Zjawił się w moim warsztacie zaraz po otwarciu. W ręku trzymał zegarek do naprawy. Chłopak wyglądał na młodego, ale w jego oczach dostrzegłem, że ma smykałkę do interesów. Szybko przekazał, o co mu chodzi, zostawił sprzęt i prawie wybiegł, tłumacząc, że nie ma czasu i spieszy się na spotkanie. Nie zabrał nawet pokwitowania.
Zegarek na pierwszy rzut oka wygląda zwyczajnie. Nie działa to pewne, bo nie tyka. Tandetna obudowa wykonana z twardego plastiku, niezbyt ładna, ale to może być duże zlecenie, pierwsze takie od lat, więc nie narzekam. Powiedział, że jeśli go naprawię, to przyśle takich ponad sto. Jest ciężko, zleceń coraz mniej, a to by było coś. Wszyscy używają teraz tych chińskich taśmowych śmieci, a nie prawdziwych z mechanicznym sercem. Chyba już nikt prócz szlachetnego cechu zegarmistrzów nie ma szacunku do tego sprzętu. Jak tak dalej będzie, źle się to skończy.
Odkręciłem kilka zmyślnie ukrytych śrubek i otworzyłem obudowę. Nie spodziewałem się cudów, ale wnętrze nawet mnie zaskoczyło. Był to prawdziwy mechanizm, złożony z ciekawie połączonych ze sobą trybików. Naprawa takiego cuda, staranne rozmontowanie w odpowiedniej kolejności, delikatnie kółko po kółku, śrubka po śrubce, nie jest łatwa.
Powoli odsłaniam tajemnicę ukrytą wewnątrz w tym skomplikowanym mechanizmie. W końcu znajduję usterkę, już widzę, gdzie jest problem. Usuwam ją i wprawiam mechanizm w ruch, aby zaczął bić w miarowym tempie, równo, bez opóźnień, jak ludzkie serce podczas snu. Nieruchome kółka poskładane z precyzją, z miłością, z pasją, zaczynają się poruszać. Wszystko zaczyna żyć. Jest w tym piękno, którego ludzie nie dostrzegają. Dla większości to tylko narzędzie, by nie spóźnić się na spotkanie, aby zdążyć, mały wyznacznik ich zabieganego sensu życia.
Naprawa okazała się prosta. Trochę nadziei w tych ciężkich czasach choć przez chwilę. Jeśli dostanę to zlecenie, w miesiąc zarobię tyle, ile zazwyczaj wyciągam w pół roku. Pewnie jakaś sieć sklepów zamówiła zegarki na portalu gdzieś w Chinach i wszystkie, zanim przepłynęły ocean przestały działać. Wada fabryczna seryjnej produkcji. Ja teraz zarobię, ale kiedyś każdego, kto przyniósłby mi takie zlecenie, wywaliłbym z warsztatu bez skrupułów. Ciężkie czasy nastały, niestety ciężkie.
Jeszcze nie tak dawno w moim warsztacie był ciągle ruch. Sznurek od dzwonka zawieszonego w drzwiach urywał się przynajmniej raz w miesiącu. Wszyscy mi radzili, bym wymienił stary dzwonek na elektroniczny, zasilany baterią z czujnikiem ruchu. Nie słuchałem. Jaki to przecież jest sens wyrzucać dobry dzwonek? Co z tego, że sznurek się urywa? Wystarczy go wymienić na nowy, bo w końcu ile czasu i wysiłku na to potrzeba? Co innego zegarek. Do naprawy zawsze potrzebny jest czas i cierpliwość, no i oczywiście spokój. Kiedyś miałem spokój. Nie w ciągu dnia, gdy przychodzili klienci, wtedy nie naprawiałem. Wtedy zawsze był czas na rozmowę i wieści z miasteczka. Klienci przychodzili czasami wymienić bransoletę, mimo że stara była jeszcze dobra lub zrobić zwykły przegląd i przy okazji pogadać, przywitać się, ponarzekać na sąsiada. To minęło.
Dobre czasy dla warsztatu skończyły się wraz z powstaniem linii tramwajowej dokładnie na ulicy, przy której mieszkam. Podpisałem zgodę, bo obiecywali, że będzie więcej klientów, że niby przyjadą z innych miast. Obiecywali, że łatwiej do ratusza będzie dojechać. Wszystko się sprawdziło, ale na pogaduchy nie przychodził już nikt. No bo jak tu rozmawiać, gdy ten stalowy potwór trzęsie całą okolicą. Godziny przyjmowania zleceń też musiałem skrócić i to było chyba najgorsze. Przez ten hałas tak rano, jak i po południu wszystko trwało dłużej. Na początku tramwaje jeździły kilka razy dziennie, co było do wytrzymania. Gdy taki się zbliżał, czułem go już z kilometra. Nie pozostawało nic jak odłożyć narzędzia i czekać. Wymiana koła zamachowego w mechanizmie, tak jak praca chirurga, wymaga niezwykłej precyzji i dokładności, o której mogłem zapomnieć, gdy nadjeżdżał tramwaj. Potem zaczęły kursować częściej.
Przez piętnaście lat się przyzwyczaiłem. Tak jak precyzyjny jest mechanizm zegarka, tak i ja precyzyjnie wiedziałem, kiedy przyjedzie następny tramwaj. Wszystko działo się u mnie precyzyjnie, nawet do toalety szedłem, gdy trzęsło warsztatem. Każda chwila ciszy była równie cenna jak zapłata za pracę.
Klientów było coraz mniej, więc i trudniej było utrzymać warsztat. Długi rosły, a o zamknięciu interesu nie było mowy. Udało mi się załatwić dotacje z miasta na przyjęcie czeladników i umowę na konserwacje. Zawód zegarmistrza mimo wszystko był potrzebny, a każdy włodarz miasta dbał, aby choć jednego utrzymać w swoim mieście. No bo kto miał doglądać tych wszystkich zabytkowych mechanizmów w ratuszach i wieżach zegarowych? Czeladników mam dwoję, chłopaka i dziewczynę. Nie planują zostać w zawodzie, ale mimo wszystko mają pasję i to coś, co wyróżnia zegarmistrza, czyli cierpliwość. Cierpliwie wysłuchują moich wykładów a ja, jak to pasjonat o zegarkach mogę nawijać godzinami. Z czasem polubiłem te dzieciaki.
Wyczułem czternastkę, zanim nadjechała. Znaczy, że czas już kończyć. Jeszcze spacer do ratusza na codzienną konserwację i odpocznę. Akurat tę część dnia lubię najbardziej. W końcu mogę wyjść do ludzi, choć kilka zdań zamienić ze znajomą gębą, no bo o rozmowie w warsztacie nie ma przecież mowy. Znajomych widuje oczywiście coraz rzadziej, a spotkania często przenoszą się na cmentarz. Taka kolej rzeczy.
Posprzątałem stół, układając wszystko skrupulatnie w szufladzie i ruszyłem do ratusza. Otworzyłem drzwi warsztatu, a ich skrzypienie rozniosło się po okolicy. Jeszcze nie zrobiłem kroku, gdy do moich uszu doleciało wołanie.
– Mistrzu, mistrzu! Nie zamykaj.
Widziałem, jak Mat wybiega z zaplecza, prawie się potykając, ale to, jak mnie nazywał, zawsze poprawiało mi humor.
– Mistrzu, ja jeszcze pracuję! Niech Mistrz nie zamyka!
– Słyszę, słyszę, nie musisz krzyczeć. Dobrze, ale zamknij za mną i czekaj na mój powrót. Nakręciłeś zegary?
– Oczywiście, Mistrzu. Uczyłeś nas, że to najważniejsza sprawa w całej naszej pracy tutaj i że jak choć raz zapomnimy, to nie mamy już po co wracać. – Wyrecytował te słowa jak pacierz.
Wiedziałem, że nakręcił, bo to solidy chłopak, ale nie szkodziło zapytać.
– Bywaj, chłopcze.
Zatrzasnąłem drzwi i skierowałem się w kierunku ratusza. Droga prowadziła wzdłuż torów, które według włodarzy miasta były największym dobrodziejstwem od czasów wynalezienia telefonu. Oczywiście aktualnie telefony wyprzedziły nawet takie cudo techniki jak tramwaj, a w mieście chyba tylko ja nie miałem smartfona.
Ruszyłem ulicą w stałą trasę. Najpierw do Wiśniewskiego przypomnieć mu, aby nakręcił zegar. Z nim trochę pogadam, a potem zajrzę do Kowalskich, którzy pewnie znowu mnie zrugają, że ich nękam. Mają bardzo stary, całkowicie mechaniczny zegar z kukułką, tylko w miejscu sztucznego ptaka przymocowano małą zgrabnie rzeźbioną klepsydrę. To bardzo ciekawy egzemplarz. Od kiedy zacząłem ich codziennie odwiedzać, nazywali mnie dziwakiem i nie wpuszczają do domu. Potem zapukam do starej pani Majewskiej, która zaprosi mnie na herbatę i w końcu dojdę do Ratusza, gdzie czeka mnie wspinaczka na piąte piętro i największy skarb tego miasta. Choć chyba tylko ja tak uważam.
Wieża zegarowa Ratusza góruje nad miasteczkiem. Dostrzegam ją już z daleka. Utopiona w blasku zachodzącego słońca wygląda jak majestatyczna dama lub dumny strażnik pilnujący w mieście porządku. Przystaję na chwilę, wpatrując się w połyskujące wskazówki. Czekam na znak życia, na równy minutowy oddech. Nerwowo odliczam sekundy.
– Nie żyje! – stwierdzam, gdy docieram z liczeniem do sześćdziesięciu pięciu.
Nie byłem przygotowany na taki obrót sprawy. Przez chwilę stoję bez ruchu i planu działania. W końcu puszczam się biegiem przed siebie.
Do ratusza docieram, gdy tarcza słońca chowa się już za budynkami. Od razu robi się chłodniej. Kieruje się w stronę bocznego wejścia. Tylko tamtędy można się dostać do wieży zegarowej niepostrzeżenie. Od czasu kłótni z portierem unikam głównego holu. Z bocznej kieszeni wyciągam pęk kluczy, wybieram największy zdobiony w liczne ornamenty. Przekręcam zamek, a szczęk mechanizmu niesie się echem po placu. Dawno już zgłosiłem władzom, aby ktoś zerknął do niego lub choć nasmarował. Obawiam się, że kiedyś nie zadziała, a wtedy będzie już za późno. Na górę prowadzą kręte metalowe schody. Do windy niestety trzeba wejść od portierni, którą staram się omijać. Po całym dniu siedzenia w warsztacie trochę ruchu to zbawienie dla mojego zdrowia więc nie narzekam.
Kiedy drzwi zamknęły się za mną, zrobiło się ciemno. Lampa, która zwykle zaświeca się od razu po moim wejściu, tym razem nie zadziałała. Pod nogami zazgrzytało szkło, co zasugerowało mi, że jest rozbita. Sprawdziłem kieszenie w poszukiwaniu latarki, lecz jej tam nie znalazłem. Zły na siebie ruszyłem w stronę miejsca, w którym powinny znajdować się schody. Latarka, którą zawsze nosiłem przy sobie, spoczywa pewnie na dnie kieszeni innego płaszcza.
– Aaaa! – krzyknąłem, gdy szkło przebiło podeszwę buta. – Kurwa!
Zacisnąłem zęby i poszedłem dalej, powoli stawiając kroki. Starałem się nie odrywać stóp od ziemi i w ten sposób rozgarniać potłuczone szkło na boki. W końcu dotarłem do schodów.
Pokonałem kilka stopni i się zatrzymałem. Uczucie, które ogarnęło moje ciało, zmroziło mnie. Stałem bez ruchu, a myśli próbowały poukładać się w plan działania. To, czego właśnie doświadczałem, było uczuciem, o którym uczyłem się dawno temu od swojego mistrza. Nieznośne zimno rozprzestrzeniało się powoli po każdej komórce ciała. To uczucie paraliżowało, nie potrafiłem zrobić kroku. Po chwili przeszło a pojawiło się mrowienie. Zupełnie jak wtedy gdy krew na chwilę odpływa z przygniecionej zbyt długo kończyny. Mrowienie było nieznośne, przechodziło falami w lekkie ściskanie, jakby od środka, a brak możliwości ruchu wywoływał panikę. Udało mi się opanować. Gdzieś głęboko w zakamarkach pamięci pod wspomnieniami znalazłem dawne wskazówki jak postępować w takiej sytuacji. Czekałem. To, co mnie sparaliżowało, czaiło się w mroku gdzieś za mną.
Gdy paraliż minął, ruszyłem schodami w górę, nie oglądając się. W głowie pojawiły się obrazy sprzed lat, powoli wracały dawne wspomnienia. Spojrzałem na zegarek.
Chyba chodzi?
Przyłożyłem nadgarstek do ucha, nasłuchując cykania. Zegarek działał bez zarzutu. Sięgnąłem do kieszeni, gdzie spoczywał drugi. Ten też chodził. Wdrapałem się już prawie na samą górę. Światła na wyższych piętrach były sprawne i doskonale oświetlały mi drogę. Ostatnie stopnie przeskoczyłem, prawie ich nie dotykając. Nie słysząc tykania, przyspieszyłem jeszcze bardziej i prawie zderzyłem się z młodym mężczyzna, który zmierzał dokładnie w przeciwnym kierunku.
– Hola, hola! Co pan tu robi? – zapytał jegomość.
– Mógłbym spytać o to samo – rzuciłem w biegu i skierowałem się dalej w stronę pomieszczenia zegarowego.
Obraz tego, co zastałem, zmroził mnie chyba jeszcze bardziej. Otworzyłem szerzej oczy i z wyrazem niedowierzania na twarzy upadłem na kolana.
– Co wyście uczynili?! – Tylko tyle udało mi się wydusić z krtani, zanim mnie zatkało.
Przez chwile nie mogłem złapać oddechu, a oczy zaszły mgłą. Przymknąłem powieki, próbując się opanować. Udało się. Dawne przyzwyczajenia dały o sobie znać. Wyrównałem oddech i opanowałem emocje.
Usłyszałem krótki urwany krzyk dobiegający gdzieś z głębi pomieszczenia. Jegomość, którego minąłem przy schodach, wrócił, lecz gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku, zamarł bez ruchu. Na jego twarzy rysowała się panika. Widać było, że walczy, że próbuje coś zrobić, ale nie potrafił się ruszyć. Rozglądał się nerwowo, poruszając tylko oczami, a potem zaczął się kurczyć. Najpierw zbladł. Na całym ciele pojawiły się naczynia krwionośne. Skóra zaczęła się naciągać i obkurczać, a potem pękła, odsłaniając mięśnie. Coś przeniknęło przez jego ciało, a gdy pojawiło się z przodu po jegomościu pozostała tylko kupka kości.
Nie czekałem, aż to coś mnie zauważy. Skierowałem się do drugiego wyjścia prowadzącego prosto do windy. Czekała pusta jakby wiedziała, że nadchodzę. Wszedłem do środka i wcisnąłem przycisk na parter. Drzwi zamknęły się, zagłuszając krzyki pozostałych pracowników. Dla nich nie było już ratunku. Z kieszeni wygrzebałem telefon. Uruchomiłem ekran i włączyłem kontakty. Powoli przewijałem od początku alfabetu.
– Jak to było do cholery?!
Nie potrafiłem się skupić, a przed oczami dalej majaczył mi widok z wieży zegarowej. Sterta średniowiecznych mechanizmów leżąca bezładnie porozrzucana po podłodze. Wszędzie pełno kabli i elektroniki a serce zegara przybite gwoździem do drewnianej ściany. Makabryczny widok.
Drżącym palcem przewijałem kolejne nazwiska. Niektóre dawno zapomniane, niektóre dobrze znane, ale dużo niestety do wykasowania. W końcu znalazłem. Wybrałem pozycje z napisem KONIEC i wcisnąłem zieloną słuchawkę.
– Szczerze to nie wierzyłem, że to ty dzwonisz Piotruś.
– A ja prawie o tobie zapomniałem.
Luis uśmiechnął się lekko, słysząc te słowa.
– Jesteś pewien? – zapytał znienacka.
– Tego uczucia nie da się z niczym pomylić, uwierz mi. Oni wrócili, rozumiesz? Wrócili! Te czerwone ślepia wwiercające się w duszę, ten niemy ryk paraliżujący myśli. Ja to czułem! To było kilka godzin temu. Jeszcze się cały trzęsę, a w nocy nie zmrużyłem oka z nerwów.
– Zawiadomiłeś jeszcze kogo?
– Nie jeszcze nie ale i tak nie wiem, czy jest kogo zawiadamiać. Minęły lata od ostatniego ataku, a już mój mistrz miał wątpliwości, czy to w ogóle wszystko prawda? Kilka razy podsłuchałem jego rozmowy. Zresztą sam wiesz, przecież rozmawialiśmy o tym wiele razy.
– Jeśli dobrze pamiętam, to ostania nasza kłótnia skończyła się wspólnym postanowieniem. Pamiętasz?
– A co mogliśmy począć jak tylko robić swoje? Ty przynajmniej masz ucznia, a mój odszedł, gdy tylko wyznałem mu prawdę. Zresztą wtedy sam nie wierzyłem, ale oni istnieją i wrócili. Widziałem na własne oczy, te czerwone ślepia. Zmora bez kształtu, czarna jak noc i gorejąca wokoło płomieniami, które wyglądały, jakby składały się z samej pustki, z otchłani, z której to paskudztwo wypełzło.
– Istnieją, a jednak istnieją. – Luis wyglądał prawie na zachwyconego.
– Istnieją a jakże i wsysają życie z każdego, kto nie będzie chroniony. Nigdy nie zapomnę tej paskudnej gęby. Niby widziałem szkice, ale na żywo… Całe życie tego biednego pracownika wessał w mgnieniu oka. Tylko kości po nim zostały. Wszystko zżarł, zasysając do tej swojej czarnej bezkształtnej paszczy. Rzeczywiście wyglądała jak czarna dziura. Luis! Musimy coś zrobić!
– Wiem przecież. Nie musisz krzyczeć.
– Przepraszam. Po prostu nie mogę jeszcze w to uwierzyć.
– Ja zbiorę kogo się da, a ty Piotruś postaraj się jak najlepiej zabezpieczyć miasto. W dzień nie zaatakują. Mamy czas do wieczora.
Przytaknąłem, a Luis wybiegł, jakby go goniło stado wilków.
Rozejrzałem się. Otaczali mnie zwykli ludzie. Niczego nieświadomi, popijali kawę. Większość pewnie nie dożyje poranka.
Wparowałem do warsztatu i zatrzasnąłem za sobą drzwi, zamykając je na wszystkie zamki. Jakby to coś dało. Wpadłem na zaplecze z krzykiem na ustach.
– Szybko za mną!
Młodzi uczniowie jak zwykle posłuchali i bez sprzeciwu podążyli za mną.
Kiedy zjawiliśmy się w pracowni, wszechobecne zegary wskazywały godzinę dwunastą. Niezbyt wiele czasu pozostało na przygotowania.
– Szybko przestawiajcie wszystkie zegary z prawej ściany na godzinę szóstą a te z lewej na siódmą.
– Jak to?
– Nie zadawajcie pytań, tylko przestawiajcie te zegary!
Mój wybuch trochę ich otumanił, więc ruszyłem czym prędzej do tych po lewej, a widząc to, uczniowie poszli w moje ślady. Gdy ostatni z zegarów zmienił godzinę, w głębi pokoju coś trzasnęło. Za biurkiem, w którym codziennie pracowałem, najpierw przesunął się regał, a następnie sama ściana, otwierając ukryte przejście do piwnicy.
– Chodźcie za mną! – oznajmiłem i wbiegłem w ciemny korytarz.
Pomacałem ścianę po prawej i znalazłem włącznik światła. W korytarzu zrobiło się jasno. Po kilku krokach korytarz się skończył, a jego miejsce zajęły kręte schody prowadzące w dół do piwnicy.
– Chodźcie prędko – ponaglałem uczniów, schodząc w dół. – Tędy.
Po minach moich podopiecznych wyczytałem, że są zaskoczeni, ale nie protestowali i podążyli za mną w dół.
– Siadajcie – wskazałem młodym szeroką kanapę.
Gdy usiedli, w górę poszybowało trochę kurzu.
– Dawno tu nie byłem – wytłumaczyłem się.
Widziałem, że rozglądają się dookoła, oglądając otoczenie z szeroko otwartymi oczyma. Nie dziwię się, bo sala bardziej przypominała zbrojownię niż ukryty warsztat zegarmistrza. Nie zabrakło tu nawet małego ringu, na którym co niedzielę dostawałem lanie od swojego mistrza.
– Skupcie się i słuchajcie, bo nie będę się powtarzał.
Pokiwali tylko głowami.
– Nie mam do kogo się zwrócić o pomoc, a sytuacja jest nieciekawa. Najważniejsze co musicie wiedzieć to fakt, że po zachodzie słońca wszyscy możemy zginąć.
– Co! Jak to!? – zapytali jednocześnie.
– Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda. Słuchajcie! Jestem zegarmistrzem, a cech zegarmistrzów to stare stowarzyszenie założone dawno temu przez mistrza Gilberta.
Na ich twarzach dostrzegłem grymas niedowierzania, ale kontynuowałem.
– Z historii wiadomo, że pierwszy zegar skonstruowali mnisi, ale to gówno prawda. Jeszcze wcześniej przed nimi wynalazł go mistrz Gilbert, który był pierwszym z naszego cechu. Skonstruował go w obronie przeciwko Pożeraczom. Nikt tego nie pamięta, ale tajemnica ta była skrzętnie skrywana przez setki lat. W dawnych czasach człowiek otworzył o jedne drzwi za dużo i świat nawiedziła plaga Pożeraczy. Nikt nie wie, skąd pochodziły, ale na pewno nie z naszego świata. Demoniczne duchy bez twarzy unoszące się nad ziemią za pomocą nieznanej siły pożerające wszystko na swojej drodze. Ten demon z piekła rodem paraliżuje cię swoim niemym rykiem, a potem gdy nie możesz się ruszyć, przenika przez twoje ciało, pozostawiając tylko kupkę kości. W kilka sekund po prostu znikasz i przestajesz istnieć.
Całe armie padały w walce z tymi stworami. Nie dało się ich zabić ani złapać aż do momentu, gdy na te stwory ruszył mistrz Gilbert. Wtedy był zwykłym sierżantem, ale jego drużyna poszłaby za nim w ogień. Nie była to dyscyplina, ale zaufanie i gdy Gilbert kazał im maszerować na te demony, to oni maszerowali i do samego końca nie wyszli z szyku. To ich uratowało. Okazało się, że te plugawe stworzenia zrodzone chyba z samego chaosu tego świata zagubiły się przy równym rytmie maszerujących żołnierzy. Przenikały ich ciała, nie robiąc im krzywdy i wtedy cała drużyna załapała i już nigdy nie przestała maszerować. Gilbert tak zorganizował swoich ludzi, że maszerowali na zmianę dzień i noc, dzień i noc. Nie. Nie po to, aby zniszczyć te stworzenia. Tego się nie dało zrobić. Po to, aby znaleźć ochronę. Gilbert pracował kilka miesięcy w starej fabryce, otoczonej maszerującymi wciąż żołnierzami, aż wynalazł.
Uniosłem do góry duży srebrny zegarek na długim łańcuszku i zatrzymałem go na wysokości oczu swoich uczniów. Zauważyłem zaciekawienie na ich twarzach.
– Mistrzu, a co się stało z Pożeraczami? – zapytał chłopak znienacka.
– Dobrze, że pytasz. Przez lata szwendały się po świecie, napadając na ludzi. Ten, kto nie miał przy sobie tykającego cudeńka, przepadał bez wieści. Lata straszyły i nawiedzały ludzi, aż w końcu się wycwaniły i zaczęły atakować w parach albo i większych grupach. Wtedy jeden zegarek nie wystarczał. Nie potrafiły zabić, ale gdy taka sfora uwzięła się na nieszczęśnika, pozostawał po nim tylko cień człowieka. Wyzuty z życia i uczuć z wszystkiego, co dobre. Właśnie wtedy powstał cech zegarmistrzowski, który zrobił z nimi porządek. Wieże zegarowe zbudowane w każdym mieście powoli spychały te stwory w jedno miejsce, aż w końcu zebrane razem, zostały zamknięte i zapieczętowane na wieczność. Tak myśleliśmy, aż do dziś.
– Mamy rozumieć, że miejscem, w którym zamknięto te stworzenia, jest nasze miasto?
– Tak! W naszym ratuszu lata temu zapieczętowano Pożeraczy i póki serce zegara na wieży biło, mogliśmy spać spokojnie, lecz przestało i musimy szykować się do obrony.
– Mistrzu ciekawa ta historia, ale chcielibyśmy wrócić do pracy. Jeśli dzisiaj nie skończymy, będziemy musieli przyjść jutro.
– Nie wierzycie mi!? No jasne, że nie wierzycie. Cholerne czasy! Ludzie teraz w nic nie wierzą. Dobra idźcie już. Strata czasu, cholera. Pamiętajcie tylko zegarków nie zdejmować, a będziecie bezpieczni i wynoście się do domu chronić rodziny.
Wyszli, patrząc na mnie jak na wariata, ale nie mam czasu ich dłużej przekonywać. Muszę działać.
W tej chwili zdałem sobie sprawę, że zostałem z tym sam bez pomocy kogokolwiek. Cech może zbierze się do wieczora, ale każdy w pierwszej kolejności zabezpieczy zwoje miasto i uruchomi zegar. Nie obejdzie się bez przemocy, bo przecież tym idiotom co rozmontowali mechanizm, nie przetłumaczą w kilka minut, że ludzkości grozi zagłada. Wykradną części i włamią się do wieży, aby po kryjomu wszystko zmontować.
Nie zwlekając dłużej, wygrzebałem z szafy plecak i dwie torby i zacząłem napychać je tykającymi zegarkami. Jedyne co mogę zrobić w tej chwili to spróbować spowolnić te bestie. Zebrałem chyba wszystkie zegarki z warsztatu i ruszyłem w stronę ratusza. Zamierzałem okrążyć wieżę w koło i zamknąć te stwory w tykającym kręgu. Wszystkich nie zatrzymam, ale zawsze. Obym tylko zdążył przed zachodem. Przyspieszyłem kroku.
Gdy skończyłem i wszystkie zegarki były na miejscu, słońce prawie zachodziło. Z placu przed ratuszem gdzie właśnie dobiegłem, prawie słyszałem ich tykanie. Nie wiem, czy to głupota, czy odwaga, ale postanowiłem wrócić do wieży zegarowej i spróbować poskładać serce mechanizmu, które tyle lat trzymało te potwory w niewoli. Skrupulatnie po kolei sprawdzałem wszystkie dwanaście zegarków, które miałem przy sobie. To miało być gwarancją mojej nietykalności. Wybrałem windę i marudnego woźnego. Gdy tylko wszedłem do budynku, od razu mnie zauważył.
Skurczybyk chyba ma oczy do dokoła głowy.
– Panie Piotrze! Panie Piotrze! Dzień dobry. Chyba już kondycja nie ta, co dawniej. Jednak pana dopadło to, co nieuniknione, ale winda czeka. Tylko to pozostaje w pana wieku.
Przeszedłem obok, rzucając mu spojrzenie, od którego nagle zamilkł i nie odezwał się już, aż zniknąłem za drzwiami windy.
Wziąłem głęboki oddech i wcisnąłem przycisk kierujący na ostatnie piętro. Gdy tylko uchyliły się drzwi, skierowałem się w stronę pomieszczenia zegarowego. Nie musiałem długo czekać.
Stworzenie, które pojawiło się przede mną, przypominało czarnego ducha. Niewyraźny zarys kształtu nie dawał się zidentyfikować, falując wokoło jak gorejący czarny ogień. Nie miało też twarzy, lecz poszarpaną bezdennie czarną czeluść, z której spoglądały dwa czerwone ślepia jarzące się złowrogo. Ledwie słyszalny pisk zniknął po chwili, a potem go poczułem. Tym razem byłem przygotowany. Kilka sekund wystarczyło, bym się uwolnił.
– I co, zaskoczony?! Śmierdzielu jeden, nie masz nade mną władzy! Rozumiesz! – krzyczałem, choć bardziej dla nabrania odwagi niż aby go nastraszyć.
Powoli ruszyłem do przodu i wtedy pojawił się drugi. Nie miałem zamiaru odpuścić, więc przyspieszyłem. Uczucie pustki wróciło, ale i tym razem udało mi się opanować. Dwie czarne postacie ruszyły w moim kierunku, a ja po prostu przebiegłem przez sam środek ich połączonego cielska. Na chwilę czas jakby spowolnił. Poruszałem się w takt mijających sekund, przedzierając się przez dziwna czarną mgłę. W tej właśnie chwili zrozumiałem, że pożeracze nie zjadają ludzi, lecz zabierają im czas, bezlitośnie wysysając życie sekunda po sekundzie. Czułem, jakbym płynął pod prąd. W końcu wszystko zaczęło przyspieszać i się uwolniłem.
Uświadomiłem sobie, że z mojego planu nic nie będzie. Każdy atak pożeracza to powolna droga przez czas. Nie dadzą mi ruszyć tego mechanizmu za żadne skarby. Rzuciłem się w stronę drabiny prowadzącej na dach. Na szczęście zjawy nie pognały za mną. Z tej wysokości miałem doskonałą pozycję obserwacyjną. Nic więcej nie mogłem już zrobić, cała nadzieja w cechu. Tylko co oni mogą więcej zdziałać, niż ja już próbowałem? Inne zegary pewnie już uruchomione więc pożeracze nie oddalą się zbytnio, ale do naprawy tego tutaj trzeba kilku godzin, a słońce właśnie zachodzi.
– To koniec.
Sygnał przychodzącego SMS-a wystraszył mnie nie na żarty. Wyszarpałem telefon z kieszeni i szybko odpaliłem ekran. To był Luis. Napisał tylko jedno słowo:
Nadchodzimy.
Nie wiem, co to miało dokładnie oznaczać, ale napawało nadzieją. Przynajmniej jedzie pomoc. Jakby na zawołanie dostrzegłem nadjeżdżające ze wszystkich stron samochody. Trąbiły i mrugały światłami, przeganiając nieświadomych przechodniów. Pierwsze zmory pojawiły się już na placu przed ratuszem. W parę chwil unicestwiły kilku nieszczęśników, pozostawiając sterty kości. Ludzie zaczęli uciekać. Niczym czarna mgła, zjawy wylewały się z wieży zegarowej i płynęły dalej, zajmując już większą część placu. Ludzie krzyczeli i próbowali uciekać, lecz bezskutecznie. Każdy z nich zamierał bez ruchu, by po chwili po prostu przeminąć. Gdy czerń objęła już prawie cały plac, pojawiły się pierwsze samochody. Kolejne wyjeżdżał z bocznych uliczek, rozstawiając się dookoła.
Co oni wyprawiają? Zaraz będzie po nich.
Nieświadomie wstrzymałem oddech. Ostatnia linia obrony ludzkości właśnie wystawiła się na obiad. Gdy zabrakło mi tchu, a płuca zaczęły domagać się powietrza, czas znowu się zatrzymał. Ułamek sekundy trwał prawie całą wieczność. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jeszcze jeden pożeracz przeniknął przez moje ciało i opadł w stronę placu. Gdy odzyskałem zmysły, usłyszałem cichą muzykę. Dudniła w uszach lekkim basem, wystukując miarowy rytm. Dopiero teraz dostrzegłem, że każdy samochód obwieszony jest ze wszystkich stron różnej wielkości głośnikami. I wtedy się zaczęło.
Bum! Bum! Bum! – Usłyszałem dźwięki, który uderzyły z wszystkich stron, jednocześnie zmiatając pierwszy rząd Pożeraczy.
Bum! Bum! Bum! Bum! – Zagrzmiało jeszcze głośniej. Na moich oczach kolejne zjawy znikały rozerwane na strzępy.
Złapałem się za głowę. W uszach szumiało mi od donośnych basów, a przez plecy przeszedł dreszcz.
– Taak! Taaaak! – darłem się w powietrze zagłuszony przez wyjące głośniki. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę.
W dole oglądałem rzeź. Samochody powoli ruszyły, zacieśniając krąg, miarowy bit zabrzmiał jakby mocniej. Z każdym kolejnym uderzeniem dźwięku znikały kolejne zjawy, rozpadając się, rozrywając wręcz od regularnych basów.
Bum! Bum! Bum! Bum! Bum! ….. Bum!
Gdy muzyka ucichła po pożeraczach nie został ślad. Na środek placu wyszedł mężczyzna i podniósł rękę do ucha. W chłodnym wieczornym powietrzu rozbrzmiał dźwięk telefonu, mojego telefonu. To był Luis.
– To koniec – powiedział, gdy odebrałem, a ja upadłem na kolana i rozpłakałem się jak dziecko.