- Opowiadanie: tomaszg - Wcielenie

Wcielenie

Ma­rze­na jest na­uczy­ciel­ką, uwiel­bia targi sta­ro­ci i na­mięt­nie ko­lek­cjo­nu­je an­ty­ki. Pew­ne­go dnia udaje się jej kupić sta­ro­daw­ną po­zy­tyw­kę.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wcielenie

5 sierp­nia 1978

Roz­pę­dzo­ny fiat łap­czy­wie po­ły­kał ki­lo­me­try czar­ne­go, gład­kie­go as­fal­tu, wio­dą­ce­go wprost do War­sza­wy, sto­li­cy dum­ne­go kraju, zdra­dzo­ne­go i wy­da­ne­go na pa­stwę im­pe­rium zła.

W środ­ku sły­chać było równy od­głos pracy rzę­do­we­go sil­ni­ka, war­kot na­wie­wu, i szum po­wie­trza, gwał­tow­nie opły­wa­ją­ce­go kan­cia­stą ka­ro­se­rię. Kie­row­ca i pa­sa­żer­ka nie od­zy­wa­li się sło­wem, tylko le­ni­wie ob­ser­wo­wa­li oko­li­cę. Oboje byli za­do­wo­le­ni i wy­po­czę­ci. Mieli za sobą udany urlop w rzą­do­wym ośrod­ku, do tego zje­dli smacz­ny po­si­łek nad pięk­nym, ma­low­ni­czym je­zio­rem. Ich przy­szłość ma­lo­wa­ła się w rów­nie ja­snych bar­wach. Nie­daw­no ukoń­czy­li naj­więk­sze dzie­ło życia, i do­łą­czy­li do ta­kich sław jak Ein­ste­in czy Skło­dow­ska-Cu­rie. Oj­czy­zna była im do­zgon­nie wdzięcz­na, a de­cy­zje o gra­ty­fi­ka­cji za­pa­dły na naj­wyż­szym szcze­blu, w ga­bi­ne­cie sa­me­go pierw­sze­go se­kre­ta­rza.

Po­go­da za­chę­ca­ła do szyb­kiej, dy­na­micz­nej jazdy. Było jasno, sucho, i zbyt wcze­śnie, żeby po­czuć żar z nieba. Do­świad­czo­ny kie­row­ca nie mu­siał przej­mo­wać się in­ny­mi po­jaz­da­mi, które wy­mi­jał spraw­nie i od nie­chce­nia. Wie­dział, że jego wóz pro­wa­dzi się jak po sznur­ku, przy­spie­sza jak sza­tan, i ha­mu­je o wiele le­piej niż duży fiat, nie mó­wiąc o żu­kach, sy­ren­kach, wart­bur­gach, bar­ka­sach czy in­nych wy­na­laz­kach bloku wschod­nie­go.

Nic nie zwia­sto­wa­ło pro­ble­mów, gdy zo­ba­czy­li przed sobą ko­lej­ne­go za­wa­li­dro­gę. Byli od­da­le­ni kil­ka­set me­trów, gdy ten nagle, bez żad­ne­go po­wo­du, za­czął zwal­niać. Kie­row­ca fiata nie do­strzegł świa­tła stopu, za to bez­błęd­nie wy­chwy­cił, że ha­mo­wa­nie nyski było dosyć gwał­tow­ne.

– Cho­le­ra jasna – rzu­cił przez za­ci­śnię­te zęby, i moc­niej ści­snął koło cien­kiej, czar­nej kie­row­ni­cy.

Nadal nie wi­dział pro­ble­mu. Z na­prze­ciw­ka nic nie je­cha­ło, i choć na po­bo­czu stała grup­ka osób, to wy­glą­da­li na ty­po­wych zbie­ra­czy grzy­bów, jagód czy malin, któ­rzy roz­ma­wia­ją, cze­ka­jąc na klien­tów.

– Nie­ro­by jedne. – Ge­ne­rał spoj­rzał w lu­ster­ko, rów­no­cze­śnie zre­du­ko­wał bieg, wci­snął gaz, i skie­ro­wał auto na prze­ciw­le­gły pas.

Mi­ria­fo­ri wy­strze­lił jak z ka­ta­pul­ty, i pra­wie zrów­nał się z nyską, gdy lu­dzie nie­spo­dzie­wa­nie wtar­gnę­li na jezd­nię. Nie było czasu na trą­bie­nie. Kie­row­ca fiata od­ru­cho­wo dep­nął ha­mu­lec, i gwał­tow­nie skrę­cił kie­row­ni­cę w prawo, cały czas kontr­ując, żeby opa­no­wać mysz­ku­ją­cą ma­szy­nę. Po­jazd zna­lazł się na po­bo­czu. Do pisku ha­mul­ców do­łą­czy­ło stac­ca­to ka­mycz­ków, z pasją ma­sa­kru­ją­cych pod­wo­zie. Sto trzy­dziest­ka dwój­ka zwal­nia­ła, gdy z pra­wej dało się sły­szeć huk pę­ka­ją­cej opony. Auto gwał­tow­nie skrę­ci­ło. Roz­pacz­li­wa kon­tra kie­row­ni­cą nic nie dała, i pięk­ny wóz pro­jek­tu Mar­cel­lo Gan­di­nie­go prze­le­ciał nad rowem, ściął drew­nia­ny słup, małą brzóz­kę, i za­trzy­mał się do­pie­ro na ko­lej­nym drze­wie.

Uszko­dze­nia były po­waż­ne. Fiat miał roz­bi­ty przód i lewy bok, za­kli­no­wa­ne drzwi, zbite szyby, wci­śnię­ty w ka­bi­nę sil­nik, i kie­row­ni­cę, która ude­rzy­ła star­sze­go pana w głowę i klat­kę pier­sio­wą. Męż­czy­zna tkwił teraz w śmier­tel­nej pu­łap­ce. Roz­pacz­li­wie łapał po­wie­trze przez prze­bi­te płuco, i ga­sną­cym wzro­kiem pa­trzył na fotel pa­sa­że­ra, gdzie bez­wład­nie le­ża­ła uko­cha­na żona.

Zie­lo­no-nie­bie­ska nyska nie za­trzy­ma­ła się, tylko przy­spie­szy­ła i od­je­cha­ła w siną dal. Lu­dzie z po­bo­cza stra­ci­li cenne mi­nu­ty, gdy pró­bo­wa­li do­stać się do ran­nych. Wiele czasu mi­nę­ło, nim zna­leź­li dzia­ła­ją­cy te­le­fon, i za­wia­do­mi­li po­go­to­wie, i naj­bliż­szy po­ste­ru­nek mi­li­cji oby­wa­tel­skiej.

 

So­bo­ta

Nie mo­głam spać, i cie­szy­łam się jak dziec­ko, że znowu znaj­dę się na naj­więk­szym w Pol­sce targu sta­ro­ci.

Jak co roku chcia­łam po­bu­szo­wać wśród nie­zmie­rzo­nych rzę­dów pu­de­łek, koszy, kon­te­ne­rów, pla­to­nów, sia­tek, sia­te­czek, i wszel­kich in­nych opa­ko­wań, które wy­my­śli­ła ludz­kość. Nie tylko to było ważne. Usta­la­nie cen, cały ten zgiełk i har­mi­der, jako żywo przy­po­mi­na­ły mi Bli­ski Wschód, i za­wsze na­krę­ca­ły mnie po­zy­tyw­ną ener­gią, któ­rej nigdy dosyć.

Wo­la­łam to niż zimne, bez­dusz­ne Al­le­gro. Kli­ka­nie na ekra­nie było jak li­za­nie cu­kier­ków przez szybę, i stało w sprzecz­no­ści z nor­mal­nym po­rząd­kiem rze­czy. Po dru­giej stro­nie zbyt czę­sto sie­dzie­li Ja­nu­sze i rosz­cze­nio­we ma­muś­ki. Ama­to­rzy iry­to­wa­li zwłasz­cza bra­kiem wy­czu­cia. Nie mogli pojąć, że nie wszyst­ko da się prze­li­czyć na zło­tów­ki. Nie ro­zu­mie­li, że przy an­ty­kach naj­waż­niej­sze jest po­zna­nie wła­ści­cie­li, tych wszyst­kich dziel­nych ludzi, któ­rzy kie­dyś żyli, i, tak my, stą­pa­li twar­do po ziemi. Dla mnie od­kry­wa­nie ich hi­sto­rii było do­sko­na­łą za­ba­wą, i miało spe­cjal­ną wy­mo­wę, cza­sem tra­gicz­ną, cza­sem we­so­łą, a cza­sem bo­ga­tą, i mocno in­tym­ną. Li­czył się każdy detal, tym­cza­sem zbyt czę­sto do­sta­wa­łam nie­kom­plet­ne prze­sył­ki, z któ­rych nie­wie­le wy­ni­ka­ło. Ubo­le­wa­łam nad tym głów­nie z jed­ne­go po­wo­du. Poza nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi dzia­ło się tak, bo jakaś mądra głowa umy­śli­ła sobie, że le­piej oszczę­dzić kilka gro­szy, niż spa­ko­wać wszyst­ko, co prze­trwa­ło dłu­gie lata, wojny, roz­wo­dy, i inne ży­cio­we tra­ge­die.

Na sta­dio­nie za­wsze można było po­roz­ma­wiać, do­kład­nie się ro­zej­rzeć, a gdy cy­wi­li­zo­wa­ne me­to­dy za­wio­dły, sko­rzy­stać z ta­jem­nych spo­so­bów, od za­wsze zna­nych pięk­nym pa­niom. Nie mia­łam pro­ble­mów, gdy ktoś o tym mówił, nie zno­si­łam tylko, gdy rzu­cał pro­stac­kim tek­stem, że ko­bie­ta jest jak wino. Odkąd pa­mię­tam, za­wsze łą­czy­łam do­świad­cze­nie z in­te­li­gen­cją, oczy­ta­niem i ogrom­ną wie­dzą. Dzia­ła­ło to nie­za­wod­nie, i było jak mie­szan­ka wy­bu­cho­wa, sta­no­wiąc wy­zwa­nie, za­rów­no dla chłop­ców, jak i praw­dzi­wych męż­czyzn w każ­dym wieku.

Tego dnia po­czu­łam się jak we śnie, i cho­dzi­łam jak pi­ja­na od sa­me­go rana. Nie wie­dzia­łam nawet, jak do­tar­łam na miej­sce, ale na­praw­dę warto było. Do­pi­sa­ła po­go­da, i lu­dzie, a ja, za­uro­czo­na, prze­cho­dzi­łam od stra­ga­nu do stra­ga­nu, po­dzi­wia­jąc ko­lej­ne przed­mio­ty. Nie chcia­łam się przy­znać sama przed sobą, że naj­chęt­niej wy­ku­pi­ła­bym wszyst­ko, jak leci.

Roz­wa­ża­łam głów­nie ma­szy­nę do pi­sa­nia z Yver­don, która nie­wie­le kosz­to­wa­ła, bo miała kla­wi­sze w ukła­dzie QWERTZ. Wi­dzia­łam takie wcze­śniej, i nie do końca ro­zu­mia­łam, dla­cze­go nie­któ­rzy żą­da­ją za nie ab­sur­dal­nych kwot. Ta na sta­dio­nie była w cał­kiem przy­jem­nym ko­lo­rze mię­to­wej zie­le­ni, i nie­złym sta­nie, i choć nie po­sia­da­ła pol­skich czcio­nek, spra­wia­ła wra­że­nie dosyć so­lid­nej.

To jed­nak nie ko­niec nie­spo­dzia­nek.

Roz­pły­nę­łam się bez końca, gdy zo­ba­czy­łam fi­gur­kę anioł­ka. To była mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Mała, uśmiech­nię­ta, por­ce­la­no­wa ko­bie­ta z me­ta­lo­wy­mi skrzy­deł­ka­mi wy­glą­da­ła na ręcz­ną ro­bo­tę, i nie przy­po­mi­na­ła po­two­rów z „Do­cto­ra Who”, ani de­mo­nów z su­per­pro­duk­cji z Tomem Hank­sem. Miała ja­kieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, i stała na ru­cho­mej tar­czy, a tar­cza spo­czy­wa­ła na bia­łym, okrą­głym, pu­deł­ku, z któ­re­go wy­sta­wał nie­wiel­ki klu­czyk. Nie wiem, co mnie naj­bar­dziej w niej urze­kło, ale ca­łość zro­bio­na zo­sta­ła z pew­nym sma­kiem, a każdy ele­ment ze sobą ide­al­nie współ­grał.

– Nie jest na sprze­daż. – Sprze­daw­ca, star­szy pan, od razu po­krę­cił głową, gdy tylko zo­ba­czył mój błysk w oku.

– Za­re­zer­wo­wa­na?

– Nie. – Uśmiech­nął się. – To jeden z tych przed­mio­tów, które za­wsze ze sobą wożę, bo muszę.

Choć nie zro­zu­mia­łam jego słów, na wszel­ki wy­pa­dek po­ki­wa­łam głową, a on szyb­ko dodał:

– Obok ma pani wiele in­nych cen­nych rze­czy.

– Coś mi mówi, że po­win­nam się jej przyj­rzeć.

Za­sta­na­wiał się dłuż­szą chwi­lę, zu­peł­nie, jakby coś mocno roz­wa­żał:

– Niech bę­dzie. Może ją pani na­krę­cić?

– Na pewno?

Choć nie był do tego prze­ko­na­ny, bez słowa podał fi­gur­kę. De­li­kat­nie po­ru­szy­łam klu­czy­kiem. Po­czu­łam, że me­cha­nizm sta­wia opór, w końcu jed­nak, po kilku pró­bach, pusz­cza. Na­krę­ca­łam sprę­ży­nę, aż po­zy­tyw­ka za­czę­ła grać, a anio­łek krę­cić.

– A niech mnie kule biją. – Star­szy pan spoj­rzał na mnie uważ­nie, i uśmiech­nął się znowu, tym razem znacz­nie bar­dziej przy­jaź­nie. – Pani wie, co dobre.

– Spodo­ba­ła mi się jej twarz, i skrzy­deł­ka.

– Jest jedną z mniej to­por­nych rze­czy, które mam.

– To fakt. Wy­róż­nia się. Sprze­da ją pan?

– Każda rzecz jest warta tyle, ile chce­my za nią za­pła­cić. Może pani coś za­pro­po­nu­je?

– Pięć­dzie­siąt?

– Raczy pani żar­to­wać. Ta rzecz była w mojej ro­dzi­nie od lat.

– Sto?

Sprze­daw­ca się skrzy­wił, zu­peł­nie, jakby zjadł cy­try­nę, a ja po­no­wi­łam próbę:

– Dwie­ście. Nie mam nic wię­cej. Je­stem na­uczy­ciel­ką.

– A ja­kieś po­twier­dze­nie? Albo nie, niech pani ją jesz­cze raz puści.

Znów na­krę­ci­łam to cudo, a on wsłu­chał się razem ze mną:

– Wie pani co? Do­brze pani z oczu pa­trzy. Niech bę­dzie stówa ru­skim tar­giem. Deal? – wy­cią­gnął rękę.

– Deal. – Po­twier­dzi­łam de­li­kat­nym uści­skiem, śmie­jąc się w duchu, że tra­fi­łam na wy­jąt­ko­we­go na­iw­nia­ka.

 

Nie­dzie­la

Bar­dzo lu­bi­łam msze u świę­tej Anny.

Tego dnia je­cha­łam tam dzi­siaj sto dwa­na­ście, a jakiś męż­czy­zna upo­rczy­wie mi się przy­glą­dał. Zwy­kły blon­dyn w śred­nim wieku, ubra­ny w bluzę z kap­tu­rem, i modne, zno­szo­ne je­an­sy. Wy­glą­dał dosyć nor­mal­nie, i gdy­bym go miała opi­sać, to pew­nie po­wie­dzia­ła­bym, że jest prze­cięt­ny i ni­ja­ki. Kilka razy na niego spoj­rza­łam, i uśmiech­nę­łam się, rów­no­cze­śnie po­pra­wia­jąc włosy za pra­wym uchem. Ro­bi­łam to za­wsze, gdy się de­ner­wo­wa­łam. Chcia­łam, żeby się od­cze­pił, on jed­nak nie od­pusz­czał, i pa­trzył się tak bez­czel­nie, że w końcu nie wy­trzy­ma­łam:

– Prze­pra­szam, czy my się znamy? Jest pan ro­dzi­cem?

– Żal mi cie­bie. Na­praw­dę.

– Prze­pra­szam!?

– Wy­bra­ła cię, a ty się z tego nie wy­plą­czesz.

– Nie wiem, o czym pan mówi, ale nie je­ste­śmy na ty.

– Przyj­dziesz jesz­cze do mnie. Tfu. Na psa urok. – My­śla­łam, że splu­nie, ale on tylko spo­koj­nie wstał, i skie­ro­wał się do wyj­ścia.

– Wa­riat – mruk­nę­łam, i po chwi­li za­po­mnia­łam o całej spra­wie.

Tego dnia zła­ma­łam swój ry­tu­ał, i nie wy­spo­wia­da­łam się. Byłam zła jak osa, gdy ksiądz spoj­rzał, prze­że­gnał się na mój widok, a potem za­trza­snął mi przed nosem drzwi kon­fe­sjo­na­łu. Nie chcia­ło mi się iść ni­g­dzie dalej, i nie wie­dzieć czemu, hu­mo­ru nie po­pra­wił ani spa­cer, ani lody.

Tro­chę le­piej zro­bi­ło się do­pie­ro wie­czo­rem. Na­krę­ci­łam wtedy po­zy­tyw­kę, zro­bi­łam jej zdję­cia, i wrzu­ci­łam na In­sta­gram, a potem włą­czy­łam ulu­bio­ne­go „Gli­nia­rza z Be­ver­ly-Hills”. Oglą­da­łam go, co jakiś czas spraw­dza­jąc walla. Tan­cer­ka do­sta­ła wiele lików. Ich ilość rosła z każdą mi­nu­tą, co na­pa­wa­ło mnie ogrom­ną dumą.

 

Po­nie­dzia­łek

Gdy byłam mała, uwiel­bia­łam cho­dzić do we­so­łe­go mia­stecz­ka. Nie od­stra­sza­ły mnie nawet ko­men­ta­rze star­szych chłop­ców, któ­rzy mó­wi­li, że ar­ty­ści po­ry­wa­ją małe dzie­ci, i kar­mią nimi lwy i ty­gry­sy. Wtedy to było nie­waż­ne, teraz wró­ci­ło ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi, gdy tylko usły­sza­łam zna­jo­mą mu­zy­kę.

Z każ­dej stro­ny ota­cza­ła mnie masa klau­nów z czer­wo­ny­mi no­sa­mi. Żar­tow­ni­sie czła­pa­li w stro­nę cze­goś, co gó­ro­wa­ło nad ho­ry­zon­tem, prze­py­cha­li się, ro­bi­li hałas ma­ły­mi trąb­ka­mi, i po­le­wa­li wodą z pla­sti­ko­wych kwiat­ków.

Po­dą­ża­łam za tłu­mem, coraz bar­dziej utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że idzie­my zło­żyć ofia­rę ogrom­nej tan­cer­ce. Fi­gur­ka krę­ci­ła się na swoim kole. Czu­łam, że po­chła­nia wszyst­kich, któ­rzy się do niej zbli­ża­ją, ale nie mo­głam nic z tym zro­bić. Nie mia­łam po­ję­cia, jak miesz­czą się w środ­ku, ale to stra­ci­ło zna­cze­nie, gdy tylko umil­kła mu­zy­ka.

Tan­cer­ka za­trzy­ma­ła się, a ja mia­łam pew­ność, że pa­trzy do­kład­nie na mnie. Za­czę­ła puch­nąć i ro­snąć wraz z po­de­stem, jak jakaś gu­mo­wa lalka. Z jej przo­du, w miej­scu wia­do­mym, po­ja­wił się okrą­gły otwór, który po­wo­li wszyst­kich wcią­gał.

Chcia­łam ucie­kać, ale we­soł­ko­wie dalej pcha­li mnie w jej stro­nę. Wpa­dłam w pa­ni­kę. Prze­py­cha­łam się, i wal­czy­łam, ale prze­gra­łam z kre­te­sem…

 

***

 

…ha­aaaa – wzię­łam głę­bo­ki od­dech, i spoj­rza­łam na sufit, potem od­wró­ci­łam się do okna, przez chwi­lę rzu­ca­jąc okiem na pokój i ze­ga­rek przy łóżku.

Czwar­ta czter­dzie­ści pięć.

Do­kład­nie ta go­dzi­na, choć nie­słusz­nie, uwa­ża­na jest za po­czą­tek wojny w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym.

Do­tknę­łam ręką spo­co­ne­go czoła, i za­śmia­łam w duchu, że zbyt dużo myślę o za­mierz­chłych cza­sach, i całym świe­cie, a nie ogar­niam tego, co dzie­je się na moim wła­snym po­dwór­ku. Film urwał się mi wczo­raj na po­cząt­ku pio­sen­ki „Won­der-world”, gdy sie­dzia­łam na ka­na­pie, i w jed­nej ręce trzy­ma­łam te­le­fon, a w dru­giej kie­li­szek. Potem była jedna wiel­ka pust­ka. Czu­łam wpraw­dzie, że w nocy przy­śni­ło mi się coś złego, ale ni w ząb nie mo­głam sobie nic przy­po­mnieć.

Ziew­nę­łam i wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

Ubra­na byłam w ulu­bio­ną pi­żam­kę w misie, a wszyst­ko w po­ko­ju wy­glą­da­ło dosyć nor­mal­nie, po­cząw­szy od me­blo­ścian­ki z pierw­szej serii, przez za­byt­ko­we­go ru­bi­na, na se­kre­ta­rzy­ku skoń­czyw­szy.

Nie po­dej­rze­wa­łam sie­bie o ukry­te ta­len­ty ani lu­na­ty­ko­wa­nie, rów­no­cze­śnie stą­pa­łam twar­do po ziemi, i wie­rzy­łam, że wszyst­ko da się ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić. Tu też mu­sia­ło ist­nieć ja­kieś lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie, i kto wie, czy tak za­dzia­ła­ła lamp­ka wina, czy bied­na głowa, oszo­ło­mio­na po wy­pra­wie na sta­dion, nie chcia­ła wszyst­kie­go spa­mię­tać.

– Co się tak ga­pisz? – rzu­ci­łam do fi­gur­ki, która, jakby ura­żo­na, pa­trzy­ła ze stołu gdzieś na bok.

Wie­dzia­łam, że już nie zasnę. Nigdy nie lu­bi­łam po­nie­dział­ków, zu­peł­nie jak w zna­nym fil­mie. Nie cho­dzi­ło nawet o walkę z kacem czy zmę­cze­nie po week­en­dzie. Choć ko­cha­łam pracę, to od za­wsze uwa­ża­łam, że za­sa­da trzech óse­mek jest nie­na­tu­ral­na, a szok dla or­ga­ni­zmu po dwóch dniach wol­ne­go za duży.

Koło pią­tej za­czę­ło się roz­wid­niać, a od szó­stej pró­bo­wa­łam się jakoś ogar­nąć. Śnia­da­nie, ubra­nie, to­a­le­ta. To wszyst­ko za­ję­ło zde­cy­do­wa­nie za dużo czasu. Byłam roz­ko­ja­rzo­na, i dla­te­go mu­sia­łam trzy razy spraw­dzać, czy cze­goś nie za­po­mnia­łam. Zro­bi­łam to już na klat­ce, po za­mknię­ciu drzwi, potem zbie­głam po scho­dach, jakby mnie ktoś gonił.

Na par­te­rze, przed wej­ściem, na­tknę­łam się na sto­ją­cą ka­ret­kę. Dziw­ne było to, że jakoś nie sły­sza­łam, jak nad­jeż­dża­ła pod klat­kę. Sta­łam jak wryta, ale nie mo­głam się opa­no­wać, żeby nie pa­trzeć. Re­ani­mo­wa­no tam dosyć mło­de­go czło­wie­ka, a po kilku se­kun­dach za­uwa­żył mnie jeden z ra­tow­ni­ków, który za­trza­snął drzwi do po­jaz­du.

W szko­le też jakoś dziw­nie się zro­bi­ło. Za­czę­ło się nie­win­nie, gdy wy­wo­ła­łam jedną z uczen­nic:

– San­dra, do od­po­wie­dzi.

Pa­trzy­łam, jak na­sto­lat­ka pod­no­si się, pró­bu­jąc wszyst­ko opóź­nić.

– Po­spiesz się. Nie mamy ca­łe­go dnia. Pokaż nam wszyst­ko zwią­za­ne z ostat­ni­mi la­ta­mi dy­na­stii Ro­ma­no­wych.

Dziew­czy­na za­czę­ła w końcu re­fe­ro­wać przy mapie, a ja pa­trzy­łam na roz­ma­rzo­ne spoj­rze­nia jej ko­le­gów. Szcze­rze jej za­zdro­ści­łam. Miała nie­na­gan­ną fi­gu­rę, i znacz­nie więk­sze moż­li­wo­ści niż ja. Nie była dzi­siaj do­brze przy­go­to­wa­na, i pew­nie dla­te­go zbo­czy­ła w kie­run­ku jajek Fa­bergé, a na końcu za­czę­ła opo­wia­dać coś o po­zy­tyw­kach. Wzdry­gnę­łam się sły­sząc to słowo, i od­ru­cho­wo rzu­ci­łam:

– Sia­daj, trója.

 

Wto­rek

Wy­gra­łam w totka czwór­kę, w naj­głup­szy moż­li­wy spo­sób. Na­mó­wił mnie jeden z ko­le­gów ze szko­ły, i to nie bez­po­śred­nio. Prze­gra­łam za­kład, i mu­sia­łam pu­ścić kupon na chy­bił tra­fił. Udało się, a pie­nią­dze od razu po­szły na gar­nek, który spa­li­łam tego sa­me­go dnia.

To jed­nak nie ko­niec tra­ge­dii. Na moich oczach miał miej­sce wy­pa­dek śmier­tel­ny. Szłam spo­koj­nie przej­ściem dla pie­szych, gdy sa­mo­chód na­je­chał na inny, a ten minął mnie do­słow­nie o cen­ty­me­try i po­trą­cił męż­czy­znę tuż obok.

Tro­chę mną to wstrzą­snę­ło, i to tak, że mu­sia­łam wziąć prosz­ki i prze­spać się.

Wie­czo­rem z cie­ka­wo­ści prze­glą­da­łam pro­fi­le dziew­czyn, które uczy­łam. Na­tra­fi­łam na zdję­cia San­dry, na któ­rych za­chwy­ca­ła się tan­cer­ką, zu­peł­nie po­dob­ną do tej, która stała na moim stole. Po­now­nie roz­bo­la­ła mnie głowa, a ból zde­cy­do­wa­nie się po­więk­szył, gdy po­pa­trzy­łam na po­zy­tyw­kę.

In­stynk­tow­nie po­czu­łam, że moje życie za­czy­na się krę­cić wokół niej, nie­ko­niecz­nie w stro­nę, która mi się po­do­ba. Zła sama na sie­bie, że się na nią po­ła­si­łam, wy­rzu­ci­łam ją do kosza na śmie­ci. Nie roz­bi­ła się, i tylko pa­trzy­ła smut­nym wzro­kiem. Nie mo­głam tego zdzier­żyć, i tro­skli­wie przy­kry­łam ją ga­ze­tą, a potem, dla lep­sze­go efek­tu, do­ło­ży­łam jesz­cze kilka, i przy­kle­pa­łam ręką.

 

Środa

W sta­rym, zna­nym dow­ci­pie środa to taki dzień, w któ­rym pra­cu­je się naj­wię­cej. Tym razem wszyst­ko roz­po­czę­ło się z wy­so­kie­go C, i już punkt szó­sta rano usły­sza­łam dzwo­nek do drzwi. My­śla­łam, że to jakiś majak senny, ale ktoś nie od­pusz­czał i wci­skał przy­cisk raz za razem.

– Zaraz, zaraz, nie pali się prze­cież – mru­cza­łam sama do sie­bie, gdy wsta­wa­łam i za­kła­da­łam szla­frok.

Prze­szłam do przed­po­ko­ju i spoj­rza­łam przez wi­zjer:

– Kto tam?!

– Po­li­cja. Mamy roz­kaz za­brać panią na ko­men­dę.

Przed drzwia­mi fak­tycz­nie wi­dzia­łam męż­czyzn w mun­du­rach, z któ­rych jeden wy­da­wał się po­ka­zy­wać coś, co wy­glą­da­ło na le­gi­ty­ma­cję. Otwo­rzy­łam drzwi, ale tylko na łań­cusz­ku, i na kilka cen­ty­me­trów.

– Mu­sie­li pa­no­wie przyjść tak wcze­śnie? – Osten­ta­cyj­nie ziew­nę­łam. – I niby dla­cze­go na ko­men­dę?

– Mo­że­my wejść? – Wyż­szy z nich nie dawał za wy­gra­ną.

– Pan po­ka­że jesz­cze raz do­ku­ment.

Funk­cjo­na­riusz po­słusz­nie otwo­rzył bla­chę, a ja na nią spoj­rza­łam, i do­pie­ro wtedy wpu­ści­łam ich do przed­po­ko­ju.

– Prze­pra­sza­my, że rano, ale taki roz­kaz. – Po­li­cjant z le­gi­ty­ma­cją był wy­raź­nie bar­dziej roz­mow­ny, a jego ko­le­ga nadal tylko się roz­glą­dał. – Cho­dzi o han­del kra­dzio­ny­mi an­ty­ka­mi.

– Ale ja nic ta­kie­go nie robię.

– My nic nie wiemy. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Mamy tylko wziąć jedną rzecz, i prze­wieźć panią.

– Na którą ko­men­dę?

– Pałac Mo­stow­skich.

– A macie pa­no­wie jakiś nakaz?

– Nie po­trze­ba.

– Mo­że­cie wyjść? Ubrać się prze­cież muszę.

– Czy ma pani taką tan­cer­kę? – Po­ka­zał zdję­cie.

– Chyba… chyba po­win­na tu gdzieś być – bąk­nę­łam, nagle ro­zu­mie­jąc, że po­zy­tyw­ka stoi na stole w kuch­ni, cho­ciaż po­win­na być w koszu.

– To ta – ode­zwał się w końcu niż­szy z po­li­cjan­tów, tak samo zdzi­wio­ny jak ja.

– Na­praw­dę muszę się ubrać. – Po­czu­łam się sa­mot­na, gdy ści­snął ją gru­by­mi pa­lu­cha­mi.

– Ale my na­praw­dę mu­si­my być z panią. – Jego ko­le­ga po­dra­pał się po gło­wie.

– To trze­ba było wziąć ko­bie­tę ze sobą. Gdy­bym była o coś oskar­żo­na, to pew­nie mie­li­by­ście ko­le­gów. Skoro ich nie macie, to nie mu­si­cie chyba się mar­twić, że uciek­nę przez bal­kon.

– W sumie coś w tym jest. – Znów po­dra­pał się po gło­wie, ale nie do końca był prze­ko­na­ny.

– Dzie­sięć minut mi wy­star­czy.

– Do­brze, po­cze­ka­my na ze­wnątrz. Tylko pro­szę nie za­my­kać drzwi na zamek.

Kiw­nę­łam głową, a oni do­trzy­ma­li słowa. Prze­bie­ra­nie za­ję­ło do­kład­nie osiem minut pięć­dzie­siąt se­kund.

W ra­dio­wo­zie wy­cią­gnę­łam te­le­fon, a wtedy ode­zwał się ten niż­szy, który sie­dział z fi­gur­ką na fo­te­lu pa­sa­że­ra:

– Nie po­win­na się pani ko­mu­ni­ko­wać.

– To chyba już prze­ro­bi­li­śmy – od­pa­ro­wa­łam, pi­sząc, a potem po­ka­zu­jąc maila. – Pra­cu­ję w szko­le, i muszę dać znać, że się spóź­nię. Jakby co, czuję się po­in­for­mo­wa­na i po­uczo­na, a pa­no­wie do­peł­ni­li pro­ce­dur i for­mal­no­ści.

Nie miał chyba ocho­ty dys­ku­to­wać, bo za­milkł. Je­cha­li­śmy przez War­sza­wę, która z tej per­spek­ty­wy była po pro­stu pięk­na. Sam bu­dy­nek pa­ła­cu rów­nież mi się po­do­bał, i tym bar­dziej cie­szy­łam się, że po­nie­kąd mogę go zwie­dzić. To jed­nak nie ko­niec nie­spo­dzia­nek. Sta­nę­łam jak wryta, gdy zo­ba­czy­łam po­li­cjan­ta, który miał mnie prze­słu­chi­wać. Wy­glą­dał zu­peł­nie jak dziw­ny męż­czy­zna z au­to­bu­su. Chyba wi­dział moje za­kło­po­ta­nie, bo spy­tał z tro­ską:

– Nic pani nie jest?

– Nie. Tak… W sumie nie wiem. Cho­ciaż… Czy my nie wi­dzie­li­śmy się ty­dzień temu?

– Na pewno bym za­pa­mię­tał. – Uśmiech­nął się.

– A może ma pan brata bliź­nia­ka?

– Zde­cy­do­wa­nie nie – za­prze­czył, i choć zro­bił to sta­now­czo, wizja nie zgra­ła się z fonią, i po­czu­łam, że coś jest na rze­czy. – Prze­pra­szam, że mu­sia­ła się pani fa­ty­go­wać. Pro­szę usiąść. – Wska­zał krze­sło przed biur­kiem, na któ­rym le­ża­ła tecz­ka.

– Han­del kra­dzio­ny­mi an­ty­ka­mi?

– Ku­pi­ła pani ostat­nio po­zy­tyw­kę. – Wyjął z tecz­ki zdję­cie, i po­rów­nał je z moją fi­gur­ką. – I oto ona.

– To chyba nie jest za­bro­nio­ne.

– Oczy­wi­ście, że nie. Szko­da, że w kost­ni­cy jest jeden z moich ludzi, a drugi wal­czy o życie.

– Oba­wiam się, że nie ro­zu­miem.

– Ma­rze­na Paw­łow­ska. – Zi­gno­ro­wał moje słowa, i za­czął czy­tać z kart­ki. – Uro­dzo­na w Mo­skwie. Oj­ciec z Rosji, matka Polka, choć o imie­niu Irina. Pro­szę mi opo­wie­dzieć, co mó­wi­ła o ojcu?

– To jakaś kpina? – Już mia­łam wstać, ale on po­ka­zał ręką, żebym sie­dzia­ła:

– Pro­szę zo­stać. Je­ste­śmy na przy­ja­ciel­skiej po­ga­węd­ce. Mo­że­my dalej miło roz­ma­wiać, albo za­trzy­mam panią na czter­dzie­ści osiem go­dzin.

– Jest kij, jest i mar­chew­ka. Ale ja na­praw­dę nic nie zro­bi­łam – jęk­nę­łam.

– Gdyby było ina­czej, po­sta­wio­no by za­rzu­ty.

– Czy ja nie po­trze­bu­ję ad­wo­ka­ta?

– To dobre w fil­mach z Net­fli­xa. – Uśmiech­nął się. – No do­brze, to ja może za­cznę. Matka nie mó­wi­ła zbyt dużo o ojcu, i tak bar­dzo chcia­ła o nim za­po­mnieć, że po po­wro­cie do Pol­ski szyb­ko wy­szła za mąż. Czy mam rację?

– Nie wiem, co pan in­sy­nu­uje, ale wiem, że nie chcia­ła robić skan­da­lu. W tam­tych cza­sach ro­man­se z pew­ny­mi człon­ka­mi brat­nie­go kraju, jeśli pan ro­zu­mie, co mam na myśli, były za­ka­za­ne.

– Za­pew­ne – mruk­nął.

– Czy to wszyst­ko?

– Chciał­bym za­trzy­mać po­zy­tyw­kę.

– To po­li­cja nie ma już nic do ro­bo­ty, tylko pa­trzeć na anioł­ki? – Zro­bi­łam słod­ką minę.

– Pod­pi­sze pani po­kwi­to­wa­nie, do­brze?

– Do­brze. – Jak naj­szyb­ciej chcia­łam za­czerp­nąć świe­że­go po­wie­trza, a dru­giej stro­ny, nie wie­dzieć czemu, po wy­po­wie­dze­niu tylko jed­ne­go słowa, po­czu­łam się znów sa­mot­na.

 

Czwar­tek

Na sta­cji metra mi­gnę­ła mi zna­jo­ma syl­wet­ka. Wie­dzio­na im­pul­sem wy­bie­głam z po­cią­gu i ru­szy­łam za kap­tur­kiem, jak go na­zwa­łam w my­ślach. Męż­czy­zna nie pró­bo­wał nawet ucie­kać. Ku­po­wał coś w kio­sku przy wyj­ściu, i wy­star­czy­ło, że na niego chwi­lę po­cze­ka­łam.

– I znowu się spo­ty­ka­my – za­ga­iłam.

– Mó­wi­łem, że się jesz­cze spo­tka­my. – Nie był spe­cjal­nie za­sko­czo­ny.

– Ale my się prze­cież wczo­raj wi­dzie­li­śmy, głu­pia prze­cież nie je­stem.

– Myli mnie pani z kimś innym. Lu­dzie czę­sto mówią, że wy­glą­dam, jak­bym miał brata bliź­nia­ka.

– No do­brze. Przyj­mij­my, że tak jest. Mówił mi pan, że jesz­cze wrócę. A dzi­siaj to nie ja przy­szłam.

– O, nie. To pani mnie go­ni­ła. – Uśmiech­nął się. – Jak nowy na­by­tek?

– Śle­dzi mnie pan?

– Skąd­że znowu. Po pro­stu mam in­tu­icję. A tan­cer­ka wróci jutro.

– Jest pan z po­li­cji?

– A czy ja wy­glą­dam na ta­kie­go?

– No to kim pan jest?

– Do­brym du­chem, który wie, że męż­czy­zna z ka­ret­ki miał wła­mać się do pani miesz­ka­nia i wy­kraść fi­gur­kę.

– Teraz chyba po­win­nam za­dzwo­nić na sto dwa­na­ście.

– Pro­szę bar­dzo – uśmiech­nął się, i w tym mo­men­cie sta­cję zalał tłum po­dróż­nych, który nas roz­dzie­lił.

 

Pią­tek

Pod szko­łą cze­ka­li na mnie zna­jo­mi po­li­cjan­ci.

– Dzień dobry. Chcie­li­śmy oddać pani wła­sność.

– To od­daj­cie – mruk­nę­łam. – Mu­si­cie mnie i w pracy na­cho­dzić? Jesz­cze lu­dzie sobie coś po­my­ślą.

– Nie, nie. Za­pra­sza­my do sie­bie.

– I kto za­pła­ci za ben­zy­nę?

– Jak to kto? Po­dat­ni­cy.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, wsia­dłam z nimi, i po­je­cha­łam do Pa­ła­cu Mo­stow­skich, gdzie przy­jął mnie znany po­li­cjant.

– Coś za czę­sto się wi­dzi­my – za­żar­to­wa­łam. – Nie ma pan ja­kichś cia­ste­czek, czy pa­lusz­ków sło­nych? Jakiś kry­zys czy co?

– Mogę kawę za­pro­po­no­wać.

– Za kawę dzię­ku­ję. Tak w ogóle, nie po­do­ba­ło mi się, co pan wczo­raj po­wie­dział.

– O czym pani mówi?

– Wi­dzia­łam pana prze­cież na sta­cji metra.

– Chyba mo­je­go so­bo­wtó­ra. Kilka razy moi aresz­tan­ci mó­wi­li, że po mie­ście cho­dzi męż­czy­zna, który wy­glą­da do­kład­nie jak ja.

– Tro­chę to nie­po­ko­ją­ce. Czuję się osa­czo­na.

– Czy wy­da­rzy­ło się coś kon­kret­ne­go? Złego? Nie­zgod­ne­go z pra­wem?

– No nie… w sumie nie…

– Do­brze. My tylko chce­my oddać pani wła­sność. Za po­kwi­to­wa­niem oczy­wi­ście. A gdyby coś się dzia­ło, za­wsze jest sto dwa­na­ście.

– Oczy­wi­ście.

 

So­bo­ta

– Dzień dobry. – Na sta­dio­nie na targu sta­ro­ci przy­pad­kiem spo­tka­łam ko­bie­tę, którą wi­dzia­łam ty­dzień wcze­śniej.

– Dzień dobry. – Zu­peł­nie mnie nie roz­po­zna­ła.

– Była tu pani w so­bo­tę.

– No byłam. I co z tego?

– Bo tu był taki pani ko­le­ga. Ten, który sprze­da­wał pa­miąt­ki mi­li­cyj­ne.

– No­sacz? Nie żyje.

– Nie żyje? – zdzi­wi­łam się. – Wy­glą­dał zdro­wo.

– Chłop przez lata miał nie­sa­mo­wi­te szczę­ście. A tu klops. Wy­pa­dek w nie­dzie­lę.

– Dzię­ku­ję.

Nie było mi do śmie­chu, i po­sta­no­wi­łam po­zbyć się tej pie­kiel­nej rze­czy, tym­cza­sem przy wyj­ściu ze sta­dio­nu wpa­dłam na zna­ne­go mi czło­wie­ka w kap­tu­rze:

– Chyba je­stem winny pani wy­ja­śnie­nia.

– No ja myślę – wy­buch­nę­łam.

– Za­pra­szam na kawę i wu­zet­kę do Bli­kle­go.

Po­krę­ci­łam głową.

– No to na ekler­ki od Ges­sler.

– Jesz­cze go­rzej.

– W takim razie weźmy tanią, nie­hip­ster­ską, kawę, i po­siedź­my nad Wisłą.

– W końcu mówi pan jak czło­wiek. – Kiw­nę­łam głową.

Pół go­dzi­ny póź­niej pa­trzy­li­śmy na rzekę, wokół bie­ga­li lu­dzie, a on za­czął mówić:

– W am­ba­sa­dzie w Mo­skwie stoi pewna bar­dzo szcze­gól­na skrzy­nia. Za­wie­ra ki­lo­gra­my ma­te­ria­łu pro­mie­nio­twór­cze­go, i jest za­bez­pie­czo­na przed otwar­ciem i prze­nie­sie­niem.

– Nie ro­zu­miem – bąk­nę­łam nie­pew­nie, choć prze­szły mnie ciar­ki.

– Bomba ato­mo­wa.

– Ale… w Mo­skwie? Ro­syj­ska?

Po­krę­cił głową.

– Naj­bar­dziej tajna z taj­nych ope­ra­cji pol­skie­go wy­wia­du. Przez pięć lat bu­do­wa­no ła­du­nek w pol­skiej am­ba­sa­dzie. Jest pry­mi­tyw­ny i me­cha­nicz­ny, ale w zu­peł­no­ści wy­star­cza. I teraz naj­waż­niej­sze. Na po­kry­wie są wir­ni­ki z trzy­dzie­sto­ma cy­fra­mi, i jeden guzik. Usta­wie­nie ich w od­po­wied­niej po­zy­cji spo­wo­du­je, że me­cha­nizm ule­gnie roz­bro­je­niu.

– A je­że­li się nie uda?

Nic nie od­po­wie­dział, tylko ge­sta­mi po­ka­zał „bum”.

– Coś ta­kie­go jest w ogóle moż­li­we?

– O tak. Czę­ści były ku­po­wa­ne od CIA. Naj­lep­sze, że Po­la­cy wy­ga­da­li się Ro­sja­nom, a ci mu­sie­li zre­zy­gno­wać z in­ter­wen­cji w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym.

– A co ja mam z tym wspól­ne­go?

– Ge­ne­rał Ka­li­ski, twór­ca pol­skie­go pro­gra­mu ato­mo­we­go. Za­bi­to go. To raz. – Za­czął wy­li­czać na pal­cach. – Wła­ma­nie do willi Ja­ro­sze­wi­czów. To dwa. No i próba za­bi­cia pa­pie­ża. Trzy. Ko­ściusz­ko, Ko­per­nik, i Smo­leńsk. Czte­ry.

– Nadal nie ro­zu­miem.

– Po­zy­tyw­ka była u ge­ne­ra­ła Ka­li­skie­go. Na miej­scu jego wy­pad­ku zna­leź­li się funk­cjo­na­riu­sze MO, a jeden z nich za­in­te­re­so­wał się pięk­nym przed­mio­tem. Resz­tę pani chyba ro­zu­mie?

– To od niego ją ku­pi­łam?

– Nie, nie. To jego oj­ciec był w MO. Rzecz jasna wy­wiad wszyst­ko wie­lo­krot­nie spraw­dzał, ale to aku­rat prze­oczo­no. Tatuś był spryt­ny, i miał kilka skry­tek.

– No do­brze. Co ta po­zy­tyw­ka ma wspól­ne­go z bombą?

– Po­dej­rze­wa­my, że jej tony to ko­lej­ne cyfry.

– Po­dej­rze­wa­my? Jacy my?

– Nie­waż­ne. Twór­ca tam­te­go me­cha­ni­zmu zo­stał za­bi­ty, praw­do­po­dob­nie po to, żeby nie mógł wy­ja­wić ta­jem­ni­cy.

– I co teraz?

– A co ma być? Bę­dzie się pani opie­ko­wać po­zy­tyw­ką, aż ona nie wy­bie­rze ni­ko­go in­ne­go. Albo do mo­men­tu, gdy bomba stra­ci swoją moc.

– Ale prze­cież w in­ter­ne­cie nic nie ginie. Wy­wiad ro­syj­ski na pewno mnie na­mie­rzył.

– Ona zadba, żeby pani nic się nie stało.

– Ge­ne­ral zgi­nął, syn mi­li­cjan­ta też. Marne to po­cie­sze­nie. I dla­cze­go pan jest taki spo­koj­ny? To gruba spra­wa.

– A co mi po­zo­sta­ło?

– Nie uspo­ko­ił mnie pan. Coś jesz­cze po­win­nam wie­dzieć?

– Pro­szę na sie­bie uwa­żać. I mo­dlić się, żeby nie było pro­ble­mów.

Rzu­ci­łam mu pełne dez­apro­ba­ty spoj­rze­nie, wsta­łam bez słowa, i po­je­cha­łam na ko­men­dę, gdzie przy­wi­tał mnie znany już po­li­cjant. Za­czę­łam bez ogró­dek:

– Czy to praw­da, że ta po­zy­tyw­ka to klucz do bomby ato­mo­wej?

– Pro­szę usiąść.

Usia­dłam. Z fo­te­la wy­ro­sły me­ta­lo­we li­stwy, które przy­szpi­li­ły moje ręce i nogi. Za­czę­łam krzy­czeć, a on wpierw się za­śmiał, a potem wy­ja­śnił:

– Czy wi­dzia­ła pani gdzieś taką tech­no­lo­gię? Nikt pani nie usły­szy. Za­pew­niam.

Za­mil­kłam, wszyst­ko roz­wa­ża­jąc.

– Kim pan jest?

– Po­zy­tyw­ka wy­bra­ła panią na opie­kun­kę. Nie chcę w to głę­biej wcho­dzić. Zro­zu­mia­ła pani moją hi­sto­rię nad Wisłą. To do­brze. Ale jest jesz­cze coś wię­cej. To, co jest za­klę­te w fi­gur­ce, wpły­nie na świat, który jest lata świetl­ne stąd. Na Pol­skę, w któ­rej jest do­pie­ro rok sie­dem­dzie­sią­ty siód­my. Do­pie­ro wy­bra­li pa­pie­ża. Nie wiem, jak to moż­li­we, ale to co tutaj, dzia­ła też na nich.

– Ale mamy dwu­dzie­sty drugi – jęk­nę­łam.

– Prze­szłość, przy­szłość, te­raź­niej­szość – mruk­nął. – Czas jest względ­ny. Wszyst­ko co było, znów bę­dzie miało miej­sce.

– To jakiś żart.

– O nie, ko­cha­nie moje. – Na stole zma­te­ria­li­zo­wa­ło się kilka ga­dże­tów, zna­nych z hor­ro­rów albo nie­grzecz­nych fil­mów dla do­ro­słych, on pod­szedł do mnie, a ja po­czu­łam, że z opa­sek na dło­niach wbiły się setki ma­łych igie­łek, które za­czę­ły po­da­wać jakiś lek. – A teraz się po­ba­wi­my. A potem na­krę­ci­my po­zy­tyw­kę. I sta­nie się to, co musi się stać. Z prze­zna­cze­niem nie da się wy­grać.

 

Epi­log

– Je­steś zdraj­czy­nią. Je­steś zdraj­czy­nią. Je­steś zdraj­czy­nią.

Nie mo­głam nic po­wie­dzieć ani się po­ru­szyć. Świat przede mną był ogrom­ny, zu­peł­nie jak­bym wi­dzia­ła go z per­spek­ty­wy pod­ło­gi. Sta­łam w ja­kimś po­ko­ju, i prócz szep­tu sły­sza­łam ciche, choć ty­po­we, od­gło­sy wiel­ko­miej­skie­go ruchu.

Przez długi czas nic się nie dzia­ło, w końcu jed­nak ktoś się nade mną uli­to­wał. W polu wi­dze­nia po­ja­wił się znany mi męż­czy­zna, który po­ka­zy­wał dwie twa­rze, a teraz pod­niósł mnie pal­ca­mi, po­sta­no­wił na dłoni i oznaj­mił z wiel­kim smut­kiem:

– Mała za­gu­bio­na dziew­czyn­ka z Rosji, która my­śla­ła, że coś od niej za­le­ży. Nie speł­ni­łaś na­szych ocze­ki­wań. Ale nie mu­sisz się nic mar­twić. Po­patrz tylko na nią.

Ob­ró­cił mnie tak, żebym wi­dzia­ła ko­bie­tę w śred­nim wieku, która sie­dzia­ła, przy­wią­za­na do krze­sła. Przed nią stał te­le­wi­zor, który po­ka­zy­wał hor­ro­ry. Trzy­ma­ło ją dwóch sa­ni­ta­riu­szy, któ­rzy za­czę­li za­ba­wiać się w dam­skich bok­se­rów.

– Za­ję­łaś jej miej­sce. A my po­mo­że­my jej roz­wi­nąć skrzy­dła. I zrobi, co trze­ba. – Męż­czy­zna po­sta­no­wił mnie pod oknem, za któ­rym widać było zruj­no­wa­ne wieże Krem­la.

Pod sobą usły­sza­łam od­głos na­krę­ca­nia, a potem prze­klę­tą me­lo­dię po­zy­tyw­ki. Za­czę­łam się krę­cić, co chwi­la wi­dząc roz­pacz­li­wą walkę dziew­czy­ny. Chcia­łam krzy­czeć i coś zro­bić, ale nic ode mnie prze­cież już nie za­le­ża­ło.

– Chodź Jaguś. – Głos męż­czy­zny, choć nie był skie­ro­wa­ny do mnie, dud­nił w mojej gło­wie.

– Ko­rzeń za­ja­du. Po­ca­łuj mnie w dupę dzia­du…

 

***

 

– …szach. – Gur­gul spoj­rzał na sza­chow­ni­cę, na któ­rej widać było skom­pli­ko­wa­ny układ mi­lio­nów figur.

– I tak nic nie ugrasz. Choć przy­zna­ję, in­try­ga z dziew­czy­ną tro­chę mnie za­sko­czy­ła. Spodo­ba­ła mi się zwłasz­cza część z dru­gim świa­tem. Szko­da, że jej nie roz­wi­ną­łeś. – Jego prze­ciw­nik uśmiech­nął się przy­jaź­nie, i za­blo­ko­wał ruch jed­nym z pion­ków, koń­cząc grę. – Szach. Mat. Mo­żesz pró­bo­wać aż do skut­ku, ale dobro za­wsze wy­gry­wa.

– Jesz­cze zo­ba­czy­my. Do­pra­cu­ję to i owo, i bę­dzie do­brze.

– Zo­ba­czy­my. To co? Jutro ko­lej­na par­tia? Po lun­chu?

– Tak jest, sze­fie.

 

***

 

Od au­to­ra:

 

  1. Sandra: https://www.youtube.com/c/SANDERAZIOMAL/videos
  2. Jaskółka: https://www.youtube.com/watch?v=qdCmSt4798ghttps://www.youtube.com/watch?v=uKbuFYd468w
  3. Paluszki (polityka!): https://www.youtube.com/watch?v=hiF0URacGIo
Koniec

Komentarze

to­ma­szg

 

Cześć. Prze­czy­ta­łem tekst i muszę po­wie­dzieć, że pach­nie mi pro­fe­sjo­na­li­zmem. Opo­wia­da­nie jest bar­dzo zło­żo­ne, cie­ka­we i z wy­obraź­nią. Na­praw­dę czy­ta­łem tu różne tek­sty i ten na­le­ży z pew­no­ścią do lep­szych.

 

Spoko, po­zdra­wiam i życzę po­wo­dze­nia w dal­szym pi­sa­niu!!!

Je­stem nie­peł­no­spraw­ny...

Miś prze­czy­tał. Jest ‘pod wra­że­niem’. Po­do­ba­ło się. Za­koń­cze­nie też.

Cześć, to­ma­szg, wy­mo­giem kon­kur­su jest nar­ra­cja pierw­szo­oso­bo­wa, a w Twoim opo­wia­da­niu pierw­sza scena jest na­pi­sa­na w trze­cio­oso­bo­wej. Bar­dzo nie chcia­ła­bym Cię dys­kwa­li­fi­ko­wać, więc pro­szę, żebyś w całym tek­ście za­sto­so­wał nar­ra­cję pierw­szo­oso­bo­wą.

Cześć Ali­cel­lo,

 

W opi­sie prze­czy­ta­łem: “Użyt­kow­nik, który chce wziąć udział w kon­kur­sie, wy­bie­ra jedną po­stać z listy i wcie­la się w nią w swoim tek­ście za po­mo­cą nar­ra­cji pierw­szo­oso­bo­wej. To wa­ru­nek ko­niecz­ny. “

 

Pierw­sza scena nie jest zwią­za­na z po­sta­cią z listy (w sen­sie: ta po­stać nie bie­rze w niej udzia­łu). Mam do wy­bo­ru: usu­nąć scenę (źle dla tek­stu), za­sto­so­wać jeden z tric­ków typu “uznaj­my, że to wpis z Wi­ki­pe­dii czy ja­kiejś książ­ki” (ktoś dalej mógł­by twier­dzić, że coś jest nie tak) albo prze­pi­sać scenę na pierw­szą osobę (myślę, że bę­dzie bar­dzo nie­na­tu­ral­na; do tego czas na więk­szą edy­cję będę miał pod ko­niec maja albo w czerw­cu).

 

Uwa­żam, że nie zła­ma­łem za­sa­dy, ale… kon­kurs jest Twój , a ja nie chcę słu­chać od osób trze­cich o na­gi­na­niu re­gu­la­mi­nu. Tag zo­stał zdję­ty, przy­wró­cę go, jak / jeśli tekst się zmie­ni. Dzię­ku­ję za Twój ko­men­tarz.

 

PS. Kilka ostat­nich zdań też jest w trze­ciej oso­bie. W pierw­szej nie mia­ły­by ra­czej sensu.

da­wi­di­q150 i Ko­ala­75 → dzię­ku­ję

To­ma­szg, to już Twoja de­cy­zja, czy chcesz tekst po­pra­wić, czy zre­zy­gno­wać. Nad­mie­nię tylko, że w re­gu­la­mi­nie oprócz cy­ta­tu, który przy­to­czy­łeś jest też ten zapis:

12. Nar­ra­cja pierw­szo­oso­bo­wa – obo­wiąz­ko­wa.

Czy­ta­łam z pew­nym za­cie­ka­wie­niem, ale od mo­men­tu za­wie­zie­nia bo­ha­ter­ki do Pa­ła­cu Mo­stow­skich ro­zu­mia­łam coraz mniej, a im bli­żej było fi­na­łu, tym więk­sze sta­wa­ło się moje nie­zro­zu­mie­nie. Pa­trzę teraz na Wcie­le­nie i nie umiem się do­my­ślić, co mia­łeś na­dzie­ję opo­wie­dzieć.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Czy­tam pierw­sze li­nij­ki i brzmią one coś zna­jo­mo… czy ten tekst nie jest przy­pad­kiem osa­dzo­ny w tym samym uni­wer­sum, co “Cy­ka­da”?

Nie zro­zu­mia­łam :/

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka