- Opowiadanie: adamas - Ekscentryk (MASAKRA 2010)

Ekscentryk (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ekscentryk (MASAKRA 2010)

Był… Stary. A może raczej: wiekowy. Michael nie wiedział, ile może mieć lat. Pomarszczona skóra pokrywała obwisłe policzki, z twarzy sterczał wydatny nos. Dłuższe włosy, kiedyś pewnie ciemne, obecnie białe i rzadkie okalały żółtawe oblicze. Młody dziennikarz wiedział. Miał pewność. Kiedy ów starzec był w jego wieku, już wtedy miał niezdrową cerę.

– Poznałem ją w 1836 roku – powiedział stary, wciąż patrząc w mrok za oknem, a Michael wyciągnął pióro – Nie notuj tego, chłopcze. To wiedzą wszyscy. Był październik. Może listopad? Nie, koniec października. Ostatni tydzień. Była niesamowicie antypatyczna. I starsza ode mnie. Ona jako pierwsza odkryła mój sekret. Moją tajemnicę. Była gotowa poświęcić mi wszystko.

– Pan mówi o… – zaczął młodzieniec – O pani Sand?

– A o kim innym – uśmiech, jaki pojawił się na pomarszczonej twarzy przyprawił młodego dziennikarza o ciarki.

A może to tylko cienie świecy, przekonał sam siebie w myślach. Michael wiedział, że jego gospodarz spędza całe dnie zamknięty w ciemnym pokoju. Wychodził tylko po zmierzchu, i to też niezbyt często. Prawdziwy oryginał – ale czasy były takie. Dekadencja była w modzie. Gdyby jeszcze stary gospodarz pisał wiersze, paryskie towarzystwo przyjęłoby go do siebie z pocałowaniem w rękę.

Rzecz w tym, że tajemniczy mężczyzna, żyjący niczym diuk Jan des Esseintes nic nie pisał. O jego istnieniu Michael dowiedział się przypadkiem. I od razu zaczął interesować się dziwakiem. Monsieur Frédéric, jak kazał się tytułować, mógł być dla młodego pismaka przepustką do sławy. Tajemniczy bogacz, kryjący się za dnia, żyjący w samym centrum Paryża, na dodatek tak podobny do pewnego dawno zmarłego wirtuoza fortepianu. Ludzie mogli to kupić!

– Tak, ona wiedziała – kontynuował starzec – Nie wiem skąd. Ale w końcu była osobą nieprzeciętną. Nikt przeciętny nie zasłużył by na nienawiść Baudelaire'a.

– Co wiedziała, proszę pana?

– Nigdy byś się nie domyślił, chłopcze – upiorna twarz odwróciła się w stronę Michaela.

***
Leżąca na łóżku postać była blada. Na cerze w kolorze wosku lśniły krople potu, ciężki oddech nieregularnie unosił w górę pierzynę. Nagle postać zakaszlała i splunęła krwią.

– Frédéric! – wysoka kobieta z przerażeniem patrzyła na czerwoną plwocinę na podłodze.

– Boli – wycharczał słabym głosem leżący mężczyzna.

– Ten spacer, ta burza. Zmęczyły cię, kochany – usiadła obok chorego i wytarła spocone czoło – Maurycy i Solange także uważają, że nie powinieneś się przemęczać.

– To nie zmęczenie – odparł chory.

Kobieta pokręciła głową. Leżący mężczyzna był młodszy od niej, nie miał nawet trzydziestki, lecz malujące się na jego twarzy cierpienie postarzało go o dobrych kilka lat.

– Też tak myślę – powiedziała tajemniczo – Mówiłam, to Solange i Maurycy żądają dla ciebie odpoczynku.

Był środek zimy, jednak pogoda nawet jak na położoną na Majorce Valldemossę była okropna. Zimno i deszczowo.

– Frédéric – po chwili powiedziała kobieta – Boję się. Preludium Des-dur… Przestraszyłeś mnie nim, wiesz?

– Wiem. Kochana.

– Powiedz mi – nagle w oczach kobiety zapaliły się dziwne ognie – Kiedy to się zaczęło?

– Co? – zdziwił się Frédéric.

– To – pogładziła go po bladej twarzy i wytarła z kącików ust resztki krwawej plwociny – Te… Zmiany.

Leżący mężczyzna zamknął oczy i zakasłał.

– Więc wiesz co mi jest? Skąd?

Kobieta wstała. Była wysoka. Podeszła do okna za którym szalała ponura śródziemnomorska burza.

– Przysięgam ci, kochany! – odwróciła się twarzą do mężczyzny – Znajdę na to lekarstwo. Uleczę cię.

Frédéric ponownie przymknął powieki. Gdyby nie rozdzierający piersi ból zapewne uśmiechnąłby się słysząc zapewnienia kochanki. Teraz mógł jednak tylko odkaszlnąć i ponownie krwawo splunąć.

***
Michael słuchał starego ekscentryka z otwartymi ustami.

– Pańska choroba – zaczął – czy…

– Nie, chłopcze – stanowczo przerwał mu mężczyzna.

– Przecież nie wie pan, co chcę powiedzieć! – oburzył się dziennikarz.

– Wiem za to, czego powiedzieć nie chcesz – skontrował starzec – Ważne, żebyś wiedział, że ona znalazła w końcu lekarstwo. Lekarstwo radykalne, ale podobno skuteczne.

– Dlaczego podobno?

Mężczyzna zamyślił się. Jego żółtawe oblicze wykrzywiło się w brzydkim grymasie.

– Wtedy go nie spróbowałem, chłopcze. Czemu? Może liczyłem, że uda mi się samemu pokonać to fatum, jakie zawisło nade mną wtedy, w Szafarni.

– Jak to się pisze? – zapytał Michael.

– Później, chłopcze. Teraz zapewne bardziej będzie cię ciekawiło, jakie lekarstwo znalazła na moją chorobę niezastąpiona Sand.

Dziennikarz pokiwał głową. Z obcą, słowiańską nazwą tajemniczej Szafarni upora się później.

***
Skończyli grać. W salonie rozległy się oklaski. Frédéric i Solange wstali i ukłonili się słuchaczom.

– Panie Frédéric! – jedna z kobiet podekscytowana niemal podbiegła do artysty – To było cudowne!

– Cudowny jest pani śpiew, pani Viardot-Garcia – blady mężczyzna skłonił się – Zawsze słucham pani z wielkim uniesieniem.

– Wraz z panną Solange zagraliście cudownie, możecie mi wierzyć! – wykrzyknęła kobieta jednak widać było, że wielce sobie ceni komplement jakim uraczył ją tak znany muzyk.

Wreszcie wstała gospodyni salonu.

– Zaprawdę, pięknie razem zabrzmieliście – powiedziała chłodno w stronę Frederica i Solange – Trafiłaś na wybitnego nauczyciela, córko – dodała nie patrząc na mężczyznę.

Panna zarumieniła się i lekko dygnęła, w słowach matki nie dało się jednak wyczuć zbyt dużej dawki ciepła. Było wręcz przeciwnie. Goście popatrzyli po sobie. Więc plotki o kłótni kochanków były prawdziwe. Podobno swoje trzy grosze dołożył też Maurycy, ale temat sporu nie wyszedł poza mury posiadłości w Nohant.

Powodem kłótni była Solange.

Kompozytor patrzył na swoją kochankę i z niedowierzaniem kręcił głową.

– George! – powiedział w końcu – Nie mówisz poważnie, prawda?

Kobieta podeszła do niego, w jej oczach płonął ogień.

– Jak najpoważniej, kochany!

– Nie wierzę!

– Frédéric! Kochany! – skarciła go George – To jedyna droga, wierz mi!

Mężczyzna pokręcił głową.

– Odejdź, szatanie – niemal wrzasnął i odepchnął kobietę – To twoja córka!

– Kochany…

– Nie!

– Pomyśl, kochany! Solange da ci siłę, da ci życie! Zdrowie. Młodość. To jedyna droga, wierz mi!

Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Kiedy wszedł do swojej sypialni rzucił się na łóżko. Z oczu popłynęły mu łzy, z gardła wydobył się cichy szloch. Nie wiedział, ile tak leżał. Nagle usłyszał ciche pukanie do drzwi. Nie odpowiedział. Usłyszał, jak ktoś naciska klamkę, jak skrzypią zawiasy. Podniósł głowę i popatrzył swymi przekrwionymi oczami na stojącą w pokoju postać. Nagle kobieta w kilku susach znalazła się przy jego łóżku, uklękła i także zalała się łzami.

– Kocham cię, Frédéric! – łkała – Widzę, jak cierpisz! Nie chcę cię stracić. Uwierz, kochany! Solange… To jedyna droga!

– Chcesz – mężczyzna czuł, że zaraz także zacznie szlochać – Chcesz poświęcić córkę z miłości dla mnie?

– Tak, kochany! Po stokroć tak! – George złapała go za rękę.

– Odejdź.

– Kochany…

– Wyjdź stąd! – powiedział głośniej niż zamierzał.

George pociągnęła nosem, puściła jego dłoń, wstała i odeszła. Płakał do późna w nocy.

***
– Więc to nie o Augusta Clésingera się posprzeczaliście? – zdziwił się dziennikarz.

Mężczyzna popatrzył na niego. Wydawało się, że młodzieniec nic nie zrozumiał z opowieści.

– Sprawa z tym niewydarzonym rzeźbiarzem wyniknęła później – wyjaśnił siwowłosy gospodarz – Zresztą wtedy też stanąłem po stronie Solange. Ale tamtego lata w Nohant… George chciała zrobić coś, na co nie mogłem, nie umiałem się zgodzić. Przynajmniej wtedy. Wciąż szukałem jakiegoś innego lekarstwa, nie chciałem poświęcać nikogo, żadnego człowieka.

– Czyli – młodzieniec przełknął ślinę, chyba wreszcie zrozumiał – Pani Sand, George Sand chciała…

Gospodarz uśmiechnął się.

– Naprawdę – przerwał – Była okropną kobietą. Kochała mnie. I ja ją też. A kiedy wreszcie znalazłem sposób, wydawało się skuteczny, cudowne lekarstwo… Wtedy było już dla nas za późno.

– Lekarstwo?

– Był swego czasu w Paryżu głośny lekarz, homeopata – zamyślił się mężczyzna – Jean-Jacques Molin. Tylko on posiadał sekret stawiania mnie na nogi. Nie wiem, co to były za mikstury którymi mnie poił, ale pomagały. Nie słaniałem się na nogach, nie kaszlałem. Nie plułem krwią. Mogłem normalnie żyć! Młodniałem w oczach. I nikt przy tym nie musiał umierać!

– Pan Molin…

– Zmarł w wieku pięćdziesięciu jeden lat – ponuro powiedział Frédéric – Po jego śmierci miałem do wyboru dwie drogi. Cierpienia swojego lub cierpienia innych. Poszedłem pierwszą z nich, pomny przyczyn rozstania się z Sand. Ale – mężczyzna zawiesił głos, Michaelowi wydawało się, że starzec cały drży – musiałem zawrócić i pójść tą drugą, łatwiejszą.

Dziennikarz wzdrygną się.

– Panie Frédéric – rzekł wreszcie – Cóż to była ta tajemnicza choroba?

Pomarszczona żółta twarz gospodarza zwróciła się ku młodzieńcowi. Obwisłe policzki zafalowały. Michael przełknął ślinę. Wzrok siwego gospodarza wywoływał ciarki na plecach.

***
Noc nie była zbyt ciepła. Co prawda dopiero skończył się sierpień, ale na Mazowszu taki nocny chłód nie bywał zjawiskiem wyjątkowym. Chwilę po zachodzie słońca podniosła się mgła szczelnym welonem otulając rosochate wierzby rosnące w rządku nad strumykiem. Dwóch wędrowców, na oko dziesięcioletnich, może troszkę starszych chłystków przedzierało się przez zarośla. Chłopcy ściskali w rękach naostrzone kołki.

– Domuś – szepnął jeden z chłopców – Jak się pani Dziewanowska dowie…

– Nie dowie się, Frycek – stanowczo odparł drugi urwis – Bo od kogo? Łukasz, nasz parobek przecie nie wyda. A kto inny widział? Żydek jakiś. Kto ich będzie, Mośków, słuchał?

Nazwany Fryckiem urwis niepewnie przytaknął i rozejrzał się.

– Straszno tu – stwierdził cichym głosem.

– A tak – zgodził się Domuś – Przecież upir nie będzie wśród kwiatów siedział. Mus mu w okropnym miejscu mieszkać. Tak baby we wsi mówiły. I mówiły, że upira kołkiem można zabić. A kto to zrobi to skarbów i zaszczytów dostąpi.

– Ale i tak straszno.

Domuś nic nie odrzekł, bowiem właśnie zbliżali się do starej wierzby, będącej jakoby siedzibą owego upira. Chłopcy w milczeniu podeszli z dwóch stron do wielkiej dziupli tkwiącej w spróchniałym pniu.

– Kiedy tam wskoczymy – zaordynował Domuś – Szybko się przeżegnaj i dźgnij upira w serce.

– A jak on wygląda? – Frycek spojrzał na kolegę.

– Baby mówiły, że żółty i pomarszczony na gębie niczym jakiś nieboszczyk – słysząc tą przemowę chłopiec zadrżał.

– A jak go trafimy, to co?

– To w pył się rozpadnie. No, idę pierwszy.

I nie czekając ni chwili dłużej Domuś zanurkował w ciemności dziupli. Frycek wzdrygnął się. Nie myślał, że otwór w starym pniu może być tak wielki – po towarzyszu zabaw nie został nawet ślad. Chłopiec rozejrzał się.

– Domuś? – powiedział, ale nikt mu nie odpowiedział.

Przerażony chłystek przeżegnał się, ścisnął w ręku kołek i rzucił się w głąb ciemnej dziury.

Na początku nie widział absolutnie nic. Potem, kiedy wzrok z wolna przyzwyczajał się do ciemności zaczął dostrzegać niewyraźne szczegóły, jakby zarysy… Szafki? Stoły? Po omacku zbadał drogę przed sobą. Wyczuł chropowatą powierzchnię drewna, obok prostokątny kształt – metalową trumnę. Chłopiec wzdrygnął się i chciał uciekać. Odwrócił się na pięcie i wrzasnął. Przed nim z ciemności wynurzyła się chuda postać. Z żółtej pomarszczonej twarzy na Frycka spozierały czarne, złe oczy. Urwis przeżegnał się i krzyknął. Stwór wykrzywił usta w brzydkim grymasie.

– Twój towarzysz – warknął – jest już niemal w mojej mocy, chłopcze. Po cóż odwlekasz nieuniknione i znak krzyża czynisz? Nie pomoże ci on tu, nie pomoże.

Przerażony Frycek zamarł ze strachu. Głos uwiązł mu w gardle, zdołał wycharczeć tylko:

– Upir!

Demoniczna postać zaśmiała się głośno i zrobiła krok w stronę chłopca. Frycek zauważył za plecami potwora Domusia. Dzieciak stał jak skamieniały z ręką uzbrojoną w kołek wzniesioną do ciosu. Frycek pisnął i w przypływie dzikiej odwagi rzucił się na stwora. Końcem kołka trafił go w pierś, trysnęła czarna posoka. Nim jednak potwór skonał złapał chłopca i chwycił za gardło. Przerażony urwis nawet nie próbował uciekać. Stwór wycharczał kilka niezrozumiałych słów i ugryzł Frycka w gardło. Wreszcie chłopak wrzasnął. A był to wrzask rozpaczy. Zanim zemdlał zobaczył jeszcze, jak jakaś brodata postać wpada do pomieszczenia i chwyta skamieniałego Domusia za ramię. Potem zapadły ciemności.

Frycek otworzył oczy i rozejrzał się. Obok leżało ciało Domusia, nieopodal rosła straszna wierzba.

– Ma szczęście – rozległ się głos za jego plecami – Przeżył!

Frycek odwrócił się. Za nim siedział stary, brodaty Żyd.

– Zabiłeś upiora, młodzieńcze – powiedział mężczyzna – Spotka cię za to sława, chwała. Ale…

Żyd popatrzył na chłopca. Frycek dotknął szyi. Dwa strupy, dwa duże strupy zdobiły jego ciało.

– Sam staniesz się upiorem, młodzieńcze – stary Żyd westchnął smutno – Twojego kolegę ja wyciągnąłem. Ciebie nie zdążyłem. Źle zrobiliście idąc do upiora sami. Ja zrobiłem co mogłem, żeby was uratować, ale ja dużo nie umiem.

– Czy jest ktoś kto mi pomoże? – chłopiec zbladł.

– Ja nie wiem, czy jest ktoś taki – odparł starzec – Może jest, a może go nie ma. Jeden Bóg wie. Teraz młodzieńcze obudź przyjaciela. I nigdy nikomu nie mów o tym, co stało się w starej wierzbie.

To rzekłszy Żyd wstał i zniknął we mgle. Frycek, bliski płaczu, zabrał się za budzenie Domusia.

***
Dziennikarz uśmiechnął się pod nosem. Cóż za ekscentryk z jego gospodarza! Podawał się za upiora! Cudowny reportaż się szykował. Michael zatarł ręce. Sława, pieniądze były tuż.

– Pasjonująca opowieść, panie Frédéric – powiedział na głos – Ale mam jedno pytanie.

– Tak młodzieńcze?

– Ta droga, o której pan mówił, droga cierpienia dla innych… Na czym polega?

Upiór spojrzał na młodzieńca.

– Pokażę ci – rzekł.

Michael nie zdążył wrzasnąć.

Koniec

Komentarze

Super tekst. Dawno tu takiego fajnego nie czytałem, i szóstki też nie postawiłen dawno. Więc stawiam, bo naprawdę cholernie mi sie podobał. Błędów nie widziałem żadnych, a nawet jak były, to z zaczytania nie zauważyłem. Brawo.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Zgadzam się z Fasolettim. Ciekawy tekst, bardzo mnie wciągnął. Nawet nie zauważyłem, kiedy się skończył ! ;)

Ja też się zgadzam. Dobry i dobrze napisany tekst. Dreszcy nie budzi, ale niepokój zasiewa --- i to wystarczy.

No cóż, tekst jest dobrze napisany, ale pomysł ewidentnie inspirowany "Wywiadem z wampirem" (nawet końcówka podobna). Mimo to czytało się szybko i przyjemnie.

Pozdrawiam.

możliwe - wywiadu z wampirem w żadnej formie nie poznałem jednak :)

Bardzo przyjemnie się czytało. Lubię takie klimaty, gdzie wykorzystuje się wydarzenia i postacie prawdziwe, tylko genezy i motywacje się zmienia na zdecydowanie ciekawszą.

Wampir Chopin ;)

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

OK, do konkursu.

Bardzo fajnie napisane. Tyle, że w ogóle nie straszne, ani nie trzymające w napięciu.

Nowa Fantastyka