„O nic nie błagaj, bo próżne marzenia,
by człowiek uszedł swego przeznaczenia”
– Sofokles
Żywioły były niespokojne. Pompy hydoru pracowały pełną mocą, pyr rozgrzewał tłoki do czerwoności, ge zapychała sprężarki, aer napędzał turbiny ledwo wytrzymujące tempo obrotów, a arche – podstawowy budulec wszechrzeczy – trzeszczała w rurach. Kobieta przy aparaturze walczyła z zaworami i dźwigniami, miotając gniewnie zaklęcia, by wyrównać poziomy pięciu elementów.
Gdy już uchroniła świat od katastrofy, chciała jeszcze upewnić się, że praca sfer przebiega zgodnie z oczekiwaniami – wszak minęło wiele czasu, odkąd po raz ostatni sprawdzała, jak wyglądają sprawy za murami Pałacu Form.
Poleciwszy automatonom informować o najmniejszych odchyleniach w pracy mechanizmu, zamknęła za sobą drzwi maszynowni i weszła do windy. Mogła, co prawda, użyć magii, by przenieść się w przestrzeni aż na sam szczyt wieży, jednak złamałaby tym jedną ze świętych zasad fizyki, a to groziło kolejnym wypaczeniem. W miejscu tak ważnym, jak Pałac Form, nie mogła sobie na to pozwolić.
– Na szczyt – rzuciła do machinosa obsługującego windę, a ten skinął blaszaną głową, przestawił wajchę i zaczęli się wznosić ku szczytowi wieży Pałacu Form, która po prawdzie wcale nie była wieżą, a osią świata, samotnym filarem podtrzymującym firmament. Nie miała więc wierzchołka – jej najwyższe piętra niknęły w niebiańskim oceanie.
Pani Metamorfoz wyszła na balkon ostatniej z komnat, która nie była zalana przez zimne wody nocnego nieba. Wysunęła rękę, by zanurzyć w nich palce, i zatoczyła trzy kręgi. Wzburzone fale rozeszły się po nieboskłonie. Kilka pobliskich gwiazd rozbłysło.
– Wy, które obserwujecie świat na północy, południu, wschodzie i zachodzie, przyjdźcie na me wezwanie – wypowiedziała inkantację, a cztery gwiazdy zmieniły się w złote ryby i popłynęły ku wieży, wprawiając tym w zdumienie wszystkich astrologów, próbujących z ruchu ciał niebieskich wyczytać przyszłość.
– Opowiedzcie, co wydarzyło się podczas mojej nieobecności? – zapytała Pani Metamorfoz.
Gwiazdy mówiły o krwawych wojnach i kruchych rozejmach, o suszach i powodziach, o głodzie i latach dostatku, o trzęsieniach ziemi i czasach pokoju. Tylko jedna milczała. Gdy pozostałe skończyły, przyszła kolej i na nią.
– Na zachodzie ludzie żyją w spokoju i dostatku, a wypaczenie nie pojawiało się tam od pokoleń. Pola pełne są plonów, a ludzie zdrowi i szczęśliwi. Jedno tylko zmartwić cię może…
– Mówże! – ponagliła ją Pani Metamorfoz, a gwiazda, obrażona jej tonem, poczerwieniała i niemal wynurzyła się z niebiańskiej toni, powstrzymawszy się w ostatnim momencie. Widziała wszak, że pierwszy, kto ujrzy ją spadającą, będzie miał prawo do życzenia.
– Spotkali się. I to już dawno wedle ludzkiej miary – odpowiedziała i pomknęła przez niebo niczym ognista strzała, by zająć swoje miejsce.
*
Ciemność. Ciemność i wilgoć. I twarda skała. Ostre krawędzie raniące ciało, gdy trafiał na nie, idąc po omacku. I cisza. Ciemność, wilgoć, skała i cisza.
Wędrówka trwała długo. Godziny? Dni? Tygodnie? Nie sposób było to określić, bo nie sposób było odmierzyć czas. Sam koncept czasu wydawał się czymś obcym i tylko mgliście pojmowalnym, reliktem z innego, zapomnianego życia.
Mężczyzna szedł. Niestrudzenie parł naprzód, co i raz potykając się, upadając, kalecząc się o ostre krawędzie skał. Ból był dobry. Dzięki niemu czuł swoje ciało, miał pewność, że istnieje w formie człowieka. Chociaż tyle.
Wstawał i bez wahania szedł dalej, choć nie pamiętał celu wędrówki.
Coś jednak sobie przypominał.
Wspomnienie majaczyło na krawędzi świadomości, ulotne, kruche, umykające, gdy się na nim skupiał. Za to przybierało na sile, kiedy o nim nie myślał, skoncentrowany na krokach obolałych stóp.
Widział w nim twarz. Delikatną, o klasycznych rysach i piękną tak, jakby jutrzenka odbiła w niej swoją formę. Budziła w nim uczucia…
Po raz pierwszy ujrzał ją na dworze króla Anaksynrandeksasa. Tańczyła wśród machinosów, przemykała między obracającymi się tarczami zegarów, wsłuchiwała się w szum pomp hydoru i pląsała w rytm wibracji arche wtłaczanej w mechanizmy polis. Ona. Technodriada. Nimfa zegarowa.
– Dikke – wyszeptał jej imię, które utonęło w bezmiarze ciemności, nie pozostawiając po sobie nawet echa.
Dikke tańczyła, a on, przysiadłszy w pałacowym oknie, wygrywał melodię na klawiszach pięknie rzeźbionej liry korbowej, którą otrzymał z rąk samego Karciciela za trzy cykle wiernej służby w walce z Wypaczeńcami, a dźwięk jego gry wprowadzał w błogostan każdego, kto go usłyszał.
*
Ta, którą zwali Wiedźmą, nie mogła ot tak opuścić pałacu.
Doglądanie mechanizmu świata nie było jej jedynym obowiązkiem. Nie było nawet głównym zadaniem, przecież robiła to tylko pod nieobecność Demiurga.
Pani Metamorfoz strzegła form. Ideałów wszelkich przedmiotów, zwierząt, ludzi i abstraktów, którymi Demiurg posłużył się, by nadać prawa i porządek wszechrzeczy. Były wzorcem, który odbijał się w każdej ze swoich kopii wykrojonych z chaosu. W pałacu znajdowały się one wszystkie – to znaczy wszystkie poza tymi, które zbiegły, dając tym samym początek Pierwszemu Wypaczeniu.
Jej szlachetny małżonek podjął się próby schwytania uciekinierów, jednak, raz wyrwane spod jarzma woli, formy były silne i wojna z Wypaczeniami trwała już dziesięć cyklów metempsychozy. Ludzie przychodzili na świat, umierali i rodzili się na nowo, Demiurg nie wracał, żywioły były niespokojne, a Pani Metamorfoz czuła się więźniem własnej formy.
Dlatego tym razem musiała wygrać.
Ta, którą zwali Wiedźmą, nie mogła ot tak opuścić pałacu… Jednak, z drugiej strony, któż miałby ją powstrzymać?
Gdy otworzyła drzwi stajni, Hippos już na nią czekał. Zawsze w pełni sił, zawsze gotowy do drogi, stanowił wieczny ideał konia, który odbijał się we wszystkich kopiach, powstających i odchodzących w niepamięć w miarę upływu czasu. Narowisty, nie do końca ujarzmiony, stał w błękitnobiałej poświecie, gotów pędzić w dal niczym wicher, który zawsze rozwiewał jego grzywę; gotów cwałować poza granice świata, jeśli Wiedźma nie narzuciłaby mu swej woli. Ich umysły starły się, ale krótka była to walka.
Kiedy opuszczała pałac na grzbiecie wierzchowca – na poły dla ostrożności, a na poły dla realizacji swego planu – nadała im kształt, który nie rzucał się w oczy. Wszak nie na darmo była Panią Metamorfoz.
*
Tunel zdawał się nie mieć końca. Próżno było szukać szczelin, przez które mógłby wpaść choćby pojedynczy promień światła. Nie docierały tu żadne dźwięki, nie czuć było powiewu wiatru.
Po godzinach, tygodniach czy może miesiącach wędrówki mężczyzna zdał sobie sprawę, że powoli, lecz stale, zmierza w górę, oraz że powoli, lecz stale, tunel staje się szerszy, a zdradliwe skały trudniejsze do pokonania. Gdyby mógł spojrzeć na swoje stopy i dłonie, najpewniej zobaczyłby krwiste strupy, sińce i wybroczyny.
Ale z cierpieniem wiązała się nagroda.
Choć niepamięć zazdrośnie strzegła swoich sekretów, starając się utrzymać władzę nad formą mężczyzny, kolejne obrazy wynurzały się z odmętów jego umysłu. Zdarte pięty i pokłute ręce promieniowały bólem, ale droga dawała nadzieję i przywracała wspomnienia.
Pamiętał już lata służby u Karciciela. Dziesiątki stoczonych bitew z centaurami, satyrami, chimerami. Setki poniesionych ran. Tysiące uśmierconych Wypaczeńców, którzy walczyli w imię nieujarzmionych form. Pamiętał bezmiar godzin spędzonych z lirą na kolanach, melodie wygrywane przy obozowych ogniskach i w królewskich pałacach, kiedy armia gościła w polis.
Jednak najlepiej pamiętał ją. Dikke. Piastunkę zegarów. Miłość, z którą złączyły go niezbadane ścieżki mechanizmu świata. Lata razem spędzone w królestwie Anaksynrandeksasa, wszystkie szczęśliwe i do siebie podobne, jawiły mu się niczym błogi sen. Ona strzegła mechanicznych gajów i przynosiła pomyślność technologom. On grał na lirze korbowej, której magiczna moc przynosiła ludziom szczęście.
Wszystko się zmieniło, gdy spotkali staruszkę prowadzącą równie leciwego osła.
Wybrali się wówczas daleko za miasto, w miejsce wodospadów pyru, któremu ponoć sama Pani Metamorfoz nadała kształt podobny wodzie. Płynny ogień rozlewał się w ogromne jezioro. Feniksy wijące gniazda w koronach okolicznych drzew krążyły tuż ponad taflą płomiennej cieczy, wypatrując ryb dymowych. Co i raz któryś z nich obniżał lot, a potem znów wbijał się w powietrze bez zdobyczy.
On i Dikke lubili tam chadzać. Wyjątkowość tego miejsca pozwalała im czuć się zwyklejszymi i bardziej podobnymi sobie, niż byli w istocie.
Staruszka znalazła ich siedzących na klifie, zapatrzonych na polujące ptaki.
– Nie chcecie może wróżby? – wychrypiała. – Każda para zakochanych ciekawa, czy im życie w szczęściu pisane.
– Nie trzeba nam znać przyszłości. Jaka by nie była, razem damy sobie z nią radę – odparł, chcąc odprawić kobietę tam, skądkolwiek przyszła.
Ta jednak nie ustępowała.
– Miejcie serce. Nie odmówicie chyba nędznej starowinie może ostatniej okazji, by się do czegoś zdać na tym świecie?
– O co prosisz w zamian? – zapytała nimfa, uległszy namowom kobiety, bo wiedziała, że każdy rodzaj magii wymagał opłaty. Tym większej, im bardziej naginał święte prawa.
– Niewiele, wystarczy mi melodia wesoła. Obola też nie odmówię.
Dikke sięgnęła po mieszek, a on zaczął kręcić korbą liry i wybrawszy odpowiedni ton, wygrywał na klawiszach spokojną melodię. Staruszka tymczasem wyciągnęła z juków niewielki zegarek i rozbiła go o skały. Technodriada skrzywiła się na sam widok, ale była to konieczna ofiara, by poznać koleje losu.
Staruszka pochyliła się nad resztkami zegarka, chwyciła pozostałości jeszcze tykającego mechanizmu i obróciła je w dłoniach. Jej twarz spochmurniała.
– Nie jest pisany wam szczęśliwy żywot – zaczęła, a muzyka ucichła. – Do dwóch światów należycie i podług dwóch miar wasz czas płynie. Jeśli razem ostaniecie, zły los i śmierć was nie ominie.
– To fałszywa wróżba – wtrąciła Dikke, marszcząc część czoła. Druga, mechaniczna, jak zawsze wyrażała spokój. – Rzut oka wystarczy, by poznać, że jestem technodriadą, a więc nie starzeję się i nie umieram – mówiąc to, skrzyżowała ramiona: jedno uformowane z ciała, drugie z żelaza i brązu. Wysunęła też do przodu metalową nogę, doskonale teraz widoczną w sięgającym bioder rozcięciu tuniki. – Jeśliby nawet czas nas rozdzielił, to odnajdę cię w kolejnym cyklu metempsychozy – czule zwróciła się do ukochanego. Odpowiedział pełnym miłości uśmiechem.
Staruszka zebrała rozrzucone części i cisnęła je w ognistą ciecz. Dymowe ryby wypłynęły, by się pożywić i spadła na nie para polujących feniksów.
– To nie twego wybranka, ale ciebie wróżba się tyczy – odparła kobieta, z zaskakującą jak na jej wiek lekkością wskakując na osła. – Jeśliście mądrzy, innego szukać będziecie szczęścia, niż to ze sobą.
To rzekłszy, odjechała i zaraz okrył ją czarny, smolisty dym, który rozszedł się po okolicy jako znak udanego polowania feniksów.
Zakochani nie dawali wiary wróżbie tułaczki, jednak forma przyjemnej beztroski złamała się pod naporem jej słów, które przypomniały odrzucaną prawdę o tym, co ich różniło. Postanowili więc wrócić już do polis.
Nim dotarli do murów, wierny machinos służący w królewskim pałacu wyjechał im naprzeciw. Twarz skrywał za kapturem, bo takim jego rodzajowi nie wolno było jeździć wierzchem. Szkapa pod nim, zmuszona do galopu z takim ciężarem na grzbiecie, była biała od piany.
– Uciekajcie! – krzyknął. – Ajxioloajos zaatakował znienacka, za omen wojennego zwycięstwa biorąc czerwoną gwiazdę. Szukali cię wszędzie, szlachetna Dikke, boś królowi lata spokoju i dobrobytu przewidziała, a jak cię nie znaleźli, uznali, żeś w spisku brała udział. Na wschód za wami ruszyli, bo wielu przyjaciół macie, którzy pościg gotowi zmylić, ale kryć się musicie, bo was dopadną. – Zeskoczył z konia i podał im lejce. – Jedźcie, czasu mało!
*
Szybszy niż wicher Hippos mknął z powrotem ku Pałacowi Form, a z każdym uderzeniem kopyt nabierał prędkości. W połowie drogi grzmot rozległ się po okolicy – to koń najdoskonalszy, rumak skończony, wyprzedził dźwięk. Gdyby biegł tak odpowiednio długo, wyprzedziłby w końcu i światło, tylko świat był zbyt mały, by mógł się tak rozpędzić, więc tęsknota do nieskończonych przestrzeni wypełniała stale jego serce.
Zaś serce Wiedźmy biło jak szalone i to wcale nie z powodu prędkości, z jaką gnał wierzchowiec. Tym razem pewna była zwycięstwa.
Niemal złamała zasady, jednak nie powiedziała im nic, co nie byłoby prawdą i czego z roztrzaskanego zegarka nie wyczytałaby każda wieszczka. Równie dobrze ktokolwiek inny mógł im wywróżyć przyszłość.
A że Pani Metamorfoz taką formę nadała swoim słowom, by zapadły głęboko w ich serca i dusze… Któż o tym będzie wiedzieć?
Uspokoiwszy się, zdołała wprowadzić Hipposa do stajni, choć ten próbował narzucić jej swoją formę, podsuwając pragnienia nieskrępowanego pędu, gonitwy i wolności zaklętej w biegu przez bezkresne zielone równiny. Walka z nimi nawet dla Pani Metamorfoz nie była rzeczą łatwą, wszak wolność była tym, czego pożądała najmocniej. Ale nie takiego rodzaju wolność stanowiła jej marzenie, nie beztroska, nie wieczna tułaczka i bezustanny ruch, a wolność od formy, w którą zapadła.
Gdy tylko Wiedźma otworzyła wrota, tłum machinosów wybiegł jej na powitanie, a każdy miał wiadomość niecierpiącą zwłoki.
– Moja pani, ciśnienie hydoru wzrosło powyżej normy.
– Moja pani, sztorm wybuchł w szesnastym kwadracie firmamentu.
– Moja pani, formy bliźniąt znów pokłóciły się o to, które było pierwsze. Dzieci mogą podusić się w brzuchach ciężarnych, jeśli szybko nie…
– Moja pani, osiem automatonów zdeformowało się przy pracy w komnatach. Dwóm wyrosły żmijowe głowy, jeden przybrał kształt sześcianu, trzy zrosły się odnóżami i…
– Moja pani…
– Moja pani…
Już gotowa była zamienić ich wszystkich w kamienie, kiedy rozległ się krzyk mechanicznego sokoła i słudzy zamilkli, patrząc, jak kołuje tuż pod sklepieniem przepastnej sali – tak wysokiej, że miała nawet własne chmury – a potem opada ku tłumowi machinosów, by przysiąść na głowie jednego z nich, stojącego najbliżej Wiedźmy. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza.
Szlachetnemu Panu udało się pochwycić kolejną zbuntowaną formę i transport był już w drodze.
*
Mężczyzna szedł dalej, niestrudzenie brnąc z ciemności w ciemność, wsłuchany w echa dawno usłyszanych słów, które odbijały się w jego głowie, a tunel przeszedł w grotę – przynajmniej takie można było odnieść wrażenie, bo ściany i sufit uciekły poza zasięg ramion, pozostawiając jedynie czerń i pustkę. Rzecz jasna, pustkę tylko pozorną – święte zasady jasno wskazywały, że niebyt jako taki istnieć nie może, a gdy jedno ciało zmienia położenie, inne, wyparte przez ruch elementów, zajmuje jego miejsce. To była podstawa pracy mechanizmu świata, który obracał się wokół Pałacu Form, stanowiącego jego centrum, oś łączącą niebo i ziemię.
Tam właśnie Dikke postanowiła się udać.
– Tylko jedna istota złamać może naszą klątwę – mówiła nimfa, gdy ogarniały go wątpliwości. – Los nam nie sprzyja, bo jesteśmy z innych form odbici, ale Pani Metamorfoz będzie mogła dać ci ciało, które nie umiera, ani się nie starzeje.
Jednak każdy, kogo spotkali na swojej drodze, radził im zawrócić.
– Powiadają, że kto do Wiedźmy idzie, już sobą nie wraca – przestrzegali ich wieśniacy, czyniąc przy tym znaki odpędzające zły urok.
– Strzeżcie się nawet samego pałacu. Ponoć formy czyste tam spacerują, a spojrzeć człowiekowi na taką, to ślepota, śmierć albo jeszcze co gorsze, kiedy forma odbije się w nim i przekształci na własne podobieństwo – radzili im wędrowcy spotykani na szlaku, spluwając przez lewe ramię.
– Najlepsze życie dla takich jak my, to życie z dala od spojrzenia wielmożów. Z ich uwagi nic dobrego wyniknąć nie może. Ani się człowiek obejrzy, już jest jeno kukłą w ich rękach – przekonywali, przyjmując ich w gościnę.
Niektórzy, zauroczeni grą na lutni oraz tańcem nimfy, prosili nawet, by zostali z nimi na stałe.
I były takie chwile, gdy stawali z Dikke na popas, a on obejmował ukochaną i szeptał jej do ucha obietnice szczęśliwego życia do końca ich wspólnych dni, gdzieś pośród zielonych łąk, wśród pasterzy i ludzi prostych, pod których formą nie ukrywa się chciwość i zdrada. Wtedy zamykała mu usta pocałunkiem.
– Technodriady też mają swoje opowieści i w nich Pani zawsze daje ludziom to, na co zasługują, choć nie zawsze to, czego pragną – zapewniała. – Kochamy się prawdziwie i mamy czyste serca, nie potrzeba nam nic prócz siebie, więc na pewno wysłucha naszych błagań.
Nawet jeżeli te słowa nie wystarczały, by go przekonać, chciał wierzyć w to, w co wierzyła Dikke. Chciał dzielić z nią nadzieję. Tak dotarli do miejsca, w którym kończyła się Domena Człowieka, a zaczynała Kraina Wiedźmy.
– Zwykły człek nie podoła stromym szczytom, śnieżycom potężnym i wichrom zdradliwym, a w rozpadlinach i tunelach pod górami zagubić się można tak, że i życia nie wystarczy, żeby wyjście odnaleźć. Zawróćcie lepiej, bo na śmierć tam idziecie – ostrzegał ich starzec, któremu w gospodzie, tuż na granicy gór, ofiarowali konia w zamian za ciepły posiłek i noc w wygodnym łóżku.
Ale Dikke nie była straszna wędrówka przez góry.
Technodriady nieśmiertelność zawdzięczały swojej półmechanicznej naturze. Dzięki niej rozumiały działanie wszelkich urządzeń, zapewniały pomyślność i bezusterkowość każdej machinie, którą pobłogosławiły, ale to nie był koniec listy ich nadludzkich przymiotów. Każda z nich była związana z działaniem wszechmechanizmu, czuła rytm jego pracy jak bicie jednego, wspólnego serca, oraz potrafiła znaleźć skróty i przejścia tajemne, które prowadziły do niego niczym żyły i tętnice.
Niedługo wędrowali na powierzchni, nim wybrała jedną z jaskiń. Mając pyrową lampę za źródło światła, prowadziła ich w głąb ziemi, aż zaczął się niepokoić, czy uda im się wrócić na górę, jednak zaraz odnaleźli ukryty pośród skał rurociąg, krwioobieg świata.
– Nie bez powodu kraina wokół Pałacu Form to labirynt dolin i gór – wyjaśniała nimfa podczas wspinaczki na kolejne zbocze. – Pani Metamorfoz taki kształt dla niej wybrała, by utrudnić przedostanie się do ludzkich królestw zbuntowanym formom, gdyby jakieś uciekły z pałacu, jak się stało u początków Wypaczenia.
Mężczyzna o Wypaczeniu wiedział aż nazbyt wiele. Trzy wcielenia spędził na wojnie z monstrami, jakie zrodziło, i próbował schwytać formy, które zbiegły na rubieże świata. Nigdy jednak nie eskortował ich do pałacu.
Pewnej nocy, którą spędzali w płytkiej jaskini dającej im schronienie przed deszczem, udało mu się zauważyć ziemną sówkę, której forma pozwala latać w ge tak, jak jej kuzynki przemierzają przestworza. Zwierzę wynurzyło łepek z sufitu jaskini, przypatrywało się parze wędrowców przez kilka chwil, a potem zniknęło równie niespodziewanie, co się pojawiło.
Później kochali się tak, jakby miał być to ich ostatni raz.
Następnego dnia znów zeszli pod ziemię.
Przemierzali wnętrze kolejnej góry, kierując się w stronę źródła arche. Rura, którą płynął piąty element, stawała się coraz grubsza, niczym gałąź przechodząca w pień, co stanowiło znak, że są już blisko. W pewnym momencie znów zniknęła w skale na rozwidleniu podziemnych tuneli.
Musieli wybrać jeden z nich.
Wybrali źle.
Trafili na rzekę ge, której nadano formę hydoru. Piaszczyste, suche wody porwały ich daleko w dół. Ostatkiem sił trzymali się za ręce, ale wartki nurt rozdzielił ich, a brązowa, gryząca w oczy i chrzęszcząca w zębach toń zaniosła ku mrocznej, podziemnej głębi.
On, starając się, by cenna lira nie uległa zniszczeniu, zdołał przekręcić przewieszony na ukos przez tułów pas i zamknąć instrument w objęciach. Uderzenie o twardą powierzchnię litej skały oznajmiło, że wypłynął na brzeg.
Wstał, plując ziemią i trąc zapiaszczone oczy, rozejrzał się wkoło, szukając ukochanej, jednak po jednej stronie widział tylko ciemność a po drugiej, w oddali, jasny prostokąt bieli.
– Dikke! – zawołał. – Dikke! – krzyczał, popadając w rozpacz. Czarna, zimna i lepka, przejmowała jego myśli, odciskając swoją formę.
Szedł ku światłu, bo musiał przecież wybrać kierunek, wypatrywał technodriady, po jednej stronie mając rzekę ge, po drugiej metalową, pojedynczą szynę, prowadzącą do wylotu groty.
Był już blisko wyjścia, kiedy usłyszał szum przesypującego się piasku. Odwrócił się i zauważył fragment połyskującego brązu, później coś jakby blask lampy przebijający przez cienką warstwę hydorowej ziemi.
Rzucił się w tym kierunku, odgarnął napływający piasek, a potem chwycił technodriadę za wynurzające się ramię i wyciągnął ją na bezpieczną powierzchnię niezdeformowanej skały. Dikke odkaszlnęła ziemią, z trudem usiadła, wysypała drobiny piasku z mechanicznych części ciała, jednak gdy ruszyli w kierunku wyjścia, ziarenka kwarcu chrzęściły w jej nodze.
Podtrzymywał ukochaną bardziej z czułości niż rzeczywistej potrzeby i tak, obejmując się, szli przez jedną z wielu niezamieszkanych dolin krainy Wiedźmy, podążając równolegle do samotnej szyny, która biegła prosto przez łąki, lasy i strumienie, niknąc dopiero w kamiennym ciele następnego szczytu.
Pokonali połowę szerokości doliny, gdy usłyszeli łoskot docierający z wnętrza góry, którą pozostawili za sobą. Dźwięk nabierał na sile aż do intensywności grzmotu i nim zdążyli pomyśleć, by uciec daleko od szyny, dostrzegli coś zbliżającego się do nich z wielką prędkością. Już mieli rzucić się w bok, gdy metal zawibrował i przyciągnął mechaniczną nogę Dikke.
Technodriada nie mogła jej wyswobodzić. Próby pomocy zdawały się na nic. Nadciągający obiekt był już na tyle blisko, by rozpoznali w jego kształcie rząd bezkonnych, pozbawionych kół rydwanów, które unosiły się nad szyną i ciągnęły za sobą ogromną, stalową klatkę zasłoniętą kotarami ze wszystkich stron. Pierwszy rydwan wyhamował tuż przed nimi. Kolejny uderzył w jego tył, a w niego następny i tak dalej – na ostatni wpadła klatka.
Między szyną a spodem rydwanów zaiskrzyło i utrzymująca je w powietrzu siła gdzieś znikła, a machiny opadły na ziemię. Tyle dobrego, że Dikke mogła już oderwać nogę od metalu.
– Na Wypaczenie, co tutaj robicie?! – wrzasnął woźnica i zeskoczył z rydwanu, a za nim tak postąpił cały oddział. Dłonie żołnierzy zastygły tuż przy rękojeściach pyrowych strzelb. Zaraz pojawili się też jeźdźcy, pędzący tuż za sznurem rydwanów.
– Powinniśmy was zetrzeć na miazgę! Świadomi jesteście, jak ważną misję… – krzyczał ten, który musiał być dowódcą.
Przerwał mu łoskot i szczęk metalu. To uszkodzony podczas zderzenia zamek klatki ustąpił i z wnętrza wybiegł lampart, będący ideałem wszystkich dzikich drapieżców. Wysoki w kłębie na siedem łokci, skóra połyskująca niczym złoto, cętki wyglądające jak lśniący onyks, ślepia płonące czystym pyrem. Bestia rozdziawiła paszczę, ukazując diamentowe kły, a potężny ryk, jako wydobył się z jej gardzieli, ściągnął lawiny ze wszystkich gór w promieniu kilku stadionów.
Lampart wskoczył na dach klatki, przeciągnął pazurami po grubym metalu, sypiąc na wojowników snopy iskier, rozejrzał się wkoło, posłał nienawistne spojrzenie pałacowej wieży górującej nad krainą – a potem ruszył do ataku.
*
Przez ostatnie tygodnie Pani Metamorfoz nie zaznała wytchnienia. Wszechmechanizm znów się rozregulował i poziomy pięciu elementów wymagały zrównania, jeśli świat miał nie utonąć pod wyższymi od gór falami hydoru, nie spłonąć w pyrowym deszczu, nie zostać spustoszony przez gigantyczny, niekończący się huragan, albo nie być pochłonięty przez rozstępującą się ziemię. Aparatura szwankowała coraz częściej, więc jeśli Demiurg wkrótce nie wróci, niedługo nie będzie miał do czego.
W dodatku zamknięte formy, jakby przeczuwając, kto został pochwycony i wraca do pałacu, budziły się coraz częściej wściekłe, zdziczałe i zdecydowane, by walczyć o dominację, co w najlepszym wypadku skutkować mogło pojawianiem się i znikaniem absurdalnych mód, jak ta na stoły z trzema nogami albo na demokratyczne rządy, a w najgorszym pomorem noworodków, klęskami głodu, zagładą ludzkości, lub nawet kolejnym Wypaczeniem.
Pani Metamorfoz udało się jednak nad tym zapanować, wszak była do tego powołana.
Kiedy już miała wsiadać do windy, by sprawdzić czy powiódł się jej plan wobec nieszczęsnej pary kochanków – którym jakąś częścią siebie współczuła, wszak podobnie jak ona sama byli przedmiotem boskiego targu – mechaniczny ptak usiadł jej na ramieniu. Nie był to jednak sokół męża, a zwykły nakręcany gołąb jakiego używali posłańcy.
Ten niósł błaganie o pomoc.
Transport z formą dzikiej furii rozbił się ledwie dwanaście stadionów od Pałacu Form. Złoty lampart Agrios zbiegł z klatki, przezwyciężywszy zabezpieczające zaklęcia.
Wiedźma pobladła, gdy odczytała wiadomość, ponieważ oznaczało to najpewniej, że przewoźnicy już nie żyją – zabici przez lamparta, lub przez siebie nawzajem, kiedy forma przejęła nad nimi władzę i podsunęła pragnienia krwawej rzezi – a Agrios już jest w drodze do najbliższych ludzkich osiedli, by wszcząć prawdziwy kataklizm.
Nie mogła stracić ni chwili, więc pomna ryzyka, jakie niosła ze sobą teleportacja z pałacu, skupiła arche i wypowiedziała zaklęcie, by w jednej sekundzie zniknąć z korytarza i pojawić się tuż nad miejscem wypadku, gdzie, ku jej uciesze, oddział żołnierzy nadal dawał odpór bestii.
Wokół rozbrzmiewała prosta, żołnierska melodia.
Wiedźma prześliznęła się spojrzeniem po polu bitwy. Dostrzegła lamparta, ostrzeliwanego z pyrowych strzelb, a każda kula trafiała dokładnie w czuły punkt między spoinami jego zbroi, co wzmagało wściekłość bestii, ale nie pozwalało jej zbliżyć się do żołnierzy.
Zauważyła oddział piechurów ułożony w dwa pierścienie – wewnętrzny, strzelający w lamparta, i zewnętrzny, zmagający się z dzikimi zwierzętami wszelkiej maści, które przybyły na jego wezwanie. Jeźdźcy krążyli wokół potwora, próbując go rozproszyć, by nie wiedział, kogo atakować, ale jego sługi atakowały coraz wścieklej. Wilki uderzały o tarcze, szczury i węże próbowały zakraść się do stóp wojowników, nawet trawa stroszyła swoje liście, by ciąć żołnierzy po kostkach i spijać krew niczym słodką rosę.
Tak wyglądała walka pod wpływem formy Agriosa.
Ludzie, choć podnosili gniewne okrzyki, byli jednak zbyt zdyscyplinowani i strzelali zbyt celnie, jakby forma lamparta nie mogła zdobyć nad nimi pełni władzy. Powinni już dawno rzucić się sobie do gardeł.
Wiedźma obniżyła lot i wtedy ujrzała dwójkę ludzi w środku kręgu. Or grający na lirze korbowej zaklętej przez samego Karciciela. Dikke, technodriada, błogosławiąca każdej pyrowej strzelbie. To dzięki tej dwójce bitwa nie zakończyła się masakrą – ale ich starania nie zdadzą się na zbyt długo. Jeźdźców było coraz mniej, spadali z oszalałych koni, lub ginęli pod szponami i dziobami ptaków. Zewnętrzny pierścień strzelców kurczył się w oczach, a Agrios rozszarpywał gardło za gardłem, zabijając tych, którzy pod wpływem jego formy, złamawszy rozkazy dowódcy, rzucali się na wroga w opętańczym szale. Wkrótce zabraknie żołnierzy, by chronić lekkomyślną parę przed ich przeznaczeniem.
A przecież jeżeli oni zginą, Wiedźma również przegra i będzie musiała czekać, aż koło metempsychozy zatoczy pełen obrót, by znów mieć szansę – na to nie mogła pozwolić!
Spadła niczym meteor w środek walczących, siłą uderzenia odrzucając na boki ludzi i zwierzęta. Ge pod jej stopami przeszła w formę szkła, a aer rozgrzał się tak mocno, jakby tam, gdzie stała Wiedźma, zapłonął żar stu ognisk. Jednym ruchem rozpędziła chmurę pyłu, by nie zasłaniała widoku. Wyprostowana, dumna, w złotej koronie o szpiczastych, długich na stopę zębach przeplecionych przez włosy, ukazała się żołnierzom w pełnej krasie.
Pani Metamorfoz. Królowa tego, co uformowane z materii. Czcigodna małżonka władcy wszystkiego, co niematerialne.
Tak o niej myśleli.
Ostatnie określenie mogli sobie darować.
Agrios zaryczał, ale nie ruszył z miejsca. Miast tego skrzyżował spojrzenie swoich płonących ślepi z chłodnym niczym dwie błękitne gwiazdy wzrokiem Wiedźmy. Arche, stanowiące pramateriał i budulec wszechrzeczy, skłębiła się i zafalowała, układając się w kręgi między dwójką nadnaturalnych istot, niczym żelazne opiłki poddane działaniu dwóch magnesów.
*
Tunel znów się zwężał, co oznaczało, że mężczyzna dotarł do końca groty. Teraz ledwie mieści się w przejściu, nie było mowy o rozpostarciu ramion.
Coraz więcej chwil krótkich jak okamgnienie wyłaniało się z pomroków niepamięci i wskakiwało na miejsca, tworząc mozaikę przeszłości – choć najważniejszych kawałków, tych, które przyniosłyby mu odpowiedzi, wciąż brakowało.
Z wysiłkiem sięgał do twarzy, by otrzeć pot spływający z czoła, gdy wszedł w strefę skał pyrowych. Ogień palił w stopy, stare rany odezwały się nowym rodzajem bólu, w nozdrza uderzył go zapach przypalanej skóry.
Ujrzał w pamięci bitwę, którą musiał niedawno stoczyć…
Wpływ walczących form najpierw dało się odczuć jako rozchodzące się fale żaru, który piekł w skórę i topił włosy. Żołnierze złamali szyk, byleby uciec przed morderczym skwarem. Rozpierzchły się również zwierzęta, pędząc poza zasięg aeru, który deformował się w pyr.
Biegł też on i Dikke. Nimfa wciąż nie była w pełni sił, nadal odkasływała piachem i skrzypiała mechanicznymi kończynami, straciła zwinność i lekkość ruchów. On, dzierżąc w dłoni miecz otrzymany od jednego z żołnierzy, raz po raz ciął kłębiące się w usychającej trawie szczury, węże i jaszczurki, które ponawiały próby ataku.
Burzowe chmury zebrały się nad walczącymi. Pioruny biły w ziemię opodal zmagających się form, przyciągane przez metalową szynę i zbite w jeden sznur bezkonne rydwany. Ulewa zalała dolinę wodospadami zimnego jak lód hydoru. Ziemia zaczęła się trząść w rytm grzmotów.
Podczas służby w armii Karciciela widział już podobne starcia i wiedział, że najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Arche wibrowała pod naporem mocy Wiedźmy i lamparta walczących o dominację – cokolwiek dostawało się w ich kleszcze, ulegało wypaczeniu. Jeźdźcy na spłoszonych koniach zdeformowali w centaury, garstka walczących z najdzikszymi wilkami przeobraziła się w satyrów, ujadającym dzikim psom wyrastały dodatkowe głowy, wrony i jastrzębie transformowały w harpie, które spadały z nieba, nie mogąc udźwignąć ciężaru ciała.
Na próżno starał się znaleźć drogę ucieczki, by ochronić Dikke – chaos żywiołów objął cała dolinę i rozlewał się po górach, a oni, smagani podmuchami gorącego aeru i biczami lodowatego hydoru to marzli, to cierpieli z gorąca. Wokół unosiły się nieprzerwanie kłęby pary.
Bestia wydawała się mniejsza o kilka stóp, jednak Wiedźma też straciła część swojego dostojeństwa. Godziny, a nawet dni mogły minąć, nim zakończy się ta walka na wyczerpanie – w tym czasie wszyscy w dolinie zginą, a myśląc wszyscy, miał przed oczami jedną twarz i słyszał w głowie jedno imię. Niewiele jednak mógł zrobić.
Ale niewiele nie znaczy nic.
Zdjął z pleców lirę, uspokoił oddech oraz bicie serca tak, jak to robił wiele razy w czasie służby u Karciciela, zakręcił z wolna korbą, wydając z instrumentu jeden, ciągnący się leniwie ton – a potem zaczął grać na klawiszach. Snuł melodię kojącą i senną, kołysankę dla niespokojnych dusz, płynącą pośród traw, gwiżdżącą na wietrze, dającą wytchnienie rozwścieczonym ludziom, zwierzętom, a także tym, którzy byli czymś między jednym a drugim.
Grał i patrzył na bestię, i wydawało się, że jego wysiłki nie przynoszą żadnego efektu, ale powoli chaos pięciu elementów tracił na sile, a ogień w ślepiach lamparta przygasał.
– Graj! Graj dalej! – przemówił władczy, kobiecy głos we wnętrzu jego głowy i domyślił się, że to wołała Wiedźma, więc podwoił starania i grał, grał, grał, pogrążył się w dźwiękach.
Nie zauważył, jak do stóp Dikke podkradła się odcięta głowa żmii, której pod wpływem wypaczenia wyrosły pajęcze odnóża.
*
Pojawili się opodal Pałacu Form.
Pani Metamorfoz nie ryzykowała transferu do komnat, wybrała miejsce oddalone o pół stadionu, tuż za mostem przewieszonym nad przepaścią, której dno obmywały ciemne wody Lete.
Wiedźma szła pierwsza, ciągnąc na smyczy małego lamparta. Or podążał za nią z posępną twarzą, na rękach niósł Dikke, która pod wpływem wypaczonego jadu zapadła w sen podobny do śmierci. Mechaniczna część jej ciała była zniszczona przez rozszalałe elementy.
– Uzdrów ją, pani – błagał Or, gdy Wiedźma zwyciężyła nad Agriosem. – Uzdrów przez wzgląd na mą pomoc.
I Wiedźma zamierzała spełnić tę prośbę, choć tak wielki dar wymagał znacznie większej opłaty. Ale miała już pomysł, czego zażądać, by samej też odnieść korzyść. Wszak gdy jeden obrót mechanizmu zamyka drzwi, drugi może otworzyć okno.
Zatrzymała się u wrót i spojrzała na śmiertelnego idącego krok za nią.
– Gdy przekroczymy próg pałacu, twoje życzenie zostanie spełnione – oznajmiła, chwyciwszy za kołatkę. – Moc tego miejsca przywróci pierwotną formę twojej ukochanej. To zaszczyt stanąć w tym miejscu i niewielu śmiertelnych go dostąpiło, a jeszcze mniej mogło potem wrócić.
– Rozumiem, pani – odparł, skłoniwszy się.
– Nie mówię tego dla twojej wdzięczności – rzuciła chłodno. – Zdajesz sobie zapewne sprawę, że za wszystko, co cenne, trzeba zapłacić. – Or nie odpowiedział, ale skłonił się jeszcze niżej, więc kontynuowała, biorąc to za znak zrozumienia. – Twoja ukochana będzie musiała zostać w pałacu, tobie jednak każę odejść.
Mężczyzna wypowiedział tylko dwa słowa:
– Jak długo?
– Trzy cykle koła metempsychozy. Wykorzystaj swoją szansę i znajdź własne szczęście. Nie jest wam pisane wspólne życie.
– Już to słyszałem – odparł Or i zapatrzył się na pogrążoną w letargu Dikke, bo mógł być to ostatni raz, kiedy ją widzi. – Dobrze – odezwał się w końcu. – Jestem gotów.
Wiedźma zakołatała do wrót, a te otwarły się i wpuściły ich do środka.
Weszli do przepastnej sali, która ciągnęła się w nieskończoność, zdolna pomieścić w swoim wnętrzu chyba cały świat. Niezliczone korytarze rozchodziły się od niej w obydwu kierunkach.
Znalazłszy się w środku Pałacu Form, technodriada otworzyła oczy. Naraz zniknęły wszelkie rany i uszkodzenia, których doznała.
– Or? – wyszeptała głosem wybudzonej z głębokiego snu. Mężczyzna pocałował ją w czoło, tam, gdzie spotykał się metal i ludzkie ciało. Nimfa stanęła na nogi, ale uprzytomniwszy sobie zaraz, że znajduje się w obecności Pani Metamorfoz, padła na kolana.
– O szlachetna… – rozpoczęła, chcąc prosić o posłuchanie, ale Or przerwał jej, położył rękę na ramieniu i wyjaśnił, jaką umowę zawarł z Panią Metamorfoz. Kiedy nimfa padła mu w ramiona, łzy płynęły z obydwu jej oczu, cielesnego i mechanicznego, które jak dotąd zawsze pozostawało niewzruszone.
– Znajdę cię – powiedziała, gdy minął czas pożegnania. – Kimkolwiek będziesz, rozpoznam cię – obiecywała i obydwoje chcieli wierzyć tym zapewnieniom, choć długość trzech żyć potrafiła zmienić wiele zarówno w duszy śmiertelnika, jak i nieśmiertelnej.
Pani Metamorfoz dała znak, wrota ponownie rozwarły się wpuszczając do środka chłód górskich szczytów, ale dłonie kochanków przywarły nawzajem do ich ciał, a splecione spojrzenia nie chciały się rozdzielić.
– Już czas – ponagliła ich Wiedźma.
Wtem przestrzeń zwinęła się niczym ropuszy język, zafalowała, a potem nagle rozprężyła i już nie stali u wejścia do pałacu, tylko w samym środku sali tronowej. Or i Dikke spojrzeli z przestrachem zmieszanym z nadzieją na Panią Metamorfoz, ale jej twarz zdradzała zaskoczenie.
– To nie będzie konieczne – rozbrzmiał głos z piedestału. Tam, gdzie przed sekundą był pusty tron, pojawił się rosły mężczyzna trzymający w rękach hełm w kształcie psiej głowy.
– Panie generale! – wykrzyknął Or, wykonując salut i stając na baczność.
– Nie spodziewałam się ciebie – powiedziała Wiedźma z kiepsko skrywaną niechęcią. – Transfer materii. Do pałacu? Takie pogwałcenie zasad…
– Ogromne wzburzenie arche napełniło mnie niepokojem, wszak wysłałem do ciebie niebezpieczną formę – odparł Pan Wcieleń, zszedłszy z tronu. – Widać niepotrzebnie się obawiałem, towarzyszył ci mój najwprawniejszy pieśniarz.
Wiedźma dobrze wiedziała, że to, co chciał jej powiedzieć, ukrył między słowami. Ich wspólna forma znajdowała się daleko od zgodnego małżeństwa, bliższa im była zażyłość odwiecznych rywali.
– Tych dwoje nie musi się rozstawać – kontynuował Karciciel – jeśli podołają próbie wytrwałości, wierności i zaufania. I jeśli nimfa porzuci nieśmiertelność, by ich formy były tożsame.
Chłód spojrzenia, jakie posłała mu Wiedźma, rozszedł się po sali tronowej, szronem zdobiąc okna.
– Cokolwiek rozkażesz – zadeklarował Or, dłoń w pięść ściśniętą składając na piersi.
Dikke nie wypowiedziała ni słowa.
– Dobrze – Pani Metamorfoz wycedziła przez zęby i przestrzeń odkształciła się ponownie, rozplotła nici trzech wymiarów, a gdy na powrót zeszły się tam, gdzie wcześniej był tron, jego miejsce zajęła pustka i ciemność tunelu.
Mrużąc oczy i zaciskając szczęki, gdy tylko jej spojrzenie padło na szlachetnego małżonka, władczyni materii objaśniła sens czekającego kochanków zadania:
– Osobno wejdziecie, osobno wyjść musicie. Dotrzecie do końca, a już razem pozostaniecie. Warunek jest jeden: cokolwiek usłyszycie, nie możecie spojrzeć wstecz, zawrócić, ani się zatrzymać. Inaczej stracicie wszystko, o co warto walczyć.
Jeszcze nim skończyła mówić, Or bez wahania wkroczył w mrok jaskini, całym sercem wierząc w to, że Dikke pójdzie za nim.
*
Ciemność. Ciemność i wilgoć, czasem ciemność i żar. I twarda skała. Ostre krawędzie kaleczyły go, gdy natrafiał na nie, idąc po omacku.
A gdy szedł już na tyle długo, by ciało zmieniło formę w jeden, wszechogarniający, wieczny ból, gdy przeprawa była coraz trudniejsza i miast iść prawie wspinał się po stromiźnie, gdy myślał, że przypomniał sobie już wszystko, zauważył światło.
Drobny, biały punkt wielkości ziarenka piasku, majaczący w oddali. Najpierw światło oślepiło go, ponieważ oczy przywykły do niekończącej się ciemności. Później zrozumiał, co ono oznacza.
– Or… – pochwycił szept dobiegający zza pleców. – Słyszysz mnie? Or…
– Dikke – wypowiedział imię ukochanej. Jak dawno nie słyszał słodkiej melodii jej głosu. Wezbrało w nim pragnienie, by odwrócić się i objąć technodriadę, ale pamiętał słowa Wiedźmy.
– Już niedaleko – powiedział, przyspieszając, by oprzeć się pokusie.
Światło było coraz bliżej, biały okrąg dawał nadzieję na bliski koniec próby.
– Or… – powtarzała kobieta. – Or… Nie dam rady, nie pójdę za tobą dalej… Orfeuszu!
„Cokolwiek usłyszycie, nie możecie spojrzeć wstecz, zawrócić, ani się zatrzymać” przestrzegła go Pani Metamorfoz.
„Jeśli nie sprostasz próbie, Eurydyka na zawsze zostanie w Krainie Umarłych” zawyrokował władca Hadesu.
– Eurydyka? – powtórzył imię. Obce, a jednocześnie znajome, jakby, jakby…
Sądził, że pamięta już wszystko. Mylił się.
Wspomnienia z życia, które kiedyś przeżył, w innym czasie i innym świecie, wracały jedno po drugim, wypełniały jego głowę, która nie była w stanie ich pomieścić, mieszały się i łączyły w chaotycznej anamnezie. Przypomniał sobie więcej, niż powinien i nie wiedział już, czy przemierza tunele wybiegające z Pałacu Form, czy próbuje opuścić Hades i wrócić z ukochaną do Tracji, czy może jest jeszcze gdzie indziej, w jednej z bezliku wersji swojego żywota.
Dikke/Eurydyka wołała. Ciało piekło i krwawiło. Zasłonił uszy rękoma i rzucił się biegiem, potykając się i raniąc o skały, by czym prędzej dotrzeć do końca tunelu.
– Or!
– Orfeuszu!
Światła było coraz więcej i gdyby teraz się odwrócił… Zamknął oczy, by nie ulec pragnieniom.
Przewrócił się i rozbił głowę, krew spływająca po czole zalała mu twarz, ale biegł dalej. Biegł, aż poczuł ciepłe promienie słońca na skórze. Padł wtedy na ziemię i spojrzał w głąb jaskini.
– Eurydyka! – wykrzyknął.
Był jednak sam.
*
Pałac składał się z nieskończonej liczby komnat, a każda z nich przeznaczona była dla form – jednej lub wielu, zależnie od ich rodzaju. W jednym z takich pomieszczeń trwały w uśpieniu formy wszystkich ludzi, którzy istnieli, istnieją albo będą istnieć.
– Możesz już się pokazać, Hadesie – wypowiedziała Pani Metamorfoz, stojąca nad kapsułami, w których leżeli pogrążeni w letargu mężczyzna i kobieta, pamiętani w bezmiarze historii pod wieloma imionami.
W jednej chwili obok Wiedźmy pojawił się mężczyzna trzymający w dłoniach hełm z psiej skóry.
– Przegrałaś nasz zakład, ukochana Persefono – ogłosił triumfalnie. – Znowu… Który to już raz? Forma śmierci i cierpienia zawisła nad tą dwójką. Nie zmienisz tego, co już się dokonało. Poprzestań i żyjmy jak dawniej.
– Czy nie widzisz, Hadesie, kim jesteśmy? Nie widzisz czemu nas wybrał? To nie arka, a trumna! Gdzie są inni spośród nas? Co robią? Czemu nie możemy stąd odejść?! Mechanizm rozpadnie się, nim Demiurg wybierze nową planetę, by ją przeformować!
Hades podszedł do kapsuł, oparł się o jedną z nich i rzucił okiem na śpiącego mężczyznę.
– Czy nie taki był początek naszej umowy? Dowiedź, że forma tych dwojga może ulec zmianie, a przyznam ci rację.
– Obserwowałeś go. – Słowa w ustach bogini brzmiały jak oskarżenie. – Zaplanowałeś to wszystko, mam rację? Co pokazałeś jej w tunelu, że zdecydowała się zawrócić?
Hades roześmiał się w głos.
– Czy to nie ironia losu, że akurat ciebie nazywają Panią Metamorfoz? Wierz lub nie, ale nic nie musiałem robić, wszystkiego dokonałaś sama. Im bardziej próbujesz się uwolnić, tym mocniej zapadasz w swoją formę. To twoje działania ściągnęły na nich gniew Anaksynrandeksasa, twoja przepowiednia sprowadziła ich tutaj i twoje słowa zapadły nimfie w pamięć. Widać nieskończona miłość nie była jej bliższa od nieskończonego życia.
– Przeszedł przez tunel. Nie odwrócił się i nie zatrzymał. Tym razem mu się udało – zauważyła Persefona, nieskora by uznać swoją porażkę, lecz Hades tylko wzruszył ramionami.
– To nigdy nie był właściwy wybór. Nazbyt ufasz mitom – odparł, po czym nałożył swój magiczny hełm i zniknął.