- Opowiadanie: Wieczny - Zegarmistrz światła

Zegarmistrz światła

66. Piotr to zmę­czo­ny ży­ciem ze­gar­mistrz. Nie ma ro­dzi­ny, ani kogoś kto byłby mu bli­ski, ani kogoś komu mógł­by prze­ka­zać swoją wie­dzę. A jak wia­do­mo w tych no­wo­cze­snych cza­sach, zawód ze­gar­mi­strza to zawód, któ­re­go wy­bi­ła ostat­nia go­dzi­na.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Zegarmistrz światła

 

Zja­wił się w moim warsz­ta­cie zaraz po otwar­ciu. W ręku trzy­mał ze­ga­rek do na­pra­wy. Chło­pak wy­glą­dał na mło­de­go, ale w jego oczach do­strze­głem, że ma smy­kał­kę do in­te­re­sów. Szyb­ko prze­ka­zał, o co mu cho­dzi, zo­sta­wił sprzęt i pra­wie wy­biegł, tłu­ma­cząc, że nie ma czasu i spie­szy się na spo­tka­nie. Nie za­brał nawet po­kwi­to­wa­nia.

Ze­ga­rek na pierw­szy rzut oka wy­glą­da zwy­czaj­nie. Nie dzia­ła to pewne, bo nie tyka. Tan­det­na obu­do­wa wy­ko­na­na z twar­de­go pla­sti­ku, nie­zbyt ładna, ale to może być duże zle­ce­nie, pierw­sze takie od lat, więc nie na­rze­kam. Po­wie­dział, że jeśli go na­pra­wię, to przy­śle ta­kich ponad sto. Jest cięż­ko, zle­ceń coraz mniej, a to by było coś. Wszy­scy uży­wa­ją teraz tych chiń­skich ta­śmo­wych śmie­ci, a nie praw­dzi­wych z me­cha­nicz­nym ser­cem. Chyba już nikt prócz szla­chet­ne­go cechu ze­gar­mi­strzów nie ma sza­cun­ku do tego sprzę­tu. Jak tak dalej bę­dzie, źle się to skoń­czy.

Od­krę­ci­łem kilka zmyśl­nie ukry­tych śru­bek i otwo­rzy­łem obu­do­wę. Nie spo­dzie­wa­łem się cudów, ale wnę­trze nawet mnie za­sko­czy­ło. Był to praw­dzi­wy me­cha­nizm, zło­żo­ny z cie­ka­wie po­łą­czo­nych ze sobą try­bi­ków. Na­pra­wa ta­kie­go cuda, sta­ran­ne roz­mon­to­wa­nie w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści, de­li­kat­nie kółko po kółku, śrub­ka po śrub­ce, nie jest łatwa.

Po­wo­li od­sła­niam ta­jem­ni­cę ukry­tą we­wnątrz w tym skom­pli­ko­wa­nym me­cha­ni­zmie. W końcu znaj­du­ję uster­kę, już widzę, gdzie jest pro­blem. Usu­wam ją i wpra­wiam me­cha­nizm w ruch, aby za­czął bić w mia­ro­wym tem­pie, równo, bez opóź­nień, jak ludz­kie serce pod­czas snu. Nie­ru­cho­me kółka po­skła­da­ne z pre­cy­zją, z mi­ło­ścią, z pasją, za­czy­na­ją się po­ru­szać. Wszyst­ko za­czy­na żyć. Jest w tym pięk­no, któ­re­go lu­dzie nie do­strze­ga­ją. Dla więk­szo­ści to tylko na­rzę­dzie, by nie spóź­nić się na spo­tka­nie, aby zdą­żyć, mały wy­znacz­nik ich za­bie­ga­ne­go sensu życia.

Na­pra­wa oka­za­ła się pro­sta. Tro­chę na­dziei w tych cięż­kich cza­sach choć przez chwi­lę. Jeśli do­sta­nę to zle­ce­nie, w mie­siąc za­ro­bię tyle, ile za­zwy­czaj wy­cią­gam w pół roku. Pew­nie jakaś sieć skle­pów za­mó­wi­ła ze­gar­ki na por­ta­lu gdzieś w Chi­nach i wszyst­kie, zanim prze­pły­nę­ły ocean prze­sta­ły dzia­łać. Wada fa­brycz­na se­ryj­nej pro­duk­cji. Ja teraz za­ro­bię, ale kie­dyś każ­de­go, kto przy­niósł­by mi takie zle­ce­nie, wy­wa­lił­bym z warsz­ta­tu bez skru­pu­łów. Cięż­kie czasy na­sta­ły, nie­ste­ty cięż­kie.

Jesz­cze nie tak dawno w moim warsz­ta­cie był cią­gle ruch. Sznu­rek od dzwon­ka za­wie­szo­ne­go w drzwiach ury­wał się przy­naj­mniej raz w mie­sią­cu. Wszy­scy mi ra­dzi­li, bym wy­mie­nił stary dzwo­nek na elek­tro­nicz­ny, za­si­la­ny ba­te­rią z czuj­ni­kiem ruchu. Nie słu­cha­łem. Jaki to prze­cież jest sens wy­rzu­cać dobry dzwo­nek? Co z tego, że sznu­rek się urywa? Wy­star­czy go wy­mie­nić na nowy, bo w końcu ile czasu i wy­sił­ku na to po­trze­ba? Co in­ne­go ze­ga­rek. Do na­pra­wy za­wsze po­trzeb­ny jest czas i cier­pli­wość, no i oczy­wi­ście spo­kój. Kie­dyś mia­łem spo­kój. Nie w ciągu dnia, gdy przy­cho­dzi­li klien­ci, wtedy nie na­pra­wia­łem. Wtedy za­wsze był czas na roz­mo­wę i wie­ści z mia­stecz­ka. Klien­ci przy­cho­dzi­li cza­sa­mi wy­mie­nić bran­so­le­tę, mimo że stara była jesz­cze dobra lub zro­bić zwy­kły prze­gląd i przy oka­zji po­ga­dać, przy­wi­tać się, po­na­rze­kać na są­sia­da. To mi­nę­ło.

Dobre czasy dla warsz­ta­tu skoń­czy­ły się wraz z po­wsta­niem linii tram­wa­jo­wej do­kład­nie na ulicy, przy któ­rej miesz­kam. Pod­pi­sa­łem zgodę, bo obie­cy­wa­li, że bę­dzie wię­cej klien­tów, że niby przy­ja­dą z in­nych miast. Obie­cy­wa­li, że ła­twiej do ra­tu­sza bę­dzie do­je­chać. Wszyst­ko się spraw­dzi­ło, ale na po­ga­du­chy nie przy­cho­dził już nikt. No bo jak tu roz­ma­wiać, gdy ten sta­lo­wy po­twór trzę­sie całą oko­li­cą. Go­dzi­ny przyj­mo­wa­nia zle­ceń też mu­sia­łem skró­cić i to było chyba naj­gor­sze. Przez ten hałas tak rano, jak i po po­łu­dniu wszyst­ko trwa­ło dłu­żej. Na po­cząt­ku tram­wa­je jeź­dzi­ły kilka razy dzien­nie, co było do wy­trzy­ma­nia. Gdy taki się zbli­żał, czu­łem go już z ki­lo­me­tra. Nie po­zo­sta­wa­ło nic jak odło­żyć na­rzę­dzia i cze­kać. Wy­mia­na koła za­ma­cho­we­go w me­cha­ni­zmie, tak jak praca chi­rur­ga, wy­ma­ga nie­zwy­kłej pre­cy­zji i do­kład­no­ści, o któ­rej mo­głem za­po­mnieć, gdy nad­jeż­dżał tram­waj. Potem za­czę­ły kur­so­wać czę­ściej.

Przez pięt­na­ście lat się przy­zwy­cza­iłem. Tak jak pre­cy­zyj­ny jest me­cha­nizm ze­gar­ka, tak i ja pre­cy­zyj­nie wie­dzia­łem, kiedy przy­je­dzie na­stęp­ny tram­waj. Wszyst­ko dzia­ło się u mnie pre­cy­zyj­nie, nawet do to­a­le­ty sze­dłem, gdy trzę­sło warsz­ta­tem. Każda chwi­la ciszy była rów­nie cenna jak za­pła­ta za pracę.

Klien­tów było coraz mniej, więc i trud­niej było utrzy­mać warsz­tat. Długi rosły, a o za­mknię­ciu in­te­re­su nie było mowy. Udało mi się za­ła­twić do­ta­cje z mia­sta na przy­ję­cie cze­lad­ni­ków i umowę na kon­ser­wa­cje. Zawód ze­gar­mi­strza mimo wszyst­ko był po­trzeb­ny, a każdy wło­darz mia­sta dbał, aby choć jed­ne­go utrzy­mać w swoim mie­ście. No bo kto miał do­glą­dać tych wszyst­kich za­byt­ko­wych me­cha­ni­zmów w ra­tu­szach i wie­żach ze­ga­ro­wych? Cze­lad­ni­ków mam dwoję, chło­pa­ka i dziew­czy­nę. Nie pla­nu­ją zo­stać w za­wo­dzie, ale mimo wszyst­ko mają pasję i to coś, co wy­róż­nia ze­gar­mi­strza, czyli cier­pli­wość. Cier­pli­wie wy­słu­chu­ją moich wy­kła­dów a ja, jak to pa­sjo­nat o ze­gar­kach mogę na­wi­jać go­dzi­na­mi. Z cza­sem po­lu­bi­łem te dzie­cia­ki.

Wy­czu­łem czter­nast­kę, zanim nad­je­cha­ła. Zna­czy, że czas już koń­czyć. Jesz­cze spa­cer do ra­tu­sza na co­dzien­ną kon­ser­wa­cję i od­pocz­nę. Aku­rat tę część dnia lubię naj­bar­dziej. W końcu mogę wyjść do ludzi, choć kilka zdań za­mie­nić ze zna­jo­mą gębą, no bo o roz­mo­wie w warsz­ta­cie nie ma prze­cież mowy. Zna­jo­mych wi­du­je oczy­wi­ście coraz rza­dziej, a spo­tka­nia czę­sto prze­no­szą się na cmen­tarz. Taka kolej rze­czy.

Po­sprzą­ta­łem stół, ukła­da­jąc wszyst­ko skru­pu­lat­nie w szu­fla­dzie i ru­szy­łem do ra­tu­sza. Otwo­rzy­łem drzwi warsz­ta­tu, a ich skrzy­pie­nie roz­nio­sło się po oko­li­cy. Jesz­cze nie zro­bi­łem kroku, gdy do moich uszu do­le­cia­ło wo­ła­nie.

– Mi­strzu, mi­strzu! Nie za­my­kaj.

Wi­dzia­łem, jak Mat wy­bie­ga z za­ple­cza, pra­wie się po­ty­ka­jąc, ale to, jak mnie na­zy­wał, za­wsze po­pra­wia­ło mi humor.

– Mi­strzu, ja jesz­cze pra­cu­ję! Niech Mistrz nie za­my­ka!

– Sły­szę, sły­szę, nie mu­sisz krzy­czeć. Do­brze, ale za­mknij za mną i cze­kaj na mój po­wrót. Na­krę­ci­łeś ze­ga­ry?

– Oczy­wi­ście, Mi­strzu. Uczy­łeś nas, że to naj­waż­niej­sza spra­wa w całej na­szej pracy tutaj i że jak choć raz za­po­mni­my, to nie mamy już po co wra­cać. – Wy­re­cy­to­wał te słowa jak pa­cierz.

Wie­dzia­łem, że na­krę­cił, bo to so­li­dy chło­pak, ale nie szko­dzi­ło za­py­tać.

– Bywaj, chłop­cze.

Za­trza­sną­łem drzwi i skie­ro­wa­łem się w kie­run­ku ra­tu­sza. Droga pro­wa­dzi­ła wzdłuż torów, które we­dług wło­da­rzy mia­sta były naj­więk­szym do­bro­dziej­stwem od cza­sów wy­na­le­zie­nia te­le­fo­nu. Oczy­wi­ście ak­tu­al­nie te­le­fo­ny wy­prze­dzi­ły nawet takie cudo tech­ni­ki jak tram­waj, a w mie­ście chyba tylko ja nie mia­łem smart­fo­na.

Ru­szy­łem ulicą w stałą trasę. Naj­pierw do Wi­śniew­skie­go przy­po­mnieć mu, aby na­krę­cił zegar. Z nim tro­chę po­ga­dam, a potem zaj­rzę do Ko­wal­skich, któ­rzy pew­nie znowu mnie zru­ga­ją, że ich nękam. Mają bar­dzo stary, cał­ko­wi­cie me­cha­nicz­ny zegar z ku­kuł­ką, tylko w miej­scu sztucz­ne­go ptaka przy­mo­co­wa­no małą zgrab­nie rzeź­bio­ną klep­sy­drę. To bar­dzo cie­ka­wy eg­zem­plarz. Od kiedy za­czą­łem ich co­dzien­nie od­wie­dzać, na­zy­wa­li mnie dzi­wa­kiem i nie wpusz­cza­ją do domu. Potem za­pu­kam do sta­rej pani Ma­jew­skiej, która za­pro­si mnie na her­ba­tę i w końcu dojdę do Ra­tu­sza, gdzie czeka mnie wspi­nacz­ka na piąte pię­tro i naj­więk­szy skarb tego mia­sta. Choć chyba tylko ja tak uwa­żam.

Wieża ze­ga­ro­wa Ra­tu­sza gó­ru­je nad mia­stecz­kiem. Do­strze­gam ją już z da­le­ka. Uto­pio­na w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wy­glą­da jak ma­je­sta­tycz­na dama lub dumny straż­nik pil­nu­ją­cy w mie­ście po­rząd­ku. Przy­sta­ję na chwi­lę, wpa­tru­jąc się w po­ły­sku­ją­ce wska­zów­ki. Cze­kam na znak życia, na równy mi­nu­to­wy od­dech. Ner­wo­wo od­li­czam se­kun­dy.

– Nie żyje! – stwier­dzam, gdy do­cie­ram z li­cze­niem do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu.

Nie byłem przy­go­to­wa­ny na taki obrót spra­wy. Przez chwi­lę stoję bez ruchu i planu dzia­ła­nia. W końcu pusz­czam się bie­giem przed sie­bie.

Do ra­tu­sza do­cie­ram, gdy tar­cza słoń­ca chowa się już za bu­dyn­ka­mi. Od razu robi się chłod­niej. Kie­ru­je się w stro­nę bocz­ne­go wej­ścia. Tylko tam­tę­dy można się do­stać do wieży ze­ga­ro­wej nie­po­strze­że­nie. Od czasu kłót­ni z por­tie­rem uni­kam głów­ne­go holu. Z bocz­nej kie­sze­ni wy­cią­gam pęk klu­czy, wy­bie­ram naj­więk­szy zdo­bio­ny w licz­ne or­na­men­ty. Prze­krę­cam zamek, a szczęk me­cha­ni­zmu nie­sie się echem po placu. Dawno już zgło­si­łem wła­dzom, aby ktoś zer­k­nął do niego lub choć na­sma­ro­wał. Oba­wiam się, że kie­dyś nie za­dzia­ła, a wtedy bę­dzie już za późno. Na górę pro­wa­dzą kręte me­ta­lo­we scho­dy. Do windy nie­ste­ty trze­ba wejść od por­tier­ni, którą sta­ram się omi­jać. Po całym dniu sie­dze­nia w warsz­ta­cie tro­chę ruchu to zba­wie­nie dla mo­je­go zdro­wia więc nie na­rze­kam. 

Kiedy drzwi za­mknę­ły się za mną, zro­bi­ło się ciem­no. Lampa, która zwy­kle za­świe­ca się od razu po moim wej­ściu, tym razem nie za­dzia­ła­ła. Pod no­ga­mi za­zgrzy­ta­ło szkło, co za­su­ge­ro­wa­ło mi, że jest roz­bi­ta. Spraw­dzi­łem kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu la­tar­ki, lecz jej tam nie zna­la­złem. Zły na sie­bie ru­szy­łem w stro­nę miej­sca, w któ­rym po­win­ny znaj­do­wać się scho­dy. La­tar­ka, którą za­wsze no­si­łem przy sobie, spo­czy­wa pew­nie na dnie kie­sze­ni in­ne­go płasz­cza.

– Aaaa! – krzyk­ną­łem, gdy szkło prze­bi­ło po­de­szwę buta. – Kurwa!

Za­ci­sną­łem zęby i po­sze­dłem dalej, po­wo­li sta­wia­jąc kroki. Sta­ra­łem się nie od­ry­wać stóp od ziemi i w ten spo­sób roz­gar­niać po­tłu­czo­ne szkło na boki. W końcu do­tar­łem do scho­dów.

Po­ko­na­łem kilka stop­ni i się za­trzy­ma­łem. Uczu­cie, które ogar­nę­ło moje ciało, zmro­zi­ło mnie. Sta­łem bez ruchu, a myśli pró­bo­wa­ły po­ukła­dać się w plan dzia­ła­nia. To, czego wła­śnie do­świad­cza­łem, było uczu­ciem, o któ­rym uczy­łem się dawno temu od swo­je­go mi­strza. Nie­zno­śne zimno roz­prze­strze­nia­ło się po­wo­li po każ­dej ko­mór­ce ciała. To uczu­cie pa­ra­li­żo­wa­ło, nie po­tra­fi­łem zro­bić kroku. Po chwi­li prze­szło a po­ja­wi­ło się mro­wie­nie. Zu­peł­nie jak wtedy gdy krew na chwi­lę od­pły­wa z przy­gnie­cio­nej zbyt długo koń­czy­ny. Mro­wie­nie było nie­zno­śne, prze­cho­dzi­ło fa­la­mi w lek­kie ści­ska­nie, jakby od środ­ka, a brak moż­li­wo­ści ruchu wy­wo­ły­wał pa­ni­kę. Udało mi się opa­no­wać. Gdzieś głę­bo­ko w za­ka­mar­kach pa­mię­ci pod wspo­mnie­nia­mi zna­la­złem dawne wska­zów­ki jak po­stę­po­wać w ta­kiej sy­tu­acji. Cze­ka­łem. To, co mnie spa­ra­li­żo­wa­ło, cza­iło się w mroku gdzieś za mną.

Gdy pa­ra­liż minął, ru­szy­łem scho­da­mi w górę, nie oglą­da­jąc się. W gło­wie po­ja­wi­ły się ob­ra­zy sprzed lat, po­wo­li wra­ca­ły dawne wspo­mnie­nia. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek.

Chyba cho­dzi?

Przy­ło­ży­łem nad­gar­stek do ucha, na­słu­chu­jąc cy­ka­nia. Ze­ga­rek dzia­łał bez za­rzu­tu. Się­gną­łem do kie­sze­ni, gdzie spo­czy­wał drugi. Ten też cho­dził. Wdra­pa­łem się już pra­wie na samą górę. Świa­tła na wyż­szych pię­trach były spraw­ne i do­sko­na­le oświe­tla­ły mi drogę. Ostat­nie stop­nie prze­sko­czy­łem, pra­wie ich nie do­ty­ka­jąc. Nie sły­sząc ty­ka­nia, przy­spie­szy­łem jesz­cze bar­dziej i pra­wie zde­rzy­łem się z mło­dym męż­czy­zna, który zmie­rzał do­kład­nie w prze­ciw­nym kie­run­ku.

– Hola, hola! Co pan tu robi? – za­py­tał je­go­mość.

– Mógł­bym spy­tać o to samo – rzu­ci­łem w biegu i skie­ro­wa­łem się dalej w stro­nę po­miesz­cze­nia ze­ga­ro­we­go.

Obraz tego, co za­sta­łem, zmro­ził mnie chyba jesz­cze bar­dziej. Otwo­rzy­łem sze­rzej oczy i z wy­ra­zem nie­do­wie­rza­nia na twa­rzy upa­dłem na ko­la­na.

– Co wy­ście uczy­ni­li?! – Tylko tyle udało mi się wy­du­sić z krta­ni, zanim mnie za­tka­ło.

Przez chwi­le nie mo­głem zła­pać od­de­chu, a oczy za­szły mgłą. Przy­mkną­łem po­wie­ki, pró­bu­jąc się opa­no­wać. Udało się. Dawne przy­zwy­cza­je­nia dały o sobie znać. Wy­rów­na­łem od­dech i opa­no­wa­łem emo­cje.

Usły­sza­łem krót­ki urwa­ny krzyk do­bie­ga­ją­cy gdzieś z głębi po­miesz­cze­nia. Je­go­mość, któ­re­go mi­ną­łem przy scho­dach, wró­cił, lecz gdy tylko po­ja­wił się w za­się­gu wzro­ku, za­marł bez ruchu. Na jego twa­rzy ry­so­wa­ła się pa­ni­ka. Widać było, że wal­czy, że pró­bu­je coś zro­bić, ale nie po­tra­fił się ru­szyć. Roz­glą­dał się ner­wo­wo, po­ru­sza­jąc tylko ocza­mi, a potem za­czął się kur­czyć. Naj­pierw zbladł. Na całym ciele po­ja­wi­ły się na­czy­nia krwio­no­śne. Skóra za­czę­ła się na­cią­gać i ob­kur­czać, a potem pękła, od­sła­nia­jąc mię­śnie. Coś prze­nik­nę­ło przez jego ciało, a gdy po­ja­wi­ło się z przo­du po je­go­mo­ściu po­zo­sta­ła tylko kupka kości.

Nie cze­ka­łem, aż to coś mnie za­uwa­ży. Skie­ro­wa­łem się do dru­gie­go wyj­ścia pro­wa­dzą­ce­go pro­sto do windy. Cze­ka­ła pusta jakby wie­dzia­ła, że nad­cho­dzę. Wsze­dłem do środ­ka i wci­sną­łem przy­cisk na par­ter. Drzwi za­mknę­ły się, za­głu­sza­jąc krzy­ki po­zo­sta­łych pra­cow­ni­ków. Dla nich nie było już ra­tun­ku. Z kie­sze­ni wy­grze­ba­łem te­le­fon. Uru­cho­mi­łem ekran i włą­czy­łem kon­tak­ty. Po­wo­li prze­wi­ja­łem od po­cząt­ku al­fa­be­tu.

– Jak to było do cho­le­ry?!

Nie po­tra­fi­łem się sku­pić, a przed ocza­mi dalej ma­ja­czył mi widok z wieży ze­ga­ro­wej. Ster­ta śre­dnio­wiecz­nych me­cha­ni­zmów le­żą­ca bez­ład­nie po­roz­rzu­ca­na po pod­ło­dze. Wszę­dzie pełno kabli i elek­tro­ni­ki a serce ze­ga­ra przy­bi­te gwoź­dziem do drew­nia­nej ścia­ny. Ma­ka­brycz­ny widok.

Drżą­cym pal­cem prze­wi­ja­łem ko­lej­ne na­zwi­ska. Nie­któ­re dawno za­po­mnia­ne, nie­któ­re do­brze znane, ale dużo nie­ste­ty do wy­ka­so­wa­nia. W końcu zna­la­złem. Wy­bra­łem po­zy­cje z na­pi­sem KO­NIEC i wci­sną­łem zie­lo­ną słu­chaw­kę.

 

– Szcze­rze to nie wie­rzy­łem, że to ty dzwo­nisz Pio­truś.

– A ja pra­wie o tobie za­po­mnia­łem.

Luis uśmiech­nął się lekko, sły­sząc te słowa.

– Je­steś pe­wien? – za­py­tał znie­nac­ka.

– Tego uczu­cia nie da się z ni­czym po­my­lić, uwierz mi. Oni wró­ci­li, ro­zu­miesz? Wró­ci­li! Te czer­wo­ne śle­pia wwier­ca­ją­ce się w duszę, ten niemy ryk pa­ra­li­żu­ją­cy myśli. Ja to czu­łem! To było kilka go­dzin temu. Jesz­cze się cały trzę­sę, a w nocy nie zmru­ży­łem oka z ner­wów.

– Za­wia­do­mi­łeś jesz­cze kogo?

– Nie jesz­cze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo za­wia­da­miać. Mi­nę­ły lata od ostat­nie­go ataku, a już mój mistrz miał wąt­pli­wo­ści, czy to w ogóle wszyst­ko praw­da? Kilka razy pod­słu­cha­łem jego roz­mo­wy. Zresz­tą sam wiesz, prze­cież roz­ma­wia­li­śmy o tym wiele razy.

– Jeśli do­brze pa­mię­tam, to osta­nia nasza kłót­nia skoń­czy­ła się wspól­nym po­sta­no­wie­niem. Pa­mię­tasz?

– A co mo­gli­śmy po­cząć jak tylko robić swoje? Ty przy­naj­mniej masz ucznia, a mój od­szedł, gdy tylko wy­zna­łem mu praw­dę. Zresz­tą wtedy sam nie wie­rzy­łem, ale oni ist­nie­ją i wró­ci­li. Wi­dzia­łem na wła­sne oczy, te czer­wo­ne śle­pia. Zmora bez kształ­tu, czar­na jak noc i go­re­ją­ca wo­ko­ło pło­mie­nia­mi, które wy­glą­da­ły, jakby skła­da­ły się z samej pust­ki, z ot­chła­ni, z któ­rej to pa­skudz­two wy­peł­zło.

– Ist­nie­ją, a jed­nak ist­nie­ją. – Luis wy­glą­dał pra­wie na za­chwy­co­ne­go.

– Ist­nie­ją a jakże i wsy­sa­ją życie z każ­de­go, kto nie bę­dzie chro­nio­ny. Nigdy nie za­po­mnę tej pa­skud­nej gęby. Niby wi­dzia­łem szki­ce, ale na żywo… Całe życie tego bied­ne­go pra­cow­ni­ka we­ssał w mgnie­niu oka. Tylko kości po nim zo­sta­ły. Wszyst­ko zżarł, za­sy­sa­jąc do tej swo­jej czar­nej bez­kształt­nej pasz­czy. Rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ła jak czar­na dziu­ra. Luis! Mu­si­my coś zro­bić!

– Wiem prze­cież. Nie mu­sisz krzy­czeć.

– Prze­pra­szam. Po pro­stu nie mogę jesz­cze w to uwie­rzyć.

– Ja zbio­rę kogo się da, a ty Pio­truś po­sta­raj się jak naj­le­piej za­bez­pie­czyć mia­sto. W dzień nie za­ata­ku­ją. Mamy czas do wie­czo­ra.

Przy­tak­ną­łem, a Luis wy­biegł, jakby go go­ni­ło stado wil­ków.

Ro­zej­rza­łem się. Ota­cza­li mnie zwy­kli lu­dzie. Ni­cze­go nie­świa­do­mi, po­pi­ja­li kawę. Więk­szość pew­nie nie do­ży­je po­ran­ka.

 

Wpa­ro­wa­łem do warsz­ta­tu i za­trza­sną­łem za sobą drzwi, za­my­ka­jąc je na wszyst­kie zamki. Jakby to coś dało. Wpa­dłem na za­ple­cze z krzy­kiem na ustach.

– Szyb­ko za mną!

Mło­dzi ucznio­wie jak zwy­kle po­słu­cha­li i bez sprze­ci­wu po­dą­ży­li za mną.

Kiedy zja­wi­li­śmy się w pra­cow­ni, wszech­obec­ne ze­ga­ry wska­zy­wa­ły go­dzi­nę dwu­na­stą. Nie­zbyt wiele czasu po­zo­sta­ło na przy­go­to­wa­nia.

– Szyb­ko prze­sta­wiaj­cie wszyst­kie ze­ga­ry z pra­wej ścia­ny na go­dzi­nę szó­stą a te z lewej na siód­mą.

– Jak to?

– Nie za­da­waj­cie pytań, tylko prze­sta­wiaj­cie te ze­ga­ry!

Mój wy­buch tro­chę ich otu­ma­nił, więc ru­szy­łem czym prę­dzej do tych po lewej, a wi­dząc to, ucznio­wie po­szli w moje ślady. Gdy ostat­ni z ze­ga­rów zmie­nił go­dzi­nę, w głębi po­ko­ju coś trza­snę­ło. Za biur­kiem, w któ­rym co­dzien­nie pra­co­wa­łem, naj­pierw prze­su­nął się regał, a na­stęp­nie sama ścia­na, otwie­ra­jąc ukry­te przej­ście do piw­ni­cy.

– Chodź­cie za mną! – oznaj­mi­łem i wbie­głem w ciem­ny ko­ry­tarz.

Po­ma­ca­łem ścia­nę po pra­wej i zna­la­złem włącz­nik świa­tła. W ko­ry­ta­rzu zro­bi­ło się jasno. Po kilku kro­kach ko­ry­tarz się skoń­czył, a jego miej­sce za­ję­ły kręte scho­dy pro­wa­dzą­ce w dół do piw­ni­cy.

– Chodź­cie pręd­ko – po­na­gla­łem uczniów, scho­dząc w dół. – Tędy.

Po mi­nach moich pod­opiecz­nych wy­czy­ta­łem, że są za­sko­cze­ni, ale nie pro­te­sto­wa­li i po­dą­ży­li za mną w dół.

– Sia­daj­cie – wska­za­łem mło­dym sze­ro­ką ka­na­pę.

Gdy usie­dli, w górę po­szy­bo­wa­ło tro­chę kurzu.

– Dawno tu nie byłem – wy­tłu­ma­czy­łem się.

Wi­dzia­łem, że roz­glą­da­ją się do­oko­ła, oglą­da­jąc oto­cze­nie z sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. Nie dzi­wię się, bo sala bar­dziej przy­po­mi­na­ła zbro­jow­nię niż ukry­ty warsz­tat ze­gar­mi­strza. Nie za­bra­kło tu nawet ma­łe­go ringu, na któ­rym co nie­dzie­lę do­sta­wa­łem lanie od swo­je­go mi­strza.

– Skup­cie się i słu­chaj­cie, bo nie będę się po­wta­rzał.

Po­ki­wa­li tylko gło­wa­mi.

– Nie mam do kogo się zwró­cić o pomoc, a sy­tu­acja jest nie­cie­ka­wa. Naj­waż­niej­sze co mu­si­cie wie­dzieć to fakt, że po za­cho­dzie słoń­ca wszy­scy mo­że­my zgi­nąć.

– Co! Jak to!? – za­py­ta­li jed­no­cze­śnie.

– Wiem, jak to brzmi, ale taka jest praw­da. Słu­chaj­cie! Je­stem ze­gar­mi­strzem, a cech ze­gar­mi­strzów to stare sto­wa­rzy­sze­nie za­ło­żo­ne dawno temu przez mi­strza Gil­ber­ta.

Na ich twa­rzach do­strze­głem gry­mas nie­do­wie­rza­nia, ale kon­ty­nu­owa­łem.

– Z hi­sto­rii wia­do­mo, że pierw­szy zegar skon­stru­owa­li mnisi, ale to gówno praw­da. Jesz­cze wcze­śniej przed nimi wy­na­lazł go mistrz Gil­bert, który był pierw­szym z na­sze­go cechu. Skon­stru­ował go w obro­nie prze­ciw­ko Po­że­ra­czom. Nikt tego nie pa­mię­ta, ale ta­jem­ni­ca ta była skrzęt­nie skry­wa­na przez setki lat. W daw­nych cza­sach czło­wiek otwo­rzył o jedne drzwi za dużo i świat na­wie­dzi­ła plaga Po­że­ra­czy. Nikt nie wie, skąd po­cho­dzi­ły, ale na pewno nie z na­sze­go świa­ta. De­mo­nicz­ne duchy bez twa­rzy uno­szą­ce się nad zie­mią za po­mo­cą nie­zna­nej siły po­że­ra­ją­ce wszyst­ko na swo­jej dro­dze. Ten demon z pie­kła rodem pa­ra­li­żu­je cię swoim nie­mym ry­kiem, a potem gdy nie mo­żesz się ru­szyć, prze­ni­ka przez twoje ciało, po­zo­sta­wia­jąc tylko kupkę kości. W kilka se­kund po pro­stu zni­kasz i prze­sta­jesz ist­nieć.

Całe armie pa­da­ły w walce z tymi stwo­ra­mi. Nie dało się ich zabić ani zła­pać aż do mo­men­tu, gdy na te stwo­ry ru­szył mistrz Gil­bert. Wtedy był zwy­kłym sier­żan­tem, ale jego dru­ży­na po­szła­by za nim w ogień. Nie była to dys­cy­pli­na, ale za­ufa­nie i gdy Gil­bert kazał im ma­sze­ro­wać na te de­mo­ny, to oni ma­sze­ro­wa­li i do sa­me­go końca nie wy­szli z szyku. To ich ura­to­wa­ło. Oka­za­ło się, że te plu­ga­we stwo­rze­nia zro­dzo­ne chyba z sa­me­go cha­osu tego świa­ta za­gu­bi­ły się przy rów­nym ryt­mie ma­sze­ru­ją­cych żoł­nie­rzy. Prze­ni­ka­ły ich ciała, nie ro­biąc im krzyw­dy i wtedy cała dru­ży­na za­ła­pa­ła i już nigdy nie prze­sta­ła ma­sze­ro­wać. Gil­bert tak zor­ga­ni­zo­wał swo­ich ludzi, że ma­sze­ro­wa­li na zmia­nę dzień i noc, dzień i noc. Nie. Nie po to, aby znisz­czyć te stwo­rze­nia. Tego się nie dało zro­bić. Po to, aby zna­leźć ochro­nę. Gil­bert pra­co­wał kilka mie­się­cy w sta­rej fa­bry­ce, oto­czo­nej ma­sze­ru­ją­cy­mi wciąż żoł­nie­rza­mi, aż wy­na­lazł.

Unio­słem do góry duży srebr­ny ze­ga­rek na dłu­gim łań­cusz­ku i za­trzy­ma­łem go na wy­so­ko­ści oczu swo­ich uczniów. Za­uwa­ży­łem za­cie­ka­wie­nie na ich twa­rzach.

– Mi­strzu, a co się stało z Po­że­ra­cza­mi? – za­py­tał chło­pak znie­nac­ka.

– Do­brze, że py­tasz. Przez lata szwen­da­ły się po świe­cie, na­pa­da­jąc na ludzi. Ten, kto nie miał przy sobie ty­ka­ją­ce­go cu­deń­ka, prze­pa­dał bez wie­ści. Lata stra­szy­ły i na­wie­dza­ły ludzi, aż w końcu się wy­cwa­ni­ły i za­czę­ły ata­ko­wać w pa­rach albo i więk­szych gru­pach. Wtedy jeden ze­ga­rek nie wy­star­czał. Nie po­tra­fi­ły zabić, ale gdy taka sfora uwzię­ła się na nie­szczę­śni­ka, po­zo­sta­wał po nim tylko cień czło­wie­ka. Wy­zu­ty z życia i uczuć z wszyst­kie­go, co dobre. Wła­śnie wtedy po­wstał cech ze­gar­mi­strzow­ski, który zro­bił z nimi po­rzą­dek. Wieże ze­ga­ro­we zbu­do­wa­ne w każ­dym mie­ście po­wo­li spy­cha­ły te stwo­ry w jedno miej­sce, aż w końcu ze­bra­ne razem, zo­sta­ły za­mknię­te i za­pie­czę­to­wa­ne na wiecz­ność. Tak my­śle­li­śmy, aż do dziś.

– Mamy ro­zu­mieć, że miej­scem, w któ­rym za­mknię­to te stwo­rze­nia, jest nasze mia­sto?

– Tak! W na­szym ra­tu­szu lata temu za­pie­czę­to­wa­no Po­że­ra­czy i póki serce ze­ga­ra na wieży biło, mo­gli­śmy spać spo­koj­nie, lecz prze­sta­ło i mu­si­my szy­ko­wać się do obro­ny.

– Mi­strzu cie­ka­wa ta hi­sto­ria, ale chcie­li­by­śmy wró­cić do pracy. Jeśli dzi­siaj nie skoń­czy­my, bę­dzie­my mu­sie­li przyjść jutro.

– Nie wie­rzy­cie mi!? No jasne, że nie wie­rzy­cie. Cho­ler­ne czasy! Lu­dzie teraz w nic nie wie­rzą. Dobra idź­cie już. Stra­ta czasu, cho­le­ra. Pa­mię­taj­cie tylko ze­gar­ków nie zdej­mo­wać, a bę­dzie­cie bez­piecz­ni i wy­no­ście się do domu chro­nić ro­dzi­ny.

Wy­szli, pa­trząc na mnie jak na wa­ria­ta, ale nie mam czasu ich dłu­żej prze­ko­ny­wać. Muszę dzia­łać.

W tej chwi­li zda­łem sobie spra­wę, że zo­sta­łem z tym sam bez po­mo­cy ko­go­kol­wiek. Cech może zbie­rze się do wie­czo­ra, ale każdy w pierw­szej ko­lej­no­ści za­bez­pie­czy zwoje mia­sto i uru­cho­mi zegar. Nie obej­dzie się bez prze­mo­cy, bo prze­cież tym idio­tom co roz­mon­to­wa­li me­cha­nizm, nie prze­tłu­ma­czą w kilka minut, że ludz­ko­ści grozi za­gła­da. Wy­krad­ną czę­ści i wła­mią się do wieży, aby po kry­jo­mu wszyst­ko zmon­to­wać.

Nie zwle­ka­jąc dłu­żej, wy­grze­ba­łem z szafy ple­cak i dwie torby i za­czą­łem na­py­chać je ty­ka­ją­cy­mi ze­gar­ka­mi. Je­dy­ne co mogę zro­bić w tej chwi­li to spró­bo­wać spo­wol­nić te be­stie. Ze­bra­łem chyba wszyst­kie ze­gar­ki z warsz­ta­tu i ru­szy­łem w stro­nę ra­tu­sza. Za­mie­rza­łem okrą­żyć wieżę w koło i za­mknąć te stwo­ry w ty­ka­ją­cym kręgu. Wszyst­kich nie za­trzy­mam, ale za­wsze. Obym tylko zdą­żył przed za­cho­dem. Przy­spie­szy­łem kroku.

 

Gdy skoń­czy­łem i wszyst­kie ze­gar­ki były na miej­scu, słoń­ce pra­wie za­cho­dzi­ło. Z placu przed ra­tu­szem gdzie wła­śnie do­bie­głem, pra­wie sły­sza­łem ich ty­ka­nie. Nie wiem, czy to głu­po­ta, czy od­wa­ga, ale po­sta­no­wi­łem wró­cić do wieży ze­ga­ro­wej i spró­bo­wać po­skła­dać serce me­cha­ni­zmu, które tyle lat trzy­ma­ło te po­two­ry w nie­wo­li. Skru­pu­lat­nie po kolei spraw­dza­łem wszyst­kie dwa­na­ście ze­gar­ków, które mia­łem przy sobie. To miało być gwa­ran­cją mojej nie­ty­kal­no­ści. Wy­bra­łem windę i ma­rud­ne­go woź­ne­go. Gdy tylko wsze­dłem do bu­dyn­ku, od razu mnie za­uwa­żył.

Skur­czy­byk chyba ma oczy do do­ko­ła głowy.

– Panie Pio­trze! Panie Pio­trze! Dzień dobry. Chyba już kon­dy­cja nie ta, co daw­niej. Jed­nak pana do­pa­dło to, co nie­unik­nio­ne, ale winda czeka. Tylko to po­zo­sta­je w pana wieku.

Prze­sze­dłem obok, rzu­ca­jąc mu spoj­rze­nie, od któ­re­go nagle za­milkł i nie ode­zwał się już, aż znik­ną­łem za drzwia­mi windy.

Wzią­łem głę­bo­ki od­dech i wci­sną­łem przy­cisk kie­ru­ją­cy na ostat­nie pię­tro. Gdy tylko uchy­li­ły się drzwi, skie­ro­wa­łem się w stro­nę po­miesz­cze­nia ze­ga­ro­we­go. Nie mu­sia­łem długo cze­kać.

Stwo­rze­nie, które po­ja­wi­ło się przede mną, przy­po­mi­na­ło czar­ne­go ducha. Nie­wy­raź­ny zarys kształ­tu nie dawał się zi­den­ty­fi­ko­wać, fa­lu­jąc wo­ko­ło jak go­re­ją­cy czar­ny ogień. Nie miało też twa­rzy, lecz po­szar­pa­ną bez­den­nie czar­ną cze­luść, z któ­rej spo­glą­da­ły dwa czer­wo­ne śle­pia ja­rzą­ce się zło­wro­go. Le­d­wie sły­szal­ny pisk znik­nął po chwi­li, a potem go po­czu­łem. Tym razem byłem przy­go­to­wa­ny. Kilka se­kund wy­star­czy­ło, bym się uwol­nił.

– I co, za­sko­czo­ny?! Śmier­dzie­lu jeden, nie masz nade mną wła­dzy! Ro­zu­miesz! – krzy­cza­łem, choć bar­dziej dla na­bra­nia od­wa­gi niż aby go na­stra­szyć.

Po­wo­li ru­szy­łem do przo­du i wtedy po­ja­wił się drugi. Nie mia­łem za­mia­ru od­pu­ścić, więc przy­spie­szy­łem. Uczu­cie pust­ki wró­ci­ło, ale i tym razem udało mi się opa­no­wać. Dwie czar­ne po­sta­cie ru­szy­ły w moim kie­run­ku, a ja po pro­stu prze­bie­głem przez sam śro­dek ich po­łą­czo­ne­go ciel­ska. Na chwi­lę czas jakby spo­wol­nił. Po­ru­sza­łem się w takt mi­ja­ją­cych se­kund, prze­dzie­ra­jąc się przez dziw­na czar­ną mgłę. W tej wła­śnie chwi­li zro­zu­mia­łem, że po­że­ra­cze nie zja­da­ją ludzi, lecz za­bie­ra­ją im czas, bez­li­to­śnie wy­sy­sa­jąc życie se­kun­da po se­kun­dzie. Czu­łem, jak­bym pły­nął pod prąd. W końcu wszyst­ko za­czę­ło przy­spie­szać i się uwol­ni­łem.

Uświa­do­mi­łem sobie, że z mo­je­go planu nic nie bę­dzie. Każdy atak po­że­ra­cza to po­wol­na droga przez czas. Nie dadzą mi ru­szyć tego me­cha­ni­zmu za żadne skar­by. Rzu­ci­łem się w stro­nę dra­bi­ny pro­wa­dzą­cej na dach. Na szczę­ście zjawy nie po­gna­ły za mną. Z tej wy­so­ko­ści mia­łem do­sko­na­łą po­zy­cję ob­ser­wa­cyj­ną. Nic wię­cej nie mo­głem już zro­bić, cała na­dzie­ja w cechu. Tylko co oni mogą wię­cej zdzia­łać, niż ja już pró­bo­wa­łem? Inne ze­ga­ry pew­nie już uru­cho­mio­ne więc po­że­ra­cze nie od­da­lą się zbyt­nio, ale do na­pra­wy tego tutaj trze­ba kilku go­dzin, a słoń­ce wła­śnie za­cho­dzi.

– To ko­niec.

Sy­gnał przy­cho­dzą­ce­go SMS-a wy­stra­szył mnie nie na żarty. Wy­szar­pa­łem te­le­fon z kie­sze­ni i szyb­ko od­pa­li­łem ekran. To był Luis. Na­pi­sał tylko jedno słowo:

Nad­cho­dzi­my.

Nie wiem, co to miało do­kład­nie ozna­czać, ale na­pa­wa­ło na­dzie­ją. Przy­naj­mniej je­dzie pomoc. Jakby na za­wo­ła­nie do­strze­głem nad­jeż­dża­ją­ce ze wszyst­kich stron sa­mo­cho­dy. Trą­bi­ły i mru­ga­ły świa­tła­mi, prze­ga­nia­jąc nie­świa­do­mych prze­chod­niów. Pierw­sze zmory po­ja­wi­ły się już na placu przed ra­tu­szem. W parę chwil uni­ce­stwi­ły kilku nie­szczę­śni­ków, po­zo­sta­wia­jąc ster­ty kości. Lu­dzie za­czę­li ucie­kać. Ni­czym czar­na mgła, zjawy wy­le­wa­ły się z wieży ze­ga­ro­wej i pły­nę­ły dalej, zaj­mu­jąc już więk­szą część placu. Lu­dzie krzy­cze­li i pró­bo­wa­li ucie­kać, lecz bez­sku­tecz­nie. Każdy z nich za­mie­rał bez ruchu, by po chwi­li po pro­stu prze­mi­nąć. Gdy czerń ob­ję­ła już pra­wie cały plac, po­ja­wi­ły się pierw­sze sa­mo­cho­dy. Ko­lej­ne wy­jeż­dżał z bocz­nych uli­czek, roz­sta­wia­jąc się do­oko­ła.

Co oni wy­pra­wia­ją? Zaraz bę­dzie po nich.

Nie­świa­do­mie wstrzy­ma­łem od­dech. Ostat­nia linia obro­ny ludz­ko­ści wła­śnie wy­sta­wi­ła się na obiad. Gdy za­bra­kło mi tchu, a płuca za­czę­ły do­ma­gać się po­wie­trza, czas znowu się za­trzy­mał. Uła­mek se­kun­dy trwał pra­wie całą wiecz­ność. Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­łem się, że jesz­cze jeden po­że­racz prze­nik­nął przez moje ciało i opadł w stro­nę placu. Gdy od­zy­ska­łem zmy­sły, usły­sza­łem cichą mu­zy­kę. Dud­ni­ła w uszach lek­kim basem, wy­stu­ku­jąc mia­ro­wy rytm. Do­pie­ro teraz do­strze­głem, że każdy sa­mo­chód ob­wie­szo­ny jest ze wszyst­kich stron róż­nej wiel­ko­ści gło­śni­ka­mi. I wtedy się za­czę­ło.

 Bum! Bum! Bum! – Usły­sza­łem dźwię­ki, który ude­rzy­ły z wszyst­kich stron, jed­no­cze­śnie zmia­ta­jąc pierw­szy rząd Po­że­ra­czy.

Bum! Bum! Bum! Bum! – Za­grzmia­ło jesz­cze gło­śniej. Na moich oczach ko­lej­ne zjawy zni­ka­ły ro­ze­rwa­ne na strzę­py.

Zła­pa­łem się za głowę. W uszach szu­mia­ło mi od do­no­śnych basów, a przez plecy prze­szedł dreszcz.

– Taak! Ta­aaak! – dar­łem się w po­wie­trze za­głu­szo­ny przez wy­ją­ce gło­śni­ki. Nie mo­głem uwie­rzyć w to co widzę.

W dole oglą­da­łem rzeź. Sa­mo­cho­dy po­wo­li ru­szy­ły, za­cie­śnia­jąc krąg, mia­ro­wy bit za­brzmiał jakby moc­niej. Z każ­dym ko­lej­nym ude­rze­niem dźwię­ku zni­ka­ły ko­lej­ne zjawy, roz­pa­da­jąc się, roz­ry­wa­jąc wręcz od re­gu­lar­nych basów.

Bum! Bum! Bum! Bum! Bum! ….. Bum!

Gdy mu­zy­ka uci­chła po po­że­ra­czach nie zo­stał ślad. Na śro­dek placu wy­szedł męż­czy­zna i pod­niósł rękę do ucha. W chłod­nym wie­czor­nym po­wie­trzu roz­brzmiał dźwięk te­le­fo­nu, mo­je­go te­le­fo­nu. To był Luis.

– To ko­niec – po­wie­dział, gdy ode­bra­łem, a ja upa­dłem na ko­la­na i roz­pła­ka­łem się jak dziec­ko.

Koniec

Komentarze

Ech, to nie bę­dzie miły ko­men­tarz. Niech jed­nak ab­so­lut­nie nie znie­chę­ca cię on do dal­sze­go szli­fo­wa­nia warsz­ta­tu – ab­so­lut­nie nie mam bo­wiem ta­kie­go za­mia­ru. Nie­mniej, i trze­ba to po­wie­dzieć wprost, nie jest do­brze.

 

Przy­kro mi, ale to bar­dzo słaby tekst. Już tytuł, bez krę­pa­cji zrzy­na­ją­cy z ty­tu­łu pio­sen­ki, nie wró­żył do­brze (co gor­sza, jak się oka­zu­je, nie ma on wiel­kie­go związ­ku z tek­stem), a potem było tylko go­rzej.

Po­czą­tek nie jest jesz­cze tra­gicz­ny. Jasne, stoi eks­po­zy­cją i to dość cięż­ko po­da­ną, ale dość jasno za­ry­so­wu­je bo­ha­te­ra, któ­re­go po­bud­ki mogę zro­zu­mieć. Przy oka­zji wrzu­ca tez do tek­stu cze­lad­ni­ka, któ­re­go je­dy­ną rolą jest być od­bior­cą eks­po­zy­cji, więc rów­nie do­brze można by go wy­ciąć. Ale niech tam.

A potem po­ja­wia się scena z wieżą ze­ga­ro­wą i wszyst­ko się sypie.

Sama scena jest nie tyle zła, co nie­zbyt zro­zu­mia­ła. Mo­głem się do­my­ślić, że na bo­ha­te­ra czyha ja­kieś za­gro­że­nie, ale szcze­rze mó­wiąc trud­no mi było pojąć, jakie. Kiedy zaś w końcu spra­wy się kla­ru­ją, bo coś po­że­ra pra­cow­ni­ka miej­skie­go, opis spra­wił, że mia­łem wra­że­nie, iż mam do czy­nie­nia z pa­ro­dią, nie hor­ro­rem.

A potem przy­cho­dzi czas na eks­po­zy­cję, i tu do­pie­ro się za­czy­na. Kiedy bo­ha­ter, sto­ją­cy na kra­wę­dzi ban­kruc­twa, oka­zu­je się mieć se­kret­ne leże pod warsz­ta­tem, dałem radę się nie śmiać. Kiedy oka­zu­je się, że ze­gar­mi­strzo­wie to tajne sto­wa­rzy­sze­nie, już nie wy­trzy­ma­łem. Po­czu­łem się jak­bym oglą­dał Wan­ted – Ści­ga­nych lub coś rów­nie ab­sur­dal­ne­go, minus wszyst­kie sceny akcji. A potem jesz­cze pod­krę­casz ab­surd. Już nawet po­mi­ja­jąc ja­kieś tam dro­bia­zgi w ro­dza­ju ana­chro­ni­zmów czy luź­ne­go po­dej­ścia do hi­sto­rii, nic tu nie trzy­ma się kupy. Ma­sze­ru­ją­cy wo­jow­ni­cy od­stra­sza­li de­mo­ny krad­ną­ce czas… bo rytm? To po co komu zegar, wy­star­czy bęben. Gdy­byś cho­ciaż po­prze­stał na tym, że to stwo­rze­nia cha­osu, które nie zno­szą po­rząd­ku – ale nie, one krad­ną/przy­spie­sza­ją czas, z czym rytm nie ma nic wspól­ne­go. No i to tajne sto­wa­rzy­sze­nie, które jest tajne bez żad­ne­go sensu, dzia­ła nie wia­do­mo jak i ogól­nie wzbu­dza je­dy­nie wzru­sze­nie ra­mion.

Jak już prze­brnie­my przez eks­po­zy­cję, mamy już z górki. Bo­ha­ter robi, to co robi, co nie wy­wie­ra żad­ne­go wi­docz­ne­go wpły­wu na tekst. W za­sa­dzie jest nar­ra­to­rem, ale cięż­ko go uznać za bo­ha­te­ra, bo nie ma wiel­kie­go wpły­wu na prze­bieg zda­rzeń – poza tym, że wzywa od­siecz. A już wspo­mnia­na od­siecz, która po­ko­nu­je mrocz­ne siły przy uży­ciu tech­no… To na pewno nie miał być pa­stisz?

Pod­su­mo­wu­jąc – lek­tu­ra mnie wy­mę­czy­ła. Fa­bu­łą nie­zbyt trzy­ma się kupy, a akcji nie ma tu dość dużo, by to ma­sko­wać. Na­strój jest na gra­ni­cy pa­sti­szu, więc o gro­zie nie może być mowy. Bo­ha­ter, z po­cząt­ku dość ludz­ki, szyb­ko oka­zu­je się być nie­istot­ny dla tej opo­wie­ści, a jego cha­rak­te­ry­sty­ka – po­zba­wio­na zna­cze­nia. A cały set­ting roz­ła­zi się w szwach.

No ale cóż, ćwicz, ko­lej­nym razem bę­dzie le­piej.

 

Dzię­ki wiel­kie za od­wie­dzi­ny.

Oj ko­men­tarz jak ko­men­tarz zły czy dobry każdy na wagę złota. Do­ce­niam.

Tak mało to strasz­ne, ale takie miało być z ele­men­tem lekko fan­ta­stycz­nym pi­sa­ne pod Wcie­le­nie.

Bo­ha­ter to znu­dzo­ny ży­ciem ze­gar­mistrz i przed­sta­wi­ciel pra­wie nie­ist­nie­ją­ce­go za­ko­nu strze­gą­ce­go ta­jem­ni­cy, w którą już sam prze­stał wie­rzyć. 

Nie widzę związ­ku upa­da­ją­ce­go warsz­ta­tu i za­tę­chłej kry­jów­ki pa­mię­ta­ją­cej lep­sze czasy.  To się trzy­ma kupy, choć nie kurz, który  pod­niósł się z ka­na­py w tym za­tę­chłym leżu.

Z tym cha­osem to tra­fi­łeś. Może słabo to za­ak­cen­to­wa­łem, ale stwo­rze­nia zro­dzo­ne z cha­osu nie­na­wi­dzą upo­rząd­ko­wa­nia w tym upo­rząd­ko­wa­nych dźwię­ków. Nie wy­obra­żam sobie, aby każdy cho­dził z wer­blem na szyi. Chyba lep­szy jed­nak ze­ga­rek. 

Ewi­dent­nie nie tra­fi­łem w twoje gusta, ale o nich się nie dys­ku­tu­je.

Jesz­cze raz dzię­ki.

Wiecz­ne po­zdro­wie­nia.

 

 

[Uwaga: ko­men­tarz edy­to­wa­ny w kilku miej­scach ok. godz. 18, bo to jest ten ro­dzaj tek­stu, gdzie strasz­nie mi szko­da do­bre­go po­my­słu zmar­no­wa­ne­go wy­ko­na­niem, a na por­ta­lu jest źle wi­dzia­ne wkle­ja­nie ko­lej­nych ko­men­ta­rzy jeden po dru­gim przez tę samą osobę]

 

Jak­kol­wiek moja ocena też nie wy­pa­da do­brze, mam inne za­strze­że­nia niż przed­pi­ś­ca.

 

Uwa­żam, że sam wyj­ścio­wy po­mysł jest fajny, ale kom­plet­nie po­ło­ży­łeś go wy­ko­na­niem na każ­dym moż­li­wym eta­pie. Tytuł też by uszedł, bo w pio­sen­ce ty­tu­ło­wym ze­gar­mi­strzem jest śmierć, plus w wielu tra­dy­cjach chaos jest utoż­sa­mia­ny z mro­kiem, a po­rzą­dek ze świa­tłem, ale faj­nie by było, gdy­byś to jakoś ograł w tek­ście. (Chaos wy­star­czy, tu zgoda z None, nie­po­trzeb­ne jest przy­spie­sza­nie i zwal­nia­nie czasu, ono co naj­wy­żej mo­gło­by być ja­kimś skut­kiem ubocz­nym i wtedy np. wy­zna­cza­nie rytmu se­kund mo­gło­by mieć sens, ale wcze­sne ze­ga­ry tego nie ro­bi­ły, to późny wy­na­la­zek czy ra­czej in­no­wa­cja).

 

Głów­nym pro­ble­mem jest kom­po­zy­cja ca­ło­ści i po­pro­wa­dze­nie fa­bu­ły. Masz nie­mo­żeb­nie długą eks­po­zy­cję, w któ­rej stary ze­gar­mistrz na­rze­ka na to, że świat jest do rzyci. I biada nad tym i opo­wia­da szcze­gó­ło­wo hi­sto­rię swoją, za­kła­du, tram­wa­ju i bo­go­wie raczą wie­dzieć, czego jesz­cze, a czy­tel­nik ziewa. Niby cała spra­wa z tram­wa­ja­mi się potem tłu­ma­czy, ale nie­po­trzeb­nie ją tak roz­cią­gną­łeś.

Pierw­sza scena z pla­sti­ko­wym ze­gar­kiem do ni­cze­go nie­po­trzeb­na. Jak nie fe­ty­szy­zu­ję ani nie de­mo­ni­zu­ję strzelb Cze­cho­wa, tak ta jest wy­jąt­ko­wo iry­tu­ją­ca. Jeśli chcia­łeś po­ka­zać jego pracę, mógł na­pra­wiać do­wol­ny ze­ga­rek. I nie po­wi­nien tego robić przez pół opo­wia­da­nia.

Scena w Ra­tu­szu też za długa, po­zba­wio­na dy­na­mi­ki. Znów: nie je­stem fe­ty­szyst­ką dy­na­mi­ki ani pi­sa­nia “pod sze­ro­ką pu­bli­kę”, ale tu kom­plet­nie nie da się po­czuć za­gro­że­nia, bo opi­su­jesz za­miast po­ka­zy­wać. I wpro­wa­dzasz nie­po­trzeb­ne po­sta­cie, znowu: iry­tu­ją­ce strzel­by Cze­cho­wa. Gość, któ­re­go bo­ha­ter spo­ty­ka, i wy­mie­nia­ją się uwa­ga­mi “co pan tu robi” po­wi­nien ode­grać jakąś rolę, a on po pro­stu znika. Tak pi­sa­no po­wie­ści i krę­co­no filmy Nowej Fali, ale to było ponad pół wieku temu i mało co się rów­nie źle ze­sta­rza­ło, zwłasz­cza w li­te­ra­tu­rze.

A potem tak na­praw­dę za­ła­twiasz apo­ka­lip­sę jedną roz­mo­wą z czło­wie­kiem, któ­re­go oczy­wi­ście bo­ha­ter ma w kon­tak­tach, do­dzwa­nia się i ta­jem­ni­czy ob­co­kra­jo­wiec, który jed­na­ko­woż jest na za­wo­ła­nie w ja­kimś chyba po­mniej­szym pol­skim mia­stecz­ku, sta­wia się wraz z ka­wa­le­rią zanim co­kol­wiek zdąży się stać. Roz­wią­za­nie na­stę­pu­je dość deu­se­xma­chi­no­wo i zde­cy­do­wa­nie za łatwo.

I znowu: nie je­stem jesz­cze bar­dziej niż po­przed­nich spraw fe­ty­szyst­ką tego, że bo­ha­ter musi oso­bi­ście dzia­łać i roz­wią­zać pro­blem, wręcz prze­ciw­nie. Może być ob­ser­wa­to­rem. I tu mia­łeś fajną oka­zję, żeby go tym zro­bić, ale też ją pu­ści­łeś. Bo skoro jest jakaś wyż­sza in­stan­cja do walki z de­mo­na­mi, to bo­ha­ter mógł­by być co naj­wy­żej straż­ni­kiem, który ma tej wyż­szej in­stan­cji do­nieść o za­gro­że­niu, a sam co naj­wy­żej może po­wstrzy­mać na krót­ko apo­ka­lip­sę. Dla­te­go ma warsz­tat pełen ze­ga­rów (piw­ni­ca nie­po­trzeb­na) i puści je w ruch, żeby za­kłó­cić dzia­ła­nia de­mo­nów. Ale w takim przy­pad­ku po­wi­nie­neś od po­cząt­ku bu­do­wać at­mos­fe­rę, że on tam jest nie dla­te­go, że nie chce mu się zmie­niać za­wo­du, ale dla­te­go, że jest w tym dru­gie dno. Bo skoro on od po­cząt­ku wszyst­ko wie, to po­wi­nien drżeć przez cały czas i go­to­wać się na apo­ka­lip­sę.

Po dro­dze mamy kom­plet­nie bez­sen­sow­ną scenę z ucznia­mi, któ­rzy nie wie­rzą mi­strzo­wi, choć go tak na­zy­wa­ją.

No i nie­ste­ty naj­bar­dziej pusz­czo­ny ka­wa­łek na­praw­dę cał­kiem faj­ne­go po­my­słu, bo wy­ja­śnie­nia o mi­strzu Gil­ber­cie to jeden wiel­ki in­fo­dump, który na do­da­tek ma nie­wy­so­ki po­ziom we­wnętrz­nej lo­gi­ki. W prze­ci­wień­stwie do None je­stem w sta­nie za­ak­cep­to­wać po­mysł, że re­me­dium na Po­że­ra­czy (po­my­śla­ła­bym o ja­kiejś mniej okle­pa­nej na­zwie) jest me­cha­nizm ze­ga­ro­wy, ku­pu­ję ideę, że ja­kieś de­mo­ny cha­osu da się unie­ru­cho­mić po­rząd­kiem, bo to ład­nie ar­che­ty­po­we, grec­kie i w ogóle. Ale cała opo­wieść wy­szła dość pa­ro­dy­stycz­nie, a przede wszyst­kim, jak już wspo­mnia­łam, kosz­mar­nie in­fo­dum­po­wo. Szcze­gó­ły po­ni­żej, w ła­pan­ce.

Aha, jesz­cze jedno: znacz­nie praw­do­po­dob­niej­sze by było, gdyby ten Gil­bert po pro­stu wy­my­ślił, że ze­ga­ry dzia­ła­ją na de­mo­ny, a nie­ko­niecz­nie był ich wy­na­laz­cą, zwłasz­cza że wy­na­la­zek me­cha­ni­zmu ze­ga­ro­we­go, o ile wiem, ginie w po­mro­ce dzie­jów i wcale nie­ko­niecz­nie “pierw­szy skon­stru­owa­li mnisi”, bo wzmian­ki o me­cha­nicz­nym od­mie­rza­niu czasu po­ja­wia­ją się w kilku miej­scach w śre­dnio­wie­czu, ale w tych wcze­snych wzmian­kach nie ma mowy ani o szcze­gó­łach dzia­ła­nia, ani o wy­na­laz­cy. Na­to­miast od­kry­cie przez ja­kie­goś mę­dr­ca, maga czy ze­gar­mi­strza ta­kie­go wpły­wu na de­mo­ny cha­osu jest ła­twiej­sze do ogra­nia i do uwie­rze­nia przez czy­tel­ni­ka. Bo jeśli cho­dzi o wy­na­la­zek, to, jak wspo­mniał None, do­bosz czy inny prost­szy niż zegar me­cha­nizm, by wy­star­czył.

I tu wra­ca­my do punk­tu głów­ne­go: kom­po­zy­cja. Masz taką ba­śnio­wą li­ne­ar­ność (Wła­di­mir Propp za­cie­ra łapki): świat jest w po­rząd­ku: facet ma­ru­dzi, wy­cho­dzi na zwy­kły ob­chód; po­ja­wia się za­kłó­ce­nie: w Ra­tu­szu na­tra­fia na prze­szko­dę/za­gro­że­nie i ma­gicz­nych prze­ciw­ni­ków; po­ja­wia­ją się ma­gicz­ni po­moc­ni­cy i ar­te­fak­ty; świat wraca do normy. Tak, to może nadal być dobry sche­mat fa­bu­ły, ale nie­ko­niecz­nie tego, jak ją opo­wia­dasz. Zwłasz­cza że głów­ną część fa­bu­ły za­ła­twi­łeś in­fo­dum­pem.

 

Bo­ha­ter to znu­dzo­ny ży­ciem ze­gar­mistrz i przed­sta­wi­ciel pra­wie nie­ist­nie­ją­ce­go za­ko­nu strze­gą­ce­go ta­jem­ni­cy, w którą już sam prze­stał wie­rzyć. 

No, tego to żyw­cem w tek­ście nie widać :( A mo­gło­by być tak faj­nie, bo to jest na­praw­dę nie­zły po­mysł. Na Twoim miej­scu roz­wa­ży­ła­bym, po kon­kur­sie, cał­ko­wi­ty reset tego tek­stu. I so­lid­ną betę :)

 

Na do­da­tek nar­ra­cja jest pro­wa­dzo­na nie­kon­se­kwent­nie: w cza­sie te­raź­niej­szym i prze­szłym. To nie jest nie­moż­li­we, ale nie jeśli mamy cią­głość wy­da­rzeń. Mo­żesz róż­ni­co­wać w ten spo­sób plany cza­so­we, ale jeśli czas fa­bu­lar­ny bie­gnie li­nio­wo, mu­sisz trzy­mać się jed­ne­go typu nar­ra­cji. Teo­re­tycz­nie mógł­byś i w tej eks­po­zy­cji to zro­bić, ale ina­czej ;) Np. wy­róż­nia­jąc te aka­pi­ty w cza­sie te­raź­niej­szym kur­sy­wą albo jakoś ina­czej, jako ro­dzaj bar­dziej ogól­nych wtrę­tów w nar­ra­cję. Ale takie za­ba­wy to wyż­sza szko­ła jazdy.

 

A teraz szcze­gó­ły, za­rów­no tech­nicz­ne jak i fa­bu­lar­ne. Sty­li­stycz­nie tra­ge­dii nie ma, choć szcze­gól­nie atrak­cyj­nie też nie jest. In­ter­punk­cja bar­dzo szwan­ku­je. Sporo li­te­ró­wek i po­wtó­rzeń, lekka za­im­ko­za.

 

Po­wie­dział, że jeśli go na­pra­wie[+,] to przy­śle ta­kich ponad sto

+ na­pra­wie → na­pra­wię (li­te­rów­ka)

 

Chyba już nikt prócz szla­chet­ne­go cechu ze­gar­mi­strzów nie ma sza­cun­ku do tego sprzę­tu ani bla­de­go po­ję­cia o tych spra­wach. Jak tak dalej bę­dzie, to źle się to skoń­czy.

Za­im­ko­za. Oraz aku­rat o zegar(k)ach to za­wsze mieli po­ję­cie głów­nie ze­gar­mi­strze ;)

 

Otwo­rzy­łem obu­do­wę, od­krę­ca­jąc kilka zmyśl­nie ukry­tych śru­bek.

Imie­słów przy­słów­ko­wy współ­cze­sny to wred­ny typ i na­le­ży go uży­wać ostroż­nie (mówię, bom smut­na i sama pełna winy, do nie­daw­na też go nad­uży­wa­łam). Tu masz na­stęp­stwo zda­rzeń takie, że on naj­pierw od­krę­ca te śrub­ki, a potem otwie­ra obu­do­wę, to się nie dzie­je rów­no­cze­śnie, więc ra­czej:

Otwo­rzy­łem obu­do­wę, od­krę­ciw­szy kilka zmyśl­nie ukry­tych śru­bek.

Albo:

Od­krę­ci­łem kilka zmyśl­nie ukry­tych śru­bek i otwo­rzy­łem obu­do­wę.

 

W końcu znaj­du­je uster­kę,

znaj­du­ję

 

gdzieś w chi­nach

→ Chi­nach. For­mal­nie to błąd or­to­gra­ficz­ny

 

Wszy­scy mi ra­dzi­li, bym wy­mie­nił ten stary dzwo­nek na taki elek­tro­nicz­ny,

Za­im­ki to ZUO. Gdy­byś miał nar­ra­cję pi­sa­ną bar­dzo ko­lo­kwial­nym sty­lem, mo­gły­by zo­stać, ale nie masz.

 

Wy­star­czy go wy­mie­nić na nowy, bo w końcu ile czasu i wy­sił­ku na to po­trze­ba.

Na końcu py­taj­nik.

 

wy­mie­nić bran­so­le­tę, mimo że stara była na cho­dzie

Bran­so­le­ta się nie po­ru­sza, więc nie może być na cho­dzie ani też dzia­łać. Mogła być po­rząd­na, nie­znisz­czo­na, mnó­stwo róż­nych rze­czy, ale nie “na cho­dzie” ;)

 

Dobre czasy dla warsz­ta­tu skoń­czy­ły się do­kład­nie w mo­men­cie, gdy na ulicy, przy któ­rej miesz­kam po­wsta­ła linia tram­wa­jo­wa.

Po­wsta­nie linii tram­wa­jo­wej to nie jest mo­ment. Tu ra­czej po pro­stu “wraz z po­wsta­niem linii tram­wa­jo­wej”

 

sta­lo­wy po­twór trzę­sie całą oko­li­cą

Ro­zu­miem in­ten­cję i nawet gra słów jakaś tam wy­szła, ale jed­nak trosz­kę gry­zie, bo trząść oko­li­cą to zna­czy wpro­wa­dzać po­czu­cie stra­chu. Na do­da­tek zaraz potem “sta­lo­wy po­twór” się po­wta­rza, co nie brzmi do­brze.

 

Wy­mia­na koła za­ma­cho­we­go w me­cha­ni­zmie[+,] tak jak praca chi­rur­ga[+,] wy­ma­ga nie­ziem­skiej pre­cy­zji

Ra­czej: ogrom­nej, nie­zwy­kłej. Nie prze­sa­dzaj z em­fa­zą.

 

była rów­nie cenna[-,] jak za­pła­ta za moją pracę.

Wia­do­mo, czyją pracę.

 

Klien­tów było coraz mniej[+,] więc i trud­niej było utrzy­mać warsz­tat.

To już w za­sa­dzie wiemy. Za bar­dzo roz­wle­kasz tę eks­po­zy­cję.

 

Długi rosły, a o za­mknię­ciu in­te­re­su nie było mowy.

Dla­cze­go nie było mowy? To za­cie­ka­wia: czy gość był jakoś mi­stycz­nie zwią­za­ny z za­wo­dem, bar­dzo nie chciał roz­sta­wać się z warsz­ta­tem, ko­chał ze­ga­ry? Pusz­czasz taki fajny sy­gnał i kom­plet­nie go igno­ru­jesz. Tu mo­głeś za­ha­czyć uwagę czy­tel­ni­ka, a prze­cho­dzisz znów do re­ali­stycz­nych kon­kre­tów, które na do­da­tek nijak nie tłu­ma­czą, dla­cze­go mu tak za­le­ża­ło na po­zo­sta­niu w za­wo­dzie.

[edyta po prze­czy­ta­niu ca­ło­ści: wy­ja­śniasz, ale to nie wy­star­czy]

 

każdy wło­darz dbał,

O bur­mi­strzu czy pre­zy­den­cie mówi się “wło­darz mia­sta”, ale samo “wło­darz” tego nie ozna­cza, po­nie­waż samo od­no­si się do za­rząd­cy prac po­lo­wych czy ma­jąt­ku ziem­skie­go.

 

No bo kto miał do­glą­dać tych wszyst­kich za­byt­ko­wych me­cha­ni­zmów w ra­tu­szach i wie­żach ze­ga­ro­wych.

Py­taj­nik na końcu.

 

mają pasje

→ pasję. “Pasje” wska­zu­je na inne za­in­te­re­so­wa­nia. Ko­lej­ny, ską­d­inąd, nie­lo­gicz­ny ka­wa­łek. Mają pasję, uczą się za­wo­du, a nie chcą w nim zo­sta­wać. W takim razie – po co?

 

o roz­mo­wie w warsz­ta­cie nie ma prze­cież mowy

Ma dwój­kę cze­lad­ni­ków (dziś po­wie­dzia­ło­by się ra­czej “uczniów” – czasy masz bli­skie współ­cze­snym), więc chyba roz­ma­wia­ją? Zwłasz­cza że do­pie­ro co pi­sa­łeś o wy­kła­dach.

 

do moich uszu do­le­ciał od­głos wo­ła­nia

→ do­le­cia­ło wo­ła­nie. Od­głos do­ty­czy cze­goś, co nie jest gło­sem

 

ale to[+,] jak mnie na­zy­wał, za­wsze po­pra­wia­ło mi humor.

Mi­strzu[+,] ja jesz­cze pra­cu­je!

Wo­łacz od­dzie­la­my prze­cin­kiem

+ pra­cu­ję (li­te­rów­ka)

 

Oczy­wi­ście[+,] mi­strzu

– Bywaj[+,] chłop­cze.

j.w.

 

Ru­szy­łem ulicą w swoją stałą trasę.

z ku­kuł­ką[+,] tylko w miej­scu sztucz­ne­go ptaka przy­mo­co­wa­no małą zgrab­nie rzeź­bio­ną klep­sy­drę.

I jak to dzia­ła?

Dal­szy ciąg o Ko­wal­skich tro­chę non se­qu­itur, bo skoro go nie wpusz­cza­ją, to jak mają go zru­gać?

 

stwier­dzam[+,] gdy do­cie­ram z li­cze­niem do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu.

Znów mie­szasz czasy.

 

Od czasu mojej kłót­ni z por­tie­rem uni­kam głów­ne­go holu

Chyba nie uni­kał­by go, gdyby z por­tie­rem kłó­cił się ktoś inny?

 

Tu prze­ry­wam do­kład­ną ła­pan­kę, bo chyba już się orien­tu­jesz w po­wta­rza­ją­cych się błę­dach ;) Dalej wy­pi­su­ję tylko co więk­sze ba­bo­le, ale np. nie bra­ku­ją­ce prze­cin­ki w miej­scach oczy­wi­stych, typu przed “gdy”.

 

Lampa, która zwy­kle zaświe­ca się od razu po moim wej­ściu, tym razem nie zadzia­ła­ła. Pod no­ga­mi zazgrzy­ta­ło szkło, co zasu­ge­ro­wa­ło mi, że jest roz­bi­ta

Takie ali­te­ra­cje nie są dobre, jeśli to nie proza wy­so­ko­ar­ty­stycz­na ;)

 

– Aaaa! – krzyk­ną­łem, gdy szkło prze­bi­ło po­de­szwę buta. – Kurwa!

Po pierw­sze – co to za marne po­de­szwy? Po dru­gie drugi wy­krzyk­nik ko­smicz­nie mi nie pa­su­je do tego sta­ro­świec­kie­go czło­wie­ka, ja­kie­go obraz two­rzy­łeś przez całą długą eks­po­zy­cję.

 

po­sze­dłem dalej, po­wo­li sta­wia­jąc kroki. Sta­ra­łem się nie od­ry­wać ich stóp od ziemi

Kro­ków nie można nie od­ry­wać od ziemi.

 

Uczu­cie, które ogar­nę­ło moje ciało, zmro­zi­ło mnie.

Nie­zgrab­ne. Ogól­nie i za­im­ko­wo.

 

Nie­zno­śne zimno roz­prze­strze­nia­ło się po­wo­li po każ­dej ko­mór­ce mo­je­go ciała.

Na całym cielę po­ja­wi­ły się na­czy­nia krwio­no­śne.

cielę → ciele. Czyż­by tu ucie­kło “ę”, któ­re­go parę razy wcze­śniej bra­ko­wa­ło?

 

Skóra za­czę­ła się na­cią­gać i ob­kur­czać,

Suma tych prze­ciw­staw­nych dzia­łań po­win­na dać zero i po­zo­sta­wić skórę nie­zmie­nio­ną ;)

 

W dia­lo­gu w ko­lej­nej sce­nie bra­ku­je di­da­ska­liów, które po­zwo­li­ły­by się zo­rien­to­wać, kto co mówi.

 

Luis wy­glą­dał pra­wie na za­chwy­co­ne­go.

Po­czą­tek roz­mo­wy su­ge­ru­je, że roz­ma­wia­ją przez te­le­fon, a nie, że się spo­tka­li. Mam też pro­blem z imio­na­mi w tym opo­wia­da­niu. Swoj­ski Pio­truś (głów­ny bo­ha­ter?), uczeń Mat, tu nagle jakiś Hisz­pan.

 

Mój wy­buch tro­chę ich otu­ma­nił,

Hmm. Nie­zbyt to sen­sow­ne.

 

Je­stem ze­gar­mi­strzem, ale cech ze­gar­mi­strzów to stare sto­wa­rzy­sze­nie za­ło­żo­ne dawno temu przez mi­strza Gil­ber­ta.

Dla­cze­go “ale”?

 

to gówno praw­da.

Znowu. Nie jego spo­sób wy­sła­wia­nia się.

 

Wtedy był zwy­kłym sier­żan­tem

Sier­żant to sto­pień wpro­wa­dzo­ny znacz­nie póź­niej niż czasy tego Gil­ber­ta, są­dząc po tym, jak je opi­su­jesz. W śre­dnio­wie­czu w nie­któ­rych kra­jach jest coś, co się na­zy­wa “ser­gent d’armes” i po­dob­nie, ale to nie jest sto­pień pod­ofi­cer­ski, czyli “zwy­kły” sier­żant. Rów­nież “równo ma­sze­ru­ją­cy żoł­nie­rze” nie pa­su­ją do śre­dnio­wie­cza, kiedy nie ma (już i jesz­cze) re­gu­lar­nych, musz­tro­wa­nych armii.

 

 puki serce ze­ga­ra na wieży biło

→ póki

 

Czu­łem, jak­bym pły­nął, prze­dzie­rał się pod prąd.

“Jak­bym pły­nął” su­ge­ru­je płyn­ność ruchu, a nie prze­dzie­ra­nie się.

 

W parę chwil uni­ce­stwi­ły kilku nie­szczę­śni­ków, po­zo­sta­wia­jąc ster­ty kości.

Uni­ce­stwie­nie nie po­zo­sta­wia nic, nawet kości ;)

 

Ostat­nia linia obro­ny ludz­ko­ści wła­śnie wy­sta­wi­ła się na obiad.

????

 

Uła­mek se­kun­dy trwał pra­wie całą wiecz­ność.

Ra­czej “roz­cią­gnął się dla mnie w wiecz­ność”. Trwał nadal uła­mek se­kun­dy.

 

 

http://altronapoleone.home.blog

 

Nie wiem, jak ci dzię­ko­wać za ten świet­ny ko­men­tarz. Bar­dzo tra­fio­ny.

Tro­chę z tego mógł­bym zgo­nić na limit w kon­kur­sie, bo bar­dzo się ha­mo­wa­łem z roz­bu­do­wą wąt­ków, aby się zmie­ścić, ale strzel­by wy­pa­li­ły, bo ra­czej strze­lec słaby.

 

Tak jest, eks­po­zy­cja wy­szła zbyt długa przy­zna­je się bez bicia.

 

Scena z ze­gar­kiem miała po­ka­zać jego po­dej­ście do nich. Mia­no­wi­cie trak­tu­je je jak ży­ją­ce isto­ty.

W tym frag­men­cie:

Usu­wam ją i wpra­wiam me­cha­nizm w ruch, aby za­czął bić w mia­ro­wym tem­pie, równo, bez opóź­nień, jak ludz­kie serce pod­czas snu”

Potem:

Cze­kam na znak życia, na równy mi­nu­to­wy od­dech. Ner­wo­wo od­li­czam se­kun­dy.– „Nie żyje! – stwier­dzam, gdy do­cie­ram z li­cze­niem do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu.

W ra­tu­szu:

Nie po­tra­fi­łem się sku­pić, a przed ocza­mi dalej ma­ja­czył mi widok z wieży ze­ga­ro­wej. Ster­ta śre­dnio­wiecz­nych me­cha­ni­zmów le­żą­ca bez­ład­nie po­roz­rzu­ca­na po pod­ło­dze. Wszę­dzie pełno kabli i elek­tro­ni­ki a serce ze­ga­ra przy­bi­te gwoź­dziem do drew­nia­nej ścia­ny. Ma­ka­brycz­ny widok.

Facet to mówi, a wła­śnie na jego oczach zgi­nął czło­wiek.

 

„Bo skoro on od po­cząt­ku wszyst­ko wie, to po­wi­nien drżeć przez cały czas i go­to­wać się na apo­ka­lip­sę. 

To nie do końca tak, ra­czej od­wrot­nie. Nawet jego mistrz już wąt­pił, że to wszyst­ko praw­da. Ze­gar­mistrz stał na stra­ży, ale nie spo­dzie­wał się, że coś się wy­da­rzy. Ucznia też od­pu­ścił.

– Nie jesz­cze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo za­wia­da­miać. Mi­nę­ły lata od ostat­nie­go ataku, a już mój mistrz miał wąt­pli­wo­ści, czy to w ogóle wszyst­ko praw­da? Kilka razy pod­słu­cha­łem jego roz­mo­wy. Zresz­tą sam wiesz, prze­cież roz­ma­wia­li­śmy o tym wiele razy.

 

Nie wy­ja­śni­łem tego na końcu, ale walkę z de­mo­na­mi miała wy­grać mło­dzież, wy­ska­ku­jąc z po­my­słem rów­nych dźwię­ków. Stara gwar­dia te­try­ków nie da­ła­by rady.

 

Moje pierw­sze opo­wia­da­nie w pierw­szej oso­bie więc chyba dla­te­go gubię nar­ra­cję.

 

Za ła­pan­kę uprzej­mie dzię­ku­je. Taka pomoc jest nie­oce­nio­na.

 

Wiecz­ne po­zdro­wie­nia.

 

 

 

Hmm, sta­ru­szek, który w pew­nym mo­men­cie za­czy­na wrzesz­czeć: kurwa! i bie­gać?

Tram­wa­je też chyba nie jadą z taką pręd­ko­ścią, żeby się wszyst­ko w miesz­ka­niu trzę­sło. I jak ma się zbu­do­wa­nie lini tram­wa­jo­wej do przy­by­szy z in­nych miast?

Po­mysł mi się po­do­ba, ale dia­beł tkwi w szcze­gó­łach. Na po­czą­tek ro­bisz z ze­gar­mi­strza ta­kie­go tro­chę sta­re­go dzia­dy­gę, di­no­zau­ra, który nagle prze­po­czwa­rza się w In­dia­nę Jo­ne­sa. Gdzieś by się coś wcze­śniej przy­da­ło. Tajne miej­sce w warsz­ta­cie też po­ja­wia się ni z gru­chy, ni z pie­tru­chy. Gdyby warsz­tat był stary, jak samo mia­sto. Dzie­dzi­czo­ny, ale w jakiś inny spo­sób prze­ka­zy­wa­ny z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Do­my­ślam się, że mia­sto zde­cy­do­wa­ło się zmie­nić stary me­cha­nizm na coś no­wo­cze­sne­go i stąd pro­ble­my. Rzecz w tym, że to nie takie łatwe. Jeśli me­cha­nizm był rze­czy­wi­ście stary, to kon­ser­wa­tor za­byt­ków miał­by tu coś do po­wie­dze­nia i nie sądzę, żeby zgo­dził się na ster­tę śre­dnio­wiecz­nych me­cha­ni­zmów, po­roz­rzu­ca­nych bez­wład­nie po pod­ło­dze. Już nie wspo­mnę o tym, że skoro ze­gar­mistrz miał umowę z ra­tu­szem, to naj­pierw trze­ba ją wy­po­wie­dzieć. I to wszyst­ko mo­głeś wy­ko­rzy­stać.

Dzie­cia­ki, czyli cze­lad­ni­cy dziw­ni, jacyś tacy nie­dzi­siej­si. Skoro nie mieli za­mia­ru pra­co­wać w za­wo­dzie, to po cho­le­rę tam sie­dzie­li. Wciąż można ich było wy­krzy­stać, na przy­kład jak na­stęp­ców przy­sła­nych przez rze­czo­ną tajną or­ga­ni­za­cję. Ale tkwią tam bez ładu i skła­du, tro­chę w roli za­pchaj dziu­ry.

Sam spo­sób na prze­go­nie­nie cho­ler­stwa bar­dzo fajny. Coś w tym jest, jed­no­staj­ny rytm jako prze­ci­wień­stwo cha­osu. I pa­su­je tu za­rów­no marsz woj­ska, jak i ty­ka­nie ze­ga­rów i nawet te pie­kiel­ne basy (wy­bacz, nie­na­wi­dzę) też się ład­nie kom­po­nu­ją. Swoją drogą to ko­lej­na moż­li­wość wy­ko­rzy­sta­nia dzie­cia­ków. Rzecz w tym, że to wła­ści­wie trzon hi­sto­rii, a Ty po­da­łeś go w for­mie in­fo­dum­pa. Lep­sza by­ła­by choć­by re­tro­spek­cja.

Re­asu­mu­jąc: po­mysł fajny, ale nie tra­fi­ło.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Ogrom­nie ci dzię­ku­je  za ko­men­tarz. 

Bar­dzo tra­fio­ny, choć ni­g­dzie nie pi­sa­łem, że to stary dzia­dy­ga, ale nie­waż­ne, bo taki jest od­biór i muszę to za­ak­cep­to­wać. Mam jed­nak obawy czy jak bym roz­bu­do­wał inne po­sta­cie, to zmie­ścił­bym się w li­mi­cie, ale może to tylko wy­mów­ka. Tro­chę zna­ków mi zo­sta­ło. 

Uwagi do­tar­ły i to głę­bo­ko. 

Wiel­kie dzię­ki.

 

Mam jed­nak obawy czy jak bym roz­bu­do­wał inne po­sta­cie, to zmie­ścił­bym się w li­mi­cie, ale może to tylko wy­mów­ka.

No, limit to nie­ste­ty za­wsze pro­blem. Pró­bo­wa­łeś kie­dyś bety? Masz za dużo, nie wiesz, co wy­wa­lić, inni mogą pomóc, po­wie­dzieć, czy po cię­ciach tekst jest nadal zro­zu­mia­ły.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Do­my­ślam się, że mia­sto zde­cy­do­wa­ło się zmie­nić stary me­cha­nizm na coś no­wo­cze­sne­go i stąd pro­ble­my.

O, a ja my­śla­łam, że to de­mo­ny zro­bi­ły de­mol­kę, a te kable czy co tam to od ja­kichś za­bez­pie­czeń ;)

 

Ogól­nie, Irko, faj­nie, że mamy po­dob­ne od­czu­cia co do tego tek­stu (do basów zresz­tą też), bo to utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że mamy tu do czy­nie­nia z do­brym po­my­słem, który za­słu­gi­wał­by na reset.

 

ni­g­dzie nie pi­sa­łem, że to stary dzia­dy­ga

Ale takie robi wra­że­nie: nie­ko­niecz­nie dzia­dy­gi, ale uty­sku­ją­ce­go na ten dzi­siej­szy świat sta­rusz­ka. Który jako ostat­ni w mie­ście nie ma smart­fo­nu. No i czuje się przed­sta­wi­cie­lem gi­ną­ce­go ga­tun­ku.

Mu­sisz na­uczyć się zwra­cać uwagę na takie dro­bia­zgi, bo to się na­zy­wa cha­rak­te­ry­sty­ka po­śred­nia po­sta­ci, a jeśli nie bę­dziesz nad tym pa­no­wał, to bo­ha­ter może wyjść inny niż sobie za­mie­rzy­łeś.

http://altronapoleone.home.blog

Zgo­dzę się z przed­pi­ś­ca­mi, że za­bra­kło bety, żeby wy­ła­pać wtop­ki. Na­to­miast po­do­ba­ją mi się opisy oby­cza­jo­we. Mimo pew­nych nie­spój­no­ści faj­nie mi się po­dą­ża­ło, w Twoim stru­mie­niu upad­ku, prze­mi­ja­nia i smut­ku. Cza­sem czło­wiek chce się po­ba­wić z Kła­po­uchym. 

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Strasz­nie do­łu­ją­ce ko­men­ta­rze…  Choć sporo w nich war­to­ści, to bar­dzo Ci współ­czu­ję. :-) 

Po­mysł jest fajny i ory­gi­nal­ny, w moim od­czu­ciu. Widać też, że za­da­łeś sobie trud, żeby ob­my­ślić szcze­gó­ły wątku Po­że­ra­czy. Po­do­ba­ły mi się mo­ty­wy z tram­wa­ja­mi i pla­sti­ko­wy­mi ze­ga­ra­mi, bo uka­zu­ją tło i dają po­czuć, co jest dla tego czło­wie­ka ważne. To wej­ście w odro­bi­nę ar­cha­icz­ny świat ze­gar­mi­strza. Ok – nie mają wiel­kie­go zna­cze­nia dla fa­bu­ły, ale dają obraz po­sta­ci. Ucznio­wie są kimś, kto nie ro­zu­mie. Nie ob­cho­dzi ich ja­kieś „dobro wspól­ne”, wej­ście w rolę straż­ni­ków. Pa­trzą na sie­bie i swoje „nad­go­dzi­ny”. To zna­mien­ne w dzi­siej­szym świe­cie. I, w moim od­czu­ciu, po­ka­zu­je zde­rze­nie fi­lo­zo­fii ży­cio­wej sta­re­go i mło­de­go po­ko­le­nia. 

Ow­szem, jest tro­chę rze­czy do głęb­szej pracy i wcze­śniej­sze ko­men­ta­rze wiele na­kre­śli­ły. Choć, znowu – w moim od­czu­ciu – dając komuś war­to­ścio­we rady jak latać, warto za­trosz­czyć się o to, by nie pod­ciąć mu skrzy­deł ;-) 

 

Po­zdro­wie­nia!

eM

Dzię­ki za mile słowa. 

Ko­men­ta­rze są różne i wszyst­kie są dla mnie ważne, a żaden nie jest w sta­nie pod­ciąć mi skrzy­deł. Fakt, że czę­sto są su­biek­tyw­ne, ale tyle jest zdań co od­bior­ców i trze­ba mieć tego świa­do­mość. Sztu­ką jest wy­cią­gać kon­struk­tyw­ne wnio­ski z każ­de­go ko­men­ta­rza. 

 

Wiecz­ne po­zdro­wie­nia.

Przy­jem­nie się czy­ta­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Po­pa­trz­my, po­pa­trz­my…

 

Cięż­kie czasy na­sta­ły, nie­ste­ty cięż­kie.

Wia­do­mo… kie­dyś to było… Na­strój no­stal­gicz­no-wspo­min­ko­wy zo­stał w za­sa­dzie wy­mu­szo­ny przez hasło, ale mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie tak przez całe opo­wia­da­nie.

 

Zna­jo­mych wi­du­je oczy­wi­ście coraz rza­dziej – wi­du­ję*

bo to so­li­dy chło­pak – so­lid­ny*

pra­wie zde­rzy­łem się z mło­dym męż­czy­zna – męż­czy­zną*

 

Ja­kieś bar­dzo prze­dzi­wacz­ne rze­czy za­szły na wieży ze­ga­ro­wej… Czemu to coś, co za­bi­ja­ło pra­cow­ni­ków, oszczę­dzi­ło ze­gar­mi­strza?

 

Wszyst­kich dziw­no­ści/błę­dów in­ter­punk­cyj­nych nie za­mie­rzam wy­pi­sy­wać. Przyj­rzyj­my się tylko temu:

Nie jesz­cze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo za­wia­da­miać. Mi­nę­ły lata od ostat­nie­go ataku, a już mój mistrz miał wąt­pli­wo­ści, czy to w ogóle wszyst­ko praw­da?

By­ło­by znacz­nie le­piej, gdyby na­pi­sać:

Nie, jesz­cze nie. Ale i tak nie wiem, czy jest kogo za­wia­da­miać. Mi­nę­ły lata od ostat­nie­go ataku, a już mój mistrz miał wąt­pli­wo­ści, czy to wszyst­ko w ogóle praw­da.

 

Za biur­kiem, w któ­rym co­dzien­nie pra­co­wa­łem

Przy któ­rym. W biur­ku pra­co­wać nie mógł, no chyba że było to bar­dzo duże biur­ko…

 

wtedy cała dru­ży­na za­ła­pa­ła i już nigdy nie prze­sta­ła ma­sze­ro­wać.

Czyli ma­sze­ru­je do dzi­siaj? Jako duchy? Czy cze­goś nie ro­zu­miem?

 

Mó­wisz, że zegar wy­na­lazł mistrz Gil­bert jesz­cze przed “mni­cha­mi”. Co to za mnisi? Czyż­by ci z Wi­ki­pe­dii: “W Eu­ro­pie wy­na­laz­cą ze­ga­ra me­cha­nicz­ne­go (zwa­ne­go daw­niej ko­ło­wym) był mnich be­ne­dyk­tyń­ski Ger­bert z Au­ril­lac (ok. 935-1003 r.)”. Moż­li­we, ale jeśli mistrz Gil­bert żył jesz­cze wcze­śniej, to na pewno nie mógł pra­co­wać w sta­rej fa­bry­ce, bo pierw­sze fa­bry­ki po­wsta­ły ja­kieś 800 lat po mni­chu Ger­ber­cie…

 

za­bez­pie­czy zwoje mia­sto – swoje*

 

Gdy tylko wsze­dłem do bu­dyn­ku, od razu mnie za­uwa­żył.

Woźny też oca­lał? Nikt nie wsz­czął alar­mu, że na wieży leżą kupki kości? Nikt nie za­uwa­żył znik­nię­cia ludzi? Stwo­ry grzecz­nie cze­ka­ły na szczy­cie wieży i nikt tam nie wcho­dził?

 

Na ko­niec deus ex ma­chi­na. Cu­dow­ne roz­wią­za­nie pro­ble­mu nie ma­ją­ce związ­ku nie tylko z ze­ga­ra­mi, ale w ogóle z fa­bu­łą opo­wia­da­nia. Bar­dzo słabo.

 

Po­mysł był fajny, ale wy­ko­na­nie – kiep­skie. Szko­da.

Precz z sy­gna­tur­ka­mi.

Dzię­ku­ję za uwagi i od­na­le­zie­nie byków. 

Z ze­gar­ka­mi i mu­zy­ką to dziw­na spra­wa, że dla nie­któ­rych jest to oczy­wi­ste a dla nie­któ­rych nie. 

To chyba in­dy­wi­du­al­na spra­wa, choć to dość pro­ste. 

Równe cy­ka­nie ze­ga­ra czy upo­rząd­ko­wa­ny rytm zwal­cza nie­upo­rząd­ko­wa­ny chaos i tyle.

 

Wiecz­ne po­zdro­wie­nia.

Cześć!

 

Po­czą­tek wy­szedł bar­dzo kli­ma­tycz­ny. Po­do­ba­ła mi się kre­acja bo­ha­te­ra, który w pe­wien spo­sób nie może się po­go­dzić ze zmia­na­mi i nadal usi­łu­je robić to, co kocha wbrew prze­ciw­no­ściom losu, ale nie­ste­ty nie po­cią­gną­łeś do końca spój­nie tego po­my­słu. Mam wra­że­nie, że do­szło do de­mo­ni­zo­wa­nia tram­wa­jów ;), ale być może jest to nie­obiek­tyw­ny opis z per­spek­ty­wy bo­ha­te­ra, który chce coś obar­czyć winą za zmia­ny, je­stem skłon­na w takie po­dej­ście uwie­rzyć.

Scena w wieży ze­ga­ro­wej jest pełna opi­sów emo­cji i stra­chu, ale nie ma wska­zów­ki z czego to prze­ra­że­nie wy­ni­ka. Ko­le­je po­sta­ci za­mie­ra­ją w bez­ru­chu, ale bez po­da­nia przy­czy­ny opis nie robi wra­że­nia. Do­pie­ro po roz­mo­wie z Lu­isem za­czy­na to mieć sens, ale już jest za późno na po­czu­cie grozy.

Po­mysł na po­ko­na­nie po­że­ra­czy za po­mo­cą rytmu nawet mi się spodo­bał, choć trze­ba by go nieco do­kład­niej prze­my­śleć, bo in­for­ma­cja o wy­sy­sa­niu czasu tro­chę na­mie­sza­ła. Hi­sto­ria o ma­sze­ro­wa­niu tro­chę mało wia­ry­god­na, ale prze­cież takie opo­wie­ści wła­śnie ob­ra­sta­ją przez lata w nie­stwo­rzo­ne rze­czy, więc i tutaj mogło mieć to miej­sce. Wy­ja­śnie­nie całej hi­sto­rii w roz­mo­wie w ucznia­mi wy­szło nieco pre­tek­sto­wo, zwłasz­cza że oni nie uwie­rzy­li, a ze­gar­mistrz szyb­ko się pod­dał i zde­cy­do­wał dzia­łać sam. Naj­słab­szym ele­men­tem nie­ste­ty jest za­koń­cze­nie, wy­szło tro­chę zbyt efek­ciar­sko i jesz­cze bar­dziej gma­twa lo­gi­kę dzia­ła­nia po­że­ra­czy. Po­wie­dzia­ła­bym, że to bar­dziej przy­go­dów­ka niż hor­ror i ogól­nie to mi się po­do­ba­ło, ale za­bra­kło do­pra­co­wa­nia tego po­my­słu.

Nie dzia­ła to pewne, bo nie tyka.

Niby wszyst­ko się zga­dza, ale tro­chę mnie to za­awan­so­wa­ne wnio­sko­wa­nie roz­ba­wi­ło ;)

Uczu­cie, które ogar­nę­ło moje ciało, zmro­zi­ło mnie.

Nie­zbyt zgrab­nie to wy­szło sty­li­stycz­nie. 

Dzię­ku­ję za pod­su­mo­wa­nie. Szcze­re i dla­te­go war­to­ścio­we. Dzię­ku­ję.

Wiecz­ne po­zdro­wie­nia.

Po­wiem Ci, że za­cie­ka­wiasz od po­cząt­ku. Być może dla­te­go, że mam wiel­ki sen­ty­ment do tegoż za­wo­du. 

"Mają bar­dzo stary, cał­ko­wi­cie me­cha­nicz­ny zegar z ku­kuł­ką, tylko w miej­scu sztucz­ne­go ptaka przy­mo­co­wa­no małą zgrab­nie rzeź­bio­ną klep­sy­drę".

→ Zegar z ku­kuł­ką… Pa­mię­tam jak byłem u pew­ne­go ze­gar­mi­strza, a dzie­cia­ki cie­szy­ły się jak owy ze­gar­mistrz włą­czał wy­ska­ku­ją­cą ku­kuł­kę z ze­ga­ra :) 

Akcja roz­gry­wa się po­wo­li, uka­zu­jąc cięż­ki fach na­sze­go bo­ha­te­ra i stop­nio­wo, choć dość de­li­kat­nie – prze­cho­dzi­my do grozy, choć tro­chę pod tym wzglę­dem mi jej bra­ko­wa­ło. Ale sama po­stać – cał­kiem cie­ka­wa. Pa­so­wa­ło do na­sze­go ze­gar­mi­strza takie "sta­ro­daw­ne po­dej­ście". Cho­ciaż­by jak scena z uszko­dzo­nym dzwo­necz­kiem – tutaj tym bar­dziej.

Sty­lo­wo – ogól­nie nie mia­łem jakiś wiel­kich pro­ble­mów, aby gnać przez tekst. By­wa­ły wy­jąt­ki jak:

"Po­ru­sza­łem się w takt mi­ja­ją­cych se­kund, prze­dzie­ra­jąc się przez dziw­na czar­ną mgłę".

-> dziw­ną 

"Ko­lej­ne wy­jeż­dżał z bocz­nych uli­czek, roz­sta­wia­jąc się do­oko­ła".

-> wy­jeż­dża­ły

Ko­niec koń­ców – tekst jak dla mnie może z lekka przy­dłu­gi. A może ra­czej… akcji tro­chę za mało jak na taką ilość zna­ków, choć – jak wyżej :) 

Wiel­kie dzię­ki za udział w kon­kur­sie!

Bar­dzo fajny po­mysł na za­gro­że­nie, spo­sób na trzy­ma­nie za­gro­że­nia w ry­zach (ko­ja­rzył mi się z tym, co na­pi­sał San­der­son w “Ryt­ma­ty­ście”).

IMO, wszyst­ko za wolno się roz­krę­ca – wiele zna­ków po­świę­casz spo­dzie­wa­nym stu ze­gar­kom, tram­wa­jom… A potem oka­zu­je się, że te rze­czy nie miały więk­sze­go zna­cze­nia. A i śro­dek z za­koń­cze­niem spra­wia­ją wra­że­nie po­śpiesz­nych.

Hmmm. W Łodzi tram­wa­je pod­miej­skie upa­da­ją jedna linia po dru­giej. Cie­ka­we, czy to do­brze dla ze­ga­rów.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka