
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
A duch twój niech zstąpi.
Nie widziałem żadnego ducha. Choć niewykluczone, że tam był. Z reguły nie dostrzegam tego, przy czym musiałbym się trochę wysilić. Taki już ze mnie typ, mniej lub bardziej pokorny.
Telefon. Podnoszę słuchawkę. To dzwoni Magda. Pyta o kod.
– Czternaście, iks, sześć – odpowiadam, po czym słyszę krótkie Dzięki! i dźwięk przerwanego połączenia. Cała ona. Wczoraj kręciłaby się przy mnie i zaciągała w różne miejsca, dziś próbuje wycyckać i swoim słodkim głosikiem mówi Kochany, podaj mi, proszę, hasło.
– Kod, nie hasło – strofuję. – Hasła masz na co dzień, to jest coś więcej.
A ten kod odpowiada za całkiem wiele. Dzięki niemu, na przykład, utrzymujemy właściwe granice między człowieczeństwem a zezwierzęceniem, o co nieraz, przyznaję, trudno.
Wracam do stołu. Ksiądz doszukuje się czegoś w papierach. Wystarczyło na chwilę spuścić go z oka…
– Chciałem tylko zobaczyć – tłumaczy – czy ma pan jakiś dowód.
– Na co?
– Na prawdziwość jego personaliów.
Mówiąc jego, miał na myśli niejakiego pana Krasnockiego. Otóż pan Krasnocki przed paroma dniami pożywił się ołowiem za miastem. W zeznaniach wmawiał, że sam się postrzelił, że rzuciła go dziewczyna i chciał ze sobą skończyć. Tymczasem śledziliśmy tę dziewczynę, nie byle jaka panienka, co prawda to prawda, aż dziwię się, że chciała takiego obdartusa. Parę dni wcześniej założyliśmy jej podsłuch i nasłuchaliśmy się do woli. Pełno było Kocham, lubię, tęsknię. I za grosz gniewu.
– To pewne, że nazywa się właśnie tak – ukróciłem. – Marek Krasnocki, urodzony w dwa tysiące siódmym, syn kucharki i weterynarza, urodzony krótko po ślubie. Ponoć dziecko z miłości – i rozłożyłem ręce. – Ksiądz za wszelką cenę chce się czegoś dowiedzieć.
– Mam poprowadzić jego sprawę.
– Ma zrobić wszystko, żeby go złamać, rozumie ksiądz? Wszystko – i ręka świsnęła w powietrzu, na znak, że nie toleruję oporu. – Zresztą, co ja będę wyjaśniał?
Kiwnął głową. – Tak – wydusił. – Po prostu nie umiem się z tym pogodzić.
Twój problem, pomyślałem. Może kiedyś, przed dwoma, trzema laty, współczułbym mu. Lecz nie teraz.
***
Poprowadziłem go pod same drzwi. Na celi widniał napis IZOLATKA, wyryty wielkimi szerokimi literami. I Z O L A T K A.
– Dlaczego siedzi sam? Skąd ta decyzja? – spytał ksiądz.
– Jest tu paru ludzi, którzy chętnie by mu pomogli. I kilku takich, co chętnie roztrzaskało na czymś jego łeb. Stąd.
Zrozumiał. Albo udawał. To nieistotne.
– Proszę się pospieszyć – rzucił strażnik, odkładając na moment gazetę. – O jedenastej mamy zebranie.
Już nazywa się to zebraniem. Bo po części nim jest. Zajmuje się miejsca wzdłuż fotela i obserwuje. Zapewne dla przestrogi. A później wypełza kierownik Baszewski, tłusta kanalia w garniturze, podnosi dłoń, otwiera usta i przemawia.
***
Ksiądz wyszedł po mniej więcej godzinie.
– Przyznał się do wszystkiego – powiedział. – Podpisze każdy dokument, jaki mu dacie. Okazał skruchę… – spojrzał prosząco. – Czy w tej sytuacji, będzie możliwe umniejszenie kary?
Uśmiechnąłem się lekko. Był to uśmiech wyuczony, nieco wymuszony. – Oczywiście – odparłem. – Uratował mu ksiądz życie.
A on powtórzył mój gest. Wyglądał na szczęśliwego. Ostatni dobry frajer, pomyślałem.
***
– Zabierzcie go stąd – rozkazałem, wskazując rozłożone w kącie ciało. Ż y w e ciało. Nikogo nie okłamałem, po czymś takim Krasnocki miał prawo przeżyć. A jeżeli zginie, to nie z naszych rąk.
– Dokąd? – zapytał kat.
– Wsadźcie go w samochód i wywieźcie za miasto. Jakoś sobie poradzi. Nie ma wyboru.
A kiedy odeszli, zapaliłem papierosa. Wirus zadziałał. I kolejny wściekły dołączy do grona aniołów. No cóż, tak bywa – westchnąłem. Najważniejsze, że spełnił oczekiwania.
Trochę żałowałem księdza. Niewielu żyło już ludzi jego pokroju. Święcie, to znaczy ślepo, wierzył w uczciwość każdego z moich słów. Krasnocki przeżyje? – zdawał się pytać. A z jego ust wypływały subtelne domniemania. On musi przeżyć, musi, przecież powiedział to, co chcieliście.
I przeżył. Z tym, że jako ktoś zupełnie inny. Wirus zabija w przeciągu paru tygodni. Być może zdąży jeszcze ucałować dziewczynę i dowiedzieć się, iż zostanie ojcem, nim walnie głową w ścianę.
– Załatwcie to szybko – rzuciłem.
I znów nie zobaczyłem żadnego ducha. To dobrze.
Hmm. Hmm. Hmm.
Dawno mnie tu nie było, więc jak zwykle zaczynam od czegoś łatwego. Krótko: tekst jest bez sensu, niezrozumiały i ogólnie słaby. A jednak... A jednak masz w sobie jakiś zalążek talentu. Czytało się nad wyraz przyjemnie, miejscami bardzo podobały się mi użyte przez Ciobie sformułowania i język. Gdyby tylko wpadł ci do głowy taki w miarę sensowny pomysł na fabułe, myślę, że byłbyś w stanie go wykorzystać. Cóż, daję 3. Ocena trochę na wyrost, ale mam nadzieję, że weżmiesz sobie moją radę do serca i następnym razem pozytywnie zaskoczysz.
Trzymam kciuki :).
Podpisuję się pod zarzutami przedmówcy - ledwo zasygnalizowałeś o co właściwie w tym wszystkim chodzi.
Np. DO CZEGO właściwie przyznał się Krasnocki?
Tu jest potencjał na coś wi ęcej. Trzeba to tylko rozbudować.
Nie podobało mi się, zgadzam się z przedmówcami. Ale życzę też powodzenia :)