- Opowiadanie: slqn - Stara, bezzębna Marta

Stara, bezzębna Marta

Sar­mac­kie kli­ma­ty, fan­ta­sty­ka i hor­ror do­pra­wio­ne małą szczyp­tą hi­sto­rycz­nych fak­tów. Albo ina­czej: Sen­di­go­vius Po­lo­nus, the ori­gins.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II, Finkla

Oceny

Stara, bezzębna Marta

 Wnę­trze cha­łu­py było pod osło­ną nocy czar­ne jak wrota do pie­kła. Je­dy­ne świa­tło biło od pa­le­ni­ska; ża­rzą­ce się na środ­ku izby po­la­na rzu­ca­ły słabą, po­ma­rań­czo­wą po­świa­tę na dwie twa­rze. Jedną była młoda i, we­dług wszel­kie­go uzna­nia, ślicz­na buzia Zosi Sę­dzi­mi­ro­wej, za­ru­mie­nio­na i mokra od łez; druga, po­cię­ta sie­cią zmarsz­czek i usia­na bro­daw­ka­mi, par­szy­wa gęba na­le­ża­ła do sta­rej, bez­zęb­nej Marty. Sta­ru­cha łyp­nę­ła na młodą szlach­cian­kę wzro­kiem za­snu­tym biel­mem, mla­snę­ła i roz­cią­gnę­ła zwię­dłe usta w uśmie­chu.

– Więc cho­dzi o two­je­go chłop­czy­ka, ko­cha­nie – stwier­dzi­ła po­wo­li, jakby cała roz­mo­wa, którą przed chwi­lą od­by­ły już teraz za­czy­na­ła ula­ty­wać jej z pa­mię­ci. Zosia przy­tak­nę­ła ner­wo­wo.

– Mi­chał­ka. Jest bar­dzo chory, bab­ciu.

Ko­lej­ne łzy spły­nę­ły po po­licz­kach Zosi, kiedy przy­po­mnia­ła sobie słowa le­ka­rza, któ­re­go przed wy­jaz­dem spro­wa­dził jej mąż z sa­me­go Ne­apo­lu: “Mor­bus co­mi­tia­lis, moja dobra pani. To nie jest stan, który można wy­le­czyć. Można dbać o syna i wy­dłu­żyć mu życie, ale nigdy nie bę­dzie zdrów. Jest już ochrzczo­ny, praw­da?”.

– Po­wiedz no, czy żem do­brze zro­zu­mia­ła. Mały ma te, no… – sta­ru­cha po­dra­pa­ła się po nosie brud­nym, zła­ma­nym pa­zu­rem. – … tiki. I spa­nie go bie­rze wtedy, co nie trza, do­brze gadam?

Du­ma­ła przez chwi­lę nad tymi sło­wa­mi, po czym za­re­cho­ta­ła chra­pli­wie.

– Ale pro­blem! Zwy­kła dzie­wu­cha tylko by się cie­szy­ła, że dzie­ciak ład­nie i dużo śpi. A że się cza­sem po­wy­dur­nia na ziemi? Jak ma z drze­wa spaść albo psu ogon pod­pa­lić, to już le­piej niech na wznak tań­cu­je i grzbie­tem po­dwó­rze za­mia­ta.

Zosia ukry­ła twarz w dło­niach odzia­nych w de­li­kat­ne, je­dwab­ne rę­ka­wicz­ki. Jej ra­mio­na za­drga­ły w mil­czą­cym szlo­chu, je­dy­nym, jaki przy­sta­wał damie jej stanu, żonie pana na Łu­ko­wi­cy i są­sied­nich wło­ściach, Ja­ku­ba Sę­dzi­mi­ra; z ta­kie­go szlo­chu u córki dumna by­ła­by każda pol­ska szlach­cian­ka. Marta dźwi­gnę­ła się po­wo­li z ta­bo­re­tu i po­wol­nym, cięż­kim kro­kiem po­czła­pa­ła w głąb izby, wy­peł­nio­nej za­pa­chem dymu, ple­śni i sta­ro­ści.

– To nie jest zwy­kłe spa­nie, bab­ciu – za­pro­te­sto­wa­ła Zosia. – On traci zu­peł­nie ducha, jakby jakaś siła nie­czy­sta w niego wstę­po­wa­ła… nie sły­szy i nie widzi, jak pró­bu­ję go ocu­cić, ude­rza głową w po­sadz­kę, język przy­gry­za do krwi… a kiedy wraca do sie­bie, to słaby jest, jakby nie jadł parę dni.

Nie­na­wi­dzi­ła opo­wia­dać tej samej hi­sto­rii cały czas na nowo ko­lej­nym zna­cho­rom, uczo­nym i księ­żom. Więk­szość tych, do któ­rych Zofia zwra­ca­ła się po pomoc, już na wstę­pie roz­kła­da­ła ręce, gdy tylko zo­ba­czy­li jej synka; nie­któ­rzy mie­wa­li co praw­da po­my­sły na różne, eg­zo­tycz­ne te­ra­pie, ale szyb­ko wy­co­fy­wa­li się ze swych słów, gdy po paru dniach na­cie­ra­nia rtę­cią albo oka­dza­nia czar­cim zie­lem, stan chłop­ca gwał­tow­nie się po­gar­szał, za­miast po­pra­wić. Nawet teraz Zosia za­da­wa­ła sobie py­ta­nie, na co wła­ści­wie liczy, od­wie­dza­jąc Martę. Że to wła­śnie ona za­ra­dzi pro­ble­mo­wi, który prze­rósł tylu dok­to­rów i świa­tłych uczo­nych? Pan mąż Zosi pewno wy­gar­bo­wał­by jej za to skórę, gdyby się tylko do­wie­dział, ale pani Sę­dzi­mi­ro­wa wie­dzia­ła, że jeśli Mi­cha­łek odej­dzie, nie uzy­skaw­szy od niej każ­dej moż­li­wej po­mo­cy, jej dusza nie­chyb­nie trafi pro­sto do pie­kła.

Marta wró­ci­ła, nio­sąc w obu sę­ka­tych dło­niach pa­ru­ją­ce kubki. Ich za­pach był jesz­cze gor­szy, niż woń za­pusz­czo­nej izby.

– No niech bę­dzie. Dzie­ciak jest bar­dzo chory, prze­ko­na­łaś mnie. Chcesz, żebym ci po­mo­gła. Co mi za to dasz?

– Wszyst­ko – od­rze­kła od razu Zofia, od­gar­nia­jąc z twa­rzy ko­smyk kasz­ta­no­wych wło­sów. Mó­wi­ła praw­dę. Po tylu la­tach zma­gań, morzu prze­la­nych łez, for­tu­nie uto­pio­nej w nie­sku­tecz­nych te­ra­piach i mał­żeń­stwie w opła­ka­nym sta­nie, nie miała już ni­cze­go, czego nie by­ła­by w sta­nie oddać za zdro­wie Mi­cha­ła.

Marta znowu po­dra­pa­ła się po nosie. Po­da­ła Zosi kubek cuch­ną­cej cie­czy, po czym sama po­cią­gnę­ła ze swo­je­go parę łyków. Jej puste, złe oczy błą­dzi­ły spoj­rze­niem gdzieś ponad panią Sę­dzi­mi­ro­wą, jakby wi­dzia­ły tam coś, czego zwy­kłe oczy do­strzec nie mogą.

– Boisz się mnie – wy­chry­pia­ła stara, ode­rwaw­szy się od kubka. Znów się uśmiech­nę­ła, ob­na­ża­jąc bez­zęb­ne dzią­sła. – Jak to po wsi ga­da­ją? “Marta, Marta, dia­bła warta; stara, wred­na suka Czar­ta. Który się do Marty zwró­ci, ten do domu już nie wróci”. Znasz tę ry­mo­wan­kę, ko­cha­nie? Po Łu­ko­wi­cy tak o mnie ga­da­ją.

Zofia po­krę­ci­ła głową; nigdy nie przy­szło­by jej do głowy wsłu­chi­wać się w plu­ga­we przy­śpiew­ki cham­skich dzie­ci.

– Po­myśl o niej, zanim od­po­wiesz. Wiedz, że biorę wiele, za wiele dla więk­szo­ści ludzi. Pytam więc znowu: co mi dasz za wy­le­cze­nie two­je­go chłop­czy­ka?

Zosia prze­łknę­ła ma­leń­ki ły­czek na­po­ju i nie­mal wy­plu­ła go na kle­pi­sko: sma­ko­wał jak roz­go­to­wa­ny, go­rą­cy pio­łun, a palił jak czy­sta wódka. Od­kaszl­nę­ła kil­ku­krot­nie, nim znów mogła mówić.

– O co po­pro­sisz, bab­ciu.

Sta­ru­cha mla­snę­ła z za­do­wo­le­niem, jak kot ob­li­zu­ją­cy się nad schwy­ta­ną myszą. Do­pi­ła do dna śmier­dzą­cy napój i wy­cią­gnę­ła ku Zosi suchą, po­wy­krę­ca­ną dłoń.

– A więc, oto nasza umowa. Ule­czę two­je­go synka, ale ty w za­mian wy­świad­czysz mi trzy przy­słu­gi, takie, ja­kich tylko sobie za­ży­czę. Zgoda?

Zosia za­mknę­ła oczy. “Boże Wiel­ki, wy­bacz mi. Wiedz, że robię to tylko dla na­sze­go Mi­chał­ka”. Nie otwie­ra­jąc ich, się­gnę­ła do ręki sta­ru­chy i uści­snę­ła mocno.

– Zgoda.

Gdy tylko de­li­kat­na dłoń Zosi usu­nę­ła się ze szpo­nia­stych pal­ców Marty, przez izbę prze­le­ciał nagły, lo­do­wa­ty wi­cher, który za­trza­snął liche okien­ni­ce. Nie póź­niej niż ude­rze­nie serca potem, ktoś za­pu­kał do nich od ze­wnątrz.

– Idź już. – Marta dźwi­gnę­ła się cięż­ko z ta­bo­re­tu i po­czła­pa­ła do okna, nie pa­trząc nawet na Zosię. – W noc pełni, o samym za­cho­dzie słoń­ca, przyjdź sa­mot­nie na Skie­łek. Będę tam cze­kać na cie­bie i po­wiem, co robić dalej.

Pu­ka­nie roz­le­gło się znowu, coraz bar­dziej na­tar­czy­we. Zofia wsta­ła nie­pew­nie, czu­jąc w pier­si ro­sną­cy lęk na myśl o tym, co mogło znaj­do­wać się po dru­giej stro­nie okien­ni­cy. Stara do­szła do okna, ale za­miast je otwo­rzyć, ob­ró­ci­ła się w stro­nę pani Sę­dzi­mi­ro­wej i łyp­nę­ła na nią nie­cier­pli­wie.

– Ogłu­chłaś? Idź, mó­wi­łam! Mam ko­lej­ne­go go­ścia.

*

Od razu po prze­kro­cze­niu progu domu, Zosia za­pra­gnę­ła się umyć. Jej ręce wciąż drża­ły, a kon­tu­sik i włosy zda­wa­ły się całe prze­siąk­nąć cięż­kim, zło­wro­gim smro­dem Marty i jej cha­łu­py. Ostroż­nie, by ni­ko­go nie zbu­dzić, pani Sę­dzi­mi­ro­wa prze­śli­zgnę­ła się po cichu przez ciem­ną sień i scho­dy, po czym wspię­ła na pię­tro, do swo­ich kom­nat. Cały czas czuła na sobie wzrok daw­nych Sę­dzi­mi­rów spo­glą­da­ją­cych na nią z ram ob­ra­zów; sta­ra­ła się od­su­nąć od sie­bie myśli, co przod­ko­wie jej Ja­ku­ba po­my­śle­li­by o niej, wy­my­ka­ją­cej się sa­mot­nie z mę­żow­skie­go dworu pod osło­ną nocy, by pak­to­wać z kimś, kogo w gmi­nie wo­ła­ją…

Nie­mal nie omdla­ła, kiedy w drzwiach do sy­pial­ni wpa­dła na swą mło­dziut­ką służ­kę.

– Baśka, na li­tość boską! Co ty tu ro…

Urwa­ła, wi­dząc w jej ra­mio­nach sku­lo­ną, drob­ną syl­wet­kę dziec­ka. Mi­chał ze zdu­mie­niem wpa­try­wał się w matkę du­ży­mi, nie­bie­ski­mi ocza­mi, które w jego chu­dej buzi zda­wa­ły się jesz­cze więk­sze. Gdy tylko roz­po­znał głos Zofii, jego twa­rzycz­ka roz­pro­mie­ni­ła się.

– Mama! – za­wo­łał ra­do­śnie, wy­cią­ga­jąc do niej ręce. Baśka po­gła­ska­ła chłop­ca po wło­sach.

– Obu­dził się w nocy i bar­dzo pła­kał. Ko­niecz­nie chciał, coby ja­śnie pani przy­szła – wy­ja­śni­ła. – Bałam się, że od tego ca­łe­go pła­czu znowu go tiki wezmą, to sie­dzia­łam z nim… a panią, ja­śnie pani, po­zna­łam po kro­kach.

Zosia za­wa­ha­ła się przed się­gnię­ciem po synka. Zła­pa­ła się na lęku, że Mi­cha­łek wy­czu­je od niej ten pa­skud­ny smród cza­row­ni­cy. Osta­tecz­nie jed­nak pod­da­ła się jego coraz gło­śniej­szym żą­da­niom, wzię­ła chłop­ca w ra­mio­na i przy­tu­li­ła mocno. Jego słod­ki, mlecz­ny za­pach i cie­pło prze­pę­dzi­ły od niej wszyst­kie złe myśli. Uca­ło­wa­ła go ser­decz­nie i po­sła­ła służ­ce uśmiech wdzięcz­no­ści.

– Na­szy­kuj mi ką­pie­li, Basiu ty moja naj­droż­sza. Dzię­ku­ję, że mia­łaś oko na Mi­chał­ka. Jak tam He­len­ka?

– Śpi. Pa­nien­ka jest bar­dzo grzecz­na, ja­śnie pani. Nigdy jesz­cze nie przy­ła­pa­łam jej, by po mo­dli­twie choć­by nos wy­ściu­bi­ła z łóżka.

– Do­brze. Pa­mię­tasz tę brosz­kę od­pu­sto­wą, co tak ci się po­do­ba­ła? Mo­żesz ją sobie wziąć. A teraz leć już, i na­grzej mi wody na­praw­dę do­brze. Zimna coś ta noc.

Baśka dy­gnę­ła nisko, pra­wie za­mia­ta­jąc po­sadz­kę war­ko­czem.

– Tak jest, pani.

*

Uśpie­nie synka nie za­ję­ło Zosi wiele czasu. Chło­piec był tak zmę­czo­ny pła­czem za matką, że usnął nie­mal na­tych­miast, kiedy tylko po­ło­ży­ła go w łó­żecz­ku. Zosia zo­sta­ła z nim jesz­cze chwi­lę, gła­dząc jego jasne locz­ki i blade, po dzie­cię­ce­mu py­za­te po­licz­ki. Był taki pięk­ny. Jej je­dy­ny syn, jej ma­rze­nie, dzie­dzic jej Ja­ku­ba. Tak długo na niego cze­ka­li. Miała przed nim dwóch chłop­ców, jed­nak obu przy­szło na świat nie­ży­wych. He­len­ka, która była potem, na szczę­ście uro­dzi­ła się zdro­wa i silna, ale córka to jed­nak nie to samo, co syn. Gdy Mi­chał przy­szedł na świat, Zosia czuła, że nigdy nie spo­tka jej nic lep­sze­go. Wy­obra­ża­ła sobie, jak Jakub uczy go jazdy kon­nej i wła­da­nia sza­blą, jak razem po­lu­ją, jak musi ganić go za różne, chło­pię­ce psoty, które tak na­praw­dę każdą matkę bar­dziej roz­czu­la­ją, niż tra­pią… A potem przy­szły pierw­sze tiki i smut­ne słowa dok­to­ra z Ne­apo­lu.

Zosi znów za­chcia­ło się pła­kać, ale tym razem za­ci­snę­ła zęby. Pierw­szy raz od pra­wie dwóch lat do jej serca za­go­ści­ła na­dzie­ja. Choć nie­do­łęż­na, stara i z pew­no­ścią prze­żar­ta grze­chem do cna, Marta zda­wa­ła się mieć wie­dzę i moż­li­wo­ści nie­osią­gal­ne dla ludzi po­boż­nych. Może to ich po­trze­ba, żeby uzdro­wić Mi­chał­ka?

– Gdzie byłaś, mamo?

Zosia po­de­rwa­ła głowę z wez­gło­wia dzie­cię­ce­go łó­żecz­ka i spoj­rza­ła w stro­nę drzwi. Uj­rza­ła w nich roz­czo­chra­ną, za­spa­ną He­len­kę, odzia­ną w ko­szul­kę nocną, cią­gną­cą za sobą po po­sadz­ce za nogę szma­cia­ną lalkę.

– Do łóżka, moja panno – syk­nę­ła do córki, ba­cząc, by nie zbu­dzić Mi­cha­ła. – Ale już! Kto to wi­dział, tak się włó­czyć po nocy?

– Nie mo­głam cię zna­leźć. Usły­sza­łam Mi­chał­ka, jak pła­cze i cię woła. Szu­ka­łam cię, ale cię nie było. Dokąd po­szłaś, mamo?

Zosia po­de­szła szyb­kim kro­kiem do He­len­ki i chwy­ci­ła ją za rękę, po czym siłą za­cią­gnę­ła do łóżka.

– I kto to mówi o cho­dze­niu po nocy, co? Ciesz się, że oj­ciec w roz­jaz­dach, bo do­sta­ła­byś takie lanie, że do świę­te­go Jana by scho­dzi­ło! Nie za­da­waj głu­pich pytań, tylko rób to, co każde grzecz­ne dziec­ko o tej porze!

Od­pro­wa­dziw­szy He­len­kę do łóżka, Zosia wró­ci­ła jesz­cze do sie­bie, by prze­brać się przed ką­pie­lą. Kiedy ścią­gnę­ła dzien­ną suk­nię, jej uwagę zwró­cił blask pięk­ne­go, zło­te­go kru­cy­fik­su, który no­si­ła na pier­si odkąd Jakub przy­wiózł go jej z Kra­ko­wa trzy wio­sny temu. Zwa­ży­ła go w dłoni. Był na­grza­ny cie­płem jej ciała, cięż­ki i ko­ją­cy. Nie mogła zli­czyć chwil, gdy ob­ra­ca­ła go w pal­cach, by uspo­ko­ić myśli czy wznieść mo­dli­twę. Teraz też są­dzi­ła, że po­win­na po­dzię­ko­wać Bogu za dzi­siej­szy dzień, ale z ja­kie­goś po­wo­du nie była w sta­nie za­cząć; zu­peł­nie, jakby słowa pa­cie­rza ucie­kły jej z pa­mię­ci. Za każ­dym razem, kiedy przy­my­ka­ła oczy, pró­bu­jąc się sku­pić, po­tra­fi­ła my­śleć je­dy­nie o tym pa­skud­nym wier­szy­ku. “Marta, Marta, dia­bła warta.”

Roz­draż­nio­na sy­tu­acją, ścią­gnę­ła na­szyj­nik przez głowę, po czym po­de­szła do to­a­let­ki i ci­snę­ła go na samo dno naj­niż­szej szu­fla­dy.

*

Cho­ciaż noc pełni była, jak na li­sto­pad, dość cie­pła, na Skieł­ku wiało po­twor­nie. Zosia nie­mal całą drogę mu­sia­ła mocno przy­trzy­my­wać kap­tur, żeby utrzy­mać go na gło­wie. Prze­chy­li­ła się w sio­dle tak bar­dzo, że nie­mal do­ty­ka­ła twa­rzą grzy­wy swo­je­go wa­łasz­ka. Jej zęby szczę­ka­ły gło­śno, a ręce trzę­sły się jak w fe­brze. Chcia­ła­by móc uspra­wie­dli­wić to chło­dem, jed­nak praw­dę swo­je­go serca znała aż na­zbyt do­brze.

Droga cią­gnę­ła się jej wie­ka­mi. Pa­mię­ta­ła, że pod­czas we­so­łych, nie­dziel­nych prze­jaż­dżek z Ja­ku­bem do­tar­cie na szczyt Skieł­ka z samej nawet Łu­ko­wi­cy zaj­mo­wa­ło le­d­wie chwi­lę, teraz jed­nak czuła, że wąska, leśna dróż­ka pro­wa­dzi ją ina­czej, niż za dnia. Po­dróż mu­sia­ła już trwać wiele go­dzin; Zosia opu­ści­ła dwór jesz­cze przed zmierz­chem, tak jak ka­za­ła jej Marta, a mimo to niebo nad jej głową zdą­ży­ło już do cna sczer­nieć, i tylko mdła po­świa­ta księ­ży­ca prze­świ­tu­ją­ce­go przez reszt­ki bu­ko­wych list­ków po­zwa­la­ła jej wi­dzieć drogę pod koń­ski­mi ko­py­ta­mi. Zofia mar­twi­ła się nieco; a jeśli sta­ru­cha wró­ci­ła już do domu, nie mogąc się jej do­cze­kać? Je­że­li za­drwi­ła sobie z niej okrut­nie, każąc tułać się samej po nocy, a teraz gada tylko o tym po wsi innym sta­rym babom? A może…

Krew w ży­łach Zofii ściął mróz. A może stara trzy­ma z ja­ki­miś zbó­ja­mi, i zaraz kto gotów wy­sko­czyć z ciem­no­ści i po­de­rżnąć jej gar­dło?

– Głu­piaś. Po co mia­ła­bym palec przy­kła­dać do two­jej śmier­ci, skoro ni­cze­go jesz­cze od cie­bie nie do­sta­łam? – za­skrze­czał z ciem­no­ści głos Marty.

Zofia ro­zej­rza­ła się, nieco sko­ło­wa­na, i zdała sobie spra­wę, że stoi na szczy­cie Skieł­ka, choć da­ła­by głowę, że jesz­cze mru­gnię­cie temu wzno­si­ło się przed nią zbo­cze. Nie dalej jak pięć kro­ków od niej, pod roz­ło­ży­stym dębem, sie­dzia­ła stara wiedź­ma z ogrom­nym, czar­nym ko­cu­rem wy­le­gu­ją­cym się jej na ko­la­nach. W jej bez­zęb­nych ustach dy­mi­ła fajka.

– No i co tak pa­trzysz? Złaź z tego konia. Tak. Po­dejdź no bli­żej.

Zosia uczy­ni­ła, co wiedź­ma jej roz­ka­za­ła. Zo­sta­wi­ła wa­łasz­ka wła­sne­mu lo­so­wi i po­wo­li, nie­pew­nie po­de­szła do Marty. Ku jej zdzi­wie­niu, wiedź­ma spu­ści­ła wzrok i wy­szep­ta­ła coś do kota, a do­pie­ro potem prze­nio­sła wzrok na panią Sę­dzi­mi­ro­wą.

– Stań pro­sto. Prze­stań tak się trząść, wy­glą­dasz jak zmo­kła kura. I nie wy­głu­piaj się z tym kap­tu­rem, roz­wiąż włosy. Masz pięk­ne włosy, dziew­czy­no. Po­win­naś się z nich cie­szyć, a nie cho­wać w odzie­niu. Kiedy bę­dziesz w moim wieku, bę­dziesz ża­ło­wać, że nie po­ka­zy­wa­łaś ich świa­tu, kiedy była po temu pora.

– Czego chcesz? – spy­ta­ła hardo Zofia, zer­ka­jąc nie­uf­nie to na Martę, to na jej kota.

Zwie­rzę także pod­nio­sło swój ku­dła­ty łeb i od­wza­jem­ni­ło spoj­rze­nie. Zosia po­czu­ła się nie­swo­jo; żółte śle­pia kota pa­trzy­ły na nią w jakiś nie­do­bry, chci­wy spo­sób, jakby była pod­da­wa­na szcze­gó­ło­wej oce­nie. Ko­ci­sko zmru­ży­ło oczy i ob­li­za­ło pysk, po czym od­wró­ci­ło się do sta­rej, wy­da­jąc dłu­gie, prze­cią­głe mru­cze­nie. Wiedź­ma znowu wy­szep­ta­ła mu coś do ucha i ze­pchnę­ła ko­cu­ra z kolan na trawę, skąd ten od razu dał dra­pa­ka za drze­wo. Marta wsta­ła nie­zdar­nie.

– Chcę za­pro­sić cię na bal. Bal u mo­je­go… sta­re­go przy­ja­cie­la.

– Bal? Tutaj?

– A tutaj. Nie kło­pocz się, wszyst­ko już go­to­we, cze­ka­li­śmy tylko na cie­bie. Teraz wy­star­czy, że ubie­rzesz się od­po­wied­nio, a bę­dzie można za­czy­nać.

Zosia zro­bi­ła krok w tył.

– Mo­głaś po­wie­dzieć… Nie wie­dzia­łam, że po­win­nam ubrać się ina­czej.

– Nie, nie. Ubra­łaś się od­po­wied­nio, ko­cha­nie. Mu­sia­łaś prze­cież wyjść jakoś z dworu i prze­być drogę na szczyt, a lato już dawno mi­nę­ło. Teraz po pro­stu zdej­mij ubra­nie, a wszyst­ko bę­dzie tak, jak być po­win­no.

Zza drze­wa wy­chy­nę­ła czy­jaś blada syl­wet­ka; do­pie­ro po chwi­li Zosia zro­zu­mia­ła, że jest to cał­ko­wi­cie nagi, choć nie­ludz­ko owło­sio­ny męż­czy­zna, z bujną, czar­ną czu­pry­ną i rów­nie czar­ny­mi wą­sa­mi, na­stro­szo­ny­mi jak u zwie­rzę­cia. Zbli­żył się do niej zwin­nym kro­kiem, wy­giął w ukło­nie i bez py­ta­nia ujął jej dłoń; nie­mal krzyk­nę­ła, gdy uca­ło­wał ją dra­pież­nie.

– Za­pra­szam – wy­mru­czał. Jego głos był chro­po­wa­ty i cie­pły jak mru­cze­nie kota.

Się­gnął do gu­zi­ków płasz­cza Zosi i bez wy­sił­ku, jakby robił to co­dzien­nie, roz­piął go i rzu­cił w trawę. Zaraz do płasz­czy­ka do­łą­czy­ła jej suk­nia, ko­szu­la i poń­czo­chy. Gdy Zofia stała już na tra­wie naga, tak jak Pan Bóg ją stwo­rzył, męż­czy­zna po­gła­dził jej nagą kibić swoją wiel­ką, wło­cha­tą łapą. Po­czu­ła na skó­rze ostre końce pa­zu­rów.

– Tak le­piej – oznaj­mił i po­cią­gnął ją w głąb po­la­ny.

Sko­ło­wa­na Zosia roz­glą­da­ła się wokół. Wi­dzia­ła, jak z ciem­no­ści wy­ła­nia­ją się ko­lej­ne syl­wet­ki; ko­bie­ty i męż­czyź­ni, wszy­scy nadzy i bla­dzi, po­ły­sku­ją­cy w świe­tle księ­ży­ca jak zjawy. Wie­czor­ną ciszę prze­ła­ma­ły pierw­sze dźwię­ki gęśli, fał­szy­we jak ży­dow­skie po­chleb­stwa, któ­rym za­czę­ły wtó­ro­wać bębny i ra­do­sne, dzi­kie okrzy­ki ze­bra­nych. Na po­la­nie po­wo­li ro­bi­ło się tłocz­no: go­ście wi­ta­li się z sobą ser­decz­nie jak sta­rzy przy­ja­cie­le, ści­ska­jąc i ca­łu­jąc w usta. Wielu przy­pa­try­wa­ło się Zosi z cie­ka­wo­ścią, jed­nak ona sta­ra­ła się ich nie wi­dzieć. Nagle zro­bi­ło się jej bar­dzo go­rą­co, a w pier­si czuła ro­sną­ce prze­ra­że­nie. Od­ru­cho­wo się­gnę­ła po kru­cy­fiks, jed­nak jej palce tra­fi­ły w pust­kę. “To dla Mi­chał­ka. Co­kol­wiek by się nie dzia­ło… myśl tylko o nim”, szep­nę­ła do sie­bie w gło­wie.

– To ja was zo­sta­wię. Baw się do­brze, Ko­sma­ty! – usły­sza­ła nik­ną­cy w tle głos Marty, zaraz za­głu­szo­ny gło­śnym be­cze­niem ja­kie­goś zwie­rzę­cia i ro­sną­cym zgieł­kiem gęśli i pisz­cza­łek.

Za­czę­ło się jej krę­cić w gło­wie. Po­wie­trze do­oko­ła z mroź­ne­go stało się cięż­kie, wy­peł­nio­ne wonią potu, pach­ni­deł i zwie­rzę­ce­go piżma. Zosia po­czu­ła jesz­cze tylko, jak silne ręce nie­zna­jo­me­go ob­ra­ca­ją ją do­oko­ła, nie po­zwa­la­jąc na opór i chwy­ta­ją cia­sno, a jego usta wpi­ja­ją się w jej. Po­czu­ła na war­gach szorst­ki dotyk ko­cie­go ję­zy­ka.

*

– Do­sko­na­le, ko­cha­nie. Ko­sma­ty był do­praw­dy za­chwy­co­ny twoją… po­wierz­chow­no­ścią.

Wnę­trze cha­łu­py Marty było po sta­re­mu szka­rad­ne, ale w prze­ci­wień­stwie do szczy­tu Skieł­ka zda­wa­ło się przy­naj­mniej re­al­ne, po­cho­dzą­ce z tego świa­ta. O balu na­to­miast, po­dob­nie jak o wszyst­kim, co na nim za­szło, Zosia pra­gnę­ła jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć. Od­wró­ci­ła wzrok od ura­do­wa­nej wiedź­miej gęby i za­cią­gnę­ła kap­tur głę­biej na zmierz­wio­ne włosy.

– Dbam tylko o to, czy po­li­czy­łaś mi te be­ze­ceń­stwa jako pierw­szą z przy­sług – mruk­nę­ła, się­ga­jąc po kubek cuch­ną­ce­go na­po­ju, który pa­ro­wał przed nią na brud­nym stole Marty. Po­cią­gnę­ła kilka so­lid­nych łyków, prze­ła­mu­jąc wstręt. Nie mia­ła­by nic prze­ciw­ko so­lid­ne­mu upi­ciu się. Unio­sła wzrok i spoj­rza­ła na wiedź­mę, szcze­rzą­cą do niej zza stołu bez­zęb­ne dzią­sła.

– Aj, fan­ta­zji to ci chyba na­parst­kiem bogi od­mie­rzy­li. Nie po­do­ba­ło ci się?

– Nie.

– Ani tro­szeń­kę? Małą ociu­pin­kę?

Zosia przy­gry­zła wargę, ba­cząc, by nie zro­bić nic nie­roz­waż­ne­go, co po­sła­ło­by wni­wecz całe jej do­tych­cza­so­we po­świę­ce­nie.

– My­śla­łam tylko o Mi­cha­le. To wszyst­ko dla niego. Zro­bi­łam, o ile mnie pro­si­łaś. Do­peł­ni­łam umowy – do­da­ła z na­ci­skiem. Sta­ru­cha za­re­cho­ta­ła.

– Tak, tak, niech bę­dzie. Spi­sa­łaś się. Ko­sma­ty bę­dzie miał o czym jesz­cze dłu­gie lata opo­wia­dać. Zda­rza­ło mu się już kilka razy ba­ła­mu­cić po­boż­ne pa­nien­ki z Łu­ko­wi­cy… jedną to chyba nawet z Li­ma­no­wej… ale żeby samą ja­śnie­pa­nią Sę­dzi­mi­ro­wą, oj, tego jesz­cze…

– Dosyć – syk­nę­ła Zofia. Do­pi­ła resz­tę wiedź­mie­go na­pa­ru i z wes­tchnie­niem od­sta­wi­ła kubek na stół. – Co mam czy­nić dalej?

Wiedź­ma wy­ję­ła zza pa­zu­chy fa­jecz­kę i nie­spiesz­nie, w mil­cze­niu na­bi­ła ją ty­to­niem. Zofia w na­pię­ciu śle­dzi­ła ruchy jej dłu­gich, ko­ści­stych pa­lu­chów. Gdy skoń­czy­ła, od­pa­li­ła ją od kop­cą­ce­go się na bla­cie ka­wał­ka szma­ty nu­rza­ne­go w łoju. Za­ka­sła­ła cięż­ko.

– Mło­dość to wspa­nia­ła rzecz, wiesz, ko­cha­nie? – za­czę­ła nagle wiedź­ma. – Źle, że teraz jej nie do­ce­niasz. Ani się obej­rzysz, a bę­dziesz do­kład­nie taka, jak ja – nie­do­łęż­na, brzyd­ka i skoń­czo­na.

– Hm – mruk­nę­ła w od­po­wie­dzi Zosia, nie­chęt­na zwie­rze­niom sta­rej.

– Wła­ści­wie, to nie te stare kości i brzyd­ka gęba są naj­gor­sze. To myśl, że już nic do­bre­go cię nie czeka. Oczy nie­do­wi­dzą, uszy nie­do­sły­szą, ręce słab­ną… a du­cho­wi nie spie­szy się do grobu. Wiesz, o czym mówię, praw­da?

– Nie. Nie chcę być twoją po­wier­nicz­ką, bab­ciu. Mamy umowę. Cze­kam na drugą przy­słu­gę.

Stara wes­tchnę­ła.

– Nud­naś, no ale cóż mogę na to za­ra­dzić. Za parę lat za­pła­czesz gorz­ko, że nie chwy­ci­łaś życia za ogon, kiedy była po temu pora… no, ale mnie nic do tego, fak­tycz­nie. Do­brze, a więc druga przy­słu­ga…

Marta po­skro­ba­ła się po jed­nej z bro­da­wek na nosie, po czym kla­snę­ła w ręce.

– Wiem! Do świę­te­go An­drze­ja przy­nie­siesz mi ufne serce, wy­cię­te z pier­si dzie­wi­cy.

Zosia znie­ru­cho­mia­ła. Po­wo­li prze­nio­sła wzrok na wiedź­mę.

– Serce? – spy­ta­ła zimno. – Wy­cię­te?

– No tak. Ko­niecz­nie młód­ki, stare, spróch­nia­łe sio­strzycz­ki za­kon­ne mnie nie…

– Mam kogoś…

– Zabić, tak. Co ty sobie my­śla­łaś, przy­cho­dząc po pomoc do wiedź­my? Że wezmę pie­nią­dze albo dam się ubła­gać na li­tość? To jest magia, dziew­czy­no. Tutaj nie ma two­je­go Boga, li­to­ści czy spra­wie­dli­wo­ści. To jest spra­wa wy­łącz­nie mię­dzy nami i prawo, ani ko­ron­ne, ani nie­bie­skie, nie ma tutaj zna­cze­nia. Ty żą­dasz uzdro­wie­nia chłop­ca. Ja żądam dzie­wi­cze­go serca.

Zosia długo mil­cza­ła. Czuła, jak jej ciało za­czy­na drżeć, a palce stają się lo­do­wa­te. W spo­tka­niu z Ko­sma­tym wy­star­czy­ło za­mknąć oczy i prze­cier­pieć. Tutaj… tutaj to ona bę­dzie mu­sia­ła zgrze­szyć.

– Nie – po­wie­dzia­ła cicho. – Nie mogę tego uczy­nić. To grzech.

Marta zbli­ży­ła do ucha dłoń zwi­nię­tą w tubę.

– Po­wtórz no, ko­cha­nie. Chyba się prze­sły­sza­łam. Zdało mi się, że chcesz od­mó­wić mi przy­słu­gi, a więc ze­rwać naszą umowę i stra­cić szan­sę na zdro­wie dla swo­je­go chłop­czy­ka.

Zosia za­ci­snę­ła pię­ści, bez­rad­nie cho­wa­jąc je w fałdy sukni. Roz­pro­sto­wa­ła je kil­ku­krot­nie, usi­łu­jąc się nie roz­pła­kać. Choć po­tra­fi­ła pła­kać pięk­nie, tak, jak każda pol­ska matka pra­gnę­ła by na­uczyć tego córkę, wie­dzia­ła, że w tej chwi­li łzy nie mogą nic zmie­nić.

– Spło­niesz za to w pie­kle – wy­ce­dzi­ła do wiedź­my. Marta znowu za­re­cho­ta­ła.

– Ja? Nie, ko­cha­na. To ty chwy­cisz za nóż. Ja tylko cię do tego prze­ko­na­łam.

*

Tej nocy Zofia nie była w sta­nie zmru­żyć oka. Za każ­dym razem, kiedy uda­wa­ło się jej osu­nąć w płyt­ki sen, wy­bu­dza­ło ją po­czu­cie, że czyjś zły wzrok śle­dzi ją z ciem­no­ści wy­peł­nia­ją­cej sy­pial­nię. By zabić tro­chę czasu, wsta­ła i za­czę­ła szu­kać na dnie to­a­let­ki zło­te­go kru­cy­fik­su od Ja­ku­ba. Nie zna­la­zła go.

Roz­my­śla­ła nad pla­nem, jaki bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła stwo­rzy od czasu drogi po­wrot­nej z cha­łu­py wiedź­my. Nie była z tego dumna. Nie pa­mię­ta­ła, by kie­dy­kol­wiek no­si­ła w gło­wie tak ha­nieb­ne, od­ra­ża­ją­ce i grzesz­ne myśli. Du­ma­jąc nad nimi, czuła się jak ktoś inny, obcy, jakby jakiś dia­beł wdarł się do jej serca i ska­ził je bez­pow­rot­nie. “Za­bój­stwo. Za­bi­ję czło­wie­ka. Za­bi­ję młodą, nie­win­ną dziew­czy­nę.”. To­wa­rzy­szył temu dziw­ny nie­po­kój, jakby dia­ble szpo­ny dra­pa­ły w nią od środ­ka. Tak bar­dzo chcia­ła my­śleć o czymś do­brym, lub cho­ciaż nie­win­nym, ale wie­dzia­ła, że jeśli nie speł­ni bluź­nier­cze­go ży­cze­nia Marty, całe jej wcze­śniej­sze po­świę­ce­nie pój­dzie wni­wecz. Wy­obra­ża­ła sobie, czym to zrobi – pi­sto­le­tem, a może nożem? Może tru­ci­zną? Nie wie­dzia­ła. Nie po­tra­fi­ła wy­obra­zić sobie sie­bie od­bie­ra­ją­cej życie in­ne­mu czło­wie­ko­wi. To było ni­czym kosz­mar­ny sen.

Z za­du­my wy­rwa­ło ją nie­spo­koj­ne kwi­le­nie zza ścia­ny. Po­de­rwa­ła się w po­ście­li jak ra­żo­na pio­ru­nem. “Mi­cha­łek”, po­my­śla­ła pół­przy­tom­nie. “Po­trze­bu­je mnie”. Wy­bie­gła z sy­pial­ni nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi, byle prę­dzej zna­leźć się przy synku, jed­nak gdy do­tar­ła pod drzwi po­ko­ju dzie­cin­ne­go, usły­sza­ła przez nie spo­koj­ny, cie­pły głos Baśki.

– Cicho, skar­beń­ku. Cicho. Już do­brze. Cio­cia jest tu z tobą. Nic ci nie grozi.

Zosia sta­nę­ła w miej­scu, nie mogąc zro­bić ani kroku dalej. Ten głos i krąg ła­god­ne­go świa­tła, wy­pły­wa­ją­ce­go z dzie­cię­cej sy­pial­ni na ko­ry­tarz, ja­wi­ły się jej jak mur pa­rzą­cych pło­mie­ni, któ­re­go nie była w sta­nie prze­kro­czyć. Od­cze­ka­ła jesz­cze chwi­lę na ze­wnątrz, na­słu­chu­jąc, po czym z cięż­kim ser­cem od­wró­ci­ła się. Chcia­ła wró­cić do łóżka, gdzie cze­ka­ła­by na nią resz­ta bez­sen­nej nocy, peł­nej kosz­ma­rów i grzesz­nych myśli, jed­nak coś ją po­wstrzy­ma­ło.

Sta­nę­ła obok drzwi, wspar­ta ple­ca­mi o ścia­nę i od­cze­ka­ła, aż Baśka skoń­czy uspo­ka­jać Mi­chał­ka. Gdy tylko dziew­czy­na sta­nę­ła w drzwiach, Zofia chwy­ci­ła ją za rękę.

– Ba­sień­ko ko­cha­na, chodź no tu – wy­szep­ta­ła. – Pro­szę. Muszę ci coś po­ka­zać.

Nie była to część planu, który całą noc nie dawał jej spać. Był to bar­dziej im­puls, myśl, że jeśli nie zrobi tego teraz, nie bę­dzie tego w sta­nie zro­bić nigdy. Baśka spoj­rza­ła na panią Sę­dzi­mi­ro­wą za­sko­czo­na.

– Ale…

– Tylko bez “ale”. Pro­szę.

– D… do­brze.

Zofia po­ło­ży­ła palec na ustach i po­cią­gnę­ła służ­kę do swo­jej kom­na­ty. Za­mknę­ła za nimi ostroż­nie drzwi.

– Co się stało, moja dobra pani? – spy­ta­ła dziew­czy­na. Sta­nę­ła przy drzwiach z dłoń­mi sple­cio­ny­mi na brzu­chu w ge­ście po­ko­ry, zer­ka­jąc na Zofię spło­szo­nym, prze­ję­tym wzro­kiem swo­ich nie­bie­skich oczu. Zosi prze­mknę­ło przez głowę, jak młoda i ładna jest jej słu­żą­ca. “I dobra. Tylko ona poza mną po­tra­fi utu­lić Mi­chał­ka, kiedy jest mu źle, i za­wsze jest dla wszyst­kich taka ser­decz­na. Z pew­no­ścią trafi do nieba”.

– Chodź.

Zofia zro­bi­ła kilka kro­ków w tył po­ko­ju, ki­wa­jąc dło­nią w stro­nę okna. Baśka zmru­ży­ła oczy i zbli­ży­ła się do okna, ostroż­nie, jakby za­lęk­nio­na, co może znaj­do­wać się na ze­wnątrz, zaś Zofia zer­k­nię­ciem omio­tła pokój. Jej wzrok przy­kuł mały, po­ły­sku­ją­cy przed­miot le­żą­cy na to­a­let­ce przed lu­strem. Da­ła­by głowę, że jesz­cze chwi­lę temu go tam nie było.

Baśka sta­nę­ła u okna. Zło­ży­ła ręce na pa­ra­pe­cie i wy­chy­li­ła się lekko.

– Co tam? Nic nie widzę, pani. Co…

Zosia naraz po­czu­ła za­rów­no ulgę, jak i trwo­gę, tak głę­bo­ką, jak bez­den­ne cze­lu­ści pie­kieł. “Teraz. Już!” Drżą­cy­mi dłoń­mi chwy­ci­ła za rze­myk u swo­je­go zło­te­go kru­cy­fik­su i jed­nym sko­kiem do­pa­dła z nim do szyi dziew­czy­ny, za­ci­ska­jąc tak sil­nie, jak tylko była w sta­nie. Baśka nie zdą­ży­ła nawet pi­snąć. Sku­li­ła do sie­bie ręce i nogi, sza­mo­cząc się bez­rad­nie jak kró­lik uchwy­co­ny za uszy, i wierz­gnę­ła kilka razy tak mocno, jak tylko mogła. Zofia le­d­wie stłu­mi­ła wła­sny krzyk, prze­ko­na­na, że rze­myk się ze­rwie, on jed­nak moc­niej tylko we­rż­nął się w szyję Basi, skra­pia­jąc ją czer­wie­nią krwi.

Nie była w sta­nie stwier­dzić, jak długo ści­ska­ła kru­cy­fiks, ale stra­ci­ła ra­chu­bę czasu. Ock­nę­ła się nagle, jakby ktoś obu­dził ją z dłu­gie­go snu; za­uwa­ży­ła krew na swo­ich rę­kach i po­czu­ła cię­żar, z jakim bez­wład­ne, od dawna mar­twe ciało służ­ki zwi­sa­ło z rze­my­ka w jej rę­kach. Pu­ści­ła je ze wstrę­tem i cof­nę­ła się aż pod swoje łóżko; pa­trzy­ła, jak nie­ży­wa Baśka osuwa się na pod­ło­gę bez życia, cicho i spo­koj­nie, do­kład­nie tak samo, jak wszyst­ko ro­bi­ła żywa Baśka. Pani Sę­dzi­mi­ro­wa usia­dła na łożu i przy­mknę­ła oczy. Ze wszyst­kich sił pra­gnę­ła się po­mo­dlić, cho­ciaż na chwi­lę, cho­ciaż tyle, by po­wie­dzieć Matce Bo­skiej, że to wszyst­ko dla Mi­chał­ka, że prze­cież ona musi ją ro­zu­mieć, bo sama zro­bi­ła­by to samo dla Pana Je­zu­sa. Nie­ste­ty, poza sty­gną­cym tru­pem w po­ko­ju to­wa­rzy­szy­ła jej je­dy­nie ciem­ność.

Za­ło­ży­ła na szyję od­na­le­zio­ny kru­cy­fiks i po­sta­no­wi­ła, że nigdy już go nie zdej­mie, po czym za­rzu­ci­ła na sie­bie koł­drę i wy­buch­nę­ła szlo­chem. Spę­dzi­ła na nim jesz­cze parę go­dzin, zanim po­ma­rań­czo­wa łuna za oknem nie przy­po­mnia­ła jej o ko­niecz­no­ści wy­do­by­cia z ciała Basi tego, o co fak­tycz­nie pro­si­ła wiedź­ma.

*

Nie pa­mię­ta­ła drogi, jaką po­ko­na­ła przed świ­tem do lasu u stóp Skieł­ka, ani dla­cze­go udała się aku­rat tam. Pa­mię­ta­ła tylko krót­kie, mgli­ste prze­bły­ski; cię­żar trupa Basi na ra­mie­niu, zmę­cze­nie, gdy prze­dzie­ra­ła się z nim przez po­ro­śnię­tą je­ży­na­mi i barsz­czem gę­stwi­nę, a potem że­la­zi­sty smród rzeź­ni i śli­ską sa­tys­fak­cję, gdy za po­mo­cą my­śliw­skie­go noża uwol­ni­ła z pier­si dziew­czy­ny rzecz, za którą z pew­no­ścią po śmier­ci trafi do pie­kła. Potem było mokre se­ple­nie­nie Marty, mem­la­ją­ce puste słowa po­cie­chy, prze­siąk­nię­te ro­dza­jem ja­kie­goś nie­zdro­we­go po­dzi­wu… a potem Zofia ock­nę­ła się w łożu, z Mi­chał­kiem w ra­mio­nach.

– Mama! – za­pisz­czał, szar­piąc ko­smyk jej wło­sów, spro­wa­dza­jąc jej umysł z po­wro­tem do rze­czy­wi­sto­ści z tej strasz­li­wej kra­iny kosz­ma­rów.

Zofia spoj­rza­ła na niego i uświa­do­mi­ła sobie, że nie ża­łu­je ni­cze­go, co dla niego uczy­ni­ła, jeśli mia­ło­by to przy­nieść mu zdro­wie. Od­wza­jem­ni­ła uśmiech chłop­ca.

– Tak, skar­bie – po­wie­dzia­ła. – To ja, twoja mama. Zro­bię dla cie­bie wszyst­ko, wiesz? Nie­dłu­go bo­le­ści i tiki nie będą cię już na­wie­dzać. Bę­dziesz mógł robić wszyst­ko, co mogą inne dzie­ci, a kiedy pój­dziesz do Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej, do­sta­niesz od ojca sza­blę Sę­dzi­mi­rów. Jest… pięk­na, wiesz?

Wy­tar­ła ukrad­kiem oczy. Nie chcia­ła, by Mi­cha­łek mu­siał wi­dzieć, jak pła­cze.

*

Ko­lej­ne dni postu mi­ja­ły spo­koj­nie, coraz zim­niej­sze i krót­sze. Zofia za­sta­na­wia­ła się nie­raz, czyja to pomoc, boska czy dia­bel­ska, po­zwo­li­ła jej ujść z tam­tym ohyd­nym czy­nem nie­zau­wa­że­nie; choć przez krót­ką chwi­lę we dwo­rze za­wrza­ło na wieść o nie­ocze­ki­wa­nym za­gi­nię­ciu mło­dziut­kiej pa­nien­ki słu­żeb­nej, plot­ki krą­żą­ce mię­dzy resz­tą dziew­cząt szyb­ko same zna­la­zły aż nadto wy­ja­śnień ta­jem­ni­czej sy­tu­acji.

“Ucie­kła z tam­tym my­śliw­czy­kiem spod Świd­ni­ka i żyją razem w Li­ma­no­wej.”

“Ukra­dła pani trzy pier­ścion­ki i prze­pa­dła, jak ka­mień w wodę.”

“Po­la­zła po kry­jo­mu na hu­lan­kę do go­spo­dy w noc świę­te­go An­drze­ja i tam jakie licho ją zdy­ba­ło, sama sobie winna.”

Sły­sząc każdą z tych plo­tek Zosia czuła bo­le­sne kłu­cie su­mie­nia, ale wy­star­czy­ło jedno spoj­rze­nie na Mi­chał­ka, by przy­po­mi­na­ła sobie, po co to wszyst­ko. Sam Mi­chał mie­wał się na­to­miast coraz le­piej; za­czął wię­cej cho­dzić, a od tam­tej kosz­mar­nej nocy ani razu nie drę­czy­ły go ani tiki, ani kosz­ma­ry. Szczę­śli­wa Zofia czę­ściej za­bie­ra­ła go do ogro­dów, gdzie mały zbie­rał ko­lo­ro­we li­ście i kasz­ta­ny, z któ­rych wie­czo­ra­mi razem z He­len­ką matka le­pi­ła mu za­baw­ki, ma­łych żoł­nie­rzy­ków na ko­niach i ptasz­ki o zło­ci­sto­czer­wo­nych pió­rach. Te słod­kie dni przy­nio­sły Zosi taką ra­dość, że wie­czo­ra­mi mo­dli­ła się je­dy­nie o to, żeby ten czas mógł trwać jak naj­dłu­żej.

Marta mil­cza­ła. Zosia wy­bie­ra­ła się do niej kil­ku­krot­nie pod osło­ną nocy, lecz stara nie kwa­pi­ła się wów­czas nawet otwo­rzyć jej drzwi.

– Precz – war­cza­ła tylko na nią zza ścia­ny, i tyle wy­cho­dzi­ło z tych wizyt.

Choć brak wie­ści na temat trze­ciej przy­słu­gi dawał jej wię­cej słod­kich, spo­koj­nych chwil, które mogła spę­dzić z dzieć­mi, w pani Sę­dzi­mi­ro­wej na­ra­sta­ła nie­pew­ność. Pierw­sze za­da­nie, choć nie­god­ne, dało się po pro­stu znieść i szyb­ko o nim za­po­mnieć. Dru­gie udało się tylko zrzą­dze­niem losu, a jego wspo­mnie­nia nadal świ­dro­wa­ły su­mie­nie Zofii jak zimne, ostre noże. Czym bę­dzie trze­cie? Ja­kich okrop­no­ści wię­cej za­żą­da od niej Marta?

Któ­rejś nocy z kolei Zofię zbu­dzi­ło okrop­ne prze­czu­cie. Nie tłu­ma­cząc wiele, ka­za­ła parze wy­rwa­nych z łóżka dziew­cząt słu­żeb­nych na­tych­miast spa­ko­wać rze­czy He­len­ki i z sa­me­go rana wy­ru­szyć z nią pierw­szą do­stęp­ną do­roż­ką do Za­mo­ścia, aby zło­ży­ła wi­zy­tę swej babce stry­jecz­nej i po­zo­sta­ła u niej na jakiś czas, naj­le­piej parę mie­się­cy. Wtedy też kosz­ma­ry Zofii przy­bra­ły po­stać tak prze­raź­li­wą, że nie była już w sta­nie nor­mal­nie spać, a noce spę­dza­ła na ko­ły­sa­niu w ra­mio­nach Mi­chał­ka, pół­przy­tom­nym wo­dze­niu wzro­kiem po stro­nia­cach ksią­żek z bi­blio­te­ki Ja­ku­ba, lub też coraz częst­szych wi­zy­tach u Marty.

Gdy w końcu drzwi do chaty cza­row­ni­cy uchy­li­ły się na jej pu­ka­nie, Zofię naraz ogar­nę­ła ulga, trwo­ga i dziw­na, nie­zdro­wa eks­cy­ta­cja. Drżą­cą ręką pchnę­ła nie­rów­ne deski i wkro­czy­ła w ciem­ność.

*

Zofia zmarsz­czy­ła brwi, raz jesz­cze stu­diu­jąc treść listu, jakby sta­ra­ła się od­kryć w nim dia­bła scho­wa­ne­go po­mię­dzy wier­sza­mi. Mu­sia­ła przy­znać, że jak na kogoś tak sta­re­go i w do­dat­ku śle­pe­go, Marta miała do­sko­na­ły cha­rak­ter pisma, lecz nie to bu­dzi­ło w pani Sę­dzi­mi­ro­wej naj­więk­szą po­dejrz­li­wość.

– A więc to jest trze­cia przy­słu­ga? – spy­ta­ła cicho, wo­dząc pal­cem po równo za­pi­sa­nym per­ga­mi­nie. – Mam pod­pi­sać się pod tym…

Marta łyp­nę­ła na nią znad kotła, w któ­rym bul­go­tał jakiś gęsty płyn o mdlą­cej, tłu­stej woni. Po­mie­sza­ła w na­czy­niu grubo cio­sa­ną cho­chlą z opa­lo­ne­go drze­wa.

– No, a jak ci po­wie­dzia­łam? Tak masz zro­bić.

– I wtedy…. czy wtedy…

Zro­bi­ło się jej słabo ze szczę­ścia.

– … Mi­cha­łek wy­zdro­wie­je?

Wiedź­ma prych­nę­ła po­gar­dli­wie i mach­nę­ła na nią swoją chudą, szpo­nia­stą łapą.

– A dyć. Wy­zdro­wie­je. Sma­ruj pod­pis, a w naj­bliż­szy nów, o pół­no­cy, przyjdź tu do mnie z dzie­cia­kiem. Wtedy od­pra­wię za­klę­cie.

Zosia po­now­nie prze­mknę­ła wzro­kiem po tre­ści listu. Był na tyle krót­ki, że zdą­ży­ła na­uczyć się go już na pa­mięć, jed­nak wo­la­ła raz jesz­cze go prze­śle­dzić, zanim pod­pi­sze – na­zwi­sko Sę­dzi­mi­rów było wiel­ce po­wa­ża­ne i Zosia wie­dzia­ła, że jeśli choć raz je spla­mi, pod­pi­su­jąc nim jakiś nie­for­tun­ny do­ku­ment, po­hań­bi tym samym dzie­dzic­two męża i syna.

– To prze­cież jest donos – po­wie­dzia­ła Mar­cie. – Na cie­bie. Mam po­świad­czyć, że ja i mój syn pa­dli­śmy ofia­rą two­jej strasz­nej klą­twy, którą wy­szep­ta­łaś na nas w ze­mście za słowa mo­je­go męża, i że to z two­jej winy Mi­cha­łek za­cho­ro­wał? I że wi­dzia­łam cię wie­lo­krot­nie, jak prze­mie­rzasz niebo w kie­li­chu, jak pro­wa­dzasz nocą po lesie młode dziew­ki na tańce z Nie­czy­stym, a przede wszyst­kim, że zna­la­złam w two­jej cha­cie zbesz­czesz­czo­ną ho­stię i ka­dzi­dło, słu­żą­ce do kon­tak­to­wa­nia się ze złymi du­cha­mi?

Marta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– No tak. Czy­tać nie umiesz?

– Po co? To zna­czy… – Zosia po­pra­wi­ła w za­du­mie za­pię­cie kon­tu­si­ka. – … czemu tego chcesz? Bę­dziesz miała kło­po­ty.

Twarz wiedź­my, jesz­cze przez chwi­lę sroga, roz­cią­gnę­ła się w na­głym uśmie­chu. Marta za­re­cho­ta­ła.

– Kło­po­ty? Mnie spalą na sto­sie, dziec­ko! “Kło­po­ty”, dobre sobie… wy wszy­scy, szlach­ciur­ki, tak lu­bi­cie wodę mącić? Nie myśl już nad tym tyle, dziec­ko, bo pra­wie czuć, jak ci dym usza­mi idzie. Mó­wi­łam ci, żem stara, a ze sta­ro­ści nie­wie­le po­cie­chy. Jak mi to do czaru po­trzeb­ne, to i życie dam, ale słowo speł­nię. Po­wtó­rzę: sma­ruj pod­pis pókim dobra, bo zaraz jesz­cze się roz­my­ślę i znowu ci z bie­sa­mi każę nocą tań­co­wać. Wiem co robię. Za­ufaj mi.

Zosia przy­gry­zła w za­du­mie ko­niu­szek rę­ka­wicz­ki na czub­ku ma­łe­go palca. Ode­tchnę­ła głę­bo­ko i zło­ży­ła na per­ga­mi­nie za­ma­szy­sty pod­pis.

*

Czas do wie­czo­ra nowiu dłu­żył się Zosi nie­mi­ło­sier­nie, lecz gdy już nad­szedł, wszyst­ko po­to­czy­ło się gład­ko. Le­d­wie udało się jej po­ło­żyć do łóżka He­len­kę, wciąż pod­eks­cy­to­wa­ną po po­wro­cie od ciot­ki z Za­mo­ścia, a pora już była tak późna, że naj­wyż­szy czas był wy­ru­szać w drogę. Ubra­ła Mi­chał­ka cie­pło, po­da­ła mu pół kie­lisz­ka lau­da­num na po­wstrzy­ma­nie tików, osio­dła­ła swo­je­go wa­łasz­ka i krót­ko przed pół­no­cą już pu­ka­ła w drzwi Marty z chłop­cem w ra­mio­nach.

Stara wy­da­wa­ła się tej nocy wy­jąt­ko­wo ser­decz­na, choć zmę­czo­na. Pach­nia­ła dymem i prze­tra­wio­nym bim­brem, jakby cały dzień coś świę­to­wa­ła.

– A cio to zia mały ka­wa­lel tu psi­sied? – za­mem­la­ła na widok Mi­chał­ka. – Cio to zia mały, psiś­toj­ny panić?

Chłop­czyk za­drżał i wtu­lił się w ra­mio­na matki, wy­raź­nie prze­stra­szo­ny, jed­nak Marta nie zda­wa­ła się zra­żo­na. Wy­cią­gnę­ła do Zosi ręce w chci­wym ge­ście, za­gar­nia­jąc do sie­bie po­wie­trze szpo­nia­sty­mi pa­lu­cha­mi. Pani Sę­dzi­mi­ro­wa mo­gła­by przy­siąc, że wy­glą­da­ły wą­tlej i były jesz­cze bar­dziej wy­krę­co­ne, niż ostat­nio.

– A więc to jest nasz Mi­cha­łek. Daj mi go.

Zosia za­wa­ha­ła się. Marta, Marta, dia­bła warta, przy­po­mnia­ła sobie słowa pio­sen­ki, jed­nak na­cisk w spoj­rze­niu bla­dych oczu Marty był nie­ustę­pli­wy. Poza tym, czy nie po to tu przy­szła? Po­da­ła dziec­ko wiedź­mie. Gdy tylko ra­mio­na sta­ru­chy za­mknę­ły się na chłop­cu, jego buzia na­tych­miast wy­krzy­wi­ła się w płacz­li­wym gry­ma­sie roz­pa­czy. Wy­cią­gnął ręce do matki i za­łkał gło­śno, jed­nak Marta nie po­zwo­li­ła Zofii utu­lić go po­now­nie.

– Do­brze, ko­cha­na. Teraz to już bę­dzie tylko spra­wa mię­dzy mną, a nim. Nikt inny nie może prze­by­wać z nami w izbie. Po­cze­kaj na ze­wnątrz. Za pięć zdro­wa­siek po­win­no być po wszyst­kim.

Po tych sło­wach wy­pchnę­ła zdez­o­rien­to­wa­ną dziew­czy­nę za drzwi i nim Zosia się obej­rza­ła, w drzwiach za­chro­bo­tał sko­bel. Pani Sę­dzi­mi­ro­wa opu­ści­ła bez­rad­nie wy­cią­gnię­tą ku nim rękę i zro­bi­ła dwa kroki w tył. Usły­sza­ła zza ścia­ny gło­śny płacz Mi­chał­ka i ciche mam­ro­ta­nie Marty. Jej serce za­drża­ło. “A jeśli on tego nie wy­trzy­ma? A co, jeśli do­sta­nie tików i już nigdy się nie ock­nie, jak ostrze­gał dok­tor?”. Sły­sza­ła, że jej synek od­cho­dzi od zmy­słów ze stra­chu i przez krót­ką chwi­lę my­śla­ła nad tym, by wy­wa­żyć drzwi i prze­rwać to, co dzia­ło się we­wnątrz, co­kol­wiek by to nie było, jed­nak w porę oprzy­tom­nia­ła. “Nie. nie po to zro­bi­łaś… to wszyst­ko, by teraz się wy­co­fać. Za­sia­łaś ziar­no. Czas ze­brać plon”.

Naraz we­wnątrz cha­łu­py coś huk­nę­ło nie­mi­ło­sier­nie, jakby ude­rzył tam pio­run, z okien bły­snę­ło ośle­pia­ją­ce świa­tło, a drzwi wy­le­cia­ły z za­wia­sów z su­chym trza­skiem, lą­du­jąc na li­chej grząd­ce z ka­pu­stą. Po­wie­trze na ze­wnątrz prze­nik­nął smród siar­ki. Zofia krzyk­nę­ła w prze­stra­chu i zanim zdo­ła­ła po­my­śleć, co robi, rzu­ci­ła się do środ­ka.

– Mi­chał! – krzyk­nę­ła ła­mią­cym się gło­sem, szu­ka­jąc po ciem­nej izbie ja­snych wło­sów synka. – Mi­chał, je­steś tu?

Wnę­trze do­mo­stwa było czar­ne od sadzy, a jego wy­po­sa­że­nie wa­la­ło się po izbie w cał­ko­wi­tym bez­ła­dzie. Trud­no było stwier­dzić, czym są ciem­ne kształ­ty wy­ście­ła­ją­ce pod­ło­gę, jed­nak wzrok Zosi od­na­lazł w tym bez­ła­dzie dwa jasne punk­ty.

– Mamo – wy­szep­tał do niej zna­jo­my gło­sik. – Tutaj, mamo!

Serce Zosi za­la­ła fala ulgi. Po­ty­ka­jąc się o zglisz­cza, do­pa­dła drob­nej syl­wet­ki Mi­chał­ka i po­rwa­łą ją w ra­mio­na.

– To ty, synku! Ty ży­jesz! Ty ży­jesz, praw­da?

Za­sy­py­wa­ła go po­ca­łun­ka­mi, ścią­ga­jąc z jego skóry gorz­ką sadzę. Wi­dzia­ła, jak się uśmie­cha. Wy­glą­dał na rów­nie szczę­śli­we­go, co ona, jakby i z jego serca spadł jakiś nie­wy­obra­żal­ny cię­żar.

– To ja, mamo. Żyję. Tak mi… tak mi dziw­nie…

Kątem oka Zofia do­strze­gła dru­gie ciało, na­le­żą­ce do Marty. Z po­cząt­ku są­dzi­ła, że stara nie żyje, jed­nak ciche char­cze­nie zdra­dzi­ło jej płyt­ki od­dech. 

– Chodź­my stąd – wy­szep­ta­ła chłop­cu na ucho, po czym od­wró­ci­ła się na pię­cie i ostat­ni raz prze­kro­czy­ła próg Marty, pewna, że choć­by stało się naj­gor­sze, już nigdy tam nie po­wró­ci.

*

Ko­lej­ne dni były ra­do­sne ni­czym Boże Na­ro­dze­nie. Odkąd Mi­chał Sę­dzi­mir po­wró­cił z cha­łu­py wiedź­my, każ­de­go dnia uczył się paru no­wych słów, nad­ga­nia­jąc z na­wiąz­ką za­le­gło­ści, jakie na­ło­ży­ła nań cho­ro­ba; nie minął mie­siąc, jak bie­gał, ska­kał i bawił się z He­len­ką zu­peł­nie tak, jakby był zdro­wy od za­wsze. Ani razu nie drę­czy­ły go tiki ani omdle­nia, a nocą spał jak anio­łek. Zofia spro­wa­dzi­ła dla niego do dworu ku­cy­ka, by po mału mógł uczyć się jeź­dzić konno; na­pi­sa­ła też Ja­ku­bo­wi długi, ra­do­sny list, pro­sząc go, by wobec ta­kie­go cudu ra­czył wró­cić do domu wcze­śniej, a także po­wy­rzu­ca­ła wszyst­kie bu­tel­ki lau­da­num, jakie od­na­la­zła w kre­den­sach i piw­ni­cy. Czuła się tak szczę­śli­wa, jak nie­mal za­po­mnia­ła, że da się być. Nie były w sta­nie zmą­cić tego nawet bez­czel­ne uwagi pia­stu­nek, że to nie­na­tu­ral­ne, by czte­ro­let­ni chłop­czyk, w do­dat­ku do nie­daw­na nie­mo­wa, już teraz za­czy­nał czy­tać i pisać, ani dziw­ne ry­sun­ki, jakie Zosia znaj­do­wa­ła cza­sem pod jego łó­żecz­kiem.

Dwa ty­go­dnie póź­niej, w dro­dze na nie­dziel­ną mszę, pani Sę­dzi­mi­ro­wa za­uwa­ży­ła przez okno do­roż­ki nie­wiel­kie zbie­go­wi­sko na placu tar­go­wym. Nad tłu­mem, są­cząc z do­go­ry­wa­ją­ce­go stosu, uno­sił się dym. Na jego widok Zosi zro­bi­ło się jakoś nie­swo­jo. Choć po­nie­kąd spo­dzie­wa­ła się tego wi­do­ku, odkąd pod­pi­sa­ła list Marty, do jej żo­łąd­ka spły­nął jakiś dziw­ny, zimny cię­żar.

– Co się tam stało? – spy­ta­ła od nie­chce­nia woź­ni­cy, uda­jąc uprzej­me za­in­te­re­so­wa­nie.

Stary, wą­sa­ty rusin splu­nął na zie­mię. Prze­że­gnał się.

– Wiedź­mę spa­li­li, a tfu. Starą, bez­zęb­ną Martę, niech psy z nią w pie­kle tań­cu­ją. Z sa­me­go Tar­no­wa bi­skup pismo na nią wydał. Nic dziw­ne­go, przez całe życie gra­bi­ła sobie na to, co ją spo­tka­ło. Ponoć czary rozum jej ode­bra­ły.

Od­wró­cił do Zofii swoje za­ro­śnię­te, po­nu­re ob­li­cze i zni­żył głos do ochry­płe­go szep­tu.

– Ga­da­li, że gdy przy­szli ją za­brać, nawet się nie bro­ni­ła. Sie­dzia­ła w swo­jej roz­wa­lo­nej cha­łu­pie, brud­na jak nie­bo­skie stwo­rze­nie i kwi­li­ła jak małe dziec­ko. Miała spa­zmy i tiki, i je­dy­ne co, to “Mama, mama”, jakby inne słowa z łba jej wy­mio­tło…

Koniec

Komentarze

Bar­dzo mocne opo­wia­da­nie, gra­tu­lu­ję. Motyw ze zna­ne­go filmu z Lu­izja­ny (”Ske­le­ton Key”), ro­zu­miem – za­mie­rzo­ny?

Opo­wia­da­nie ma świet­nie zbu­do­wa­ną fa­bu­łę z wię­cej niż po­praw­nym plot-twi­stem. Samo to jest na tym por­ta­lu rzad­ko­ścią. Po­ka­za­ny (fa­bu­lar­nie) me­cha­nizm dzia­ła­nia czar­nej magii na po­zio­mie (moim zda­niem) prze­wyż­sza­ją­cym nawet wielu kla­sy­ków.

Bie­gnę po­stu­lo­wać o bi­blio­te­kę.

Pokój – szczę­śli­wość; ale bo­jo­wa­nie Byt nasz pod­nieb­ny

Po pierw­sze, dzię­ku­ję za gra­tu­la­cje. :) Po dru­gie – po­dej­rze­wam, że tak, z tym, że po­dob­ne­go filmu nie ko­ja­rzę. Po­mysł na­su­nął mi się przy oka­zji któ­re­goś opo­wia­da­nia Jacka Pie­ka­ry, gdzie spo­dzie­wa­łam się po­dob­ne­go za­koń­cze­nia, choć osta­tecz­nie oka­za­ło się ono inne.

Cześć,

 

Rze­czy­wi­ście, cie­ka­we i wcią­ga­ją­ce to opo­wia­da­nie. Dobry “kli­mat”, nie­złe za­koń­cze­nie, po­mi­mo in­spi­ra­cji in­ny­mi (innym) au­to­ra­mi jest też dość ory­gi­nal­ne. 

Je­stem dość słaby w kwe­stii po­słu­gi­wa­nia się nie­na­gan­ną pol­sz­czy­zną i zaj­rzą tu za­pew­ne lepsi eks­per­ci:), ale warto prze­ana­li­zo­wać tekst jesz­cze raz pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym, bo gdzieś tam bo­daj­że w dwóch wy­ra­zach “zja­dło” li­ter­ki, czy tro­chę dziw­nie brzmi mi np. zda­nie: “Czuła się tak szczę­śli­wie, jak nie­mal za­po­mnia­ła, że da się być”, ale może się mylę;)

 

Po­zdra­wiam!

 

 

No, na­praw­dę wiel­ka szko­da, że tekst nie zy­skał na­le­ży­tej mu uwagi; za co chyba i ja po­wi­nie­nem nie­ja­ko prze­pro­sić, skoro przy­cho­dzę tu do­pie­ro w 3 ty­go­dnie po pre­mie­rze (a prze­cież to mój Dyżur). Do rze­czy więc…

Jest spraw­nie na­pi­sa­ne; parę błę­dów niżej wy­pi­sa­łem, choć jest ich na pewno tro­chę wię­cej, ale w za­sa­dzie to nie­wie­le; poza tym ład­nie bu­du­jesz ten sar­mac­ki kli­mat – przede wszyst­kim sty­lem wy­po­wie­dzi, bo sa­me­go sar­mac­kie­go słow­nic­twa jest tam chyba tro­chę mniej.

Opo­wia­da­nie ma też so­lid­ny po­mysł. Naj­pierw wiedź­ma i trzy po­le­ce­nia – tu mi mi­gnę­ły mi opo­wie­ści o dżi­nach, mi­gnął mi Ti­te­li­tu­ry, mi­gnął rów­nież Wiedź­min Trze­ci (dwu­krot­nie zresz­tą, bo i sar­mac­ki kli­mat w jego mi­sjach też był ;P). Tu, mam wra­że­nie, mo­głaś to tro­chę le­piej ro­ze­grać, bo same za­da­nia są po­trak­to­wa­ne odro­bi­nę skró­to­wo – tu mam na myśli szcze­gól­nie pierw­sze, gdzie prze­ska­ku­jesz w mo­men­cie przyj­ścia na bal i aż się pro­si­ło­by, żeby opi­sać go tro­chę bar­dziej, tak celem pod­bu­do­wa­nia tej grozy. Dru­gie po­le­ce­nie jest ro­ze­gra­ne już do­brze, choć mo­gło­by być le­piej; tzn. gdyby wcze­śniej wię­cej czasu po­świę­cić Ba­sień­ce, toby jej ofia­ra wy­brzmia­ła bar­dziej. Ta­kich prze­sko­ków masz tro­chę wię­cej, tak mi się wy­da­je, a z dru­giej stro­ny bar­dzo dużo czasu po­świę­casz na roz­my­śla­nie Zosi o jej czy­nach i grze­chach – i tu ak­cen­ty można by roz­ło­żyć ina­czej.

No i po­mysł drugi, to jest “ozdro­wie­nie” chłop­ca też fajny; cho­ciaż twi­stu za­czą­łem się do­my­ślać już wcze­śniej, w za­sa­dzie gdy Marta za­czę­ła glę­dzić o mło­do­ści/sta­ro­ści. Cho­ciaż spo­dzie­wa­łem się, że to Zosia pad­nie ofia­rą czaru, jako ta trze­cia przy­słu­ga; by­ło­by to chyba nawet bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce, jak wi­dzi­my jej per­spek­ty­wę, gdy to ją pró­bu­ją wrzu­cać na stos. Ale to Twoje też jest fajne – i przy­znam, że faj­nie zro­bi­łaś też Mi­chał­ka, który od razu wydał się dziw­ny po prze­bu­dze­niu (tzn. po pro­stu mówił; wcze­śniej nigdy nie mówił).

No i to tak; opo­wia­da­nie zde­cy­do­wa­nie bi­blio­tecz­ne i zaraz po­sta­ram się tu ścią­gnąć kogoś, żeby je prze­czy­ta­li. A jakby po­szło wcze­śniej na betę (i nie utknę­ło bez czy­tel­ni­ków :ccc) to przy mniej­szych lub więk­szych zmia­nach pew­nie nawet o Pióro mo­gło­by się po­ku­sić.

izby po­la­na rzu­ca­ły

Po­la­na?

się­gnę­ła do ręki sta­ru­chy

Tro­chę źle to brzmi.

tiki

Za­sta­na­wiam się, czy nie ma ja­kie­goś pol­skie­go albo sta­ro­pol­skie­go okre­śle­nia. Tiki brzmi tro­chę no­wo­cze­śnie, zresz­tą to chyba za­po­ży­cze­nie z fran­cu­skie­go.

bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła stwo­rzy

stwo­rzyć

dziew­czy­nę.”.

wy­star­czy jedna krop­ka, za cu­dzy­sło­wem.

To­wa­rzy­szył temu dziw­ny nie­po­kój, jakby dia­ble szpo­ny dra­pa­ły w nią od środ­ka. Tak bar­dzo chcia­ła my­śleć o czymś do­brym, lub cho­ciaż nie­win­nym, ale wie­dzia­ła, że jeśli nie speł­ni bluź­nier­cze­go ży­cze­nia Marty, całe jej wcze­śniej­sze po­świę­ce­nie pój­dzie wni­wecz. Wy­obra­ża­ła sobie, czym to zrobi – pi­sto­le­tem, a może nożem? Może tru­ci­zną? Nie wie­dzia­ła. Nie po­tra­fi­ła wy­obra­zić sobie sie­bie od­bie­ra­ją­cej życie in­ne­mu czło­wie­ko­wi. To było ni­czym kosz­mar­ny sen.

Tu masz tro­chę po­wtó­rzeń: dwa razy dia­bel­ne po­rów­na­nia dwa razy wy­obra­zić, które nie wy­glą­da­ją na ce­lo­we, a przy­naj­mniej brzmią tro­chę źle.

Слава Україні!

Fajna hi­sto­ria. W więk­szo­ści stan­dar­do­wa – pak­to­wa­nie z siłą nie­czy­stą w za­mian za zdro­wie dziec­ka, ale koń­ców­ka od­bie­ga od sche­ma­tu, twist bar­dzo ładny.

Zdzi­wi­ło mnie, że Mi­cha­łek miał wła­sną sy­pial­nię. Coś ta­kie­go chyba długo nie było prak­ty­ko­wa­ne, nawet na dwo­rach szla­chec­kich.

ślicz­na buzia Zosi Sę­dzi­mi­ro­wej,

I że nar­ra­tor wy­ra­ża się o bo­ha­ter­ce jak o dziec­ku, cho­ciaż to pani na wło­ściach, żona szlach­ci­ca, kilka razy zdą­ży­ła być w ciąży…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Cie­ka­we :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ki za uwagi :)

Nowa Fantastyka