walnie głową w ścianę.

 

– Załatwcie to szybko – rzuciłem.

 

I znów nie zobaczyłem żadnego ducha. To dobrze.

Koniec

Komentarze

Hmm. Hmm. Hmm. 
Dawno mnie tu nie było, więc jak zwykle zaczynam od czegoś łatwego. Krótko: tekst jest bez sensu, niezrozumiały i ogólnie słaby. A jednak... A jednak masz w sobie jakiś zalążek talentu. Czytało się nad wyraz przyjemnie, miejscami bardzo podobały się mi użyte przez Ciobie sformułowania i język. Gdyby tylko wpadł ci do głowy taki w miarę sensowny pomysł na fabułe, myślę, że byłbyś w stanie go wykorzystać. Cóż, daję 3. Ocena trochę na wyrost, ale mam nadzieję, że weżmiesz sobie moją radę do serca i następnym razem pozytywnie zaskoczysz.
Trzymam kciuki :). 

Podpisuję się pod zarzutami przedmówcy - ledwo zasygnalizowałeś o co właściwie w tym wszystkim chodzi.
Np. DO CZEGO właściwie przyznał się Krasnocki?

Tu jest potencjał na coś wi ęcej. Trzeba to tylko rozbudować.

Nie podobało mi się, zgadzam się z przedmówcami. Ale życzę też powodzenia :)

Nowa Fantastyka