- Opowiadanie: enakin - Planeta lalek 1/3

Planeta lalek 1/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Planeta lalek 1/3

1.

Wykorzystuje cię. Raz wpędzony w ruch podporządkowuje w każdej płaszczyźnie. Żywi się twoją krwią. A przecież czujesz jego obecność. Wyczuwasz. Zaczynasz węszyć i zadajesz niewygodne pytania lub takie, do których pasuje tysiąc różnych od siebie odpowiedzi.

 

Właściwie powinienem był użyć liczby mnogiej, czyli że jeszcze raz. Wykorzystują cię. Wpędzone w ruch żywią się tobą. I co? Z jednej strony żyjesz na baterię, która kiedyś się w końcu wyczerpie, z drugiej sam taką baterią jesteś. Kwadrat. A może koło.

 

Freddy, mój brat, mówi, że to jednak coś więcej. Coś, czego doświadczają tylko jednostki, a więc potencjalnie każdy. Pewnego dnia zasugerował wspólną podróż w celach ontologicznych. Długo przygotowywaliśmy się, nie mogąc wszystkiego zrozumieć, aż wybór całkowicie padł na tę planetę. Szczegółów nie pamiętam, ale udało nam się urodzić nawet w jednym domu. Siedzi właśnie pochylony nad książką, która okaże się kolejnym kłamstwem. Rzuci nią wtedy w kąt i pójdzie po następną, a gdy braknie mu pieniędzy, posprząta i sprzeda te posprzątane.

 

Zdarzyło się już, że dwóch braci chciało ogarnąć to w rozmowie podczas spaceru, bo napotkane pomysły bywają niezwykłe i czarujące. Argumentując wszelako istotę, przekonani o niesłychanym pięknie oraz nieskończoności, a co za tym idzie absolutnej abstrakcji w najmniej oczekiwanych momentach, dostrzegli znak, że to KONIEC. Musieli zawrócić, a jeden z nich później pisał wiersze.

 

Piję kawę. Z cukrem i spienionym w mikserze oraz odgrzanym w mikrofalówce chudym mlekiem. Palę. Zastanawiam się, co by tu zjeść i wybieram truskawkowy dżem. Nawet smaczny, ale pod warunkiem, że pod spodem jest więcej masła, a grzanka jeszcze ciepła.

 

Wykonać plan. Krytycznie mierzę z przechylonej głowy w lustro nad umywalką. Trzymam w napięciu i puszczam. Wybucham śmiechem. Choć mało angażuję się, wypełniam obowiązki, by nikt nie miał mi nic do zarzucenia. Od wszelkich ugrupowań staram się zresztą trzymać z daleka.

 

Harry? Freddy woła z sąsiedniego pokoju. Jest jeszcze kawa?

 

Jest, odpowiadam, ale musisz po nią tu przyjść.

 

Freddy to chłopiec z brązowymi lokami do ramion. Bystre oczy zwykle chowa pod grzywką. Mam problem, mówi, zacząłem się bać. Przechyla dzbanek nad filiżanką, którą trzyma w drugiej ręce.

 

Czego się boisz? Pytam.

 

Tego, co może się zdarzyć. Śniło mi się, że wskoczyłeś do czarnej wody i nie wypłynąłeś na powierzchnię, a ja nie zrobiłem nic, żeby cię uratować. Stałem tylko i przyglądałem bąbelkom.

 

To straszne, mówię. I co teraz?

 

Nic. Freddy dopija ostatniego łyka, a następnie odkłada filiżankę na stół. Ta najpierw nieśmiało zaczyna dygotać, po czym wpada w wir hałaśliwie, zrywa się i trzask! Rozpryskuje w drobny mak na podłodze. Z daleka dobiega silnik samolotu. Po chwili kolejny, a za nim cały batalion. Świstem przecinają powietrze, tratatata, wiertarką w mózg.

 

Skaczemy do okna. Zewsząd pełno dymu i kurzu, zamieszanie, huk, krzyk, płacz, wrzask, szczekanie psów, alarmy, dzwonki porzuconych telefonów. A wszystko to przeplecione kolorowym błyskiem iluminacji jak w wesołym miasteczku.

 

Bomby! Krzyczę z niedowierzaniem.

 

Mała dziewczynka biegnie ulicą i płacze. Wtem ziemia wyrzuca ją w powietrze. Przygnieciona siłą podmuchu, upada. Wstaje. Jedną ręką odgarnia włosy z czoła, drugą nie może zrobić nic. Kikut sterczy i tryska krwią. Dziecko podnosi oderwaną kończynę i biegnie dalej.

 

Szybko!

 

Lecimy korytarzem w dół wzdłuż stromej kondygnacji z kamienia. Za nami trzęsie się i rozpada. Odłamki biją w twarz. Dobiegamy do drzwi otwierających pomieszczenia podgruntowe. Zamknięte. Cholera, nie mamy kluczy. Odsuń się, mówię. W rogu przy ścianie biegnie rura o średnicy mniej więcej łokcia, sięgam za nią po omacku, wydobywam siekierę. Biorę zamach. Kłódka ustępuje dopiero za drugim razem. W piwnicy jest właz do schronu przygnieciony żelastwem, które odrzucamy w oka mgnieniu. Po kolei, on pierwszy, schodzimy po drabinie w dół. Zamykam klapę. Cisza.

 

I ciemno jak w dupie. Żyjesz? Pytam.

 

Mhm. Freddy nienaturalnie oddycha, jakby nie mógł złapać tchu. Cały drży i to coraz szybciej. Czuję pot. Hej młody, co ci jest?

 

Nie wiem, ale długo tak nie wytrzymam. Krztusi się. Kaszle. Wciąga powietrze, a w końcu głośno wydycha. Oparty o ścianę, z nogami podkurczonymi w kolanach, dłońmi zasłania twarz. Podchodzę po omacku i siadam obok.

 

Wyobraź sobie przestrzeń, szepcę. Niech to będzie morze. Wiatr smaga twoją twarz, a fale rozbijają się o brzeg i nawracają, by dotknąć innej półkuli. Słyszysz to? Usłysz.

 

Nad morze jeździliśmy, będąc dziećmi, w wakacje do wujka Joe. Na samo wspomnienie robi mi się coś tak iluzorycznie dziwnego, jakbym nagle miał wszystko pojąć i stać się pasującą częścią.

 

Było upalne lato. Posiadłość wujka Joe stała na skarpie, otoczona tysiącem uroczych jabłonek. Jabłka w tym czasie stanowiły podstawowy składnik spożywczy (konfitura, kompot, racuchy) i nikt nie przyrządzał ich tak doskonale jak ciocia Nancy. Z tego też powodu, biedny wuj wiele godzin spędzał w wychodku. Obszerny, drewniany, z otwartym na tyłach zbiornikiem, z którego prowadziły kanaliki nawożące sad. Pewnego dnia, bawiąc się na plaży, znaleźliśmy lunetę z królewskim logo. Wyglądała na bardzo starą i w trosce, by nie zabrał nam jej nikt z dorosłych, ukryliśmy ją w chochole za sławojką. Nie przewidzieliśmy, że słońce przebije soczewkę i podpali siano, a dla siedzącego w szalecie wuja jedyną drogą ucieczki będzie nur w szambo.

 

Harry?

 

Co jest?

 

Niedobrze mi. Chwyta się za brzuch i gwałtownie skręca głową w bok. Z ust wypływa mu gęsty płyn. Robi się cieplej i śmierdzi.

 

Nie bój się, podtrzymuję na duchu. Tu jesteśmy bezpieczni.

 

Zwija się w kłębek. Drgawki przechodzą przez niego jeszcze jakiś czas, po czym zasypia. Oddech uspokaja się.

 

Kilka dni po tym wydarzeniu, wujek Joe wpadł w pułapkę na niedźwiedzia, którą zastawiliśmy z bratem w dąbrówce, mimo że w tych stronach nigdy nie słyszano o niedźwiedziach. Przez pół dnia wisiał głową w dół i czekał, aż ktoś go zdejmie.

 

(cdn)

Koniec

Komentarze

Nie lepiej byłoby napisać całość i dopiero umieścić? Gdyby nie tytuł, zupełnie bym nie wiedział, o co chodzi, a nawet teraz nie śmiem czegokolwiek interpretować. Narracja ciekawa, tzn. czytało się momentami fajnie, choć nie bardzo wiadomo o czym. I wyróżniaj dialogi - po to są myślniki czy cudzysłowy.

dziękuję za komentarz, troszkę mnie ponosi w eksperyment, pzdr :))

Podbijam, czemu to jest dzielone na części? Jeśli wszystkie są takie krótkie, to działanie zupełnie bez sensu.

Dialogi, dokładnie, zrób coś z nimi.

"Lecimy korytarzem w dół wzdłuż stromej kondygnacji z kamienia" - biegniemy chyba, jak byłem mały to się mówiło "lecę" zamiast "biegnę" ale mnie w szkole nauczyli inaczej.

"Stałem tylko i przyglądałem bąbelkom." chyba zgubiłaś "się"

"Pewnego dnia, zasugerował wspólną podróż w celach ontologicznych." zdanie mistrz jak dla mnie. Będzie mi się śniło po nocach.

Za mało na ocenę. Popraw błędy. Czekam na dalszy ciąg.

Eksperyment z definicji wymaga łamania pewnych zasad. Dialogi są wyodrębione spacją lub przecinkiem, a słowami bawię się świadomie i nie gubię ich. Lubię mój styl i cieszę się, że mogę czasem komuś sprawić nim radość. Taka moja mała dogma ;))

Dziękuję za poświęcony czas, a ciąg dalszy wkrótce :))

"wyodrębnione" miało być :D:D:D

Być może udało mi się domyśleć, co dalej, ale zobaczymy.

Ja na razie niewiele z tego rozumiem, ale styl mi się podoba i niektóre sceny sa bardzo fajne. Ta z wujkiem w klopie i z dziewczynką odgarniajacą włosy. Czekam na kolejna część.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nienajgorsze. Chociaż fragment jest zbyt krótki, zeby więcej coś powiedzieć. Zobaczymy, co przyniesie reszta.

Nowa Fantastyka