- Opowiadanie: Wieczny - Zegarmistrz światła

Zegarmistrz światła

66. Piotr to zmęczony życiem zegarmistrz. Nie ma rodziny, ani kogoś kto byłby mu bliski, ani kogoś komu mógłby przekazać swoją wiedzę. A jak wiadomo w tych nowoczesnych czasach, zawód zegarmistrza to zawód, którego wybiła ostatnia godzina.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Zegarmistrz światła

 

Zjawił się w moim warsztacie zaraz po otwarciu. W ręku trzymał zegarek do naprawy. Chłopak wyglądał na młodego, ale w jego oczach dostrzegłem, że ma smykałkę do interesów. Szybko przekazał, o co mu chodzi, zostawił sprzęt i prawie wybiegł, tłumacząc, że nie ma czasu i spieszy się na spotkanie. Nie zabrał nawet pokwitowania.

Zegarek na pierwszy rzut oka wygląda zwyczajnie. Nie działa to pewne, bo nie tyka. Tandetna obudowa wykonana z twardego plastiku, niezbyt ładna, ale to może być duże zlecenie, pierwsze takie od lat, więc nie narzekam. Powiedział, że jeśli go naprawię, to przyśle takich ponad sto. Jest ciężko, zleceń coraz mniej, a to by było coś. Wszyscy używają teraz tych chińskich taśmowych śmieci, a nie prawdziwych z mechanicznym sercem. Chyba już nikt prócz szlachetnego cechu zegarmistrzów nie ma szacunku do tego sprzętu. Jak tak dalej będzie, źle się to skończy.

Odkręciłem kilka zmyślnie ukrytych śrubek i otworzyłem obudowę. Nie spodziewałem się cudów, ale wnętrze nawet mnie zaskoczyło. Był to prawdziwy mechanizm, złożony z ciekawie połączonych ze sobą trybików. Naprawa takiego cuda, staranne rozmontowanie w odpowiedniej kolejności, delikatnie kółko po kółku, śrubka po śrubce, nie jest łatwa.

Powoli odsłaniam tajemnicę ukrytą wewnątrz w tym skomplikowanym mechanizmie. W końcu znajduję usterkę, już widzę, gdzie jest problem. Usuwam ją i wprawiam mechanizm w ruch, aby zaczął bić w miarowym tempie, równo, bez opóźnień, jak ludzkie serce podczas snu. Nieruchome kółka poskładane z precyzją, z miłością, z pasją, zaczynają się poruszać. Wszystko zaczyna żyć. Jest w tym piękno, którego ludzie nie dostrzegają. Dla większości to tylko narzędzie, by nie spóźnić się na spotkanie, aby zdążyć, mały wyznacznik ich zabieganego sensu życia.

Naprawa okazała się prosta. Trochę nadziei w tych ciężkich czasach choć przez chwilę. Jeśli dostanę to zlecenie, w miesiąc zarobię tyle, ile zazwyczaj wyciągam w pół roku. Pewnie jakaś sieć sklepów zamówiła zegarki na portalu gdzieś w Chinach i wszystkie, zanim przepłynęły ocean przestały działać. Wada fabryczna seryjnej produkcji. Ja teraz zarobię, ale kiedyś każdego, kto przyniósłby mi takie zlecenie, wywaliłbym z warsztatu bez skrupułów. Ciężkie czasy nastały, niestety ciężkie.

Jeszcze nie tak dawno w moim warsztacie był ciągle ruch. Sznurek od dzwonka zawieszonego w drzwiach urywał się przynajmniej raz w miesiącu. Wszyscy mi radzili, bym wymienił stary dzwonek na elektroniczny, zasilany baterią z czujnikiem ruchu. Nie słuchałem. Jaki to przecież jest sens wyrzucać dobry dzwonek? Co z tego, że sznurek się urywa? Wystarczy go wymienić na nowy, bo w końcu ile czasu i wysiłku na to potrzeba? Co innego zegarek. Do naprawy zawsze potrzebny jest czas i cierpliwość, no i oczywiście spokój. Kiedyś miałem spokój. Nie w ciągu dnia, gdy przychodzili klienci, wtedy nie naprawiałem. Wtedy zawsze był czas na rozmowę i wieści z miasteczka. Klienci przychodzili czasami wymienić bransoletę, mimo że stara była jeszcze dobra lub zrobić zwykły przegląd i przy okazji pogadać, przywitać się, ponarzekać na sąsiada. To minęło.

Dobre czasy dla warsztatu skończyły się wraz z powstaniem linii tramwajowej dokładnie na ulicy, przy której mieszkam. Podpisałem zgodę, bo obiecywali, że będzie więcej klientów, że niby przyjadą z innych miast. Obiecywali, że łatwiej do ratusza będzie dojechać. Wszystko się sprawdziło, ale na pogaduchy nie przychodził już nikt. No bo jak tu rozmawiać, gdy ten stalowy potwór trzęsie całą okolicą. Godziny przyjmowania zleceń też musiałem skrócić i to było chyba najgorsze. Przez ten hałas tak rano, jak i po południu wszystko trwało dłużej. Na początku tramwaje jeździły kilka razy dziennie, co było do wytrzymania. Gdy taki się zbliżał, czułem go już z kilometra. Nie pozostawało nic jak odłożyć narzędzia i czekać. Wymiana koła zamachowego w mechanizmie, tak jak praca chirurga, wymaga niezwykłej precyzji i dokładności, o której mogłem zapomnieć, gdy nadjeżdżał tramwaj. Potem zaczęły kursować częściej.

Przez piętnaście lat się przyzwyczaiłem. Tak jak precyzyjny jest mechanizm zegarka, tak i ja precyzyjnie wiedziałem, kiedy przyjedzie następny tramwaj. Wszystko działo się u mnie precyzyjnie, nawet do toalety szedłem, gdy trzęsło warsztatem. Każda chwila ciszy była równie cenna jak zapłata za pracę.

Klientów było coraz mniej, więc i trudniej było utrzymać warsztat. Długi rosły, a o zamknięciu interesu nie było mowy. Udało mi się załatwić dotacje z miasta na przyjęcie czeladników i umowę na konserwacje. Zawód zegarmistrza mimo wszystko był potrzebny, a każdy włodarz miasta dbał, aby choć jednego utrzymać w swoim mieście. No bo kto miał doglądać tych wszystkich zabytkowych mechanizmów w ratuszach i wieżach zegarowych? Czeladników mam dwoję, chłopaka i dziewczynę. Nie planują zostać w zawodzie, ale mimo wszystko mają pasję i to coś, co wyróżnia zegarmistrza, czyli cierpliwość. Cierpliwie wysłuchują moich wykładów a ja, jak to pasjonat o zegarkach mogę nawijać godzinami. Z czasem polubiłem te dzieciaki.

Wyczułem czternastkę, zanim nadjechała. Znaczy, że czas już kończyć. Jeszcze spacer do ratusza na codzienną konserwację i odpocznę. Akurat tę część dnia lubię najbardziej. W końcu mogę wyjść do ludzi, choć kilka zdań zamienić ze znajomą gębą, no bo o rozmowie w warsztacie nie ma przecież mowy. Znajomych widuje oczywiście coraz rzadziej, a spotkania często przenoszą się na cmentarz. Taka kolej rzeczy.

Posprzątałem stół, układając wszystko skrupulatnie w szufladzie i ruszyłem do ratusza. Otworzyłem drzwi warsztatu, a ich skrzypienie rozniosło się po okolicy. Jeszcze nie zrobiłem kroku, gdy do moich uszu doleciało wołanie.

– Mistrzu, mistrzu! Nie zamykaj.

Widziałem, jak Mat wybiega z zaplecza, prawie się potykając, ale to, jak mnie nazywał, zawsze poprawiało mi humor.

– Mistrzu, ja jeszcze pracuję! Niech Mistrz nie zamyka!

– Słyszę, słyszę, nie musisz krzyczeć. Dobrze, ale zamknij za mną i czekaj na mój powrót. Nakręciłeś zegary?

– Oczywiście, Mistrzu. Uczyłeś nas, że to najważniejsza sprawa w całej naszej pracy tutaj i że jak choć raz zapomnimy, to nie mamy już po co wracać. – Wyrecytował te słowa jak pacierz.

Wiedziałem, że nakręcił, bo to solidy chłopak, ale nie szkodziło zapytać.

– Bywaj, chłopcze.

Zatrzasnąłem drzwi i skierowałem się w kierunku ratusza. Droga prowadziła wzdłuż torów, które według włodarzy miasta były największym dobrodziejstwem od czasów wynalezienia telefonu. Oczywiście aktualnie telefony wyprzedziły nawet takie cudo techniki jak tramwaj, a w mieście chyba tylko ja nie miałem smartfona.

Ruszyłem ulicą w stałą trasę. Najpierw do Wiśniewskiego przypomnieć mu, aby nakręcił zegar. Z nim trochę pogadam, a potem zajrzę do Kowalskich, którzy pewnie znowu mnie zrugają, że ich nękam. Mają bardzo stary, całkowicie mechaniczny zegar z kukułką, tylko w miejscu sztucznego ptaka przymocowano małą zgrabnie rzeźbioną klepsydrę. To bardzo ciekawy egzemplarz. Od kiedy zacząłem ich codziennie odwiedzać, nazywali mnie dziwakiem i nie wpuszczają do domu. Potem zapukam do starej pani Majewskiej, która zaprosi mnie na herbatę i w końcu dojdę do Ratusza, gdzie czeka mnie wspinaczka na piąte piętro i największy skarb tego miasta. Choć chyba tylko ja tak uważam.

Wieża zegarowa Ratusza góruje nad miasteczkiem. Dostrzegam ją już z daleka. Utopiona w blasku zachodzącego słońca wygląda jak majestatyczna dama lub dumny strażnik pilnujący w mieście porządku. Przystaję na chwilę, wpatrując się w połyskujące wskazówki. Czekam na znak życia, na równy minutowy oddech. Nerwowo odliczam sekundy.

– Nie żyje! – stwierdzam, gdy docieram z liczeniem do sześćdziesięciu pięciu.

Nie byłem przygotowany na taki obrót sprawy. Przez chwilę stoję bez ruchu i planu działania. W końcu puszczam się biegiem przed siebie.

Do ratusza docieram, gdy tarcza słońca chowa się już za budynkami. Od razu robi się chłodniej. Kieruje się w stronę bocznego wejścia. Tylko tamtędy można się dostać do wieży zegarowej niepostrzeżenie. Od czasu kłótni z portierem unikam głównego holu. Z bocznej kieszeni wyciągam pęk kluczy, wybieram największy zdobiony w liczne ornamenty. Przekręcam zamek, a szczęk mechanizmu niesie się echem po placu. Dawno już zgłosiłem władzom, aby ktoś zerknął do niego lub choć nasmarował. Obawiam się, że kiedyś nie zadziała, a wtedy będzie już za późno. Na górę prowadzą kręte metalowe schody. Do windy niestety trzeba wejść od portierni, którą staram się omijać. Po całym dniu siedzenia w warsztacie trochę ruchu to zbawienie dla mojego zdrowia więc nie narzekam. 

Kiedy drzwi zamknęły się za mną, zrobiło się ciemno. Lampa, która zwykle zaświeca się od razu po moim wejściu, tym razem nie zadziałała. Pod nogami zazgrzytało szkło, co zasugerowało mi, że jest rozbita. Sprawdziłem kieszenie w poszukiwaniu latarki, lecz jej tam nie znalazłem. Zły na siebie ruszyłem w stronę miejsca, w którym powinny znajdować się schody. Latarka, którą zawsze nosiłem przy sobie, spoczywa pewnie na dnie kieszeni innego płaszcza.

– Aaaa! – krzyknąłem, gdy szkło przebiło podeszwę buta. – Kurwa!

Zacisnąłem zęby i poszedłem dalej, powoli stawiając kroki. Starałem się nie odrywać stóp od ziemi i w ten sposób rozgarniać potłuczone szkło na boki. W końcu dotarłem do schodów.

Pokonałem kilka stopni i się zatrzymałem. Uczucie, które ogarnęło moje ciało, zmroziło mnie. Stałem bez ruchu, a myśli próbowały poukładać się w plan działania. To, czego właśnie doświadczałem, było uczuciem, o którym uczyłem się dawno temu od swojego mistrza. Nieznośne zimno rozprzestrzeniało się powoli po każdej komórce ciała. To uczucie paraliżowało, nie potrafiłem zrobić kroku. Po chwili przeszło a pojawiło się mrowienie. Zupełnie jak wtedy gdy krew na chwilę odpływa z przygniecionej zbyt długo kończyny. Mrowienie było nieznośne, przechodziło falami w lekkie ściskanie, jakby od środka, a brak możliwości ruchu wywoływał panikę. Udało mi się opanować. Gdzieś głęboko w zakamarkach pamięci pod wspomnieniami znalazłem dawne wskazówki jak postępować w takiej sytuacji. Czekałem. To, co mnie sparaliżowało, czaiło się w mroku gdzieś za mną.

Gdy paraliż minął, ruszyłem schodami w górę, nie oglądając się. W głowie pojawiły się obrazy sprzed lat, powoli wracały dawne wspomnienia. Spojrzałem na zegarek.

Chyba chodzi?

Przyłożyłem nadgarstek do ucha, nasłuchując cykania. Zegarek działał bez zarzutu. Sięgnąłem do kieszeni, gdzie spoczywał drugi. Ten też chodził. Wdrapałem się już prawie na samą górę. Światła na wyższych piętrach były sprawne i doskonale oświetlały mi drogę. Ostatnie stopnie przeskoczyłem, prawie ich nie dotykając. Nie słysząc tykania, przyspieszyłem jeszcze bardziej i prawie zderzyłem się z młodym mężczyzna, który zmierzał dokładnie w przeciwnym kierunku.

– Hola, hola! Co pan tu robi? – zapytał jegomość.

– Mógłbym spytać o to samo – rzuciłem w biegu i skierowałem się dalej w stronę pomieszczenia zegarowego.

Obraz tego, co zastałem, zmroził mnie chyba jeszcze bardziej. Otworzyłem szerzej oczy i z wyrazem niedowierzania na twarzy upadłem na kolana.

– Co wyście uczynili?! – Tylko tyle udało mi się wydusić z krtani, zanim mnie zatkało.

Przez chwile nie mogłem złapać oddechu, a oczy zaszły mgłą. Przymknąłem powieki, próbując się opanować. Udało się. Dawne przyzwyczajenia dały o sobie znać. Wyrównałem oddech i opanowałem emocje.

Usłyszałem krótki urwany krzyk dobiegający gdzieś z głębi pomieszczenia. Jegomość, którego minąłem przy schodach, wrócił, lecz gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku, zamarł bez ruchu. Na jego twarzy rysowała się panika. Widać było, że walczy, że próbuje coś zrobić, ale nie potrafił się ruszyć. Rozglądał się nerwowo, poruszając tylko oczami, a potem zaczął się kurczyć. Najpierw zbladł. Na całym ciele pojawiły się naczynia krwionośne. Skóra zaczęła się naciągać i obkurczać, a potem pękła, odsłaniając mięśnie. Coś przeniknęło przez jego ciało, a gdy pojawiło się z przodu po jegomościu pozostała tylko kupka kości.

Nie czekałem, aż to coś mnie zauważy. Skierowałem się do drugiego wyjścia prowadzącego prosto do windy. Czekała pusta jakby wiedziała, że nadchodzę. Wszedłem do środka i wcisnąłem przycisk na parter. Drzwi zamknęły się, zagłuszając krzyki pozostałych pracowników. Dla nich nie było już ratunku. Z kieszeni wygrzebałem telefon. Uruchomiłem ekran i włączyłem kontakty. Powoli przewijałem od początku alfabetu.

– Jak to było do cholery?!

Nie potrafiłem się skupić, a przed oczami dalej majaczył mi widok z wieży zegarowej. Sterta średniowiecznych mechanizmów leżąca bezładnie porozrzucana po podłodze. Wszędzie pełno kabli i elektroniki a serce zegara przybite gwoździem do drewnianej ściany. Makabryczny widok.

Drżącym palcem przewijałem kolejne nazwiska. Niektóre dawno zapomniane, niektóre dobrze znane, ale dużo niestety do wykasowania. W końcu znalazłem. Wybrałem pozycje z napisem KONIEC i wcisnąłem zieloną słuchawkę.

 

– Szczerze to nie wierzyłem, że to ty dzwonisz Piotruś.

– A ja prawie o tobie zapomniałem.

Luis uśmiechnął się lekko, słysząc te słowa.

– Jesteś pewien? – zapytał znienacka.

– Tego uczucia nie da się z niczym pomylić, uwierz mi. Oni wrócili, rozumiesz? Wrócili! Te czerwone ślepia wwiercające się w duszę, ten niemy ryk paraliżujący myśli. Ja to czułem! To było kilka godzin temu. Jeszcze się cały trzęsę, a w nocy nie zmrużyłem oka z nerwów.

– Zawiadomiłeś jeszcze kogo?

– Nie jeszcze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo zawiadamiać. Minęły lata od ostatniego ataku, a już mój mistrz miał wątpliwości, czy to w ogóle wszystko prawda? Kilka razy podsłuchałem jego rozmowy. Zresztą sam wiesz, przecież rozmawialiśmy o tym wiele razy.

– Jeśli dobrze pamiętam, to ostania nasza kłótnia skończyła się wspólnym postanowieniem. Pamiętasz?

– A co mogliśmy począć jak tylko robić swoje? Ty przynajmniej masz ucznia, a mój odszedł, gdy tylko wyznałem mu prawdę. Zresztą wtedy sam nie wierzyłem, ale oni istnieją i wrócili. Widziałem na własne oczy, te czerwone ślepia. Zmora bez kształtu, czarna jak noc i gorejąca wokoło płomieniami, które wyglądały, jakby składały się z samej pustki, z otchłani, z której to paskudztwo wypełzło.

– Istnieją, a jednak istnieją. – Luis wyglądał prawie na zachwyconego.

– Istnieją a jakże i wsysają życie z każdego, kto nie będzie chroniony. Nigdy nie zapomnę tej paskudnej gęby. Niby widziałem szkice, ale na żywo… Całe życie tego biednego pracownika wessał w mgnieniu oka. Tylko kości po nim zostały. Wszystko zżarł, zasysając do tej swojej czarnej bezkształtnej paszczy. Rzeczywiście wyglądała jak czarna dziura. Luis! Musimy coś zrobić!

– Wiem przecież. Nie musisz krzyczeć.

– Przepraszam. Po prostu nie mogę jeszcze w to uwierzyć.

– Ja zbiorę kogo się da, a ty Piotruś postaraj się jak najlepiej zabezpieczyć miasto. W dzień nie zaatakują. Mamy czas do wieczora.

Przytaknąłem, a Luis wybiegł, jakby go goniło stado wilków.

Rozejrzałem się. Otaczali mnie zwykli ludzie. Niczego nieświadomi, popijali kawę. Większość pewnie nie dożyje poranka.

 

Wparowałem do warsztatu i zatrzasnąłem za sobą drzwi, zamykając je na wszystkie zamki. Jakby to coś dało. Wpadłem na zaplecze z krzykiem na ustach.

– Szybko za mną!

Młodzi uczniowie jak zwykle posłuchali i bez sprzeciwu podążyli za mną.

Kiedy zjawiliśmy się w pracowni, wszechobecne zegary wskazywały godzinę dwunastą. Niezbyt wiele czasu pozostało na przygotowania.

– Szybko przestawiajcie wszystkie zegary z prawej ściany na godzinę szóstą a te z lewej na siódmą.

– Jak to?

– Nie zadawajcie pytań, tylko przestawiajcie te zegary!

Mój wybuch trochę ich otumanił, więc ruszyłem czym prędzej do tych po lewej, a widząc to, uczniowie poszli w moje ślady. Gdy ostatni z zegarów zmienił godzinę, w głębi pokoju coś trzasnęło. Za biurkiem, w którym codziennie pracowałem, najpierw przesunął się regał, a następnie sama ściana, otwierając ukryte przejście do piwnicy.

– Chodźcie za mną! – oznajmiłem i wbiegłem w ciemny korytarz.

Pomacałem ścianę po prawej i znalazłem włącznik światła. W korytarzu zrobiło się jasno. Po kilku krokach korytarz się skończył, a jego miejsce zajęły kręte schody prowadzące w dół do piwnicy.

– Chodźcie prędko – ponaglałem uczniów, schodząc w dół. – Tędy.

Po minach moich podopiecznych wyczytałem, że są zaskoczeni, ale nie protestowali i podążyli za mną w dół.

– Siadajcie – wskazałem młodym szeroką kanapę.

Gdy usiedli, w górę poszybowało trochę kurzu.

– Dawno tu nie byłem – wytłumaczyłem się.

Widziałem, że rozglądają się dookoła, oglądając otoczenie z szeroko otwartymi oczyma. Nie dziwię się, bo sala bardziej przypominała zbrojownię niż ukryty warsztat zegarmistrza. Nie zabrakło tu nawet małego ringu, na którym co niedzielę dostawałem lanie od swojego mistrza.

– Skupcie się i słuchajcie, bo nie będę się powtarzał.

Pokiwali tylko głowami.

– Nie mam do kogo się zwrócić o pomoc, a sytuacja jest nieciekawa. Najważniejsze co musicie wiedzieć to fakt, że po zachodzie słońca wszyscy możemy zginąć.

– Co! Jak to!? – zapytali jednocześnie.

– Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda. Słuchajcie! Jestem zegarmistrzem, a cech zegarmistrzów to stare stowarzyszenie założone dawno temu przez mistrza Gilberta.

Na ich twarzach dostrzegłem grymas niedowierzania, ale kontynuowałem.

– Z historii wiadomo, że pierwszy zegar skonstruowali mnisi, ale to gówno prawda. Jeszcze wcześniej przed nimi wynalazł go mistrz Gilbert, który był pierwszym z naszego cechu. Skonstruował go w obronie przeciwko Pożeraczom. Nikt tego nie pamięta, ale tajemnica ta była skrzętnie skrywana przez setki lat. W dawnych czasach człowiek otworzył o jedne drzwi za dużo i świat nawiedziła plaga Pożeraczy. Nikt nie wie, skąd pochodziły, ale na pewno nie z naszego świata. Demoniczne duchy bez twarzy unoszące się nad ziemią za pomocą nieznanej siły pożerające wszystko na swojej drodze. Ten demon z piekła rodem paraliżuje cię swoim niemym rykiem, a potem gdy nie możesz się ruszyć, przenika przez twoje ciało, pozostawiając tylko kupkę kości. W kilka sekund po prostu znikasz i przestajesz istnieć.

Całe armie padały w walce z tymi stworami. Nie dało się ich zabić ani złapać aż do momentu, gdy na te stwory ruszył mistrz Gilbert. Wtedy był zwykłym sierżantem, ale jego drużyna poszłaby za nim w ogień. Nie była to dyscyplina, ale zaufanie i gdy Gilbert kazał im maszerować na te demony, to oni maszerowali i do samego końca nie wyszli z szyku. To ich uratowało. Okazało się, że te plugawe stworzenia zrodzone chyba z samego chaosu tego świata zagubiły się przy równym rytmie maszerujących żołnierzy. Przenikały ich ciała, nie robiąc im krzywdy i wtedy cała drużyna załapała i już nigdy nie przestała maszerować. Gilbert tak zorganizował swoich ludzi, że maszerowali na zmianę dzień i noc, dzień i noc. Nie. Nie po to, aby zniszczyć te stworzenia. Tego się nie dało zrobić. Po to, aby znaleźć ochronę. Gilbert pracował kilka miesięcy w starej fabryce, otoczonej maszerującymi wciąż żołnierzami, aż wynalazł.

Uniosłem do góry duży srebrny zegarek na długim łańcuszku i zatrzymałem go na wysokości oczu swoich uczniów. Zauważyłem zaciekawienie na ich twarzach.

– Mistrzu, a co się stało z Pożeraczami? – zapytał chłopak znienacka.

– Dobrze, że pytasz. Przez lata szwendały się po świecie, napadając na ludzi. Ten, kto nie miał przy sobie tykającego cudeńka, przepadał bez wieści. Lata straszyły i nawiedzały ludzi, aż w końcu się wycwaniły i zaczęły atakować w parach albo i większych grupach. Wtedy jeden zegarek nie wystarczał. Nie potrafiły zabić, ale gdy taka sfora uwzięła się na nieszczęśnika, pozostawał po nim tylko cień człowieka. Wyzuty z życia i uczuć z wszystkiego, co dobre. Właśnie wtedy powstał cech zegarmistrzowski, który zrobił z nimi porządek. Wieże zegarowe zbudowane w każdym mieście powoli spychały te stwory w jedno miejsce, aż w końcu zebrane razem, zostały zamknięte i zapieczętowane na wieczność. Tak myśleliśmy, aż do dziś.

– Mamy rozumieć, że miejscem, w którym zamknięto te stworzenia, jest nasze miasto?

– Tak! W naszym ratuszu lata temu zapieczętowano Pożeraczy i póki serce zegara na wieży biło, mogliśmy spać spokojnie, lecz przestało i musimy szykować się do obrony.

– Mistrzu ciekawa ta historia, ale chcielibyśmy wrócić do pracy. Jeśli dzisiaj nie skończymy, będziemy musieli przyjść jutro.

– Nie wierzycie mi!? No jasne, że nie wierzycie. Cholerne czasy! Ludzie teraz w nic nie wierzą. Dobra idźcie już. Strata czasu, cholera. Pamiętajcie tylko zegarków nie zdejmować, a będziecie bezpieczni i wynoście się do domu chronić rodziny.

Wyszli, patrząc na mnie jak na wariata, ale nie mam czasu ich dłużej przekonywać. Muszę działać.

W tej chwili zdałem sobie sprawę, że zostałem z tym sam bez pomocy kogokolwiek. Cech może zbierze się do wieczora, ale każdy w pierwszej kolejności zabezpieczy zwoje miasto i uruchomi zegar. Nie obejdzie się bez przemocy, bo przecież tym idiotom co rozmontowali mechanizm, nie przetłumaczą w kilka minut, że ludzkości grozi zagłada. Wykradną części i włamią się do wieży, aby po kryjomu wszystko zmontować.

Nie zwlekając dłużej, wygrzebałem z szafy plecak i dwie torby i zacząłem napychać je tykającymi zegarkami. Jedyne co mogę zrobić w tej chwili to spróbować spowolnić te bestie. Zebrałem chyba wszystkie zegarki z warsztatu i ruszyłem w stronę ratusza. Zamierzałem okrążyć wieżę w koło i zamknąć te stwory w tykającym kręgu. Wszystkich nie zatrzymam, ale zawsze. Obym tylko zdążył przed zachodem. Przyspieszyłem kroku.

 

Gdy skończyłem i wszystkie zegarki były na miejscu, słońce prawie zachodziło. Z placu przed ratuszem gdzie właśnie dobiegłem, prawie słyszałem ich tykanie. Nie wiem, czy to głupota, czy odwaga, ale postanowiłem wrócić do wieży zegarowej i spróbować poskładać serce mechanizmu, które tyle lat trzymało te potwory w niewoli. Skrupulatnie po kolei sprawdzałem wszystkie dwanaście zegarków, które miałem przy sobie. To miało być gwarancją mojej nietykalności. Wybrałem windę i marudnego woźnego. Gdy tylko wszedłem do budynku, od razu mnie zauważył.

Skurczybyk chyba ma oczy do dokoła głowy.

– Panie Piotrze! Panie Piotrze! Dzień dobry. Chyba już kondycja nie ta, co dawniej. Jednak pana dopadło to, co nieuniknione, ale winda czeka. Tylko to pozostaje w pana wieku.

Przeszedłem obok, rzucając mu spojrzenie, od którego nagle zamilkł i nie odezwał się już, aż zniknąłem za drzwiami windy.

Wziąłem głęboki oddech i wcisnąłem przycisk kierujący na ostatnie piętro. Gdy tylko uchyliły się drzwi, skierowałem się w stronę pomieszczenia zegarowego. Nie musiałem długo czekać.

Stworzenie, które pojawiło się przede mną, przypominało czarnego ducha. Niewyraźny zarys kształtu nie dawał się zidentyfikować, falując wokoło jak gorejący czarny ogień. Nie miało też twarzy, lecz poszarpaną bezdennie czarną czeluść, z której spoglądały dwa czerwone ślepia jarzące się złowrogo. Ledwie słyszalny pisk zniknął po chwili, a potem go poczułem. Tym razem byłem przygotowany. Kilka sekund wystarczyło, bym się uwolnił.

– I co, zaskoczony?! Śmierdzielu jeden, nie masz nade mną władzy! Rozumiesz! – krzyczałem, choć bardziej dla nabrania odwagi niż aby go nastraszyć.

Powoli ruszyłem do przodu i wtedy pojawił się drugi. Nie miałem zamiaru odpuścić, więc przyspieszyłem. Uczucie pustki wróciło, ale i tym razem udało mi się opanować. Dwie czarne postacie ruszyły w moim kierunku, a ja po prostu przebiegłem przez sam środek ich połączonego cielska. Na chwilę czas jakby spowolnił. Poruszałem się w takt mijających sekund, przedzierając się przez dziwna czarną mgłę. W tej właśnie chwili zrozumiałem, że pożeracze nie zjadają ludzi, lecz zabierają im czas, bezlitośnie wysysając życie sekunda po sekundzie. Czułem, jakbym płynął pod prąd. W końcu wszystko zaczęło przyspieszać i się uwolniłem.

Uświadomiłem sobie, że z mojego planu nic nie będzie. Każdy atak pożeracza to powolna droga przez czas. Nie dadzą mi ruszyć tego mechanizmu za żadne skarby. Rzuciłem się w stronę drabiny prowadzącej na dach. Na szczęście zjawy nie pognały za mną. Z tej wysokości miałem doskonałą pozycję obserwacyjną. Nic więcej nie mogłem już zrobić, cała nadzieja w cechu. Tylko co oni mogą więcej zdziałać, niż ja już próbowałem? Inne zegary pewnie już uruchomione więc pożeracze nie oddalą się zbytnio, ale do naprawy tego tutaj trzeba kilku godzin, a słońce właśnie zachodzi.

– To koniec.

Sygnał przychodzącego SMS-a wystraszył mnie nie na żarty. Wyszarpałem telefon z kieszeni i szybko odpaliłem ekran. To był Luis. Napisał tylko jedno słowo:

Nadchodzimy.

Nie wiem, co to miało dokładnie oznaczać, ale napawało nadzieją. Przynajmniej jedzie pomoc. Jakby na zawołanie dostrzegłem nadjeżdżające ze wszystkich stron samochody. Trąbiły i mrugały światłami, przeganiając nieświadomych przechodniów. Pierwsze zmory pojawiły się już na placu przed ratuszem. W parę chwil unicestwiły kilku nieszczęśników, pozostawiając sterty kości. Ludzie zaczęli uciekać. Niczym czarna mgła, zjawy wylewały się z wieży zegarowej i płynęły dalej, zajmując już większą część placu. Ludzie krzyczeli i próbowali uciekać, lecz bezskutecznie. Każdy z nich zamierał bez ruchu, by po chwili po prostu przeminąć. Gdy czerń objęła już prawie cały plac, pojawiły się pierwsze samochody. Kolejne wyjeżdżał z bocznych uliczek, rozstawiając się dookoła.

Co oni wyprawiają? Zaraz będzie po nich.

Nieświadomie wstrzymałem oddech. Ostatnia linia obrony ludzkości właśnie wystawiła się na obiad. Gdy zabrakło mi tchu, a płuca zaczęły domagać się powietrza, czas znowu się zatrzymał. Ułamek sekundy trwał prawie całą wieczność. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jeszcze jeden pożeracz przeniknął przez moje ciało i opadł w stronę placu. Gdy odzyskałem zmysły, usłyszałem cichą muzykę. Dudniła w uszach lekkim basem, wystukując miarowy rytm. Dopiero teraz dostrzegłem, że każdy samochód obwieszony jest ze wszystkich stron różnej wielkości głośnikami. I wtedy się zaczęło.

 Bum! Bum! Bum! – Usłyszałem dźwięki, który uderzyły z wszystkich stron, jednocześnie zmiatając pierwszy rząd Pożeraczy.

Bum! Bum! Bum! Bum! – Zagrzmiało jeszcze głośniej. Na moich oczach kolejne zjawy znikały rozerwane na strzępy.

Złapałem się za głowę. W uszach szumiało mi od donośnych basów, a przez plecy przeszedł dreszcz.

– Taak! Taaaak! – darłem się w powietrze zagłuszony przez wyjące głośniki. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę.

W dole oglądałem rzeź. Samochody powoli ruszyły, zacieśniając krąg, miarowy bit zabrzmiał jakby mocniej. Z każdym kolejnym uderzeniem dźwięku znikały kolejne zjawy, rozpadając się, rozrywając wręcz od regularnych basów.

Bum! Bum! Bum! Bum! Bum! ….. Bum!

Gdy muzyka ucichła po pożeraczach nie został ślad. Na środek placu wyszedł mężczyzna i podniósł rękę do ucha. W chłodnym wieczornym powietrzu rozbrzmiał dźwięk telefonu, mojego telefonu. To był Luis.

– To koniec – powiedział, gdy odebrałem, a ja upadłem na kolana i rozpłakałem się jak dziecko.

Koniec

Komentarze

Ech, to nie będzie miły komentarz. Niech jednak absolutnie nie zniechęca cię on do dalszego szlifowania warsztatu – absolutnie nie mam bowiem takiego zamiaru. Niemniej, i trzeba to powiedzieć wprost, nie jest dobrze.

 

Przykro mi, ale to bardzo słaby tekst. Już tytuł, bez krępacji zrzynający z tytułu piosenki, nie wróżył dobrze (co gorsza, jak się okazuje, nie ma on wielkiego związku z tekstem), a potem było tylko gorzej.

Początek nie jest jeszcze tragiczny. Jasne, stoi ekspozycją i to dość ciężko podaną, ale dość jasno zarysowuje bohatera, którego pobudki mogę zrozumieć. Przy okazji wrzuca tez do tekstu czeladnika, którego jedyną rolą jest być odbiorcą ekspozycji, więc równie dobrze można by go wyciąć. Ale niech tam.

A potem pojawia się scena z wieżą zegarową i wszystko się sypie.

Sama scena jest nie tyle zła, co niezbyt zrozumiała. Mogłem się domyślić, że na bohatera czyha jakieś zagrożenie, ale szczerze mówiąc trudno mi było pojąć, jakie. Kiedy zaś w końcu sprawy się klarują, bo coś pożera pracownika miejskiego, opis sprawił, że miałem wrażenie, iż mam do czynienia z parodią, nie horrorem.

A potem przychodzi czas na ekspozycję, i tu dopiero się zaczyna. Kiedy bohater, stojący na krawędzi bankructwa, okazuje się mieć sekretne leże pod warsztatem, dałem radę się nie śmiać. Kiedy okazuje się, że zegarmistrzowie to tajne stowarzyszenie, już nie wytrzymałem. Poczułem się jakbym oglądał Wanted – Ściganych lub coś równie absurdalnego, minus wszystkie sceny akcji. A potem jeszcze podkręcasz absurd. Już nawet pomijając jakieś tam drobiazgi w rodzaju anachronizmów czy luźnego podejścia do historii, nic tu nie trzyma się kupy. Maszerujący wojownicy odstraszali demony kradnące czas… bo rytm? To po co komu zegar, wystarczy bęben. Gdybyś chociaż poprzestał na tym, że to stworzenia chaosu, które nie znoszą porządku – ale nie, one kradną/przyspieszają czas, z czym rytm nie ma nic wspólnego. No i to tajne stowarzyszenie, które jest tajne bez żadnego sensu, działa nie wiadomo jak i ogólnie wzbudza jedynie wzruszenie ramion.

Jak już przebrniemy przez ekspozycję, mamy już z górki. Bohater robi, to co robi, co nie wywiera żadnego widocznego wpływu na tekst. W zasadzie jest narratorem, ale ciężko go uznać za bohatera, bo nie ma wielkiego wpływu na przebieg zdarzeń – poza tym, że wzywa odsiecz. A już wspomniana odsiecz, która pokonuje mroczne siły przy użyciu techno… To na pewno nie miał być pastisz?

Podsumowując – lektura mnie wymęczyła. Fabułą niezbyt trzyma się kupy, a akcji nie ma tu dość dużo, by to maskować. Nastrój jest na granicy pastiszu, więc o grozie nie może być mowy. Bohater, z początku dość ludzki, szybko okazuje się być nieistotny dla tej opowieści, a jego charakterystyka – pozbawiona znaczenia. A cały setting rozłazi się w szwach.

No ale cóż, ćwicz, kolejnym razem będzie lepiej.

 

Dzięki wielkie za odwiedziny.

Oj komentarz jak komentarz zły czy dobry każdy na wagę złota. Doceniam.

Tak mało to straszne, ale takie miało być z elementem lekko fantastycznym pisane pod Wcielenie.

Bohater to znudzony życiem zegarmistrz i przedstawiciel prawie nieistniejącego zakonu strzegącego tajemnicy, w którą już sam przestał wierzyć. 

Nie widzę związku upadającego warsztatu i zatęchłej kryjówki pamiętającej lepsze czasy.  To się trzyma kupy, choć nie kurz, który  podniósł się z kanapy w tym zatęchłym leżu.

Z tym chaosem to trafiłeś. Może słabo to zaakcentowałem, ale stworzenia zrodzone z chaosu nienawidzą uporządkowania w tym uporządkowanych dźwięków. Nie wyobrażam sobie, aby każdy chodził z werblem na szyi. Chyba lepszy jednak zegarek. 

Ewidentnie nie trafiłem w twoje gusta, ale o nich się nie dyskutuje.

Jeszcze raz dzięki.

Wieczne pozdrowienia.

 

 

[Uwaga: komentarz edytowany w kilku miejscach ok. godz. 18, bo to jest ten rodzaj tekstu, gdzie strasznie mi szkoda dobrego pomysłu zmarnowanego wykonaniem, a na portalu jest źle widziane wklejanie kolejnych komentarzy jeden po drugim przez tę samą osobę]

 

Jakkolwiek moja ocena też nie wypada dobrze, mam inne zastrzeżenia niż przedpiśca.

 

Uważam, że sam wyjściowy pomysł jest fajny, ale kompletnie położyłeś go wykonaniem na każdym możliwym etapie. Tytuł też by uszedł, bo w piosence tytułowym zegarmistrzem jest śmierć, plus w wielu tradycjach chaos jest utożsamiany z mrokiem, a porządek ze światłem, ale fajnie by było, gdybyś to jakoś ograł w tekście. (Chaos wystarczy, tu zgoda z None, niepotrzebne jest przyspieszanie i zwalnianie czasu, ono co najwyżej mogłoby być jakimś skutkiem ubocznym i wtedy np. wyznaczanie rytmu sekund mogłoby mieć sens, ale wczesne zegary tego nie robiły, to późny wynalazek czy raczej innowacja).

 

Głównym problemem jest kompozycja całości i poprowadzenie fabuły. Masz niemożebnie długą ekspozycję, w której stary zegarmistrz narzeka na to, że świat jest do rzyci. I biada nad tym i opowiada szczegółowo historię swoją, zakładu, tramwaju i bogowie raczą wiedzieć, czego jeszcze, a czytelnik ziewa. Niby cała sprawa z tramwajami się potem tłumaczy, ale niepotrzebnie ją tak rozciągnąłeś.

Pierwsza scena z plastikowym zegarkiem do niczego niepotrzebna. Jak nie fetyszyzuję ani nie demonizuję strzelb Czechowa, tak ta jest wyjątkowo irytująca. Jeśli chciałeś pokazać jego pracę, mógł naprawiać dowolny zegarek. I nie powinien tego robić przez pół opowiadania.

Scena w Ratuszu też za długa, pozbawiona dynamiki. Znów: nie jestem fetyszystką dynamiki ani pisania “pod szeroką publikę”, ale tu kompletnie nie da się poczuć zagrożenia, bo opisujesz zamiast pokazywać. I wprowadzasz niepotrzebne postacie, znowu: irytujące strzelby Czechowa. Gość, którego bohater spotyka, i wymieniają się uwagami “co pan tu robi” powinien odegrać jakąś rolę, a on po prostu znika. Tak pisano powieści i kręcono filmy Nowej Fali, ale to było ponad pół wieku temu i mało co się równie źle zestarzało, zwłaszcza w literaturze.

A potem tak naprawdę załatwiasz apokalipsę jedną rozmową z człowiekiem, którego oczywiście bohater ma w kontaktach, dodzwania się i tajemniczy obcokrajowiec, który jednakowoż jest na zawołanie w jakimś chyba pomniejszym polskim miasteczku, stawia się wraz z kawalerią zanim cokolwiek zdąży się stać. Rozwiązanie następuje dość deusexmachinowo i zdecydowanie za łatwo.

I znowu: nie jestem jeszcze bardziej niż poprzednich spraw fetyszystką tego, że bohater musi osobiście działać i rozwiązać problem, wręcz przeciwnie. Może być obserwatorem. I tu miałeś fajną okazję, żeby go tym zrobić, ale też ją puściłeś. Bo skoro jest jakaś wyższa instancja do walki z demonami, to bohater mógłby być co najwyżej strażnikiem, który ma tej wyższej instancji donieść o zagrożeniu, a sam co najwyżej może powstrzymać na krótko apokalipsę. Dlatego ma warsztat pełen zegarów (piwnica niepotrzebna) i puści je w ruch, żeby zakłócić działania demonów. Ale w takim przypadku powinieneś od początku budować atmosferę, że on tam jest nie dlatego, że nie chce mu się zmieniać zawodu, ale dlatego, że jest w tym drugie dno. Bo skoro on od początku wszystko wie, to powinien drżeć przez cały czas i gotować się na apokalipsę.

Po drodze mamy kompletnie bezsensowną scenę z uczniami, którzy nie wierzą mistrzowi, choć go tak nazywają.

No i niestety najbardziej puszczony kawałek naprawdę całkiem fajnego pomysłu, bo wyjaśnienia o mistrzu Gilbercie to jeden wielki infodump, który na dodatek ma niewysoki poziom wewnętrznej logiki. W przeciwieństwie do None jestem w stanie zaakceptować pomysł, że remedium na Pożeraczy (pomyślałabym o jakiejś mniej oklepanej nazwie) jest mechanizm zegarowy, kupuję ideę, że jakieś demony chaosu da się unieruchomić porządkiem, bo to ładnie archetypowe, greckie i w ogóle. Ale cała opowieść wyszła dość parodystycznie, a przede wszystkim, jak już wspomniałam, koszmarnie infodumpowo. Szczegóły poniżej, w łapance.

Aha, jeszcze jedno: znacznie prawdopodobniejsze by było, gdyby ten Gilbert po prostu wymyślił, że zegary działają na demony, a niekoniecznie był ich wynalazcą, zwłaszcza że wynalazek mechanizmu zegarowego, o ile wiem, ginie w pomroce dziejów i wcale niekoniecznie “pierwszy skonstruowali mnisi”, bo wzmianki o mechanicznym odmierzaniu czasu pojawiają się w kilku miejscach w średniowieczu, ale w tych wczesnych wzmiankach nie ma mowy ani o szczegółach działania, ani o wynalazcy. Natomiast odkrycie przez jakiegoś mędrca, maga czy zegarmistrza takiego wpływu na demony chaosu jest łatwiejsze do ogrania i do uwierzenia przez czytelnika. Bo jeśli chodzi o wynalazek, to, jak wspomniał None, dobosz czy inny prostszy niż zegar mechanizm, by wystarczył.

I tu wracamy do punktu głównego: kompozycja. Masz taką baśniową linearność (Władimir Propp zaciera łapki): świat jest w porządku: facet marudzi, wychodzi na zwykły obchód; pojawia się zakłócenie: w Ratuszu natrafia na przeszkodę/zagrożenie i magicznych przeciwników; pojawiają się magiczni pomocnicy i artefakty; świat wraca do normy. Tak, to może nadal być dobry schemat fabuły, ale niekoniecznie tego, jak ją opowiadasz. Zwłaszcza że główną część fabuły załatwiłeś infodumpem.

 

Bohater to znudzony życiem zegarmistrz i przedstawiciel prawie nieistniejącego zakonu strzegącego tajemnicy, w którą już sam przestał wierzyć. 

No, tego to żywcem w tekście nie widać :( A mogłoby być tak fajnie, bo to jest naprawdę niezły pomysł. Na Twoim miejscu rozważyłabym, po konkursie, całkowity reset tego tekstu. I solidną betę :)

 

Na dodatek narracja jest prowadzona niekonsekwentnie: w czasie teraźniejszym i przeszłym. To nie jest niemożliwe, ale nie jeśli mamy ciągłość wydarzeń. Możesz różnicować w ten sposób plany czasowe, ale jeśli czas fabularny biegnie liniowo, musisz trzymać się jednego typu narracji. Teoretycznie mógłbyś i w tej ekspozycji to zrobić, ale inaczej ;) Np. wyróżniając te akapity w czasie teraźniejszym kursywą albo jakoś inaczej, jako rodzaj bardziej ogólnych wtrętów w narrację. Ale takie zabawy to wyższa szkoła jazdy.

 

A teraz szczegóły, zarówno techniczne jak i fabularne. Stylistycznie tragedii nie ma, choć szczególnie atrakcyjnie też nie jest. Interpunkcja bardzo szwankuje. Sporo literówek i powtórzeń, lekka zaimkoza.

 

Powiedział, że jeśli go naprawie[+,] to przyśle takich ponad sto

+ naprawie → naprawię (literówka)

 

Chyba już nikt prócz szlachetnego cechu zegarmistrzów nie ma szacunku do tego sprzętu ani bladego pojęcia o tych sprawach. Jak tak dalej będzie, to źle się to skończy.

Zaimkoza. Oraz akurat o zegar(k)ach to zawsze mieli pojęcie głównie zegarmistrze ;)

 

Otworzyłem obudowę, odkręcając kilka zmyślnie ukrytych śrubek.

Imiesłów przysłówkowy współczesny to wredny typ i należy go używać ostrożnie (mówię, bom smutna i sama pełna winy, do niedawna też go nadużywałam). Tu masz następstwo zdarzeń takie, że on najpierw odkręca te śrubki, a potem otwiera obudowę, to się nie dzieje równocześnie, więc raczej:

Otworzyłem obudowę, odkręciwszy kilka zmyślnie ukrytych śrubek.

Albo:

Odkręciłem kilka zmyślnie ukrytych śrubek i otworzyłem obudowę.

 

W końcu znajduje usterkę,

znajduję

 

gdzieś w chinach

→ Chinach. Formalnie to błąd ortograficzny

 

Wszyscy mi radzili, bym wymienił ten stary dzwonek na taki elektroniczny,

Zaimki to ZUO. Gdybyś miał narrację pisaną bardzo kolokwialnym stylem, mogłyby zostać, ale nie masz.

 

Wystarczy go wymienić na nowy, bo w końcu ile czasu i wysiłku na to potrzeba.

Na końcu pytajnik.

 

wymienić bransoletę, mimo że stara była na chodzie

Bransoleta się nie porusza, więc nie może być na chodzie ani też działać. Mogła być porządna, niezniszczona, mnóstwo różnych rzeczy, ale nie “na chodzie” ;)

 

Dobre czasy dla warsztatu skończyły się dokładnie w momencie, gdy na ulicy, przy której mieszkam powstała linia tramwajowa.

Powstanie linii tramwajowej to nie jest moment. Tu raczej po prostu “wraz z powstaniem linii tramwajowej”

 

stalowy potwór trzęsie całą okolicą

Rozumiem intencję i nawet gra słów jakaś tam wyszła, ale jednak troszkę gryzie, bo trząść okolicą to znaczy wprowadzać poczucie strachu. Na dodatek zaraz potem “stalowy potwór” się powtarza, co nie brzmi dobrze.

 

Wymiana koła zamachowego w mechanizmie[+,] tak jak praca chirurga[+,] wymaga nieziemskiej precyzji

Raczej: ogromnej, niezwykłej. Nie przesadzaj z emfazą.

 

była równie cenna[-,] jak zapłata za moją pracę.

Wiadomo, czyją pracę.

 

Klientów było coraz mniej[+,] więc i trudniej było utrzymać warsztat.

To już w zasadzie wiemy. Za bardzo rozwlekasz tę ekspozycję.

 

Długi rosły, a o zamknięciu interesu nie było mowy.

Dlaczego nie było mowy? To zaciekawia: czy gość był jakoś mistycznie związany z zawodem, bardzo nie chciał rozstawać się z warsztatem, kochał zegary? Puszczasz taki fajny sygnał i kompletnie go ignorujesz. Tu mogłeś zahaczyć uwagę czytelnika, a przechodzisz znów do realistycznych konkretów, które na dodatek nijak nie tłumaczą, dlaczego mu tak zależało na pozostaniu w zawodzie.

[edyta po przeczytaniu całości: wyjaśniasz, ale to nie wystarczy]

 

każdy włodarz dbał,

O burmistrzu czy prezydencie mówi się “włodarz miasta”, ale samo “włodarz” tego nie oznacza, ponieważ samo odnosi się do zarządcy prac polowych czy majątku ziemskiego.

 

No bo kto miał doglądać tych wszystkich zabytkowych mechanizmów w ratuszach i wieżach zegarowych.

Pytajnik na końcu.

 

mają pasje

→ pasję. “Pasje” wskazuje na inne zainteresowania. Kolejny, skądinąd, nielogiczny kawałek. Mają pasję, uczą się zawodu, a nie chcą w nim zostawać. W takim razie – po co?

 

o rozmowie w warsztacie nie ma przecież mowy

Ma dwójkę czeladników (dziś powiedziałoby się raczej “uczniów” – czasy masz bliskie współczesnym), więc chyba rozmawiają? Zwłaszcza że dopiero co pisałeś o wykładach.

 

do moich uszu doleciał odgłos wołania

→ doleciało wołanie. Odgłos dotyczy czegoś, co nie jest głosem

 

ale to[+,] jak mnie nazywał, zawsze poprawiało mi humor.

Mistrzu[+,] ja jeszcze pracuje!

Wołacz oddzielamy przecinkiem

+ pracuję (literówka)

 

Oczywiście[+,] mistrzu

– Bywaj[+,] chłopcze.

j.w.

 

Ruszyłem ulicą w swoją stałą trasę.

z kukułką[+,] tylko w miejscu sztucznego ptaka przymocowano małą zgrabnie rzeźbioną klepsydrę.

I jak to działa?

Dalszy ciąg o Kowalskich trochę non sequitur, bo skoro go nie wpuszczają, to jak mają go zrugać?

 

stwierdzam[+,] gdy docieram z liczeniem do sześćdziesięciu pięciu.

Znów mieszasz czasy.

 

Od czasu mojej kłótni z portierem unikam głównego holu

Chyba nie unikałby go, gdyby z portierem kłócił się ktoś inny?

 

Tu przerywam dokładną łapankę, bo chyba już się orientujesz w powtarzających się błędach ;) Dalej wypisuję tylko co większe babole, ale np. nie brakujące przecinki w miejscach oczywistych, typu przed “gdy”.

 

Lampa, która zwykle zaświeca się od razu po moim wejściu, tym razem nie zadziałała. Pod nogami zazgrzytało szkło, co zasugerowało mi, że jest rozbita

Takie aliteracje nie są dobre, jeśli to nie proza wysokoartystyczna ;)

 

– Aaaa! – krzyknąłem, gdy szkło przebiło podeszwę buta. – Kurwa!

Po pierwsze – co to za marne podeszwy? Po drugie drugi wykrzyknik kosmicznie mi nie pasuje do tego staroświeckiego człowieka, jakiego obraz tworzyłeś przez całą długą ekspozycję.

 

poszedłem dalej, powoli stawiając kroki. Starałem się nie odrywać ich stóp od ziemi

Kroków nie można nie odrywać od ziemi.

 

Uczucie, które ogarnęło moje ciało, zmroziło mnie.

Niezgrabne. Ogólnie i zaimkowo.

 

Nieznośne zimno rozprzestrzeniało się powoli po każdej komórce mojego ciała.

Na całym cielę pojawiły się naczynia krwionośne.

cielę → ciele. Czyżby tu uciekło “ę”, którego parę razy wcześniej brakowało?

 

Skóra zaczęła się naciągać i obkurczać,

Suma tych przeciwstawnych działań powinna dać zero i pozostawić skórę niezmienioną ;)

 

W dialogu w kolejnej scenie brakuje didaskaliów, które pozwoliłyby się zorientować, kto co mówi.

 

Luis wyglądał prawie na zachwyconego.

Początek rozmowy sugeruje, że rozmawiają przez telefon, a nie, że się spotkali. Mam też problem z imionami w tym opowiadaniu. Swojski Piotruś (główny bohater?), uczeń Mat, tu nagle jakiś Hiszpan.

 

Mój wybuch trochę ich otumanił,

Hmm. Niezbyt to sensowne.

 

Jestem zegarmistrzem, ale cech zegarmistrzów to stare stowarzyszenie założone dawno temu przez mistrza Gilberta.

Dlaczego “ale”?

 

to gówno prawda.

Znowu. Nie jego sposób wysławiania się.

 

Wtedy był zwykłym sierżantem

Sierżant to stopień wprowadzony znacznie później niż czasy tego Gilberta, sądząc po tym, jak je opisujesz. W średniowieczu w niektórych krajach jest coś, co się nazywa “sergent d’armes” i podobnie, ale to nie jest stopień podoficerski, czyli “zwykły” sierżant. Również “równo maszerujący żołnierze” nie pasują do średniowiecza, kiedy nie ma (już i jeszcze) regularnych, musztrowanych armii.

 

 puki serce zegara na wieży biło

→ póki

 

Czułem, jakbym płynął, przedzierał się pod prąd.

“Jakbym płynął” sugeruje płynność ruchu, a nie przedzieranie się.

 

W parę chwil unicestwiły kilku nieszczęśników, pozostawiając sterty kości.

Unicestwienie nie pozostawia nic, nawet kości ;)

 

Ostatnia linia obrony ludzkości właśnie wystawiła się na obiad.

????

 

Ułamek sekundy trwał prawie całą wieczność.

Raczej “rozciągnął się dla mnie w wieczność”. Trwał nadal ułamek sekundy.

 

 

http://altronapoleone.home.blog

 

Nie wiem, jak ci dziękować za ten świetny komentarz. Bardzo trafiony.

Trochę z tego mógłbym zgonić na limit w konkursie, bo bardzo się hamowałem z rozbudową wątków, aby się zmieścić, ale strzelby wypaliły, bo raczej strzelec słaby.

 

Tak jest, ekspozycja wyszła zbyt długa przyznaje się bez bicia.

 

Scena z zegarkiem miała pokazać jego podejście do nich. Mianowicie traktuje je jak żyjące istoty.

W tym fragmencie:

Usuwam ją i wprawiam mechanizm w ruch, aby zaczął bić w miarowym tempie, równo, bez opóźnień, jak ludzkie serce podczas snu”

Potem:

Czekam na znak życia, na równy minutowy oddech. Nerwowo odliczam sekundy.– „Nie żyje! – stwierdzam, gdy docieram z liczeniem do sześćdziesięciu pięciu.

W ratuszu:

Nie potrafiłem się skupić, a przed oczami dalej majaczył mi widok z wieży zegarowej. Sterta średniowiecznych mechanizmów leżąca bezładnie porozrzucana po podłodze. Wszędzie pełno kabli i elektroniki a serce zegara przybite gwoździem do drewnianej ściany. Makabryczny widok.

Facet to mówi, a właśnie na jego oczach zginął człowiek.

 

„Bo skoro on od początku wszystko wie, to powinien drżeć przez cały czas i gotować się na apokalipsę. 

To nie do końca tak, raczej odwrotnie. Nawet jego mistrz już wątpił, że to wszystko prawda. Zegarmistrz stał na straży, ale nie spodziewał się, że coś się wydarzy. Ucznia też odpuścił.

– Nie jeszcze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo zawiadamiać. Minęły lata od ostatniego ataku, a już mój mistrz miał wątpliwości, czy to w ogóle wszystko prawda? Kilka razy podsłuchałem jego rozmowy. Zresztą sam wiesz, przecież rozmawialiśmy o tym wiele razy.

 

Nie wyjaśniłem tego na końcu, ale walkę z demonami miała wygrać młodzież, wyskakując z pomysłem równych dźwięków. Stara gwardia tetryków nie dałaby rady.

 

Moje pierwsze opowiadanie w pierwszej osobie więc chyba dlatego gubię narrację.

 

Za łapankę uprzejmie dziękuje. Taka pomoc jest nieoceniona.

 

Wieczne pozdrowienia.

 

 

 

Hmm, staruszek, który w pewnym momencie zaczyna wrzeszczeć: kurwa! i biegać?

Tramwaje też chyba nie jadą z taką prędkością, żeby się wszystko w mieszkaniu trzęsło. I jak ma się zbudowanie lini tramwajowej do przybyszy z innych miast?

Pomysł mi się podoba, ale diabeł tkwi w szczegółach. Na początek robisz z zegarmistrza takiego trochę starego dziadygę, dinozaura, który nagle przepoczwarza się w Indianę Jonesa. Gdzieś by się coś wcześniej przydało. Tajne miejsce w warsztacie też pojawia się ni z gruchy, ni z pietruchy. Gdyby warsztat był stary, jak samo miasto. Dziedziczony, ale w jakiś inny sposób przekazywany z pokolenia na pokolenie.

Domyślam się, że miasto zdecydowało się zmienić stary mechanizm na coś nowoczesnego i stąd problemy. Rzecz w tym, że to nie takie łatwe. Jeśli mechanizm był rzeczywiście stary, to konserwator zabytków miałby tu coś do powiedzenia i nie sądzę, żeby zgodził się na stertę średniowiecznych mechanizmów, porozrzucanych bezwładnie po podłodze. Już nie wspomnę o tym, że skoro zegarmistrz miał umowę z ratuszem, to najpierw trzeba ją wypowiedzieć. I to wszystko mogłeś wykorzystać.

Dzieciaki, czyli czeladnicy dziwni, jacyś tacy niedzisiejsi. Skoro nie mieli zamiaru pracować w zawodzie, to po cholerę tam siedzieli. Wciąż można ich było wykrzystać, na przykład jak następców przysłanych przez rzeczoną tajną organizację. Ale tkwią tam bez ładu i składu, trochę w roli zapchaj dziury.

Sam sposób na przegonienie cholerstwa bardzo fajny. Coś w tym jest, jednostajny rytm jako przeciwieństwo chaosu. I pasuje tu zarówno marsz wojska, jak i tykanie zegarów i nawet te piekielne basy (wybacz, nienawidzę) też się ładnie komponują. Swoją drogą to kolejna możliwość wykorzystania dzieciaków. Rzecz w tym, że to właściwie trzon historii, a Ty podałeś go w formie infodumpa. Lepsza byłaby choćby retrospekcja.

Reasumując: pomysł fajny, ale nie trafiło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ogromnie ci dziękuje  za komentarz. 

Bardzo trafiony, choć nigdzie nie pisałem, że to stary dziadyga, ale nieważne, bo taki jest odbiór i muszę to zaakceptować. Mam jednak obawy czy jak bym rozbudował inne postacie, to zmieściłbym się w limicie, ale może to tylko wymówka. Trochę znaków mi zostało. 

Uwagi dotarły i to głęboko. 

Wielkie dzięki.

 

Mam jednak obawy czy jak bym rozbudował inne postacie, to zmieściłbym się w limicie, ale może to tylko wymówka.

No, limit to niestety zawsze problem. Próbowałeś kiedyś bety? Masz za dużo, nie wiesz, co wywalić, inni mogą pomóc, powiedzieć, czy po cięciach tekst jest nadal zrozumiały.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Domyślam się, że miasto zdecydowało się zmienić stary mechanizm na coś nowoczesnego i stąd problemy.

O, a ja myślałam, że to demony zrobiły demolkę, a te kable czy co tam to od jakichś zabezpieczeń ;)

 

Ogólnie, Irko, fajnie, że mamy podobne odczucia co do tego tekstu (do basów zresztą też), bo to utwierdza mnie w przekonaniu, że mamy tu do czynienia z dobrym pomysłem, który zasługiwałby na reset.

 

nigdzie nie pisałem, że to stary dziadyga

Ale takie robi wrażenie: niekoniecznie dziadygi, ale utyskującego na ten dzisiejszy świat staruszka. Który jako ostatni w mieście nie ma smartfonu. No i czuje się przedstawicielem ginącego gatunku.

Musisz nauczyć się zwracać uwagę na takie drobiazgi, bo to się nazywa charakterystyka pośrednia postaci, a jeśli nie będziesz nad tym panował, to bohater może wyjść inny niż sobie zamierzyłeś.

http://altronapoleone.home.blog

Zgodzę się z przedpiścami, że zabrakło bety, żeby wyłapać wtopki. Natomiast podobają mi się opisy obyczajowe. Mimo pewnych niespójności fajnie mi się podążało, w Twoim strumieniu upadku, przemijania i smutku. Czasem człowiek chce się pobawić z Kłapouchym. 

Lożanka bezprenumeratowa

Strasznie dołujące komentarze…  Choć sporo w nich wartości, to bardzo Ci współczuję. :-) 

Pomysł jest fajny i oryginalny, w moim odczuciu. Widać też, że zadałeś sobie trud, żeby obmyślić szczegóły wątku Pożeraczy. Podobały mi się motywy z tramwajami i plastikowymi zegarami, bo ukazują tło i dają poczuć, co jest dla tego człowieka ważne. To wejście w odrobinę archaiczny świat zegarmistrza. Ok – nie mają wielkiego znaczenia dla fabuły, ale dają obraz postaci. Uczniowie są kimś, kto nie rozumie. Nie obchodzi ich jakieś „dobro wspólne”, wejście w rolę strażników. Patrzą na siebie i swoje „nadgodziny”. To znamienne w dzisiejszym świecie. I, w moim odczuciu, pokazuje zderzenie filozofii życiowej starego i młodego pokolenia. 

Owszem, jest trochę rzeczy do głębszej pracy i wcześniejsze komentarze wiele nakreśliły. Choć, znowu – w moim odczuciu – dając komuś wartościowe rady jak latać, warto zatroszczyć się o to, by nie podciąć mu skrzydeł ;-) 

 

Pozdrowienia!

eM

Dzięki za mile słowa. 

Komentarze są różne i wszystkie są dla mnie ważne, a żaden nie jest w stanie podciąć mi skrzydeł. Fakt, że często są subiektywne, ale tyle jest zdań co odbiorców i trzeba mieć tego świadomość. Sztuką jest wyciągać konstruktywne wnioski z każdego komentarza. 

 

Wieczne pozdrowienia.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Popatrzmy, popatrzmy…

 

Ciężkie czasy nastały, niestety ciężkie.

Wiadomo… kiedyś to było… Nastrój nostalgiczno-wspominkowy został w zasadzie wymuszony przez hasło, ale mam nadzieję, że nie będzie tak przez całe opowiadanie.

 

Znajomych widuje oczywiście coraz rzadziej – widuję*

bo to solidy chłopak – solidny*

prawie zderzyłem się z młodym mężczyzna – mężczyzną*

 

Jakieś bardzo przedziwaczne rzeczy zaszły na wieży zegarowej… Czemu to coś, co zabijało pracowników, oszczędziło zegarmistrza?

 

Wszystkich dziwności/błędów interpunkcyjnych nie zamierzam wypisywać. Przyjrzyjmy się tylko temu:

Nie jeszcze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo zawiadamiać. Minęły lata od ostatniego ataku, a już mój mistrz miał wątpliwości, czy to w ogóle wszystko prawda?

Byłoby znacznie lepiej, gdyby napisać:

Nie, jeszcze nie. Ale i tak nie wiem, czy jest kogo zawiadamiać. Minęły lata od ostatniego ataku, a już mój mistrz miał wątpliwości, czy to wszystko w ogóle prawda.

 

Za biurkiem, w którym codziennie pracowałem

Przy którym. W biurku pracować nie mógł, no chyba że było to bardzo duże biurko…

 

wtedy cała drużyna załapała i już nigdy nie przestała maszerować.

Czyli maszeruje do dzisiaj? Jako duchy? Czy czegoś nie rozumiem?

 

Mówisz, że zegar wynalazł mistrz Gilbert jeszcze przed “mnichami”. Co to za mnisi? Czyżby ci z Wikipedii: “W Europie wynalazcą zegara mechanicznego (zwanego dawniej kołowym) był mnich benedyktyński Gerbert z Aurillac (ok. 935-1003 r.)”. Możliwe, ale jeśli mistrz Gilbert żył jeszcze wcześniej, to na pewno nie mógł pracować w starej fabryce, bo pierwsze fabryki powstały jakieś 800 lat po mnichu Gerbercie…

 

zabezpieczy zwoje miasto – swoje*

 

Gdy tylko wszedłem do budynku, od razu mnie zauważył.

Woźny też ocalał? Nikt nie wszczął alarmu, że na wieży leżą kupki kości? Nikt nie zauważył zniknięcia ludzi? Stwory grzecznie czekały na szczycie wieży i nikt tam nie wchodził?

 

Na koniec deus ex machina. Cudowne rozwiązanie problemu nie mające związku nie tylko z zegarami, ale w ogóle z fabułą opowiadania. Bardzo słabo.

 

Pomysł był fajny, ale wykonanie – kiepskie. Szkoda.

Precz z sygnaturkami.

Dziękuję za uwagi i odnalezienie byków. 

Z zegarkami i muzyką to dziwna sprawa, że dla niektórych jest to oczywiste a dla niektórych nie. 

To chyba indywidualna sprawa, choć to dość proste. 

Równe cykanie zegara czy uporządkowany rytm zwalcza nieuporządkowany chaos i tyle.

 

Wieczne pozdrowienia.

Cześć!

 

Początek wyszedł bardzo klimatyczny. Podobała mi się kreacja bohatera, który w pewien sposób nie może się pogodzić ze zmianami i nadal usiłuje robić to, co kocha wbrew przeciwnościom losu, ale niestety nie pociągnąłeś do końca spójnie tego pomysłu. Mam wrażenie, że doszło do demonizowania tramwajów ;), ale być może jest to nieobiektywny opis z perspektywy bohatera, który chce coś obarczyć winą za zmiany, jestem skłonna w takie podejście uwierzyć.

Scena w wieży zegarowej jest pełna opisów emocji i strachu, ale nie ma wskazówki z czego to przerażenie wynika. Koleje postaci zamierają w bezruchu, ale bez podania przyczyny opis nie robi wrażenia. Dopiero po rozmowie z Luisem zaczyna to mieć sens, ale już jest za późno na poczucie grozy.

Pomysł na pokonanie pożeraczy za pomocą rytmu nawet mi się spodobał, choć trzeba by go nieco dokładniej przemyśleć, bo informacja o wysysaniu czasu trochę namieszała. Historia o maszerowaniu trochę mało wiarygodna, ale przecież takie opowieści właśnie obrastają przez lata w niestworzone rzeczy, więc i tutaj mogło mieć to miejsce. Wyjaśnienie całej historii w rozmowie w uczniami wyszło nieco pretekstowo, zwłaszcza że oni nie uwierzyli, a zegarmistrz szybko się poddał i zdecydował działać sam. Najsłabszym elementem niestety jest zakończenie, wyszło trochę zbyt efekciarsko i jeszcze bardziej gmatwa logikę działania pożeraczy. Powiedziałabym, że to bardziej przygodówka niż horror i ogólnie to mi się podobało, ale zabrakło dopracowania tego pomysłu.

Nie działa to pewne, bo nie tyka.

Niby wszystko się zgadza, ale trochę mnie to zaawansowane wnioskowanie rozbawiło ;)

Uczucie, które ogarnęło moje ciało, zmroziło mnie.

Niezbyt zgrabnie to wyszło stylistycznie. 

Dziękuję za podsumowanie. Szczere i dlatego wartościowe. Dziękuję.

Wieczne pozdrowienia.

Powiem Ci, że zaciekawiasz od początku. Być może dlatego, że mam wielki sentyment do tegoż zawodu. 

"Mają bardzo stary, całkowicie mechaniczny zegar z kukułką, tylko w miejscu sztucznego ptaka przymocowano małą zgrabnie rzeźbioną klepsydrę".

→ Zegar z kukułką… Pamiętam jak byłem u pewnego zegarmistrza, a dzieciaki cieszyły się jak owy zegarmistrz włączał wyskakującą kukułkę z zegara :) 

Akcja rozgrywa się powoli, ukazując ciężki fach naszego bohatera i stopniowo, choć dość delikatnie – przechodzimy do grozy, choć trochę pod tym względem mi jej brakowało. Ale sama postać – całkiem ciekawa. Pasowało do naszego zegarmistrza takie "starodawne podejście". Chociażby jak scena z uszkodzonym dzwoneczkiem – tutaj tym bardziej.

Stylowo – ogólnie nie miałem jakiś wielkich problemów, aby gnać przez tekst. Bywały wyjątki jak:

"Poruszałem się w takt mijających sekund, przedzierając się przez dziwna czarną mgłę".

-> dziwną 

"Kolejne wyjeżdżał z bocznych uliczek, rozstawiając się dookoła".

-> wyjeżdżały

Koniec końców – tekst jak dla mnie może z lekka przydługi. A może raczej… akcji trochę za mało jak na taką ilość znaków, choć – jak wyżej :) 

Wielkie dzięki za udział w konkursie!

Bardzo fajny pomysł na zagrożenie, sposób na trzymanie zagrożenia w ryzach (kojarzył mi się z tym, co napisał Sanderson w “Rytmatyście”).

IMO, wszystko za wolno się rozkręca – wiele znaków poświęcasz spodziewanym stu zegarkom, tramwajom… A potem okazuje się, że te rzeczy nie miały większego znaczenia. A i środek z zakończeniem sprawiają wrażenie pośpiesznych.

Hmmm. W Łodzi tramwaje podmiejskie upadają jedna linia po drugiej. Ciekawe, czy to dobrze dla zegarów.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka