To był poniedziałek. Wczesny ranek, środek jesieni. Zatrzymałem się na wysokości niepozornych, przeszklonych drzwi. O tej porze przechodniów było jak na lekarstwo, toteż bez skrępowania rozgościłem się na środku chodnika. Zadarłem głowę ku widniejącemu nad drzwiami szyldowi.
SZPITAL DLA PRZYSŁÓW, UTARTYCH WYRAŻEŃ I WYŚWIECHTANYCH METAFOR
Przełknąłem ślinę. Za sprawą starej, drewnopodobnej sklejki i szkła o gruboziarnistej strukturze drzwi natychmiast skojarzyły mi się z niedostatecznym finansowaniem służby zdrowia i chudymi latami minionego systemu politycznego. Jeszcze bardziej onieśmielająca była świadomość, że to za nimi odbędę swoje pierwsze praktyki lekarskie. W placówce, której inni studenci bali się jak ognia.
Ja podjąłem wyzwanie. Zgłosiłem się sam, bez przymusu, nie dlatego, że jako ostatni wpisywałem się na listę. W głębi serca czułem, że wyjdzie mi to na dobre, a w przyszłości może jedynie zaowocować. Taka ciężka przeprawa niewątpliwie da mi w kość, sponiewiera mnie i doprowadzi na skraj wytrzymałości – ale i zahartuje, przygotuje na trudny lekarski los. Swoją decyzję, na którą inni pukali się w czoło, traktowałem jako inwestycję.
Wziąłem głęboki wdech i pchnąłem lewe, ruchome skrzydło drzwi. Znalazłem się w ciasnej klitce o ścianach pokrytych połyskliwą, szarą emalią. Świetlówka na suficie powitała mnie nerwowym mruganiem. Za ladą recepcji siedziała pulchna, niemłoda już kobieta w białym fartuchu i pielęgniarskim czepku. Jedyne cztery krzesła, ustawione w rządku przy ścianie po lewej, zajęte były przez długie cielsko najprawdziwszego w świecie krokodyla. Krokodyl łkał, chlipał, szlochał, a przede wszystkim – ronił łzy. W wielkiej obfitości.
Na posadzce utworzyła się już mała kałuża.
Odchrząknąłem.
– Dzień dobry. Tadeusz Pumpernikiel, nowy praktykant… Jestem umówiony z doktorem Mordęgą.
– Usiąść sobie – zakomenderowała recepcjonistka, niskim, acz nad wyraz donośnym głosem. – Poczekać. Zaraz przekręcę do doktora.
Rozejrzałem się bezradnie wokoło – po czym przylgnąłem do ściany naprzeciw zapłakanego gada. Początkowo przerażały mnie jego ogromne rozmiary i sterczące z paszczy zębiska, lecz jego konsekwentna, niesłabnąca rozpacz sprawiła, że szybko zdjęło mnie współczucie. Uśmiechnąłem się doń pocieszająco, a po chwili wahania pomachałem w przyjacielskim geście.
Recepcjonistka prychnęła z politowaniem.
– Ignorować, nie zwracać uwagi – poradziła znudzonym tonem. – To są wszystko krokodyle łzy.
Na to krokodyl zaprzestał chlipania i łypnął na mnie bystro, chytrze, jakby sprawdzając moją reakcję. Zamrugałem, wielce skonsternowany, a wówczas chlipnął krótko, nie za głośno – jakby na próbę. Pomasowałem w roztargnieniu brodę; doprawdy nie wiedziałem, jak się w tej niezręcznej sytuacji zachować. Szczęśliwie z opresji wybawił mnie doktor Mordęga, który właśnie uchylił drzwi na dalekim końcu pomieszczenia.
– Pan Pumpernikiel? Zapraszam tu do mnie. Antoni Mordęga. – Uścisnęliśmy sobie dłonie ponad progiem. – Proszę, proszę, oprowadzę pana, tak na dobry początek. – Piąty rok? – zagadał, gdy ruszyliśmy ponurym korytarzem, ogólnym wystrojem nie odbiegającym od recepcji.
– Nie inaczej, panie doktorze. – Przyjrzałem się ukradkiem jego przedwcześnie posiwiałym włosom i podkrążonym na śliwkowo oczom. Złowróżbne były to omeny.
– Na sesjach dają popalić?
– I to jak, panie doktorze.
– To dobrze. Bardzo dobrze.
Zatrzymał się pod pierwszymi drzwiami na lewo; umieszczona w nich była, mniej więcej na wysokości ludzkiej twarzy, niewielka, prostokątna szybka. Mordęga gestem zachęcił mnie, bym zajrzał do środka.
– To nasz gabinet dentystyczny. Wiecznie okupowany… Ale pan ze specjalizacji chirurgicznej?
– Zgadza się – odparłem, zaglądając przez szybkę. Ujrzałem typowy fotel dentystyczny z typową dentystyczną aparaturą, jak również całkiem typowego dentystę. Nietypowy był jedynie pacjent – ogromny, żółtawy, tu i ówdzie nadkruszony – ząb.
– To Ząb Czasu – wyjaśnił Mordęga. – Wiecznie coś nadgryza, nawet najtwardsze materiały, najsolidniejsze struktury. A to nie pozostaje bez wpływu na zdrowie.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową; Mordęga poprowadził mnie dalej.
– To powinno bardziej pana zainteresować. Jedna z naszych sal operacyjnych.
Zachęcony przez doktora, spojrzałem przez identyczne jak w poprzednich drzwiach przeszklenie. O mało nie krzyknąłem z wrażenia. Na stole operacyjnym leżał indyk w dwóch kawałkach: ten mniejszy stanowiła głowa z fragmentem szyi, ten większy – reszta indyczego ciała.
Głowa obracała się to na jedną, to na drugą stronę; małe, czarne oczka zapamiętale mrugały.
– T-t-t-ooo… To chyba jakiś ciężki przypadek – wyjąkałem, czując, że robię się blady jak prześcieradło.
Mój przewodnik zerknął na mnie spode łba, tak jakby podejrzewał, że stroję sobie żarty.
– Mamy tak co sobotę – odparł z lekką naganą w głosie. – Ten tutaj to już na szczęście ostatni.
– No tak, oczywiście – zaszemrałem i zaraz odchrząknąłem. – A na co oni jeszcze czekają?
Chirurg w szpitalnej zieleni stał przy stole operacyjnym, lecz przymknięte oczy miał utkwione w suficie; po jego głębokich westchnieniach poznałem, że na coś czeka. Czekał również indyk, łypiący przerażonymi oczkami to na mnie, to na chirurga. Pielęgniarz, ewidentnie zaaferowany, krzątał się na czworaka w odległym kącie, rozgarniając coś ramionami; zmartwiona salowa przyświecała mu latarką. Czemu służyły te zabiegi – tego nie potrafiłem odgadnąć.
– Szukają igły – wyjaśnił Mordęga, takim tonem, jakby to było oczywiste. – W stogu siana – dodał cierpliwie, widząc, że niewiele z tego zrozumiałem.
Czerwony po same czubki uszu, pozwoliłem poprowadzić się dalej. Niestety, nim zdołałem przytknąć nos do kolejnej szybki, do Mordęgi podbiegła zasapana pielęgniarka. Na jej poszarzałej twarzy malowało się zmęczenie; zdawało się, że walczy z opadającymi powiekami. Fartuch miała wymięty, długie, czarne włosy – nieprzyzwoicie przetłuszczone. Pomimo przeciwności losu, których na ten moment nawet nie próbowałem sobie wyobrażać, patrzyła na świat przez różowe okulary.
– Panie doktorze, jest pan pilnie potrzebny na czwórce. Z dużej chmury znowu pada duży deszcz.
– Już biegnę – odparł mężczyzna, wyraźnie zaniepokojony, po czym zwrócił się do mnie: – Proszę się tutaj rozejrzeć na własną rękę… Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe.
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć; odbiegli mnie oboje i zaraz zniknęli za zakrętem. Tak osamotniony nie czułem się jeszcze nigdy; byłem jednak zdeterminowany, by wywrzeć na nowym otoczeniu dobre wrażenie. Nie byłem jakimś tam nieopierzonym żółtodziobem – a pewnym siebie profesjonalistą.
Założyłem ręce za plecy i nucąc beztrosko pod nosem, spacerkiem przemieściłem się pod kolejne drzwi; maska, ledwo przywdziana, pod wpływem przeżytego szoku natychmiast opadła. Zamiast typowej szpitalnej sali ujrzałem za przeszkleniem coś w rodzaju miniaturowego placu zabaw, z linami, drabinkami, pętlami, huśtawkami i torami przeszkód. Harcowały na nim stadnie zielone, szpiczastouche chochliki drukarskie – poznałem je po wszechobecnych plamach atramentu, zdobiących zarówno ich złośliwie wykrzywione buźki, jak i kolorowe ubranka. Nawet przez drzwi dobiegały do mnie ich radosne piski i diaboliczne chichoty. Ponad tym harmidrem, na osadzonych tuż pod sufitem półkach i żerdziach, gnieździły się niewzruszone białe kruki. Jeden łypnął na mnie nieprzyjaźnie, jak gdyby przyłapał mnie na podglądaniu; drgnąłem nerwowo i już chciałem wziąć nogi za pas, gdy moją uwagę przykuło coś dziwnego. Zmrużyłem oczy, którym powoli przestawałem dowierzać; a jednak nie myliły się.
W pokoju za drzwiami ściany miały uszy.
Potrząsnąłem energicznie głową, lecz na próżno – to nie był sen. Teraz dostrzegłem również naścienną gablotę, a w niej całą gamę środków uspokajających i wzmacniających; były tam również patyczki kosmetyczne i preparaty do czyszczenia uszu. „Przynajmniej są czyste”, pomyślałem, i ta myśl natchnęła mnie jakąś higieniczną otuchą.
Tylko odrobinę roztrzęsiony, przylgnąłem plecami do ściany i rozejrzałem się za następnym celem. Po drugiej stronie korytarza spostrzegłem drzwi oznaczone napisem „Laboratorium”. Pełen nadziei – laboratorium kojarzyło mi się sterylnie z nauką i logiczną analizą – podszedłem do nich i zajrzałem do środka.
To było królestwo szkła i formaliny. W rozlicznych słoikach pływały najróżniejsze elementy anatomii, przeważnie ludzkiej. Czego tam nie było! Usta jak maliny; oczy jak gwiazdy; nosy orle i haczykowate; zęby jak perły; pępki świata. Złotych warkoczy było od groma, stalowych nerwów – na pęczki. W wysmukłych fiolkach fosforyzowała delikatnie błękitna krew. Języków cały przekrój: cięte, giętkie, niewyparzone; obok serca: złote i gołębie, z lodu i z kamienia. Na stoliku w kącie stało coś w rodzaju malutkiego popiersia, rzeźby osadzonej na postumencie; prostota formy, dopełniona połyskliwością kremowej bieli, podpowiedziała mi, że mam przed sobą alabastrowe czoło.
Czując, że dygoczę na całym ciele, na miękkich nogach ruszyłem dalej. Następny pokój zasnuwał gąszcz pajęczyn. Widok był na tyle swojski, że natychmiast wzbudził moje podejrzenia; przyjrzałem im się dokładniej. Przeczucie mnie nie myliło. Były tam pajęczyny intryg i powiązań, znaczeń i kłamstw, strachu i ciemności; zmarszczek, blizn i ran; pęknięć, ulic i przewodów. Oczami przecieranymi ze zdumienia śledziłem bieg poszczególnych nitek-nienitek, a każda taka sieć zdawała mi się nieomal odrębnym światem. Wbrew moim obawom, a ku mojej wielkiej uldze, pająków-rzemieślników nigdzie nie było widać.
Dalej szedłem już niemal po omacku, podobny błądzącemu lunatykowi; od nadmiaru wrażeń rozbolała mnie głowa. Początkowo zamierzałem zignorować ten karygodny objaw słabości, lecz z każdą salą, z każdym zapuszczonym żurawiem ból przybierał na sile. Zrezygnowany, niechętnie rozejrzałem się za kimś, kto mógłby mnie poratować jakimś farmaceutykiem; jak na złość, jedyna pielęgniarka, która minęła mnie w drodze do swoich zajęć, chodziła z głową w chmurach.
Wynajdowałem zatem coraz to nowe dziwy. Tam ktoś piernik do wiatraka ni przypiął, ni przyłatał; tam wyło przestraszone wilcze szczenię, przedwcześnie wywołane z lasu. Jeszcze gdzie indziej – ręka rękę myła; obie obtarte, spierzchnięte, zaczerwienione, zapewne nie zdawały sobie sprawy, że uzbrojony w notatnik i długopis mężczyzna diagnozuje u nich właśnie ciężki przypadek nerwicy natręctw.
Co dalej? Jedna z odnóg korytarza doprowadziła mnie do izby przyjęć, gdzie odmalowała się przede mną cała galeria przeważnie ludzkich tragedii. Ten jadł, aż mu się uszy trzęsły; tamtej włosy stanęły dęba; jeden mądry nic nie robił, tylko pisał wiersze, jakby nic innego już się nie liczyło. Tam cała grupa ma węże w kieszeniach, pokąsane całe rodziny wołają o antidotum – a tu chodzą pogłoski, że surowicy brak.
Zataczając się jak człowiek pod wpływem, dotańczyłem do drzwi naprzeciwko i z ulgą przycisnąłem czoło do chłodnej szyby. Pamiętając, że sam zgłosiłem się do tego właśnie szpitala i że teraz odwrotu już nie ma, niczym najbardziej perwersyjny z masochistów, bezlitośnie poderwałem głowę – i spojrzałem.
W środku – kobieta. Młoda, porządnie ubrana. Wyglądałaby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie fakt, że szamotała się chaotycznie i zapamiętale niczym amazoński czarownik odprawiający najdziksze rytualne pląsy: a to wymachiwała zaciśniętymi pięściami, a to drapała i kopała powietrze, a to potrząsała głową… Warczała.
Dyszałem teraz i pociłem się jak przy najsroższej gorączce.
– Panie Pumpernikiel…?
Obejrzałem się przez ramię; to był Mordęga, stał kilka kroków dalej i nawet nie próbował ukryć niepokoju.
Tak jakby wiedział, że uparte paskudztwo i tak wystawi zza poły jego fartucha swój paskudny pysk.
– Dobrze się pan czuje? – dopytał, podchodząc bliżej.
Pokiwałem energicznie głową; zdawała mi się ciężka i lekka zarazem.
– Jest pan pewien? – Mordęga nie wyglądał na przekonanego.
– Tak, tak… To tylko… Uff… Lekka niestrawność.
– Rozumiem. – Jako doświadczony specjalista, nie spuszczał ze mnie czujnego spojrzenia. – Zdążył pan sobie wszystko obejrzeć?
I znów potaknąłem gorliwie, po czym wycelowałem roztrzęsiony palec w kobietę za szybą.
– Co… – Przełknąłem ślinę. – Co dolega tej pacjentce?
Zaintrygowany Mordęga zajrzał do środka. Przez chwilę marszczył w skupieniu czoło, lecz zaraz się rozpogodził.
– A, to! To jest pani Małgosia. Od pewnego czasu zawzięcie bije się z myślami. To jak? Uśmiechnął się zachęcająco i zatarł ręce. – Pokażę panu zaplecze – i bierzemy się do roboty?
Poprowadził mnie betonowymi schodami w dół. Przyjemny chłód, który panował w podziemnym korytarzu, nieco mnie otrzeźwił. Chcąc otrzeć spocone czoło, sięgnąłem do kieszeni po chustkę; ku mojej rozpaczy, znalazłem jedynie kukułcze jajo.
Zza dalekiego zakrętu dobiegały nas jakieś miarowe uderzenia, jakieś drażniące zgrzyty, metaliczne szczęknięcia – coraz to głośniejsze.
– Co to takiego? – wydyszałem Mordędze w kark, zdjęty irracjonalną zgrozą.
– Te dźwięki? To nasza kuźnia. W tego rodzaju placówce nieodzowna. Chce pan zobaczyć?
Nie chciałem; wiedziałem jednak, że powinienem. Podeszliśmy do drzwi, zza których dobiegał złowieszczy hałas; były uchylone, zapewne dla wypuszczenia gorąca. Odważnie zajrzałem do środka, a pierwszym, co zobaczyłem, były szerokie plecy i muskularne ramiona kowala. Na jego szlachetnym fachu nie znałem się wcale, lecz widziałem, że nie próżnował – kuł żelazo, póki gorące. Pod ścianą piętrzył się cały stos motyk o nadtopionych ostrzach, zaś bliżej rozbuchanego pieca walały się same osmolone trzonki; czułem, że tych drugich nic już nie uratuje z opałów. Na prawo od drzwi, na półkach ogromnego regału, ustawiły się w karnych rządkach dziesiątki par butów.
– To już na luty – wyjaśnił szeptem Mordęga. – Dla całego personelu.
Zaczynałem podejrzewać, że czyta mi w myślach.
– To nie tak – zapewnił łagodnie, jedynie wzmagając moje podejrzenia.
Wycofaliśmy się na paluszkach, nie chcąc przeszkadzać siłaczowi w pracy; a kiedy tak przymykałem te ognioodporne drzwi, kiedy traciłem z oczu te szerokie plecy, tę sylwetkę niedźwiedzią a prometeuszową, w głowie mojej zakołatało się doniosłe pytanie: „Jestże li on czy nie jest – kowalem własnego losu?”.
Odpowiedzi nie znałem; być może dane mi będzie ją odkryć. W międzyczasie zajrzeliśmy jeszcze do magazynu leków, do składziku z aparaturą, do brudownika; na koniec Mordęga zaprowadził mnie do pralni. Widok ułożonych w równe stosy ręczników, kołder, prześcieradeł, podziałał na mnie doprawdy uspokajająco; do momentu, kiedy zza brzydkiej, blaszanej przegrody dobiegł mnie jakiś dziwny szum, który przywodził na myśl przesypujący się piasek. Miałem wrażenie, że śmignął w dół, jakby przemieszczając się spod sufitu ku podłodze.
Zerknąłem na Mordęgę. Skinął przyzwalająco głową i ruszył przodem.
Szum musiał pochodzić z przepastnej rury, która rzeczywiście wyłaniała się z sufitu, a swój wylot miała jakieś pół metra nad solidnym, stalowym pojemnikiem. Pochyliliśmy się nad tym ostatnim; wypełniał go do połowy miałki proszek o nieciekawej, szarej barwie; gdzieniegdzie trafiały się większe okruchy czy też grudki tej samej nieokreślonej substancji.
Nie musiałem strzępić sobie języka – wystarczyło spojrzeć pytająco na mojego nauczyciela. Ów uśmiechnął się wyrozumiale, sięgnął do kontenera i roztarł odrobinę pyłu w palcach.
– To, proszę pana studenta… Są utarte wyrażenia.
Ożeż! Wstyd mi było, że sam się tego nie domyśliłem. Aby wykazać się wreszcie jakąś inicjatywą, zakasałem rękawy, spojrzałem Mordędze głęboko w oczy – i z powagą skinąłem głową.
– Panie doktorze, melduję gotowość do odbycia praktyk. Od czego powinienem zacząć?
Mordęga westchnął przeciągle i posłał mi typowo belfrowskie spojrzenie: karcące i pobłażliwe zarazem, pełne politowania, a jednocześnie wcale przychylne.
– Nie wiem, proszę pana studenta, czego pana uczyli na tych studiach… Ale my tutaj, w szpitalu, w pierwszej kolejności…? No?
Zawiesił głos, jakby oczekiwał, że dokończę; kompletnie zdezorientowany, odwzajemniłem pytające spojrzenie. Cierpliwy mój mentor wskazał brodą na sterczący ze ściany kran.
– W pierwszej kolejności… Od wszystkiego umywamy ręce.