- Opowiadanie: Agrest - czarnowoda cz.2

czarnowoda cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

czarnowoda cz.2

(Tamtą część zakończyłam tym, że bohater sobie poszedł od kumpla. Ale potem się rozmyśliłam :D)

 

 

 

Burknąłem coś do Marka, chciałem wyjść, ale mi nie wyszło. Złapał mnie za ramie w kleszcze swojej łapy. Marek był zapaśnikiem i niedoszłym księdzem, jakby kto pytał, tak dla ciekawostki. Z seminarium przeniósł się na akademię, z akademii do kadry, a z kadry lotem koszącym – na emeryture. W wolnym czasie uczył dresów osiedlowych na siłce zapasów, a wieczorami pisywał rozprawy teologiczne. Nie miał ani kobiety, ani dzieci. Nie mógł mi doradzić z własnego doświadczenia, ale znał mnie jak własną kieszeń.

– Siadaj, Wojtek i z łaski swojej przestań pieprzyć. – Ot, złotą radą mi się podzielił – Nie żyjesz z Arletą już jak na wojnie – spojrzał na mnie spod byka – ale to stres dla ciebie i dla małej. Może więc oszczędziłbyś dzieciakowi stresu, co? Dosyć go będzie miała przez facetów za parę lat.

Przerwał mi, kiedy ja chciałem przerwać jemu, podniósł łapsko swoje do góry. Dowcip i rękę miał ciężkie, nie lubił, kiedy ktoś mu przeszkadzał, kiedy nie dokończył myśli. Zaciskałem zęby, miałem już w tym wprawę. Bawiłem się bezwiednie spinaczem, jednym, drugim, w końcu cały stos drucików leżał przede mną na stole. Łapałem się często na robieniu rzeczy bez sensu lub nie zdawałem sobie sprawy, że robie cokolwiek. Takie nic nie robienie zdarzało się coraz częściej, a trwać potrafiło godzinami, aż do maniakalnego poziomu, kiedy chciałem coś zwyczajnie rozwalić, albo chociaż udusić byle kota. Miałem ochotę wstać i zapieprzać dookoła stołu. Westchnąłem.

– Wojtek, zanim coś złego się stanie.

– Już się kurwa, złego nastawało za całe życie! – huknąłem na niego, a przecież winnym nie był.

– Ja nie o tym – zapalił papierosa, poczęstował mnie. Wódkę zawsze miał dobrą, ale fajki jakby skręcane ze słomy. Ciężkie i zamulające. Dymek po chwili otoczył jego łysą głowę, jakby wieszczem miał za moment się obwołać. A ja się chyba uspokajałem. Alkohol uderzał po żyłach, nikotyna po głowie i świat stawał się jakiś bardziej ludzki. Ulewa waliła w parapet.

– Nic się nie dzieje – burknąłem. Przypomniała mi się dzisiejsza stłuczka – uśmiechnąłem się szeroko – Wiesz, jakiś baran mi dziś drogę zajechał na skrzyżowaniu z Jasnogórską, z uczelni wracałem. W pysk nawet mu dałem.

Marek się zaśmiał, nic nie powiedział. Polał wódki. A ja zacząłem łazić po pokoju, bezwiednie, podekscytowany i wesoły.

– Wyobraź sobie. Ja mu w pysk, a on się przeżegnał wcześniej. Ja nie wiem, może szatan jestem, albo co? Hahaha.

– Może cię na drogę przeżegnał? – mruknął, a mnie siły i wszystko opadło.

– A teraz o co ci, kurwa mać, chodzi?! – prawie krzyknąłem. – Jaką drogę? Nigdzie się nie wybieram i weźże raz sobie to do łba wbij!

Wypił kieliszka, strzelał bez rozkazu. Flaszka miała się ku końcowi.

– Nie chcesz wierzyć po dobroci? To się ze mną o to możesz założyć. Pojedziesz, uciekniesz. Na wakacje kuźwa, bo nikt zdrowy nie wyrobiłby w takim układzie jak twój, rozumiesz? Arleta jest cicha, ale w końcu ci jakiś numer odwali.

– Obyś był złym prorokiem – powiedziałem, dopiłem wódki i huknąłem jakoś ostatecznie kieliszkiem w stół. Wyszedłem.

 

Ula spała, szczęście. Bębniłem bezwiednie palcami po futrynie, stojąc w progu jej pokoju. Czteroletnia złota główka. Chyba się uśmiechnąłem do niej, może bardziej do siebie. Trochę rumoru zrobiłem w łazience z wywracaniem kosza na brudną bieliznę. Nie, nie posądzałem Arlety o jakąś złośliwość z położeniem na niej stosu ręczników, a mojego na samym spodzie. Może rok temu to jeszcze pokrzyczałbym. Teraz tylko cicho układałem ja na powrót. Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu. Nie mieliśmy osobnych łóżek. Zresztą sąd rokując dobrze naszej przyszłości, w tym wspólnym wyrku widział szczęśliwe zakończenie sprawy. Że niby się zejdziemy. Jak? Czułem na mojej żonie zapach innego faceta! Słyszałem codziennie jak szczebiocze ze swoim nowym ptaszkiem przez telefon. Nie kryła się. Ja nie udawałem, że nie słyszę. Chory układ.

Umyłem się starannie, czułem się brudny deszczem, oblepiony gównem po tym dziwnym wzroku mężczyzny ze skrzyżowania i całego tłumu ludzi. Parskałem nad umywalką jak zdrowy jeszcze koń wyścigowy. Gapiłem się potem w samego siebie przed lustrem. Szczerzyłem żeby.

– Nie jest źle – mruknąłem w udawanej wesołości. Miałem trzydzieści trzy lata, a jeszcze zakola nie wystąpiły. I gęby chyba nie najgorszą. Wyszedłem, trzaskając drzwiami niechcący.

Arleta spała mocno w pomiętej i skopanej pościeli. Patrzyłem na nią, siedząc na łóżku i próbując założyć koszulę do spania. Zawsze była piękna, mimo tego, co mi zrobiła, była piękna. Spocona rzucała się co chwilę w pościeli. Widziałem zarys jej obojczyków, pracujących pod silnym oddechem. A gdyby tak cofnąć czas? Była piękna. Objęła mnie dziwacznie przez sen jedną ręką. Gdyby tak cofnąć czas? Wtulona twarzą w poduszkę, mówiła coś. Byłem pewien, że mnie woła. Łudziłem się przez chwilę, szepce pewnie „Wojtek, Wojtek”, przełamałem się. Dotknąłem jej dłoni, dalej była moją żoną!

Rzuciła się raz jeszcze na środek posłania. Wygięła ciało rozkosznie, widziałem jej obojczyk, piersi i wtedy zaczęła przez sen jęczeć i mówić po włosku.

Wkurwiłem się, ścięły się we mnie wszystkie mięśnie. Zębów o mało co nie połamałem. Ściskałem poduszkę, ale chciałem ją ugryźć, aby nie wyć. Kurwa mać! – krzyczało we mnie wszystko. Tej nocy po raz pierwszy poczułem, że zabije kogoś. Ją, Włocha, Ulkę oddam do dziadków, a mieszkanie podpalę! Ja pierdole, kurwa! Poszedłem spać do córki na fotel.

 

 

Chyba na początku maja znalazłem pod drzwiami domu spakowane walizki z moimi rzeczami. A może to jeszcze był kwiecień? Nie wiem, nie przypomnę sobie. Wielu spraw nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć z tamtych kilku tygodni. Byłem u adwokata, odebranie praw rodzicielskich Arlecie trwałoby co najmniej dwa lata, a z jej dochodami i faktem, że jest matką i tak nie miałbym pewności wygrania sprawy. Ula była poza moim zasięgiem, poza zasięgiem policji i wszystkich diabłów. I nigdy nie będzie całkiem moja, zawsze matka miałaby prawo do widzeń. Popieprzony kraj, durne prawo. Nikt by mi nie zapłacił za brak wpływu na wychowanie córki. Tylko ja sam, ale ta zapłata też nie mieściłaby się w legalnych. Kurwa…

Nie miałem pojęcia, gdzie są. Arleta wyrzuciła mnie z domu, a i sama się wyniosła z małą. Pewnie do tego gnojka, a ja nie wiedziałem nic. Poza małżeństwem nie łączyli nas nawet w miarę wspólni znajomi. Nic. Mogłem rzucać się jak zwierzę w klatce, ale nie przetrząsnę kraju, nawet miasta, szukając Uli. Załamałem się. Wziąłem na uczelni urlop. Mieszkanie, okazało się po jakimś czasie, wynajęła studentom. Nie mieli jej numeru telefonu, jedynie m@ila. Tyle miałem i ja, ale nie łudziłem się, że mogłaby się do mnie odezwać. Finansowe sprawy załatwiała z nimi przez Internet. Słowem, nic, jak kamień w wodę.

 

Olsztynek

 

Uczelnia mnie wtedy kochała. Całym sercem, wielkim biurokratycznym sercem wypytywała się o mój powrót, o mnie, o pogodę w Olsztynku. Wszystko. A ja wszystko miałem w dupie. Siedziałem u rodziców chcąc poczuć się jak szczeniak. Marek miał rację, rzuciłem całe miasto w cholerę, miałem nadzieję zasnąć na wsi, uspokoić, albo chociaż pozbyć dziwacznych natręctw. Znajomi jeszcze z czasów liceum chętnie wprawiali mnie w wesoły i głupkowaty nastrój prowincji. Głębokiej jak jasna cholera, tutaj nawet diabeł nie ma do kogo się odezwać. Jakby cały świat, Unia Europejska, wszystko szło do przodu, wszystko poza Olsztynkiem, a tutaj co z wielkiego świata wpadło napotykało wielką tabliczkę z napisem „chyba sobie kpisz”.

Może powinienem wtedy jakoś działać, motać się i ciągać po sądach i policji? Ukrócić życia sobie, dodać siwizny na głowie, nabawić się zawału, aby w końcu odzyskać córkę, która notabene miałaby swój rozum i wstręt do małżeństwa? Nie miałem sił, wykorzystałem wszystkie pokłady energii, a ostatnio jej pierwiastek poszedł na bilet na pociąg.

Przyszedł wieczorem koło dwudziestej trzeciej, jakoś pod koniec maja. Semen, przyjaciel rodziny mojej i wszystkich w okolicy. Pijak i awanturnik swojego czasu. Tylko, że Semen od trzech lat był martwy, utopił się.

Nie wiedziałem z początku, nie poznałem. Myślałem, że jakiś menel mi wbił do domu po suchy chleb dla konia i pięć złotych na wino.

– Poszedł mi stąd! – ryknąłem, widząc ciemną postać na ganku. Szaruga spadła na dworze straszna, mgła jak mleko. Mężczyzna na siwej brodzie miał perełki z wody. – Bo psy puszcze!

– Wojtuś! – chciałem jak szczeniak, to i mnie potraktował jak szczeniaka, pięknie – Wojtuś, toć ty u mnie jako brzdąc o taki na kolanach, a teraz wujka będziesz psami?! – zaśmiał się, poczułem ten ohydny, skwaśniały oddech. – Na Wojtusia z popielnicy… – zanucił.

Wlepiałem wzrok w tą półciemność, stojąc na ganku, sam Semen był jak czysta ciemność. Spalona była żarówka nad schodami. Psy ujadały, huknąłem na nie. Podszedłem, nie pamiętam, jak blisko. Ale mnie ścięło z nóg, kiedy go poznałem. Nie mógł przecież być to nikt inny! Ta sama gęba, broda, kufajka pieprzona zawsze ta sama.

– Ja pierdole! Co to ma być?!

– Cichaj, Wojtuś, cichaj.

– Czego chcesz? – chyba się jąkałem, ale sytuacja trochę mnie usprawiedliwiała.

Semen patrzył na mnie z góry, wyższy ode mnie, ale chudy jakby miał żeber połowę. Na oczach miał wstrętne, mętne bielmo. Śmierdział szlamem, stęchlizną i chyba ogólnie rzeką. Trząsłem się jak liść. Nie zwariuję, nie zwariuję – powtarzałem sobie w duchu jakby to było jakieś uniwersalne zaklęcie na życie.

– Wojtuś – Chciał mi chyba położyć rękę na ramieniu, cofnąłem się. On, trochę zbity z tropu, strzepnął jakby wodę z tej ręki. Cały czas wbijał we mnie to trupie spojrzenie – Wojtuś, ty umrzesz niedługo.

Nic nie powiedziałem. Ale uwierzyłem mu jak nikomu jeszcze w nic nie wierzyłem. Nie chciałem umierać, nie miałem zamiaru zostać samobójcą, gdzieś mam takie klimaty. Powiedział mi to nieboszczyk, z żartem by się nie fatygował. Posrałem się ze strachu. Pistolet? Kosa? Tu i teraz mnie zaszlachtuje jak świniaka? A nie, to trup, może więc jakiś trupi jad, albo inne cholerstwo.

– Wojtuś – zaczął znowu, jakby trochę zmęczonym wzrokiem, z wewnętrznej kieszeni kufajki wyjął fajkę, którą zwykle kopcił, z tą różnicą, że martwi chyba nie palą. Tak mi się wydawało. Był ślepy. Macał rękoma fajkę, tytoń nabijał, nie patrząc na niego, wszystko machinalnie i automatycznie.

– Masz zapaliczkę? – zapytał, wkładając w pomarszczone i szare usta fajkę. Miałem, ale zdenerwowanie nie pozwoliło mi zapanować nad drżeniem rąk.

Dym z jego fajki śmierdział szlamem, był ciężki i opadał na ziemię. Snuł się upiornie dookoła kostek. Chciałem wyć i spieprzać stąd, gdziekolwiek! Tak jak w filmach, może do stodoły, gdzie wypadałoby znaleźć działającą, a ukrytą pepeszę z czasów wojny?

Koniec

Komentarze

To masz słonko problem ;D,jak się nie podoba to nie czytaj,albo chociaż napisz co jest nie tak.Komentarze muszą zawierać pewną ważną dla autora treść,a nie być tylko pustymi słowami,które,w tym wypadku,mało mnie obchodzą ;P.
Może cie oświecę: "Luna" nie jest kontynuacją "Wywiadu z wampirem",ani też nie jest w żaden sposób połączona.Hm,tylko imię jednego z wampirów jest Louis,ale to dlatego,że mi się podoba ;).Reszta nie ma nic wspólnego z książką,której nawet nie czytałam,a film obejżałam z raz jak byłam mała.Tak więc,skreślając moje opowiadanie,ponieważ przypomina Ci "wywiad z wampirem" jest w mojej opinii dziwne,bo źle świadczy o Tobie...
Pisząc to opowiadanie chodziło mi o to,aby czytelnik zwrócił uwagę NIE na jego formę,czyli wywiad,ale na treść i język,ponieważ jest dla mnie ważne czy piszę okropnie,czy jednak mam w sobie małe ziarenko talentu.
Nie oceniaj książki po okładce : )

Czy to już koniec?

nie, nie koniec.

Nowa Fantastyka