Była dziewiąta trzydzieści dwie czasu Zulu, kiedy Monika Lugosi zakończyła z góry skazaną na porażkę walkę z brzęczącym budzikiem i wstała z koi. Pozostałe dziewięć miejsc było pustych. Wcale nie dlatego, że reszta załogi już zabrała się do wykonywania codziennych obowiązków – Monika była jedyną lokatorką absurdalnie wielkiej bazy, dorównującej rozmiarom strachowi, który skłonił ludzkość, by ją zbudować.
Każdy dzień tam wyglądał podobnie. Najpierw śniadanie z tubki, przegląd newralgicznych elementów układu podtrzymywania życia, szczelności grodzi, stanu osłon. Potem obiad z tubki, rzut oka na dwudziestokrotnie przyspieszony zapis monitoringu z ostatniej doby i przejażdżka wokół Obiektu. Później kolacja z tubki, raport dla centrali, prysznic w tak małej ilości wody, że mogłaby zmieścić się w szklance, krótka rozmowa z Gregiem, kilka łez tęsknoty i obietnica powrotu do domu, by po wszystkim zasnąć podczas oglądania telewizyjnych hitów sprzed półwiecza.
Z sześciu tygodni, jakie miała tu spędzić, pozostały dwa. W ciągu minionych dni nie wydarzyło się nic, co pozwalałoby Monice łudzić się, że jej misja ma jakiekolwiek znaczenie. Obiekt wylądował na Księżycu niemal pół wieku temu i od tego czasu nie przejawiał jakiejkolwiek aktywności, którą dałoby się zaobserwować lub zarejestrować wycelowanymi w niego czujnikami fal radiowych, temperatury, promieniowania elektromagnetycznego i długo by jeszcze wymieniać czego.
Była tu, bo ktoś musiał. Kiedyś – czterdzieści lat temu, gdy powstała baza – wszystkie koje były zajęte przez astronautów uważających udział w tej misji za największy zaszczyt. Dziś wystarczała jedna osoba, by stwarzać pozór, że biliony dolarów nie zostały wyrzucone w błoto.
Takiego zdania była Monika, odliczając godziny do końca obowiązkowej służby na Księżycu, gdy nagle czerwone światło zalało korytarze i rozbrzmiał dźwięk alarmu.
Przez chwilę nie była w stanie nawet myśleć, wgapiała tylko wytrzeszczone oczy w świetlisty trójkąt pośrodku ekranu kontrolnego. Potem miała wrażenie, że serce wypadnie jej z piersi. W końcu usiadła przed konsolą i usiłując wygrzebać z pamięci wskazówki zasłyszane podczas szkolenia na wypadek pierwszego kontaktu, połączyła się z jedynym sprawnym łazikiem.
Zdalnie sterowany pojazd ze ślimaczą prędkością pokonywał dystans między bazą, a gargantuicznych rozmiarów Obiektem, który pojawił się w Układzie Słonecznym ponad pięćdziesiąt lat temu. Kilka metrów od celu łazik odmówił posłuszeństwa.
Monika zaklęła.
Jeszcze poprzedniego dnia sprawdzała stan maszyny. Tydzień wcześniej wymieniła najbardziej zużyte elementy na części z pozostałych łazików. Usterka nie miała prawa się przydarzyć – a jednak stało się.
Był jeszcze Czołg, jak Monika nazywała pojazd wyposażony w dwie pary gąsienic w miejscu kół. Po kilkunastu minutach zatrzymała się o kilka metrów przed nowopowstałym wejściem do Obiektu i zastanawiała się, co teraz powinna zrobić.
– Przede wszystkim nie wchodź tam – napomniała sama siebie. – Musisz nawiązać połączenie z Ziemią, powiedzieć, co się tu stało. Niech kogoś przyślą.
To brzmiało sensownie.
Dlaczego więc wysiadła z pojazdu? Dlaczego krok za krokiem zbliżała się do źródła białej poświaty? Dlaczego zatrzymała się dopiero tuż przed wejściem, próżno wypatrując czegokolwiek w blasku wypełniającym wnętrze Obiektu.
– Nie wchodź tam – powiedziała po raz kolejny, czubkami butów prawie dotykając czegoś na kształt świetlistej ściany.
A potem ostrożnie wyciągnęła ku niej dłonie.
*
Zwykle tygodnie, miesiące, a nawet lata płyną miarowym tempem, podporządkowane rutynie, określonemu porządkowi rzeczy, który sprawia, że poszczególne dni zlewają się w jedno niekończące wspomnienie stale wykonywanych, tych samych czynności.
Czasami jednak życie wypada z kolein wyżłobionych przez nieustanną powtarzalności zdarzeń i zaczyna pędzić na łeb, na szyję, tak, że ledwie kilka sekund, godzin, dni zmienia je w coś, czego nigdy byśmy nie oczekiwali.
Dokładnie to przytrafiło się Frankowi Stanfordowi, a wszystko zapoczątkował telefon, który zadzwonił o trzeciej dwadzieścia, co Frank przyjął bez zaskoczenia. Jeśli coś miało się wydarzyć, to z pewnością w nocy, by wyrwać go ze snu, w który zdążył zapaść przed ledwie dwiema godzinami.
Nie wstając z łóżka, sięgnął po smartfona i przeciągnięciem palca po ekranie odebrał połączenie.
– Co jest? – zapytał beznamiętnie, nie spodziewając się niczego, co mógłby skwitować inaczej niż wzruszeniem ramion. Był administratorem NASA przez dziesięć ostatnich lat, co stanowiło rekord długości stażu na tym stanowisku.
Siedem minut później był już na tylnym siedzeniu rządowej limuzyny w drodze na lotnisko, gdzie czekał na niego czarter prosto do Waszyngtonu.
Był sam, poza wiecznie milczącym dryblasem w czarnym garniturze, przysłanym trochę dla bezpieczeństwa, a trochę z niepisanego protokołu mówiącego, że na każdy odrzutowiec przypadać musi co najmniej jeden ochroniarz.
Frank miał przed sobą dwie godziny lotu i mnóstwo czasu, by wszystko przemyśleć, choć nie spodziewał się, że dojdzie do jakiś wniosków.
Podsumowując: gówno wiedzieli.
Obiekt, jak szybko zaczęto nazywać statek kosmiczny, który przyleciał siedemdziesiąt lat temu z gwiazdozbioru Centaura, nie przejawiał żadnych oznak aktywności. Zero promieniowania, fal radiowych, ruchu… Po miesiącach, w których świat stanął na głowie, zdecydowano zbudować bazę na Księżycu. Międzynarodowe przedsięwzięcie pochłonęło środki porównywalne do budżetu średniej wielkości państwa. Sztab naukowców pospołu z wojskowymi – reprezentantami państw tymczasowo zaprzyjaźnionych – przez kolejne lata oblegał satelitę. Rządy rościły sobie prawa do lunarnej ziemi, liczyły potencjalne korzyści i ryzyko konfliktu z przybyszami, o których nic nie było wiadomo (o ile byli jacykolwiek przybysze).
Nie udało się nawet zlokalizować wejścia, a koniec końców nikt nie był na tyle szalony, aby próbować siłą wedrzeć się do środka.
Wraz z kolejnymi dekadami, w trakcie których nic się nie wydarzyło, i miliardami dolarów puszczonymi w kosmiczną próżnię, wykruszała się liczba zainteresowanych Obiektem. Cmentarzysko. Gwiezdny śmieć. Tak o nim zaczęli mówić.
Ale, dwadzieścia lat temu, wszystko się zmieniło.
Niespodziewanie Obiekt otworzył się, a jedyna stacjonująca wówczas osoba na Księżycu – Monika Lugosi, astronautka NASA – postąpiwszy wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkim scenariuszom przygotowanym na taką ewentualność, które zgodnie nakazywały czekać na rozkazy z Ziemi, zdecydowała się wejść do środka. Przejście zniknęło.
Kolejne dziesięć lat upłynęło pod znakiem paniki. Pojawiły się nowe fundusze – wszystkie bez wyjątku poświęcane na to, by przygotować się do wojny. Księżyc zmienił się w prawdziwy arsenał jądrowy, jakby ludzka broń mogła uszkodzić obiekt, który pokonał biliony kilometrów, poruszając się z jedną setną prędkości światła.
Po dekadzie szaleństwa projekt LUNA, wraz z odpowiedzialnością za międzynarodową bazę na Księżycu i obowiązkiem użerania się z twardogłowymi generałami, którzy rozrzucili tam swoje zabawki, przypadł jemu – Frankowi Stanfordowi.
Radził sobie dobrze, wręcz znakomicie. Udało mu się przekształcić bazę w miejsce służące nauce, gdzie przeprowadzano eksperymenty w warunkach niskiej grawitacji. Skutecznie komplikował procedury i zniechęcał do spoglądania w kierunku Księżyca, tych, którzy w sytuacjach kryzysowych mogliby nacisnąć przysłowiowy czerwony guzik. Żołnierze już tam prawie nie stacjonowali.
Robił wszystko, by odsunąć od ludzkości widmo zagłady wywołanej przez zwykłe nieporozumienie, o które – jak zakładał – nietrudno w kontakcie z istotami, które mogą być zupełnie niepodobne do czegokolwiek, co można spotkać na Ziemi. Kto wie, może porwanie astronautki było dla nich formą serdecznego powitania?
Utrzymywał taką retorykę przez te wszystkie lata i przekonał już niemal wszystkich, na czele z prezydentem, a teraz – teraz wszystko to, co zbudował, mogło rozpaść się jak domek z kart. Przyszłość świata, a co ważniejsze, kariera Franka Stanforda, wisiały na włosku.
Co gorsza, po raz pierwszy obydwie te sprawy nie zależały od niego. Liczyło się to, jak zareagują astronauci, co powie prezydent, jakie stanowisko przyjmie Nadzwyczajna Rada Wojskowa Narodów Ziemi, a przede wszystkim – jak zachowa się przeklęta Monika Lugosi, czy też cokolwiek, co przyjęło jej postać.
Chociaż, jakie to teraz miało dla niego znaczenie?
Zakaszlał i splunął obrzydliwą, żółtą flegmą prosto do pojemnika na śmieci, przyciągając tym wzrok ochroniarza. Odruchowo sięgnął do kieszeni, po paczkę pall-mali, ale uprzytomnił sobie, że rzucił palenie jakieś cztery lata temu, więc zdobył się tylko na bezgłośne westchnienie.
Sygnał dzwonka w telefonie zaskoczył go. Przede wszystkim tym, że był tu zasięg.
– Szefie, nawiązaliśmy kontakt! – niemal wykrzyczał podekscytowany zastępca, który pełnił dyżur w Centrum Kosmicznym.
– …istota podająca się za Monikę Lugosi chce spotkać się ze światowymi przywódcami. Twierdzi, że występuje w charakterze ambasadora – dwie godziny później Frank Stanford w gabinecie owalnym powtarzał zasłyszane informacje opatrzone swoimi wnioskami.
– Ambasadora? – Prezydent podniósł lewą brew.
– To nie wszystko. Chce wystąpić przed, jak się wyraziła, „obywatelami świata”. To znaczy publicznie. Przed kamerami.
– Wiem, co to znaczy – przerwał mu prezydent tonem przypominającym Stanfordowi, dlaczego nie głosował na tego dupka. – Pierwsze żądanie jest niewygodne, a drugie niebezpieczne. Finansujemy osiemdziesiąt procent kosztów bazy na Księżycu, obecnie znajdują się tam tylko astronauci wysłani przez nas, Monika Lugosi jest obywatelką Stanów Zjednoczonych i jurysdykcja nad bazą jest oficjalnie powierzona nam…
Mnie, poprawił go w myślach Stanford.
– Więc mamy wszystkie karty w ręku. Póki Monika Lugosi jest pod naszą kontrolą… – W tym miejscu prezydent zamilkł. Wstał, podszedł do okna i długo się zastanawiał. – Zorganizuj spotkanie. Chcę się dowiedzieć, co ona ma do powiedzenia.
– Możemy połączyć się zdalnie…
– Nie, żadnych takich. Musimy zachować największą dyskrecję. Nie może być nawet cienia możliwości, że nasza rozmowa zostanie podsłuchana.
Pięknie, czyli w dodatku był paranoikiem, skonstatował bezgłośnie Stanford.
– Panie prezydencie, chce ją pan tu sprowadzić? To…
Głupie, miał dodać Stanford, ale ugryzł się w język.
– Przecież nie polecę na Księżyc – odparł prezydent, jakby to było największą oczywistością i zaśmiał się tak, jak uczą eksperci od PR. – Cała operacja musi przebiec dyskretnie. Spotkam się z tą kobietą w bezpiecznym miejscu i wysłucham, co ma do powiedzenia. To chyba nie jest dla ciebie wyzwanie?
Stanford dostał napadu kaszlu, ale skupiwszy całą siłę woli, przerwał go nim wzbudził podejrzenia.
– Nie, panie prezydencie – odpowiedział, przecierając wargi chusteczką – żaden problem.
To były jego słowa, dlatego siedemdziesiąt sześć godzin później, po trzech nieprzespanych nocach, dziesiątkach rozmów, tonie przerzuconych papierzysk, wydanych milionach dolarów oraz setkach zdementowanych plotek o tajnym locie kosmicznym na Księżyc i z powrotem – niektórych zaskakująco trafnych – administrator NASA Frank Stanford stał po lewicy prezydenta Stanów Zjednoczonych (miejsce po prawej zajął sekretarz Departamentu Obrony), szykując się do powitania ambasadorki Obiektu.
Wahadłowiec zakończył procedurę lądowania pół godziny temu, ale kobieta jeszcze go nie opuściła. Siedziała w bezruchu i patrzyła na ocean.
– Próbuje nas znieważyć – odezwał się sekretarz Departamentu Obrony.
– Pamiętajmy, że ona tylko wygląda jak człowiek. Biologicznie albo psychicznie może być czymś zupełnie innym, kierować się innymi pobudkami niż ludzie – wtrącił Stanford.
Prezydent zerknął na zegarek.
– Nie możemy tak po prostu czekać, ale też nie przyjmiemy jej na pokładzie wahadłowca. Niech ją przyprowadzą.
– Zajmę się tym osobiście.
Prezydent nie zaprotestował, więc Stanford ruszył pasem lotniskowym w stronę wahadłowca. Do tej pory wszystko, co wiedział o Monice Lugosi, pochodziło z relacji i nagrań – teraz miał spotkać się z nią twarzą w twarz.
Kiedy wspinał się po schodach, myślał, że zabraknie mu tchu. Zakaszlał kilkukrotnie, odchrząknął i splunął flegmą na rozgrzany asfalt. Bardzo chciał zrzucić na stres nagłe ukłucie bólu w klatce piersiowej, tymczasem był spokojny. Jakby wszystko działo się gdzieś obok, omijając jego osobę.
Zastał ją jeszcze przypiętą pasami w fotelu. Nawet nie zareagowała, kiedy stanął obok.
– Nie było mnie jakiś czas – powiedziała po chwili, gdy chrząknięciem oznajmił swoją obecność.
– Jestem Frank Stanford, administrator NASA…
– Przecież znamy się, Frank – weszła mu w słowo, wciąż patrząc za okno. – Kiedy poleciałam na Księżyc byłeś jednym z inżynierów. Rozmawialiśmy raz albo dwa. Gratuluję awansu.
Stanford zaniemówił. Próbował wrócić do wspomnień sprzed dwudziestu lat, jednak był to dla niego czas zbyt odległy. Czy mogli się wtedy spotkać? Na pewno. Czy do tego doszło? Możliwe. Czy to cokolwiek przesądzało w sprawie osoby, którą miał przed sobą? Nic a nic.
– Chciałbym, żebyś ze mną poszła.
– Nie widzę ich – odparła. – Reporterzy, delegaci, gapie zlewający się w jedną masę na granicy strefy zamkniętej. Nie ma nikogo.
– Czeka na ciebie prezydent.
– Chciałam rozmawiać ze wszystkimi. Wszyscy muszą usłyszeć, co mam do powiedzenia.
– Więc czemu nie on jako pierwszy? – próbował ją przekonać.
Odwróciła się nagle i złapała go za ramię
– Zrób coś dla mnie. Daj mi przemówić do wszystkich. To niezmiernie ważne – powiedziała i uścisk zelżał.
– Więc pójdziesz ze mną?
Pokiwała głową a po kilku chwilach siedzieli razem z prezydentem i sekretarzem Departamentu Obrony, tocząc długą i w przeważającej części jednostronną rozmowę, w trakcie której oni zasypywali ją pytaniami, a ona odpowiadała wymijająco, czasem milczała długo nim z jej ust padły słowa, albo zmieniała temat. Nie okazywała przy tym najmniejszych oznak emocji.
Zachowywała się jakby w półśnie.
– Oni przybywają z daleka – opowiadała o twórcach Obiektu. – I jest ich tam wielu, w bezliku rodzajów. Chcą nauczyć ludzi tego, co wiedzą.
– Czas nie ma już nade mną władzy – wyjaśniła, zapytana o wiek. – To jeden z ich darów.
– Najpierw na świecie musi nastać pokój – odparła, gdy próbowali rozeznać się w jej zamiarach. – Głodnych trzeba nakarmić, a chorych uleczyć. Tylko tak można zacząć coś budować.
Frank Stanford nie kupował tego, tak samo zresztą jak twardogłowy trep z Departamentu Obrony i sam prezydent. Zbyt wiele razy ze zbyt wielu ust w długiej i burzliwej historii ludzkości padały podobnie szlachetne deklaracje, by wierzyć w szczerość intencji tego, kto je wypowiadał.
Ale było w tej kobiecie coś szczególnego, co nie pozwalało tak po prostu odrzucić jej słów. Jasne, była jedynym łącznikiem między ludźmi a obcą cywilizacją, ale to nie to. Frank Stanford długo zastanawiał się, co to takiego.
Aż w nocy, kiedy zasypiał w przygotowanym dla niego pokoju w Centrum Kosmicznym, uzmysłowił sobie, że już od kilku godzin nie miał ataku kaszlu, a kłucie w klatce piersiowej zniknęło całkowicie i nie przypomniało o sobie nie razu.
Nazajutrz, z samego rana, odwiedził lekarza. Spontaniczna remisja – taką diagnozę usłyszał. Miał płuca jak u trzydziestolatka.
– To cud, proszę pana – oświadczył lekarz, zdejmując okulary gestem wskazującym na to, że dotarł do granicy, za którą nauka nie ma już nic do powiedzenia. – Takie rzeczy się nie zdarzają. Nie w tym stadium.
Nim Stanford wrócił do Centrum Kosmicznego, gdzie w naprędce zorganizowanej luksusowej celi przetrzymywana była Monika Lugosi, wpadł jeszcze do domu i pobiegł prosto na strych. Znajdował się tam istny cmentarz starej elektroniki.
– To dzięki tobie – stwierdził później, gdy drzwi do przysposobionej na cele więzienne małej salki konferencyjnej zamknęły się za nim. – Nie wiem, jak to zrobiłaś. Ale… – zawahał się, wszak był tylko człowiekiem. – Pomogę ci.
Monika wstała z krzesła, na którym przesiedziała ostatnie cztery godziny, ślęcząc nad stosami papieru pokrytymi wyliczeniami i schematami budowy, których przeznaczenia tylko się domyślał.
– Zabierzesz mnie w miejsce, gdzie przemówię na oczach świata?
– Nie jestem w stanie cię stąd wyprowadzić – rozpoczął, wyciągając z torby przewieszonej przez ramię staromodną kamerę na kasety. Dziwne, nawet się nie zastanawiał, co dalej z nim będzie. – Ale mogę sprawić, że świat o tobie usłyszy.
Kobieta posłała mu uśmiech pełen politowania.
– Nikt nie uwierzy w nagranie – zauważyła, a on poczuł się jak idiota. – Poczekam, aż mnie uwolnią.
– Nie jestem taki pewien…
– Weź to – poleciła, podsuwając mu stos zapisanych kartek. – Złóż w urzędzie patentowym.
– Co to? – zapytał, przeglądając schematy.
Był fizykiem, wiele lat pracował jako inżynier, ale te wyliczenia… Nigdy by nie wpadł na to… Ale jeśli? Zawirowało mu w głowie.
– To opis budowy miniaturowego zimnofuzyjnego reaktora? To działa?
Monika pokiwała głową.
Ich spojrzenia spotkały się, a Frank Stanford już wiedział, co powinien zrobić.
Nazajutrz brukowce rozpisały się na temat obywatelki Stanów Zjednoczonych, bohaterskiej astronautki, która zaginęła na dwadzieścia lat, a teraz była bezprawnie przetrzymywana na terenie Centrum Kosmicznego im. J.F.K.
Artykuły, napisane na podstawie relacji anonimowego źródła, opisywały dość oględnie całą operację, polegającą na ściągnięciu kobiety z Księżyca, wyjaśniały tajemniczy start rakiety i lądowanie wahadłowca (oficjalnie przedstawione jako testy nowego systemu), pokrywały się z obserwacjami amatorów i teoriami łowców sensacji, którzy odnotowali najpierw lot odrzutowca do Waszyngtonu, a potem nagłe pojawienie się prezydenta na Florydzie.
O jedenastej czasu lokalnego Centrum Kosmiczne przeżywało istny szturm reporterów.
O trzynastej pięć do sieci wyciekło nagranie jednej z kamer ulokowanych na pasie lotniskowym, która zarejestrowała jak administrator NASA wchodzi do wahadłowca, a później opuszcza go z kobietą, której obecność nie była odnotowana w informacjach podanych do wiadomości opinii publicznej.
O czternastej Frank odbył spotkanie oko w oko z prezydentem, w trakcie którego zrezygnowali z pomysłu śledztwa, by ustalić tożsamość informatora, co tylko podgrzałoby atmosferę, a zaraz potem administrator NASA został zdymisjonowany. Oficjalnie miał zadecydować o odejściu na emeryturę.
O piętnastej trzydzieści zwołano konferencję prasową, na której wystąpił sam prezydent i potwierdził, że na obszarze Centrum Kosmicznego przebywa Monika Lugosi, która ze względu na dwadzieścia lat w Obiekcie na Księżycu poddana jest kwarantannie i obserwacji lekarskiej.
O piętnastej pięćdziesiąt trzy czerwona linia Białego Domu rozdzwoniła się telefonami oburzonych głów państw, które żądały spotkania z Moniką Lugosi, określaną w relacjach dziennikarzy tytułem ambasadora obcej cywilizacji (tajemnicą pozostaje, kto im to podpowiedział).
O szesnastej dwadzieścia siedem Frank Stanford opuszczał urząd z patentem wartym setki miliardów dolarów w rękach, nową wiarą w sercu i poczuciem, że jego życie znów wpadło na właściwe tory.
*
W dni takie jak ten z okien gabinetu dyrektora generalnego Lugosi Investment trudno było dostrzec miasto. Zasłaniały je chmury. Za to Księżyc, który obserwowany z poziomu gruntu zwykle ledwie majaczył gdzieś na popołudniowym niebie, łatwy do przeoczenia, stąd wydawał się bliski prawie jak na wyciągnięcie ręki.
Ciemny punkt na jego tarczy, w rzeczywistości wielki jak samo miasto, przypominał o tym, jaki był cel istnienia firmy.
Frank Stanford, bujając się w fotelu, sprawdzał wiadomości z ostatnich godzin.
– Znów zamieszki – szepnął do siebie, otworzywszy najnowszy alert, który pojawił się na zajmującym prawie cały blat ekranie z pleksiglasu.
Pod budynkiem zebrała się pikieta Unii Chrześcijan, jak co tydzień. Zawsze wykrzykiwali te same hasła o fałszywym mesjaszu, Antychryście, judaszowych srebrnikach, zaprzedawaniu duszy diabłu i zbliżających się dniach ostatnich. I, tak jak zawsze, było ich coraz mniej.
Tymczasem Stanford, choć dobiegał siedemdziesiątki, czuł się jak trzydziestolatek. Czas obchodził się z nim łaskawie, jakby ułamek daru, który otrzymała Monika, naznaczył też i jego w momencie ich spotkania, gdy ofiarowała mu drugie życie.
– Gdybyś dokonała cudu na ich oczach, cały świat poszedłby za tobą – przekonywał ją cztery lata temu, gdy wrócili do wynajmowanego przez nią apartamentu, po bezowocnej próbie przemówienia do rozsądku przedstawicielom niemal wszystkich państw.
Zbyli ją, nie chcąc słuchać o tym, co miała im do zaoferowania. Jedni grozili gotowością do obrony, inni czarowali pięknie brzmiącymi ogólnikami, w których nie padła ani jedna deklaracja, zgodnie twierdząc, że rozwiązanie trapiących Ziemię problemów leży poza możliwościami ludzkiego gatunku. Starają się, tak, w pocie czoła prowadzą nas ku lepszemu, ale nie są cudotwórcami.
– To był odpowiedni moment – powtarzał Frank, przedstawiając swój plan.
Ona jednak nie chciała słuchać.
– Ludzie uznaliby, że to sztuczki i potraktowali mnie jak szarlatana. A jeżeli by uwierzyli, ogarnęłaby ich jeszcze większa panika.
Kiedy patrzył, jak rok po roku zdobywają sprzymierzeńców – inwestorów, finansistów, przemysłowców, którzy jeśli nie ze szlachetnych pobudek, to dołączają do nich dla korzyści – i jak topnieją szeregi ich przeciwników, mógł przyznać, że pewnie miała rację. Jak zawsze.
Jednak, mimo wszystko, kolejne przedsięwzięcie budziło w nim wątpliwości.
Zamknąwszy widok z kamer sprzed budynku, otworzył katalog map i wybrał tę przedstawiającą amazońską dżunglę. Zaznaczony czerwonym kolorem obszar Kordyliery Wschodniej przedstawiał teren wyznaczony pod kopalnię metali ziem rzadkich, złota, srebra i kilku innych surowców. Cholernie wielką kopalnię, a właściwie cholernie wielki kompleks kopalń rozlokowanych na obszarze dziesięciu kilometrów kwadratowych rozciągającym się od podnóża And w głąb dżungli.
– Nadal się tym martwisz?
Pojawiła się tuż za nim. Nie słyszał jak wchodziła. Drzwi otwierały się bezszelestnie, a ona stąpała niczym elf.
By zobaczyć jej twarz, okręcił się w fotelu lewitującym na poduszce elektromagnetycznej. To też był jeden z wynalazków Lugosi Investments, o który wzbogaciła się ludzkość. Ich – a właściwie jej – pomysły odbiły swój ślad w najdrobniejszych codziennych przedmiotach.
– To jest po prostu… – szukał odpowiedniego słowa. – Kontrowersyjne. Ekolodzy przyłączą się do protestów.
– Ktoś musi, w innym wypadku niedługo skończą się im aktywiści – odparła, uśmiechając się.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi. Chcemy wykarczować część tropikalnego lasu. Zielone płuca matki Ziemi.
– Zerknij w katalog numer czterysta trzynaście – poleciła, siadając na krawędzi stołu.
Stanford otworzył plik ze wskazanej lokalizacji i zorientował się, co miał przed oczami. Projekt fabryki bioelektronicznej tlenowej. Mógł się spodziewać, że Monika wyskoczy z czymś takim. To w jej stylu.
– Wiesz, że nie o tym mowa. W amazońskim lesie żyje mnóstwo gatunków roślin, zwierząt, grzybów…
Monika westchnęła, wstała z krzesła i podeszła do przeszklonych ścian, skąd spoglądał na nią Księżyc.
– Ludzie są tacy krótkowzroczni – powiedziała po dłuższej chwili milczenia. – Myślicie co będzie za pięć minut, nie potrafiąc objąć umysłem tego, co przy przyniesie następna godzina. Życie jest ulotnym zjawiskiem w kosmicznej skali czasu. Pojawia się, by za chwilę zniknąć. Ziemia nie będzie tu wyjątkiem. Ludzkość właśnie stoi u progu szansy, by swoją egzystencję niepomiernie przedłużyć, oderwać od lokalnych warunków, przenieść w gwiezdne ramy… ale ogranicza ją to samo myślenie, co zabobonny strach przymierającego głodem dzikusa przed ścięciem świętego drzewa, by zrobić tratwę na której opuści swoją wyspę, choćby żył na niej sam jeden.
Tak, Frank Stanford już słyszał coś podobnego. Wszyscy słyszeli. Większość swojego przemówienia przed Radą Światową poświęciła temu, jak długa, piękna przyszłość czeka ludzi, jeżeli się zmienią, zjednoczą i wykorzystają ziemskie zasoby jako trampolinę, na której odbiją się ku gwiazdom.
Od tamtej pory Monika zakładała fabryki, produkowała, budowała, wydobywała, przygotowując się do realizacji planów, które tylko ona znała i rozumiała w pełni.
A przy okazji zmieniała świat w krainę dobrobytu.
Hologramowe ekrany, lewitujące krzesła, przenośne reaktory zimnofuzyjne, syntezatory żywności, drony sterujące opadami… wymieniać mógł jeszcze długo, więc i tym razem pragnął jej zaufać.
Kiedy jednak dzień się skończył, zamiast skierować się na dach budynku, do swojej awionetki, zjechał na parter. Chciał się przejść. Przewietrzyć głowę. Poza tym dawno już nie oglądał miasta z poziomu gruntu, poniżej koron drzew.
Opodal głównego wejścia, za murem ochroniarzy, w świetle ulicznych latarni błąkał się jakiś facet. Wyglądał na takiego, który się zgubił i to już dawno, dawno temu. Tak dawno, że już pewnie zapomniał wygląd miejsca, które chciał odnaleźć. Trudno było stwierdzić, ile miał lat. Około pięćdziesięciu?
Kiedy ich spojrzenia spotkały się, twarz nieznajomego najpierw wyraziła niezmierne zaskoczenie, a potem odmalował się na niej obraz desperacji, który kazał ochronie Stanforda złożyć ręce na sonicznych działkach.
– Wyszedłeś stamtąd – wybełkotał facet. – Wyszedłeś… Znasz ją? Widziałeś ją?! – podniósł głos a wraz z nim w górę powędrowały lufy miotaczy.
Frank Stanford dał znak, by opuścić broń.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Kim? Jestem Greg. Greg Lugosi. Monika to moja żona.
*
Mieszkanie Stanforda nie leżało daleko od siedziby firmy, ledwie kilka minut drogi – jeśli pokonywać ją w powietrzu. Pieszo trasa zapowiadała się na długi spacer w towarzystwie lekko zawianego obdartusa, który określał się jako mąż Moniki Lugosi. Były mąż, jeśli chodzi o ścisłość, ponieważ dziesięć lat przed swoim powrotem Monika została uznana za zmarłą, a Greg zdążył się nawet ponownie związać, jednak i tym razem bez szczęścia.
W ciągu pierwszych dziesięciu minut Frank poznał skróconą wersję biografii nieszczęśnika, ale nie zbliżył się do odpowiedzi na zasadnicze pytanie: czemu tamten pojawił się przed budynkiem i to dopiero teraz, nie przed ponad czterema laty? Skąd miał w ogóle pewność, że ten facet nie jest oszustem?
Frank mógł nie zgadzać się na tę rozmowę. Od razu jej pożałował.
Rzucił okiem na dwóch ochroniarzy, którzy szli kilkanaście metrów za nim.
– Nie szukałeś jej do tej pory – zauważył z nutą podejrzliwości w głosie.
– Po dwudziestu latach… Ona wróciła młoda, ja już przekroczyłem pięćdziesiątkę. Nasz syn dobiegał wieku, w którym była, gdy zniknęła.
Frank Stanford stanął jak wryty. To znaczy jego ciało ruszyło dalej, ale duch – duch trwał w zawieszeniu nad chodnikiem w tym miejscu, gdzie facet podający się za męża Moniki wypowiedział ostatnie zdanie.
– Nigdy nie mówiła… – zaczął, ale w głowie miał mętlik. – Nie wspominała…
Mężczyzna obok zwolnił i spojrzał w niebo, na nocny księżyc w pełni.
– Powiedz, jaka ona jest? Kiedy zobaczyłem ją w telewizji, wydawała się odmieniona. To jasne, przecież ją zabrali, ale jakby… To naprawdę jest ona? To Monika?
– Nie znałem jej wcześniej – odparł Stanford. – Nie wiem, jaka była. Trudno ją zrozumieć, ale jest dobrą osobą. Uratowała mi życie – wyznał pod wpływem chwili. – Byłem nieuleczalnie chory, a ona uzdrowiła mnie.
Kiedy to wyznał, poczuł ulgę. Nie mówił o tym nikomu, pielęgnował tajemnicę przez lata. Najpierw w obawie przed więzieniem, gdyby na jaw wyszło jego możliwe zaangażowanie w wyciek informacji. Potem, kiedy Monika miała już pierwsze układy z koncernami, a w kieszeni kilku polityków i zdecydowali się działać razem jawnie, milczał, bo go o to poprosiła.
Nie zdawał sobie sprawy z możliwych konsekwencji tego spontanicznego wyznania. Co do tej części ludzkiej natury Monika miała stuprocentową rację.
– Uzdrowiła? – wycedził Greg przez zęby.
– Wszystko w porządku? – zapytał Frank, zerkając na ochroniarzy.
– Tak, wszystko dobrze. Nie powinienem pana dłużej niepokoić – rzucił Greg na odchodne i ruszył przez pusty asfalt na drugą stronę drogi.
Cienki niczym papier kawałek przezroczystego tworzywa od razu pojawił się w ręku Franka. Przejechał palcem po prawej krawędzi, a prostokąt wyprostował się i na idealnie płaskiej tafli wyświetlił obszar roboczy systemu.
Uruchomił wyszukiwarkę i otworzył kilka artykułów sprzed dwudziestu pięciu lat. Minął szmat czasu, ale podobieństwo Grega Lugosi ze zdjęć do mężczyzny, którego przed chwilą spotkał, było bezsprzeczne.
– Możesz ją o to zapytać – przekonywał sam siebie. – Jutro. Ty też nie wspominałeś jej o rozwodzie.
Nagle uświadomił sobie, jak mało rozmawiają o życiu prywatnym. Przez ostatnie lata była osobą, z którą spędzał większość dni, której poświęcił umysł i duszę, ale ich przyjacielskie relacje nie wyszły poza biznesowe ramy. Żyli razem jej… ich misją. To wszystko.
Mimo to do windy apartamentowca, w którym zajmował jedno z wyżej ulokowanych mieszkań, wszedł w ponurym nastroju. Nie tylko z powodu zasłyszanych rewelacji. Frank Stanford miał już swoje lata, przeżył upadki oraz wzloty i wiedział, że czasem warto posłuchać intuicji. A ta podpowiadała mu, że to nie był koniec niespodzianek. Znów objęło go to specyficzne uczucie, to przeświadczenie, że los właśnie chwycił w garść kości podpisane jego imieniem i szykował się do rzutu.
Ochroniarzy pozostawił przy windzie, a sam poszedł dalej korytarzem i otworzył drzwi swojego mieszkania.
– Przepraszam, że niepokoję – odezwał się mężczyzna stojący w salonie z kieliszkiem brandy w dłoni.
Najpierw Frank odnotował w myślach, że to jego brandy, wyciągnięta z jego barku i nalana do jego kieliszka. Potem rozpoznał nieproszonego gościa, któremu jakimś cudem udało się wtargnąć do mieszkania w budynku o podwyższonym standardzie bezpieczeństwa.
Charles Andrews, były sekretarz Departamentu Obrony, obecnie pracownik wywiadu o bliżej nieokreślonym stanowisku. Widzieli się kilka razy w ciągu tych pięciu lat i żadne ze spotkań nie kojarzyło się Stanfordowi dobrze.
– Jak tu wszedłeś? Czego chcesz? – Po pierwszym szoku, Frank przeszedł do bardziej szczegółowych pytań. – Ten facet podający się za Grega Lugosi był od was? Mogłem się domyślić – podsumował z krzywym uśmiechem.
– Przecież na pewno go sprawdziłeś. To on. Greg Lugosi. Naprawdę był mężem Moniki. I nie podstawiliśmy go, sam się tu kręcił…
– A wy o tym dobrze wiedzieliście?
Charles Andrew tylko wzruszył ramionami.
– Domyślasz się, dlaczego mnie przysłali? Mają nadzieję, że jeden starzec przemówi drugiemu do rozumu.
Stanford wyminął go, stanął przy barku i nalał sobie drinka.
– Może to ja przemówię tobie do rozumu? – zadrwił. – Jeśli sądzisz, że jesteście w stanie mnie zastraszyć, to oznacza, że cierpicie na patologiczną nieumiejętność wyciągania wniosków. To już nie te czasy, co cztery lata temu. Teraz mamy przyjaciół.
– Chociażby w Ameryce Południowej? Wiemy, że Lugosi szykuje tam coś dużego.
Ta informacja zbiła Stanforda z pantałyku. W tego typu przedsięwzięciach kluczowa była dyskrecja aż do ostatniego etapu, kiedy pętla zobowiązań i poniesionych nakładów zaciskała się na tyle mocno, by żaden z partnerów – czy to rząd, czy korporacja, czy ekscentryczny multimiliarder – nie miał szansy się wycofać bez poniesienia dotkliwych strat.
– Z twojego milczenia wnoszę, że to prawda. – Andrews wykrzywił szpetnie rozoraną bliznami gębę, co chyba miało uchodzić za uśmiech.
– Pierdol się, nic ci nie powiem – odparł Stanford z mniejszym spokojem, niżby chciał.
– A jednak nie posłałeś jeszcze po swoich goryli – zauważył Andrews, siadając na sofie w salonie.
No właśnie, dlaczego? Dlaczego tego nie zrobiłeś, pytał się w myślach Frank.
– Kiedy dacie sobie spokój? Nie widzicie, jak wiele dobrego zrobiła? Jak zmienił się świat odkąd tu jest? Jak rozkwita niczym ogród pod jej ręką?
– Zabawne, że o tym wspominasz – odparł Andrews, upiwszy łyk alkoholu. – Zebraliśmy kilku mózgowców. Takich z górnej półki, wiesz, elita jajogłowych. I, wyobraź to sobie, według nich świat zmieniłby się porównywalnie, może nawet bardziej, gdyby ani Obiekt, ani ona się nie pojawili. Bez sensu, co? Też nie mogliśmy w to uwierzyć, więc zrobiliśmy małe śledztwo. Okazało się, że w wyścigu o patenty nieraz wyprzedzała konkurencję o ledwie kilka tygodni, czasem dni. Nawet twój patent, pierwszy i jedyny jaki złożyłeś, pewnie kosztował cię sporo pracy po nocach, efekt prawdziwego geniuszu – drwił z niego Andrews – wyprzedził pewien zespół badawczy z Indiany o ledwie czternaście godzin.
– To jakieś bzdury – prychnął Stanford. – Niby mam w to uwierzyć? Monika Lugosi, genialna oszustka, która jakimś cudem kradnie cudze pomysły i to zanim ktoś zdoła je dopracować? Jak niby miałaby to robić? Podróżuje w czasie a w wolnych chwilach studiuje fizykę, biochemię i inżynierię stosowaną?
– Każda odpowiedź rodzi kolejne pytania, właśnie w takiej sytuacji jesteśmy…
– Po prostu gówno wiecie – przerwał mu Stanford. – Na ciebie już…
– Greg chciał jej powiedzieć, że ich syn nie żyje. Zmarł cztery dni temu. Nieoperacyjny guz mózgu – rzucił Andrews.
Skurczybyk wiedział jak przejąć inicjatywę.
– Ona mi się nie zwierza – wypowiedział Frank, ale trudno było wydedukować, do kogo kierował te słowa: czy do nieproszonego gościa, czy do siebie.
– Nigdy nie ciekawiło cię, co tam zobaczyła? Nigdy nie chciałeś zapytać? – podjął temat Andrews. – Minęło pięć lat. Na początku wszyscy sraliśmy w gacie, a ty nawet nie zapytałeś? Pamiętasz nasze długie wieczorne rozmowy sprzed czterech lat?
Stanford pamiętał. Przesłuchiwali go wielokrotnie, mając nadzieję, że uda im się coś z niego wyciągnąć. Mogli się go pozbyć w każdej chwili. Mogli wtrącić za kratki, bo, do cholery, było za co. Ale tak samo jak on obawiał się ich, oni bali się tego, co zrobią obcy. Frank szybko to sobie uświadomił i stracili nad nim władzę.
Opróżnił szklankę jednym haustem i usiadł w fotelu naprzeciwko Andrewsa, a butelkę postawił na stoliku między nimi.
– Wspominasz złote czasy? – zakpił w ramach rewanżu. – Gadasz tak, jakbyś chciał się pożegnać.
Andrews wskazał gestem brandy, a gdy gospodarz odpowiedział mu skinieniem głowy, napełnił ponownie obydwie szklanki.
– Grałeś wtedy na czas, mówiłeś, że musisz zdobyć jej zaufanie i przyznaję, ograłeś nas. Ale czy przypadkiem ona nie ograła ciebie? Ludzie znów zaczynają myśleć, że Obiekt to tylko wielki cmentarz. Nic już tam nie żyje. Otworzył się przez przypadek, a Monika była na tyle głupia by tam wejść i miała na tyle szczęścia, że coś się z nią popieprzyło, ale w dobry sposób… a teraz nie realizuje żadnej wielkiej misji, tylko prowadzi własne interesy.
– W takim razie nie powinniście się martwić… Chyba, że właśnie o to chodzi – dodał w nagłym olśnieniu. – Rząd nie chce już pompować pieniędzy w urojenia, w to całe szpiegostwo i podgryzanie nas po kostkach. Woli się dogadać. Dzwonili już do niej czy dopiero mają zamiar? Po co tu przyszedłeś? Skończ te gierki.
To uczucie, które w tej chwili ogarnęło Franka Stanforda, dobrze było mu znane z młodzieńczych lat, kiedy wspinał się po szczeblach kariery. Triumf.
– Przybywam w pokoju – odpowiedział Andrews i zdobył się na coś, co można było skojarzyć z przyjaznym wyrazem twarzy. – W przyszłej kadencji piecza nad bazą księżycową przechodzi w ręce Chińczyków. Dogadali się z Rosjanami, obsadzą wspólnie całą załogę.
– Finansujemy osiemdziesiąt… – zaczął Stanford, wzburzony, jakby ktoś chciał zniszczyć jego dzieło i jednocześnie sam zaskoczony nagłym przypływem sentymentu.
– Finansowaliśmy – wszedł mu w słowo Andrews. – Dziś prezydent podpisał rozporządzenie o nadzwyczajnym ograniczeniu środków. Jak to ująłeś? Rząd nie chce pompować pieniędzy w urojenia. Mam podstawy przypuszczać, że Chinole będą chcieli dostać się do środka Obiektu, choćby siłą. Możliwe, że już się do tego szykują. Twoją przyjaciółkę powinno to zainteresować.
Stanford zmarszczył czoło i z wolna wypuścił powietrze, zdjęty nagłą ochotą na papierosa. Nie czuł ciepła tytoniowego dymu w płucach od pięciu lat i o dziwo nie brakowało mu tego. Aż do teraz.
– To ogromny błąd. Musicie ich powstrzymać. Monika sama nie… – zatrzymał się w połowie zdania. Tak naprawdę nie wiedział, do czego była zdolna.
– Tu się zgadzamy. Trzeba ich powstrzymać – kontynuował Andrews, znów sięgnąwszy po butelkę. – Obiekt to nie cmentarz, jestem pewien. Nie tłukli się tutaj przez Bóg wie jak długo, żeby tak po prostu zdechnąć o krok przed metą. Wiem, wiem co o tym myślisz. – Gestem powstrzymał Stanforda od mówienia. – Ja podzielam mniej entuzjastyczną opinię. Nie bez przyczyny Obiekt wykonał ruch dopiero po pięćdziesięciu latach, potem czekaliśmy kolejne dwadzieścia, a teraz minęło pięć bez jakiejkolwiek aktywności. Sądzę, że oni, czymkolwiek są, dotarli tu na oparach. Pół wieku przygotowywali się, chłonęli energię ze Słońca czy co tam, by móc cokolwiek zrobić. Nie bez powodu wpuścili tylko jedną osobę, a potem zostawili ją samą. W normalnych warunkach plan z tak nikłymi szansami powodzenia zostałby odrzucony na starcie. Dlatego muszą być słabi i zdesperowani, tak myślę. Ale mają jedną wielką przewagę: mogą czekać.
– Bardzo daleko idąca teoria bez solidnych podstaw – skwitował to Stanford. – Jaki to niby tajemniczy plan ma realizować Monika? Ja widzę to, co robi. Obserwuję, jak zmienił się świat. Wyobrażasz sobie to, że w trakcie następnej dekady głód w Afryce przestanie być problemem? Myślisz, że ktoś by tego dokonał w złej wierze?
– Jasne, jasne, ludzkość idzie w najlepszym z możliwych kierunków. A przy tym wydobywa na potęgę wszelkie możliwe surowce, nawet ponad jej zapotrzebowanie. W międzyczasie buduje fabryki zdolne produkować urządzenia bardziej precyzyjne, wytrzymalsze i bardziej skomplikowane, niż wskazywałoby ich przeznaczenie. Równolegle stawia odlewnie zdolne wytwarzać elementy przekraczające rozmiarami najśmielsze marzenia projektantów wielkogabarytowych maszyn. Przy okazji rozwija technologię z szerokim wachlarzem zastosowań, na przykład jako części zamienne w nieprawdopodobnie zaawansowanym statku zdolnym przebyć kosmos.
– To nonsens.
Charles Andrews nalał sobie ostatki brandy, wciągnął je na raz, odetchnął i wstał.
– Mogę się mylić, nie przeczę. Jestem człowiekiem, który zarabiał na byciu podejrzliwym i wietrzeniu spisków – przyznał, kierując się do drzwi. – Co, jeśli mam rację? Moje doświadczenie podpowiada, że zdesperowany i słaby przeciwnik, jeśli przyprzeć go do muru, staje się największym niebezpieczeństwem.
To powiedziawszy, wyszedł z apartamentu Franka Stanforda, a ten w tej samej chwili uznał, że musi posłać jednego ze swoich ludzi po paczkę pall-malli.
*
By zrozumieć krętą ścieżkę koła zdarzeń, które nadmienionej nocy podskoczyło na kolejnym wyboju, trzeba poznać, choćby pobieżnie, opowieść Grega Lugosi.
Kiedy żona przepadła bez wieści, pozostawiła go z kilkuletnim synem, złamanym sercem i rozpaczą po utraconej miłości. Przez pierwsze dni i tygodnie milczenie NASA torturowało go nadzieją. Później zaś, gdy okoliczności zniknięcia Moniki zostały podane do publicznej wiadomości, tortura przeszła w poczucie zagubienia i pustki.
W wielu miejscach Greg próbował się odnaleźć i na wiele sposobów zapełniał tę pustkę.
Odszkodowanie od rządu pozwoliło mu przez jakiś czas nie trzeźwieć i uciszyć głos rodzicielskiego sumienia, kupując Davidowi wszystko to, czego chciał, a czego nie potrzebował. Jednak pieniądze skończyły się szybciej, niż Greg zakładał, a wraz z pierwszym debetem na koncie w absurdalnie drogiej willi zjawili się pracownicy opieki społecznej z groźbą odebrania syna.
Greg zrezygnował wówczas z alkoholu na rzecz twardych narkotyków, by całkiem uciec od rzeczywistości. Przy którejś z kolejnych wizyt znaleźli go w pół drogi na tamten świat, leżącego bez przytomności w wymiocinach na środku salonu, okrytego kocem przez dziesięcioletniego już Davida, który ze stoickim spokojem siedział na sofie opodal ojca i wpatrywał się w gigantyczny ekran telewizora ustawionego na kanał dla dzieci.
Tym samym Greg Lugosi sięgnął dna.
Już zaczynał się tam urządzać, kiedy poznał Sally – kobietę o gorącym sercu i patologicznej chęci niesienia pomocy tym, którzy najbardziej jej potrzebują.
Sally należała do Kościoła Duchowej Odnowy, jednego z dziesiątek religijnych ugrupowań powstałych po przybyciu Obiektu, które później miały zjednoczyć się w Unię Chrześcijan. Wszystkie miały jednoznaczne zdanie na temat artefaktu obcej cywilizacji na Księżycu – mianowicie był dla nich uosobieniem wszelkiego zła i herezji, a przylecieć nim miał sam diabeł z piekielnych czeluści. Nie trzeba długo tłumaczyć, czemu znalazła z Gregiem wspólny język.
Doświadczywszy nawrócenia, Greg Lugosi porzucił drogę ku zatraceniu, znalazł pracę, zaczął udzielać się społecznie, odzyskał syna, a jakiś czas później stanął ponownie na ślubnym kobiercu i zdawać by się mogło, że los znów odwrócił się ku niemu przyjaznym obliczem.
Siedem długich lat szczęścia zakończyło się równie niespodziewanie, jak się rozpoczęło. Okazało się, że współczująca natura Sally zmusiła ją do poszukiwań kolejnego nieszczęśnika potrzebującego pomocy, a jej uda pragnęły nowego uczucia równie mocno, co serce.
Wszystko, co udało mu się odbudować, legło w gruzach, kiedy niespełna rok później David zachorował.
Po dwóch latach kolejny cios spadł na znękaną duszę Grega, wraz z wieścią, że Monika wróciła z Księżyca nie postarzawszy się nawet o dzień – i nie przyszło jej na myśl, by odnaleźć pozostawioną na Ziemi rodzinę. Każdy dzień milczącego telefonu, każdy tydzień mijający bez próby kontaktu, każdy program wiadomości w którym widział swą dawno pogrzebaną miłość i to, jak zbawia świat, czynił Grega coraz bardziej posępnym, wpychał w mrok i obłęd.
Bo jak wiele jeszcze mógł tego znieść? Wzlotów, upadków, szczęścia i cierpienia, miłości, nienawiści, nadziei i bezsiły – nim wypalą go do cna? Jaki w tym sens, jaki cel, kto wystawił go na próby niczym Hioba? Myśli stawały się torturą, a dawne słabości kusiły ze zdwojoną mocą.
Tym razem jednak Greg poznał wroga – a był nim diabelski pomiot, który przycupnął na Księżycu, by zwieść ludzkość i sprowadzić nań plagi. Widział to klarownie. Nie miał wątpliwości, że początkiem i źródłem jego wszelkich problemów był Obiekt oraz wszystko, co z nim związane.
Mijały lata. Leczenie Davida przyniosło efekty i Greg z nadzieją patrzył na wchodzącego w dorosły świat młodego człowieka, samemu wiodąc proste wiejskie życie, bez wszelkich dobrodziejstw jakie wyszły spod ręki jego dawnej żony nieboszczki, czy też tego, co nosiło jej skórę. Chciał wyrzucić ją z pamięci, ogrodzić się murem od klątwy rzeczywistości.
Ta jednak w końcu się o niego upomniała – został sam.
I nie miał już nic do stracenia.
*
– Do czego potrzebujesz kopalń w dżungli? Po co ci ich tak wiele? Dlaczego tam? Nie zbywaj mnie. Zasłużyłem na to, by wiedzieć.
Nigdy wcześniej Frank Stanford nie postawił sprawy tak jasno. Wsparty na dłoniach, nachylał się ponad biurkiem w gabinecie prezes Lugosi Investment, by spojrzeć jej w oczy z bliska i to bynajmniej nie z powodu słabnącego wzroku.
Jakaś dawno uśpiona cząstka obudziła się w nim i znów chciał być panem sytuacji. Jak przed laty, gdy kierował NASA.
Monika pozostawała niewzruszona. Czekała, aż on wyzna wszystko, co nie dawało mu spokoju, powtórzy swoje pytania tak wiele razy, że sam już nie będzie mógł ich słuchać, aż przeleje się fala frustracji, której musiał dać upust. Cierpliwość była najmniej ludzką z jej cech. Mogłaby tak siedzieć całymi latami, nie wypowiadając nawet słowa. Tym razem jednak postanowiła się odezwać.
– Wczoraj był u ciebie Andrews. Stąd te wątpliwości – nie pytała, tylko oznajmiała. Rzecz jasna, bez cienia pretensji czy jakichkolwiek emocji. Po prostu stwierdziła fakt.
– Cholera, a żebyś wiedziała! Przyszedł i powiedział mi, że Wujaszek Sam przestaje się interesować wszystkim, co związane z Obiektem. Jeśli rozmawiałaś już z prezydentem… Nieważne. Chodzi o to, że oddają kontrolę nad bazą księżycową.
– To nie powinno cię martwić. Nie pracujesz dla NASA.
– CNSA będzie chciało wedrzeć się do środka! – krzyknął, uderzył dłonią o blat, a potem przegarnął włosy i odszedł od biurka, by się uspokoić.
Na Monice nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
– Myślisz, że zdołają? Nie posiadają odpowiedniej technologii.
– Nawet, jeśli udoskonalą nasze zabawki? – zapytał, targany niepokojem zasianym przez Andrewsa, który był lepszym manipulatorem, niż na to wyglądał. Choć Frank wiedział, że nie powinien wierzyć w ani jedno słowo z tamtych ust, nie mógł zignorować tego, co usłyszał. – Żaden z naszych… żaden z twoich wynalazków nie może naprowadzić ich na trop przełomu?
Monika milczała, w bezruchu, wpatrzona w nieokreślony punkt powyżej lewego ramienia Stanforda. Ale coś zmieniło się w tym jej milczeniu.
– Uwierzyłeś mu – powiedziała wreszcie. – Opowiedział ci historię, a ty w nią uwierzyłeś, pragnąc prostych, szybkich, zrozumiałych odpowiedzi. – W jej głosie pobrzmiewała troska i rozczarowanie, jak u rodzica, gdy zdaje sobie sprawę, że jego dziecko jest zdolne do podłości. – Dlaczego ludzie muszą się tak spieszyć? Chcą wiedzieć, zamiast poświęcić czas na zrozumienie. Dobrze, powiem ci…
Przerwał jej dźwięk interkomu.
– Pani prezes, jest z panią pan dyrektor generalny? – to mówił szef ochrony budynku, którego hologram pojawił się pod projektorem w rogu pomieszczenia. Jako jeden z niewielu mógł tak po prostu połączyć się z gabinetem Moniki Lugosi. – Prosił, by go natychmiast powiadomić, jeśli mężczyzna z wczoraj znów się pojawi. Nadał tej sprawie najwyższy priorytet.
– Jestem tu, dziękuję – odpowiedział Stanford. – Wpuśćcie go i każcie wjechać na górę.
– Panie dyrektorze, osoby spoza organizacji nie mają wstępu powyżej dwunastego piętra.
– Wiem, do cholery, sam wymyśliłem tę zasadę. Po prostu go tu wpuśćcie!
– Jak pan sobie życzy – odpowiedział szef ochrony i zakończył połączenie.
– Kto to? Andrews? – zapytała Monika, wciąż siedząc wyprostowana w tej samej nienagannej pozycji.
– Nie… – odparł Frank, a potem zaczął szukać odpowiednio dyplomatycznych słów. Żadnych nie znalazł. – To twój mąż.
– Rozumiem.
– Tylko tyle?! Do wczoraj nie wiedziałem, że masz męża! Mam nadzieję, że przy nim powiesz coś więcej, bo jedzie tu z cholernie ważną sprawą i musisz go wysłuchać.
– Miałam w planach go odwiedzić, gdy tylko załatwię najpilniejsze sprawy – dodała Monika, jakby nie dostrzegając wzburzenia Stanforda. – Ale to dobrze, że go zaprosiłeś. David jest z nim?
Franka zmroziło. Tylko stał i patrzył na nią otępiałym wzrokiem, z półotwartymi ustami, kompletnym brakiem słów na języku oraz kotłowaniną myśli w głowie. Pamiętała o nich. Pamiętała, jednak nie tęskniła. Jakby widziała ich ledwie przed paroma godzinami. Jak gdyby nie uciekło im ćwierć życia.
Bo jej w istocie nie uciekło. Ona za niczym nie goniła. Jakby już była martwa.
Po raz pierwszy pomyślał o Monice w ten sposób.
– Nie powinienem być przy waszym spotkaniu – rzucił i już miał udać się do drzwi, kiedy te otworzyły się wpuszczając do środka mężczyznę o posklejanych włosach, drżących dłoniach i niespokojnym spojrzeniu.
– Greg. – Monika wstała, uśmiechając się na jego widok. – Tak się cieszę! Myślałam tylko, że przyjdziecie razem.
– Razem? – bąknął Greg, zmierzając ciężkim krokiem wojskowych buciorów w stronę biurka.
Dość długo Stanford żył na tym świecie, by rozpoznać, że tamten nie miał przyjaznych zamiarów.
– Razem?! – powtórzył Greg, sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Nie powiedziałeś jej. Może i dobrze.
Stanford nagle poczuł się staro, jakby w jednej chwili dopadły go te wszystkie lata, których upływu do tej pory nie odczuwał, zwaliły się mu na kark, przygniatając kręgosłup i łamiąc w kościach.
– Nasz syn nie żyje! – kontynuował Greg z obłędem w oczach. W dłoni trzymał coś wyglądającego jak mała plastikowa kusza złożona z wielu niepozornych elementów.
Takiej broni nie znajduje się na ulicy.
– Andrews – wycedził przez zęby Frank i z poczuciem winy spojrzał na Monikę.
Ta wydawała się być spokojna. Nawet w takiej chwili. Tylko uśmiech zszedł z jej młodej twarzy, nie pasującej do spracowanego starca i doświadczonego życiem mężczyzny po pięćdziesiątce, z którymi Monika dzieliła teraz gabinet.
Stanford próbował dociec, jak wiele prawdy zawierało się w kłamstwach starego oszusta, jakim był Charles Andrews, ani jaka kalkulacja doprowadziła go do wniosku, że najwłaściwszym będzie pozbyć się Moniki. Nic nie przychodziło mu do głowy.
– Nic nie powiesz?! – wrzeszczał Greg, wymachując bronią. Do oddania miał tylko jeden strzał, jeżeli Stanford skoczyłby go powstrzymać…
– Sądziłam, że mam… czas. – Usiadła z powrotem na krześle. – Rozumiem, że cierpisz. Smutek to część życia wszystkich ludzi. Kiedy staje się nie do zniesienia, można go przerwać, albo obdarować nim innych. Musisz mi uwierzyć, że twoje cierpienie nie pójdzie na marne.
– Mogłaś go uratować! Wiem, że mogłaś to zrobić! – Greg zbliżył się na odległość trzech kroków. Z takiego bliska nawet drżąca dłoń nie mogła chybić. Nie, kiedy cel nie miał najmniejszego zamiaru uciekać. – Mogłaś go uzdrowić, gdybyś tylko o nim pomyślała!
– Świat jest niedoskonały, niesprawiedliwy i pełen cierpienia. Nawet jeślibym uratowała Davida, nie mogłabym go uchronić przed wszystkim – przemawiała spokojnym tonem, powoli wypowiadając słowa. Coś było w jej głosie, Frank Stanford znał to dobrze. Coś, co nakazywało jej wysłuchać. – Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę, wiele przeszedłeś, widziałeś gorsze oblicze świata. Dlatego tu jestem. Dlatego każdą chwilę poświęcam misji. Muszę go udoskonalić. Jeśli rozejrzysz się wokół, zobaczysz, że to się dzieje. Ale potrzeba do tego cierpliwości. Ogromnej cierpliwości, której brak ludziom. Instynkt każde ci walczyć lub uciekać, ale nie musisz już walczyć, Greg. To nigdzie cię nie zaprowadzi, przysporzy tylko cierpień. Zostaw to mnie. Zostaw…
Mówiła, a dłoń jej męża drżała coraz bardziej i powoli zmieniała kierunek potencjalnego wystrzału. Nie zamilkła, gdy celownik kuszy oddalił się na bezpieczną odległość. Kontynuowała, kiedy Greg zbliżył broń do swojej twarzy i trzęsąc się niczym w febrze, próbował położyć palec na spuście.
Czy to tylko przez słowa, czy ona mu coś robiła?
Ta kropla przelała czarę. Sterane stawy Franka Stanforda zatrzeszczały jak nienaoliwione zawiasy, kiedy zerwał się z miejsca niczym zawodnik amerykańskiego futbolu szarżujący na napastnika z drużyny przeciwnej, jakby nie miał siedemdziesięciu lat, tylko ledwie wczoraj rozegrał swój ostatni mecz w barwach studenckiej drużyny Rekinów.
Greg Lugosi runął na podłogę, a kusza zatoczyła łuk w jego dłoni, gdy Stanforda próbował ją przejąć. Pojedynek nie trwał długo, Monika nie zdążyła dokończyć ostatniego zdania, kiedy odlany z plastiku miniaturowy bełt opuścił łoże kuszy i wbił się w tętnicę szyjną kobiety.
Greg, sparaliżowany z zaskoczenia, patrzył na byłą żonę. Monika patrzyła na Stanforda. Stanford patrzył na broń w swojej dłoni, wycelowaną w tę, która uratowała mu życie i u której boku trwał przez ostatnie pięć lat. Czas jakby stanął w miejscu.
– Dlaczego? – wychrypiała Monika Lugosi, dławiąc i zalewając się krwią.
Podpierając się rękoma o blat, ostatkiem sił zbliżała się do Stanforda. Nawet śmierć w jej wydaniu zdawała się być niespieszna.
– Frank?
No właśnie, dlaczego? Też zadawał sobie to pytanie, bo teraz, po wszystkim, sam nie wiedział na pewno. Jakby ręce zadziałały szybciej niż głowa.
– Nigdy nie powiedziałaś „my” – wyrzucił z siebie cokolwiek sensownego przyszło mu do głowy. – Zawsze tylko „ludzie”. Tak, jesteśmy ludźmi. Jesteśmy raptowni, emocjonalni, krótkowzroczni i nieracjonalni. Dbamy o bliskich i opłakujemy zmarłych. Ale nie wiem kim… czym ty jesteś.
Greg otrząsnął się z szoku, stanął na nogi i dopadł do interkomu wbudowanego w blat biurka, by wezwać pomoc. Brocząc krwią przy każdym kroku, Monika dotarła do Stanforda, a ten wziął ją w ramiona.
Karminową od krwi dłoń złożyła na jego czole.
– Teraz zobaczysz – wyszeptała.
Były to jej ostatnie słowa.
W tym samym czasie ci, którzy właśnie wylądowali na Księżycu, z trwogą zauważyli, że Obiekt się poruszył, a chwilę później żałobny jęk dobiegający z nieokreślonego źródła rozdarł ziemskie niebo, ptactwo zaczęło spadać, szyby w oknach domów i wieżowców pękły pod siłą wibracji, ludziom rozsianym po wszystkich stronach świata rozerwało bębenki w uszach.
I tylko Frank Stanford tego nie usłyszał, bo choć obecny ciałem – duchem był już gdzie oraz kiedy indziej.
*
W trójkącie światła stanęła kobieta ubrana w kosmiczny skafander. Opodal stał jej pojazd, porzucony na niekończącym się księżycowym bezdrożu. Frank Stanford miał szansę to spostrzec jej oczami, gdy obrzuciła niepewnym spojrzeniem okolicę, zanim zbliżyła się do świetlistej ściany na wyciągnięcie ręki.
– Nie rób tego – wyszeptała, a potem dotknęła światła, które ją przyciągało, a to objęło ją i zamknęło w sobie, tak jaskrawe, że nie było różnicy, czy patrzyła na nie otwartymi oczami, czy przez zaciśnięte powieki.
Powinna natychmiast oślepnąć, a mimo to wciąż widziała, a Frank razem z nią. Powoli zaczynała dostrzegać kształty skąpane w blasku. Istoty o wielu obliczach i przeróżnych kończynach. Dwu-, cztero– i sześciorękie, lub pozbawione rąk. O ciałach ogromnych, zwalistych lub wyglądających jak plątanina skrzydeł. Z oczami na wierzchu dłoni lub bezokie. Sunące po pasmach światła, unoszące się niczym dym lub tańczące jak ogień.
– Kim jesteście? – pytała. – Czym jesteście? Skąd przybywacie? Czego chcecie?
Miarowy szum dobiegł jej uszu i w równym rytmie przybierał na sile, aż przeszedł w hałas zdolny pozbawić słuchu. Kobieta jednak nadal słyszała, a Frank wraz z nią.
Nie sposób powiedzieć, ile minęło czasu, aż dojrzała źródło tych dźwięków. W jej stronę zmierzały dwie sfery pozostające w ciągłym ruchu. Gdy były bliżej, dostrzegła, że złożone są z wielu ścierających się pierścieni, a każdy obracał się podług własnego uznania, podążał własną ścieżką zdarzeń jak byt niezależny od całości. Niczym diamentami, pierścienie wysadzane były tysiącami oczu, patrzących do wewnątrz i na zewnątrz.
W końcu ich uwaga skupiła się na kobiecie.
– JEST CZAS ZASIEWU I CZAS PLONU – przemówiły synchronicznie, choć nie posiadały ust. – JEST TEŻ CZAS WYCZEKIWANIA, BY DOGLĄDAĆ UPRAW. NIE PYTAJ, CZYM JESTEŚMY, PYTAJ, CZYM WY JESTEŚCIE – zagrzmiały, a kobieta czuła, jak ich głos wstrząsnął nią co do atomu.
Gdy tak się im przyjrzeć, same przypominały atomy powiększone do nieskończoności, zauważył Frank.
– Czym jesteśmy? – powtórzyła kobieta, nie rozumiejąc znaczenia ich słów, ale istoty wzięły to za pytanie.
– JEST CZAS ZASIEWU I CZAS PLONU. JEST TEŻ CZAS WYCZEKIWANIA, BY DOGLĄDAĆ UPRAW – rozbrzmiał głos podobny orkiestrze buddyjskich gongów i kościelnych dzwonów. – A WY, WY JESTEŚCIE LUSZEM.
