
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział 0: Prolog
I Dziwne światła, dziwne istoty (1961)
Tej jesieni na południu stanów New Hampshire i Mine działo sie wiele dziwnych i niemożliwych do racjonalnego wytłumaczenia zjawisk. Zagadkowe nocne światła pojawiały się znikąd nad Portsmouth, o czym donosiła kilkukrotnie lokalna prasa, a w ramówce lokalnego radia umieszczono nawet emitowaną we wtorki i piątki wieczorem audycję „tajemnice natury", która traktowała głównie o UFO i ich ewentualnym pochodzeniu. Dziwne zjawiska widoczne były od lata także w Dover, Somersworth i wielu innych miejscowościach na wschodnim wybrzeżu, aż do Portland oraz Convay dalej na północy. Zaczęto wręcz używać nazwy „trójkąt UFO"
We wtorkowy wieczór Betty i Barney słuchali w samochodowym radiu jak dr Malcolm Strom starał się dowieść, że dziwne nocne światła to zwyczajne pioruny kuliste, które związane są z późnoletnim okresem burzowym, sztuczne satelity albo planeta Wenus, co absolutnie nikogo nie przekonywało, a świadczyły o tym krytyczne telefony w trakcie audycji. Był może kwadrans po dziesiątej, bo audycja 'tajemnice natury' jeszcze ani razu nie została przerwana muzyką. Hillowie wracali z krótkiego, jednodniowego urlopu, czy raczej wypadu do Quebecu międzystanową drogą nr 3 i przebyli już ponad połowę zaplanowanej trasy. Barney chciał dojechać do Lancaster, żeby wbić się na stanową drogę nr 2, i potem szesnastką wprost przez park narodowy „Białe Wzgórza" dojechać do domu w Portsmouth. Liczył, że krótko po północy siądzie w swoim ulubionym fotelu ze szklaneczką Jacka Daniesa.
Na kolanach miał mapę drogową i wiedział, że minęli właśnie rozbudowane bardziej na wschód od drogi miasteczko Groveton, gdy nagle Betty krzyknęła:
– Ale jasny satelita! Popatrz jak świeci!!
– Gdzie? – Barney odruchowo nacisnął z lekka pedał hamulca w swoim beżowym Buicku Skylark i zaczął rozglądać się bacznie. Na drodze widział przed sobą światła dwóch, może trzech samochodów, z tyłu zdawało mu się, że jedzie ciężarówka, ale chyba była bardzo daleko.
– No po prawej stronie. Ooo!!! Zobacz, chyba się porusza! – Betty, która większą część drogi była mało rozmowna, nagle zaczęła strasznie się ekscytować.
Zobaczył i już wiedział, że to nie satelita. Zatrzymał auto na poboczu drogi i wyjął ze schowka rewolwer. Bał się niedźwiedzi, a ponoć w tych terenach zdarzały się nader często. Zabrał też lornetkę – Betty woziła ją wszędzie odkąd jej siostra zobaczyła dwa miesiące temu UFO. Wyszli przed auto stając w snopie świateł reflektorów. Betty patrzyła przez lornetkę na dziwne światło, które powoli zmieniało swoja pozycje na niebie; zmieniało też kolor i intensywność świecenia.
– To jest kula! Albo nie!! Raczej dysk. – ekscytowała się Betty patrząc przez lornetkę. – I zbliża się! Wyraźnie widzę, że to dysk… czerwony. Teraz pomarańczowy…
Barney nie miał lornetki ale też dobrze już widział, że dziwne światło zbliża się sunąc powoli zygzakiem nad drogą. Widział zarys krawędzi latającego talerza, gdy nagle światło stało się rozmazane i umknęło gdzieś w górę… Pozostała tylko ciemność.
***
Hillowie ocknęli się równocześnie na siedzeniach swojego auta, przy czym to Betty siedziała na miejscu dla kierowcy. Gdy już zamienili się miejscami, auto zapaliło bezproblemowo, a światła reflektorów rozjaśniły pobocze. Pobocze wąskiej, szutrowej drogi, nie zaś czarnej, asfaltowej i szerokiej drogi międzystanowej. Barney ruszył powoli rozglądając się bacznie, by po około dwustu metrach dojechać do skrzyżowania z inną drogą, gdzie widoczna była oświetlona przez lampy samochodu rdzewiejąca tablica kierunkowa. W prawo odchodziła Page Hill Road i, jak się okazało, jechali Lost Nation Road. Barney szybko zapalił lampkę i rozłożył mapę. Przy okazji zauważył, że beżowe spodnie garnituru ma bardzo zabrudzone i pogniecione.
-Jakim cudem…. Jak nas tu przygnało? – mamrotał pod nosem studiując mapę. – Toż to blisko 3 mile od trójki…
-Pojedziemy tu! – wskazał po kilku sekundach kierunek na prawo – za trzy, może cztery mile będziemy w Lancaster.
Ruszył zadowolony z siebie, prawie zapominając, że jakimś cudem znaleźli się kilka mil od głównej drogi, gdy z cicho bzyczącego radia padły słowa:
– Mamy już pół godziny po północy, i jest już 20 września 1961 roku. Teraz zagramy „The Class" w wykonaniu Chubby Checkera!
Hillowie zdębieli. Spojrzeli na siebie i zobaczyli wyraźnie przerażenie w swych oczach.
Dalsza droga przeszła bez żadnej rozmowy. Słuchali radia. Barney czasami zwalniał i zerkał na mapę. Do domu dotarli krótko po trzeciej i natychmiast bez słowa poszli spać po pospiesznej i powierzchownej tylko toalecie.
Pierwsza noc minęła bezproblemowo. Kłopoty zaczęły się później.
-Znowu mi się to sniło! Barney, ja już nie daje rady!! – łkała Betty podając mężowi tosty któregoś grudniowego ranka.
– Znowu to samo? – zapytał patrząc ze współczuciem znad płachty „The New Hampshire Gazette".
– Tak. Znowu te dziwne istoty, jak nas rozbierają w tym białym pokoju ich latającego spodka, jak wyciągają Ci sztuczną szczękę swoimi łapami, jak drapią mnie tymi igłami, tną włosy i paznokcie! – łkała coraz bardziej – jak patrzą tymi swoimi skośnymi oczami i świergolą między sobą!!!
Gdy kończyła smarować morelową marmoladą ciepły chleb, Barney odłożył gazetę i podszedł do żony tuląc ją czule.
-Ja też mam dziwne sny, ja też nie mogę zapomnieć tego zdarzenia na drodze. Ciągle myślę o tym, myślę co stało się przez te dwie godziny i jakim cudem przeniosło nas o kilka mil na południe?! Myślę o tych dziwnych światłach na niebie. Nie mogę przestać! Mam już przez to rozstrój żołądka, nie mogę skupić się w pracy… Doktor mówi, że mam chyba wrzody. – zaśmiał się nerwowo – Myśli, że się upijam codziennie i przez to kłopoty z żołądkiem… I jeszcze to zgrubienie pod łopatką! – chciał tam sięgnąć ręką ale nie mógł – Co to może być? Guz jakiś, czy coś…
II Emilcin (1978)
Jan Wolski wstał skoro świt. Naciągnął spodnie na kalesony, założył zapinaną na guziki drelichową bluzę, a wychodząc na gumno naciągnął gumowce i przykrył głowę czapką z daszkiem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, przecież gadzinę nakarmić trzeba i to jeszcze zanim samemu siądzie się przy kubku gorącej, osłodzonej zbożowej kawy. Była środa, więc musiał pojechać rano do Komaszyc, bo zostawił tam w poniedziałek u Władzia dwa metry pszenżyta do ześrutowania, no i trzeba było śrutę zabrać nazad.
Gdy ogarnął już wszystko i zjadł kromkę chleba, zaprzągł Baśkę do furmanki, siadł przy dyszlu i chwilę zastanawiał się czy założyć burty ale nie chciało mu się zbytnio. Śmignął batem delikatnie po zadzie konia i cmoknął. Słonce było już wysoko, a że był maj to i grzało miło od przodu.
Wolski nie jechał do Komaszyc szosą z Opola na Chodel, bo nie lubił jak samochody warczą, chyba, że jest mokro, bo wtedy koła w błocie grzęzną. Ale było całkiem sucho i ładnie, więc pojechał polną dróżką prosto przez las.
Naraz, gdy był już w cieniu drzew, zobaczył dwóch ludzi… Dzieci może, bo małe. Dziwnie ubrane. Rozglądnęli się i sfolgowali trochę jak zobaczyli furę. Potem rozeszli się na boki ścieżki gdy Wolski ich mijał, jeden na jedną stronę, a drugi na drugą. Zobaczył wtedy, że mają dziwne twarze, jak u Chińczyków, ale całe zielone. Ręce też ich były zielone, a resztę zakrywał czarny strój, jakby kombinezon nurka.
Wolski nie przeraził się nawet wtedy, gdy wskoczyli na furę i zaczęli wydawać dziwne odgłosy; świergotali jak ptaki. Wjechali na polanę, przez którą szła droga i koń szarpnął nerwowo. Jeden z dziwnych turystów dał znak, żeby się zatrzymać, złapał nawet za lejce i pociągnął. Dali Wolskiemu znak rękami, żeby zszedł fury i poszedł za nimi. Uwiązał wiec lejce konia u kłonicy i ruszył. Wystraszył się dopiero wtedy, jak zobaczył wiszący ze cztery metry nad polaną pojazd. Dziwny był, świszczał lekko obracając jakby wirami zamocowanymi po rogach i przypominał PKS z wyglądu, tyle że był czysty, taki bialutki, a nie wyświniony błotem jak autobus, i miał lekko szpiczasty dach.
Zaprowadzili go do dziwnej windeczki umocowanej na sznurkach czy drutach i pokazali, żeby na nią stanął. Popatrzył na nich przez chwilę uważnie. Nie sięgali mu nawet do barów, tacy drobni, cherlawi. Jan przestał się bać, za to włączyła się ciekawość. Śmiało wszedł na kładkę windeczki i dał się podciągnąć w górę ku otwartym drzwiom wiszącego pojazdu. W środku czekało na niego dwóch innych. Musiał chwile patrzeć, żeby wzrok przywyknął, bo ściany od środka były takie siwawe, prawie czarne, żeby zobaczyć tych ze środka. Niby tacy sami a jednak różnili się; jeden był ciut wyższy od tych co zostali na dole, a ten kolejny miał jakby dłuższe palce, a może mu się zdawało. Ale teraz to już widział wyraźnie takie jakby garby na szyjach, u tych na dole chyba tez były. Drzwi były zrolowane jak tapeta, a na podłodze leżały kruki czy gapy może, nie było zbyt jasno – światła tyle co przez małe drzwi wpadało, ani żaróweczki czy okienka, ale widział, że czarne ptaszyska ruszają się wyraźnie pod malutkimi ławeczkami.
Ten z długimi palcami zaczął coś pokazywać Wolskiemu. Najpierw nie wiedział o co mu chodzi bo byli dziwnie prędcy i żwawi we wszystkich gestach, ale potem pojął, że ma się rozebrać. Zdjął wiec gumiaki, kaftan, koszule, a potem po chwili wahania też portki i kalesony. Został w samiuśkich skarpetach. Ten wyższy wyraźnie zainteresował się paskiem od spodni, za to ten z długimi palcami wziął w ręce talerzyki i zaczął je przytykać do skóry Wolskiego tu i tam. Gdy stanął z tyłu Jan poczuł krótkie ukłucie z tyłu w plecach; syknął tylko i złapał się odruchowo w okolicach nerek ale nic nie wyczuł. Na migi kazali mu się ubrać.
Chcieli częstować Jana dziwnymi soplami, pokazując, że służą do jedzenia. Jednak Jan pokiwał głową, że nie chce. Stanął pewnie na kładce windeczki i ukłonił się mówiąc: „Do wiedzenia". Odkłonili się także wyraźnie.
Jan Wolski wrócił do fury, jednak już nie pojechał w stronę Komaszyc, tylko zawrócił do swojej chałupy. Obejrzał się jeszcze kilka razy zdumiony widząc unoszący się nad polaną pojazd.
Dochodziła ósma, gdy wszedł do domu i zapytał żonę:
– Gdzie chłopaki?!
– A gdzieś na dworze są – odparła obojętnie kobieta. – A stało się co? Z kobyłą coś się stało?!
– Nie! – krótko rzucił już w progu Jan Wolski.
Na dworze zawołał synów i zakrzyczał na nich:
– Lećcie prędko w pole! A zobaczycie jakisik pojazd w powietrzu! Istny cudotwór! – jak już dwóch synów pobiegło przyszedł i trzeci, wiec Jan i jemu powiedział: – Leć i ty!
Gdy i Jan dotarł powrotem na miejsce, oprócz synów było tam jeszcze dwóch innych chłopaków ale pojazd zniknął… Zostały za to ślady, wiele dziwnych śladów…
Potem dowiedział się, że syn Popiołka widział też dziwny pojazd jak leciał w górę nad stodołą. Wieczorem, jak rozmyślał o tym co się dziś stało, pomacał plecy. Dopiero teraz wyczuł wyraźnie jakby zgrubienie. Żona powiedziała, że ma na plecach malutkie jakby zadrapanie i jak macał plecy to też czuła coś twardego pod skórą, jakby podłużna płytka wielkości kciuka, chociaż nic nie było widać, a i Wolski póki nie dotykał to nic nie czuł.
„To jednak mi się nie śniło" – pomyślał i zaraz sobie przypomniał: „Choroba! Z rana musze po śrutę pojechać do Komaszyc!"
III Przesłuchanie (2002)
Senator pierwszej klasy z ramienia republikanów stanu Illinois, Adrian Angelupe zjawił sie przed gmachem Kapitolu punktualnie o 10:45. Szofer zatrzymał Forda Crown Victoria na podjeździe zarezerwowanym tylko dla senatorów i pracowników administracyjnych wyższego szczebla, prawie dokładnie przed schodami senatorskiego skrzydła wielkiego gmaszyska. Adrian rzucił okiem w przelocie na Statuę Wolności stojącą w najwyższym punkcie kopuły wznoszącej się pośrodku nad wielką rotundą. „Jak oni to wsadzili na sam szczyt kopuły?" – pomyślał i uśmiechnął się do następnej myśli: „Wygląda, jakby miała skoczyć". Nie miał jednak czasu na podziwianie cudów architektury, więc szybko wspiął się po schodach i wszedł między dwa rzędy smukłych kolumn.
Szerokimi schodami po lewej stronie hallu wbiegł prawie na pierwsze piętro gładząc ręką odruchowo solidne balustrady rzeźbione w mahoniu, gładkie i błyszczące na wierzchniej stronie. Schody wychodziły niemalże na wprost portretu Franklina. Zerknął jeszcze na mniejszy portret Trumana wiszący po prawej stronie i przejściem na lewo dostał się na główny korytarz piętra, w środkowej części którego znajdowały się ciężkie, wysokie na dwóch ludzi, dwuskrzydłe drzwi do nowej sali obrad senatu. Adrian skręcił jednak w lewo, w stronę starej sali senackiej i po 20 metrach był niemalże na miejscu. Jeszcze tylko mały zakos i stanął przed drzwiami pokoju 2-7, zwanego też pokojem Granta. Na drzwiach, w mosiężnej ramce znajdował się anons: „2002, 7 maj, godzina 11:00, przesłuchanie niejawne, komisja wspólna ogólna, podkomisja D – Nauka i Obronność" .
Spojrzał na żółtą tarczę swojego Corum Romulus, obie delikatne i cienkie wskazówki pokrywały się celując w XI na brzegu tarczy, dawały wrażenie, że jest tylko jedna. „Pięć minut zapasu" – pomyślał i nacisnął klamkę.
Za długim stołem o krętych, rzeźbionych nogach, ustawionym naprzeciwko drzwi siedziało pięciu mężczyzn. Jednego z siedzących rozpoznał jako bardzo wpływowego konserwatywnegokongresmana Johna McFreeda, znanego ze swych radykalnych poglądów. To właśnie McFreed optował najsilniej za zestrzeleniem orbitującego wahadłowca Discovery w misji SST-91, który uległ awarii po oddzieleniu od stacji Mir i zagrażał jednemu z tajnych satelitów wojskowych tak zwanej ,,laserowej sieci obrony Ziemi". Na szczęście na pokładzie znajdował się Rosjanin Walerij Rumin i to przesadziło sprawę; cały zaś incydent zakończył się szczęśliwie i bez kolizji.
Dwóch cywilów, jeden w staromodnie skrojonym garniturze w kolorze ciemno śliwkowym, a drugi z dosyć dziwnie wyglądającą wzorzystą muszka, byli z pewnością także członkami komisji z ramienia Izby Reprezentantów, których jednak Adrian nie znał z nazwiska. Dwóch wojskowych – pułkownik i admirał marynarki – dopełniało składu komisji.
– Witam pana, panie senatorze w naszej komisji. Cieszę się, że przybył pan punktualnie – odezwał się McFreed, pełniący rolę przewodniczącego. – Proszę, niech pan spocznie – wskazał na wolny fotel ustawiony pomiędzy kongresmanem w muszce – Ianem Dopple, jak odczytał z plakietki ustawionej na stole, a pułkownikiem Cyrylem Lowpack'iem . Dopiero, gdy Angelupe zbliżył się do swego fotela, zauważył duży monitor telewizyjny i ustawiony na nim sprzęt video marki mitsubishi, zajmujący kąt pokoju.
– Mam nadzieje, że zapoznał się pan z dokumentacją?
– Dzień dobry panom – powiedział Adrian siadając w fotelu i kładąc sobie teczkę na kolanach. – Panie przewodniczący, zostałem skierowany do komisji w zastępstwie poważnie chorego senatora Jimmy Tobruka… – pauza – zapoznałem się ze wszystkimi dokumentami jakie dostarczono do mojego biura.
– Świetnie. – skwitowal to McFreed – Dzisiejsze spotkanie komisji ma miejsce w związku z ze śledztwem prowadzonym po zaginięciu około pól roku temu reportera tygodnika publicystycznego ,,Świat", Rowana Pazdersky. – zaczął McFreed
– Jaki związek może mieć śmierć reportera jakiejś tam gazety z tematem badań naszej komisji i z bezpieczeństwem kraju? – odezwał się pułkownik Lowpack. – Jaki to ma związek z nauką?
– Zaraz pańskie, panie pułkowniku, – McFreed skłonił się w stronę Lowpacka – i wątpliwości reszty z państwa zostaną rozwiane. Mam nadzieje, że nasze dzisiejsze spotkanie zakończy bieżącą sprawę.
Jak spod ziemi pojawił się postawny mężczyzna w nieskazitelnym, czarnym garniturze i zaczął przesuwać wózek z telewizorem i ustawiać go w pozycji najlepszej i najwygodniejszej dla siedzących za stołem członków komisji.
– Za chwilę zobaczycie państwo nagranie z relacją Pzdersky'ego, zarejestrowane tuż przed i w chwili porwania. Ja już przeglądałem taśmę z nagraniem i powiem panom, że jestem wstrząśnięty zawartością. – nabrał powietrza i ciągnął dalej:
– Nie musze chyba panom przypominać, ze poruszane na przesłuchaniu niejawnym tematy objęte są najwyższą klauzulą poufności. – wskazał pusty stolik przeznaczony dla protokolantki. – Nasze spotkanie nie jest protokołowane, a relacje przed prezydentem, sekretarzami stanu, obrony i bezpieczeństwa złoże osobiście wespół z obecnym tu admirałem Johnem Mayerem. Zadaniem komisji będzie zadecydować, czy za chwilę wyświetlone zdarzenia mogą być przyczynkiem do pozytywnego zaopiniowania, a osobiście liczę, że tak, przed zgromadzeniem kongresu projektów naukowych planowanych do finansowania, znajdujących się pod numerami 2002/F12 i 2002/F41. – przekartkował kolejne strony w grubej, bordowej teczce – Chodzi o powołanie Instytutu Rozwoju Nowych Technologii i Zaawansowanych Badań Kosmicznych.
– Proszę przypomnieć , pod czyją kuratelą ma być ta instytucja i gdzie ma być centrala – zapytał chyba najmniej zorientowany Adrian Angelupe, który troszkę cały czas dziwił się przydziałem do tej komisji. Był najmłodszym w tej kadencji senatorem i jego udział w prawyborach przeciwko wiekowemu i bardzo zasłużonemu Johnowi Willisowi był dosyć kontrowersyjny ale przeważył jego entuzjazm i oczywiście rodzinne tradycje. Rodzina Angelupe zasiadała w Kongresie od 1938 roku i to może w pewnym stopniu przeważyło szale zwycięstwa na korzyść Adriana w Illinois.
– Ośrodek będzie zmilitaryzowaną niejawną placówką, współpracującą z agencjami kosmicznymi, głównie z NASA – odparł. – Wstępne prace już są realizowane, kadra częściowo zaangażowana. Całość docelowo zajmie miejsce po bazię lotnictwa 50 mil na północ od Indian Springs w Nevadzie.
– Czy to nie przypadkiem… – zaczął pytanie Adrian
– Tak, – wszedł mu w słowo Lowpack – to tak zwana Strefa 51.
Adrian spojrzał na niego uśmiechając się z miną wyrażającą coś pomiędzy zaskoczeniem a rozbawieniem. – No tego w dokumentach nie było…. – chciał dodać coś jeszcze o żartach ale widząc poważne twarze pozostałych członków komisji poczuł ukłucie w gardle i lekkie przerażenie.
McFreed uniósł rękę lekko w górę.
– Skoro już wszystko zostało wyjaśnione to poproszę o włączenie nagrania. – uśmiechnął się zerkając na zegarek i dodał – Muszę zdążyć na umówiony lunch. Wiceprezydent nie lubi czekać…
Żaluzje zostały zasłonięte odcinając widok na sterczącą iglicę Monumentu Washingtona i sprawiając, że i tak ciemne pomieszczenie stało się jeszcze ciemniejsze. Ekran telewizora błysnął błękitną poświata ukazując szary pasek obrazu kontrolnego odtwarzacza video. Dwie sekundy później ekran ukazywał już zbliżenie pyzatej twarzy mężczyzny liczącego na oko jakieś pięć krzyżyków, może z małym hakiem. W rogu ekranu widoczna była data 13.10.2001, godzina 7:16 pm. Obszedł wokół niewielkie biurko i siadł za nim dokładnie naprzeciwko kamery. Był wysoki i niezbyt gruby, twarz wyraźnie nie pasowała do reszty.
Mężczyzna odruchowo przygładził włosy i zaczął mówić wolno i bardzo wyraźnie patrząc wprost w oko kamery:
– Nazywam się Rowan Pazdersky, lat 52, zamieszkały przy 517 Eagle Road, Phialdelphia, New Jersey. Jestem redaktorem pisma „Świat", szefem działu naukowego. Nagranie związane jest ze stanem zagrożenia jaki od pewnego czasu towarzyszy mojej osobie, konkretnie od czasu zajęcia się sprawą obcych technologii. Temat zaczął kiełkować jeszcze w połowie lat 80tych, gdy przeprowadzałem wywiad z Allanem Hynek'iem – wtedy dowiedziałem się o dziwnych implantach…
Nastąpił kilkuminutowy opis grupy przypadków bliskich spotkań z kosmitami, po których materialnymi śladami pozostały implanty.
– Wtedy nie traktowałem tego poważnie i o sprawie zapomniałem aż do czasu, a było to w marcu 1999 roku, gdy zbierając materiały na temat japońskiego przemysłu motoryzacyjnego natknąłem się przypadkowo na profesora Takei Nakamurę. Pracował w dziale rozwoju elektroniki koncernu Nissan Motor Co. Ltd. Spędziliśmy kilka dni na rozmowach, a że nie stronił od alkoholu, przeto któregoś wieczora napomknął, że pracuje także dla Uniwersytetu w Osace i zajmuje się bardzo ciekawym projektem. Jego zadaniem jest próba odgadnięcia roli pewnych dziwnych mikroukładów.
Pazdersky pokazał przed kamerą planszę ze zdjęciem i schematem czegoś, co przypominało kostkę domina z wystającymi z boków poskręcanymi niteczkami, przeźroczystymi jak makaron ryżowy
– Nakamura przekazał mi w zaufaniu kilka miesięcy temu sporo dokumentacji na temat swoich badań…
Pazdersky opowiadał kolejnych kilka minut o tym jak mikroukłady znalazły się w Osace i o ich możliwym zastosowaniu.
McFreed w pewnym momencie chrząknął głośno i dał znak ręka mężczyźnie obsługującemu sprzęt video, a stojącemu na uboczu:
-Proszę o pauzę. – Obraz zatrzymał się pokazując dziwnie wykrzywioną zatrzymaną w pół słowa twarz Pazdersky'ego.
– Problem z Takei Nakamurą jest taki, że oficjalnie zmarło mu się niestety pół roku temu – wciągnął powietrze – tak przynajmniej twierdzą w Osaka Modern Technology University, gdzie prowadził badania. Nie uda się odnaleźć rodziny Nakamury, żona nie żyje, rodzice też. Ma ponoć córkę ale słuch po niej zaginął. – uśmiechnął się nieznacznie.
– A nieoficjalnie? – zapytał Lowpack.
– Jest obecnie w Nevadzie. Ale o tym później – spojrzał w kierunku monitora i rzekł – kontynuujmy.
– Moje śledztwo nabrało tempa jesienią tego roku. Znalazłem dojście do jednego z agentów NSA i przez niego dowiedziałem się, że w rękach tajnych służb USA znajduje się co najmniej kilka podobnych mikroukładów. – mężczyzna przerwał na moment sięgając po szklankę jakiegoś mętno-żółtawego płynu. W tym czasie w rogu ekranu godzina przeskoczyła na 7:42 pm.
– Dowiedziałem się, choć brak mi na razie dowodów, że dochodzi już od trzech dekad do kontaktów z kosmitami, że istnieją liczne dowody – znowu pauza i wyraz zmęczenia na twarzy, który pojawił się nagle, zastępując entuzjazm. – Niestety od jakiegoś czasu towarzyszą mi dziwne zjawiska… Niespodziewanie, na środku pustej drogi gaśnie mi auto, budzę się w dziwnych miejscach z dala od domu, choć nie piłem ani kropli i zasypiałem w swoim łóżku… – głos załamywał się coraz bardziej. – Ja ich widuję czasami, na moment, jak przez mgłę…
Przez chwilę trzymał zanurzoną twarz w rękach, po czym zaczesał palcami włosy, wyprostował się i kontynuował:
– Mam dowody, dziwne i niezrozumiale komunikaty w komputerze i wiadomości w telefonie, które sprawdzane przez językoznawców kwalifikowane są jako nieznane i niezgodne z logiką żadnego znanego języka… Wreszcie – zawahał się na moment – ja też mam to. – Odwrócił się i wyciągnął koszule ze spodni odsłaniając kawałek pleców. Skóra w okolicy prawej nerki była dziwnie wybrzuszona…
Wtem, w jednej chwili w pokoju reportera zjawiły się, niewiadomo skąd i niewidomo jak, trzy dziwnie niskie postaci – dwie po obu stronach Pazdersky'ego i jedna pomiędzy biurkiem i włączona kamerą. Obraz zamarł jakby na kilka sekund. W tym czasie godzina na nagraniu zmieniała się na 7:46 pm. Po kolejnych dwóch, może trzech sekundach dwie postacie razem z trzymanym przez nich i nadal odwróconym reporterem zaczęły rozpływać się w kadrze. Trzecia z postaci spojrzała wprost w oko włączonej kamery uwidaczniając swe dziwnie wielkie, migdałowe oczy na tle bladej twarzy ze szczelnie przylegającym na wysokim czole, za policzkami i pod brodą kapturem kombinezonu. Postać ta także zniknęła, lekko wykrzywiając szparkę ust w grymasie podobnym do uśmiechu. Kamera rejestrowała dalej obraz pustego kawałka pokoju z biurkiem nakrytym szpargałami w centrum widoku.
Milczenie komisji trwało kilkanaście sekund . Pierwszy odezwał się Dopple:
– Na ile pewne jest, że nagranie nie zostało sfałszowane?
-Eksperci wykluczyli fałszerstwo, zdjęcia trikowe czy montaż – McFreed zawahał się – chociaż stu procent pewności nie mamy.
– A co z tymi dziwnymi implantami? Co z informacjami dotyczącymi badań na terenie Stanów Zjednoczonych?!! – Dopple dopytywał się podnosząc nieco głos.
– Posiadamy ich wiele, bodajże 12 albo 13 z całego świata. Nie są identyczne! – McFreed spojrzał na obecnych na sali. Dodał jakby się usprawiedliwiał – Kwesta obcych nie jest nowa, pracuje nad tym sporo ludzi. Główny problem polega na odpowiednim zawoalowaniu finansowania i właściwej koordynacji.
Adrian dalej nie mógł ochłonąć i głosy zabierane przez kolejnych mówców docierały do niego jakby z oddali. Przed oczami miał cały czas tą twarz… Twarz obcego. Gdy usłyszał wezwanie McFreeda do zabrania głosu milczał przez chwile.
-Oni wiedzieli o kamerze… – wyszeptał Adrian i dodał już głośniej – Oni widzieli kamerę! Wiedzieli o niej, o tym, ze rejestruje obraz. Chcieli, byśmy to zobaczyli… Jestem przekonany. Oni chcą, żeby zrobić w ich stronę jakiś krok, a może właściwie odczytać te ślady, które nam zostawiają…
Lowpack pokiwał głową ze zrozumieniem, zaś McFreed odezwał się spokojnym głosem:
– Rozumiem, że pośród tu obecnych nie ma chyba przeciwników finansowania badań nad przedstawionymi problemami. Czy istnieją jakieś sugestie co do kształtu projektów 2002/F12 i 2002/F41, jakie zostaną przedstawione zgromadzeniu kongresu pod głosowanie?
IV Deklaracja (2004)
Dzień 14 stycznia 2004 roku zapowiadał się bardzo słonecznie choć mroźnie. Kalendarz spotkań prezydenta nie był wypełniony nadzwyczajną liczbą obowiązków ale dla Georga Busha dzień ten był wyjątkowy z racji popołudniowego spotkania. Poranna kawa smakowała wybornie, może dlatego, że Laura starała się być miła. Niewiele mówiła i tylko uśmiechała się podając tosty i dżem.
Koło 9:00, jak prawie każdego dnia, przyszedł łysiejący lekko już John Snow. Prezydent lubił go, chyba dlatego, że John pozwalał sobie na żarty pod swoim adresem, a przyjmował drobne przytyki zawsze z kamienną miną. Bush, mimo żartobliwej postawy wobec Snowa, cenił go bardzo za nadzwyczajny profesjonalizm i niezwykle służbowe podejście do spraw. Chyba nigdy, tak jak za czasów Snowa, skarb państwa nie był tak dobrze zarządzany i tak stabilny.
– Świetna strategia finansowa. – podsumował Bush. – Najważniejsze, żeby tak umotywować nasz nowy program kosmiczny, co by Kongres zgodził się na finansowanie bez stękania. – Bąknął jeszcze pod nosem: – Nie znoszę jak stękają i gdaczą nad każdym dolarem…
– Już tam Powell robi dobrą prasę dla naszych poczynań – zastanowił się przez moment John – i myślę, że ugramy dla NASA więcej niż by sami chcieli! – Z entuzjazmem dokończył minister skarbu.
– Oby. Oby! – Wskazującym palcem w górze robiąc groźną minę zakończył spotkanie prezydent.
Po lunchu przeszedł z jadalni przez korytarz na drugim piętrze, gdzie znajdują się prywatne pomieszczenia, wprost do sypialni i na prawo do garderoby. No i jak zwykle nie wiedział co na siebie włożyć. Wrócił do sypialni i zawołał:
– Lauro! Jesteś tam Lauro?!
Liczył, że pierwsza dama jeszcze nie rozsiadła się wygodnie w fotelu z lekturą w jednej ręce i szklanką earl grey'a w drugiej, jak miała w zwyczaju czynić po lunchu.
– Jestem. – Laura Bush weszła przez uchylone drzwi nieopodal okna, łączące sypialnię z pokojem wypoczynkowym i dalej z żółtym pokojem owalnym oraz pokojem traktatów. – Z czym masz znowu problem? Pewnie nie wiesz jaki założyć garnitur? – zaśmiała się machając ręka.
– Taki duży prezydent, a taki niesamodzielny – przechodząc obok Georga pacnęła go od niechcenia w nos. – To co dziś się szykuje? Obiad, konferencja, spotkanie? Bo o wyjazdach nic nie wiem…
– Mam dosyć ważne wystąpienie. Tu, niedaleko. W NASA.
– No więc dobry będzie ten ciemny, grafitowy… Jest taki oficjalny, a zarazem niezbyt przytłaczający, chociaż dostojny. – Popatrzyła na męża i pomyślała: „Jest taki przystojny, prawie nie zmienił się od wtedy…" Pomyślała o pamiętnym grillu, gdy poznała go 27 lat temu. – Weź ten krawat. – rzekła i podała mu wzorzysty niebieski .
Gdy wychodził po kilku chwilach już ubrany, Laura zatrzymała prezydenta słowami:
– Flaga! – spojrzała z wyrzutem. – Zawsze zapominasz.
– Dziękuję kochanie! Wieczorem obejrzymy może jakiś film o kosmitach? – zaśmiał się głośno przypinając znaczek do klapy.
– Jeden kosmita mi wystarczy. – z uśmiechem odrzuciła Laura – ale nie pogardzę herbatką w towarzystwie prezydenta.
Strzelając palcem w żonę i puszczając oczko prezydent na wychodne rzucił:
– Ma to pani u mnie jak w banku!
Na parterze, dokładnie dwa piętra pod pokojem wypoczynkowym, w pokoju map, już czekali na prezydenta. Był sekretarz stanu, Colin Powell, był też Donald Rumsfeld odpowiedzialny za obronność. Dosłownie sekundy po prezydencie do pokoju wszedł też odpowiedzialny za bezpieczeństwo narodowe Thomas Ridge w towarzystwie Seana O'Keefe, szefa NASA. Jako ostatni przybył kongresman John McFreed. Miał przyprószone siwizną włosy ale mimo wieku w oczach widoczna była radość, być może spowodowana narodzinami wnuka, a może związana z faktem, że prowadzona przez niego komisja zdołała przekonać zgromadzenie na finansowanie „programu kosmicznego".
– Panowie – zaczął prezydent – za godzinę przedstawię w Centrum NASA nowy plan kosmiczny. Jesteśmy tu jednak w takim gronie, że nie muszę owijać w bawełnę. – uśmiechnął się i wskazał fotele i sofę ustawione przy stylowej, orzechowej ławie ze zdobionymi w bluszcze rantami i nogami.
– Wiele lat temu nastąpił kontakt, niestety kontakt jednostronny, a nie dialog, ale na tyle dobitny, że idziemy tym tropem. I dlatego potrzebna nam ta cała szopka z kosmicznym planem. Mamy namacalne dowody i informacje pozostawione chyba celowo dla nas i zadaniem mojego gabinetu jest rozpoczęcie realizacji długofalowego przedsięwzięcia… No i nasz program kosmiczny będzie przykrywką – zaśmiał się szeroko. – Thomas, – zwrócił się do Ridge'a – jak wygląda plan?
– Panie prezydencie – skłonił się lekko w stronę Busha – panowie. To co zaczniemy niebawem skończą pewnie nasze wnuki, ale taka jest kolej rzeczy. Pan prezydent przedstawi dziś śmiały plan powrotu na Księżyc przed 2020 i wyprawy na Marsa około 2030 ale dla nas ważniejszy od marsa będzie Księżyc. Tam bowiem zlokalizujemy centrum komunikacji – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to przed końcem czwartej dekady 21 wieku centrum zacznie działać. – uśmiechnął się do obecnych. Kontynuował jeszcze kilka chwil przedstawiając z głowy jakieś bardziej szczegółowe dane.
– Szkoda że tego nie dożyje… – Mruknął Powell gładząc marynarkę na brzuchu.
– Daj spokój Collin – rzekł rubasznie Bush – będziesz koło setki, zresztą ja też będę blisko stówki, ha, ha, ha – dodał nieco poważniej – medycyna tak się rozwija i jestem pewny, że dociągniemy do końca projektu i zobaczymy efekty. – wstał i przechodząc klepnął O'Keefa w ramie – No ty to na sto procent dożyjesz, o ile przestaniesz nadużywać Burbona! – zaśmiał się głośno kontent ze swego dowcipu.
Cztery samochody, w tym czarny prezydencki Cadillac State Car i sześć motocykli ruszyło spod 1600 Pennsylvania Avenue Northwest punktualnie o 14:40. Biały Dom został z tyłu po prawej stronie. Słońce starało się przedrzeć przez chmury ale robiło to z dużym trudem i absolutnie nie mogło swymi wysiłkami ogrzać mroźnej aury. Kolumna poruszała się niezbyt szybko ale na tyle sprawnie, by nie przeszkadzać w ruchu, dosyć sporym o tej porze. Minęli po prawej stronie Narodowe Archiwum i skręcili na południe w 7 Aleję. Bush zawsze z zachwytem patrzył na Narodowy Ogród Rzeźb wypełniony cudacznie przystrzyżonymi i wyrzeźbionym żywymi drzewami, w większości zielonymi mimo mrozu i środka zimy. Minęli wreszcie East Seaton Park odsłaniający na lewo widok na gmach Kongresu, na prawo zaś iglicę Washingtona i nieco dalej pomnik Lincolna. Mijając aleje Niepodległości po kilkuset metrach skręcili w aleje Meryland i wjechali poprzez parking naziemny do bramy parkingu podziemnego pod gmachem Kwatery Głównej NASA.
Prezydent George W. Bush po drodze do sali odczytowej, gdzie zgromadziło się już około 300 oficjeli i akredytowanych przez Biały Dom dziennikarzy spotkał się z astronautami. Wbrew programowi uciął sobie przydługą pogawędkę z całkiem przystojną, jak przez moment pomyślał, Peggy Whitson, po czym ruszył na salę i wprost w stronę podestu, za którym zainstalowano sporej wielkości ekran.
Gdy o 15:25 wchodził na mównicę przez myśl przemknęło mu: „To będzie coś… To przez ten moment zostanę w pamięci Amerykanów, w pamięci ludzi".
– Dziękuję za gorące powitanie – zaczął. – To wielki zaszczyt być miedzy tak zacnymi ludźmi z NASA. Dziękuje osobiście wszystkim, którzy przybyli. Witam serdecznie wszystkich gości z agencji i spoza niej, którzy swym profesjonalizmem i cenną pracą wzbogacają nasz kraj. – przerwał na chwile, po czym znacznie już głośniej powiedział:
– Ameryka jest dumna ze naszego programu kosmicznego.
Mówił jak natchniony, jego słowa przepełnione były emocjami; wyglądało na to, że sam święcie wierzył w czytany przez siebie tekst. Kiedy o 15:43 skończył przedstawiać swą nową wizję przyszłej eksploracji kosmosu wszyscy wstali z miejsc. Żona dyrektora O'Keefe, siedząca w pierwszym rzędzie, ukradkiem otarła łzę wzruszenia.
Niewielu jednak wiedziało, co prezydent ma na myśli naprawdę, niewielu znało prawdziwy powód dzisiejszego wystąpienia i prawdziwe intencje. Ci, którzy znali, myślami byli już 30 lat naprzód i 240 tysięcy mil stąd… Na Księżycu.
Wyjaśniam od razu wszystkim, że to tylko wprowadzenie do pewnej historii, która rozgrywa się w połowie obecnego wieku. Osią jest eksploracja Księżyca, budowa na jego powierzchni interferometru radiowego i pewnych intryg dziejących się wokół tego...
Zapowiada się ciekawie.
Tytuł jest MOCNY. Kojarzy mi się z Johnem Archibaldem Wheelerem.
Zgadłem?
Tak! Brawo.
Własnie piana Wheelera, czyli jego dosyć szczególna koncepcja kształtu czasoprzestrzeni na poziomie Planckowskim odgrywa sporą rolę.
Na razie mam skończony 1 rodział (z 4 szczegółowo już zaplanowanych) i za jakiś czas go tu 'położę' :)
Byłoby dobrze, gdybyś uniknął takich różnych błędzików...
Hynek, Hynka, Hynkowi, Hynka, Hynkiem, o Hynku --- pewnie jeszcze przewinie się w opowieści, więc masz komplet odmiany.
Bardzo dziękuję AdamKB. Możliwe, że gdzieś jeszcze Hynek (tylko jako nazwisko) zagości.
pozdrawiam