- Opowiadanie: adanbareth - Via Martia

Via Martia

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Via Martia

Spotkanie nad Acheron Fossae

Mężczyzna mieszkał nad rowem Acheron Fossae, w tym, co zostało z miasteczka Acheron, które niegdyś szczyciło się położeniem tuż przy samej Via Martia. Pamiętał jeszcze czasy, gdy mówiono o rzece Acheron, a nie o suchym rowie. Ale to było zanim zapadło postanowienie o powrocie do stanu sprzed Kolonizacji.

 Via Martia stanowiła dumę mieszkańców Acheron. Już sam fakt położenia w pobliżu tej najdłuższej i najstarszej marsjańskiej autostrady, liczącej ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, oznaczał prestiż, pieniądze i niespotykanego nigdzie indziej ducha przygody. Nawet kiedy w innych regionach Marsa transport naziemny został niemal całkowicie wyparty przez lotniczy, Via Martia wciąż cieszyła się popularnością wśród turystów i szczególną miłością tubylców. Nic nie mogło zastąpić widoku na zbocza Olympus Mons, oglądanego z Platformy Widokowej numer 168. Tylko Via Martia biegła zarówno górą, jak i dnem wielkich kanionów Valles Marineris. Nawet niekończące się równiny Vastitas Borealis stawały się ekscytującą atrakcją, dzięki umiejętnie wytyczonej trasie widokowej, która biegła przez największą metropolię na północnej półkuli Marsa –  Białe Miasto, Alba Olympia.

Via Martia łączyła ze sobą nie tylko góry, kaniony i niziny, ale i coś więcej – serca mieszkańców Marsa.

Nawet teraz, gdy wiele miast leżących przy trasie wyludniło się lub w ogóle już nie istniało, można było wciąż spotkać podróżników, przemierzających Via Martia starymi, marsjańskimi vanami. Zatrzymywali się często na noc w Acheron, by posłuchać opowieści pozostałych w mieście staruszków, którzy uparcie odmawiali przesiedlenia na inną planetę.

Tamtego dnia dwoje takich podróżników zapukało do drzwi mężczyzny, zwanego Gnaeusem. Starsze z nich, dziewczyna, na oko dwudziestoparoletnia, pochodziła z Księżyca. Towarzyszył jej kilkunastoletni chłopak z niedawno powstałej kolonii na Neptunie. Wychowanemu na Marsie Gnaeusowi wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że oboje mają nieźle wypchane portfele.

Część z ich zawartości przeszła teraz w ręce staruszka, w zamian za skromny, ale świeży posiłek, o jaki niełatwo było teraz na Marsie. Podróżnicy mieli swoje zapewne zapasy, ale składające się raczej z suchych racji, nic więc dziwnego, że byli w stanie zapłacić wygórowaną cenę za trochę domowego jedzenia.

– Przylecieliśmy wczoraj do portu w Rubicon. Stamtąd pół godziny drogi MFM do punktu przy Alba Mons i wreszcie Via Martia. Droga jest w zadziwiająco dobrym stanie. Zrobiliśmy ponad tysiąc kilometrów w jeden dzień  – wyjaśniła dziewczyna, między jednym kęsem a drugim.

Na imię miała Anne-Marie. Jej rodzina zachowywała stare tradycje jeszcze z czasów na Ziemi, stąd nietypowe imię. Gnaeus wątpił, by wielu ludzi na Księżycu pamiętało jeszcze o istnieniu czegoś takiego, jak Francja. Tamtejsze kolonie od początku były najbardziej przychylne modernizacji i zniesieniu różnic kulturowych pomiędzy państwami.

– Mnie bardziej zdziwiło, że MFM w ogóle jeszcze funkcjonuje. Anne-Marie mówiła, że to już dwadzieścia lat, odkąd zaczęli rozbierać tutejszą infrastrukturę – wtrącił jasnowłosy Kyle, chłopak o cokolwiek chorowitym wyglądzie. W przeciwieństwie do Marsa, na Księżycu czy Neptunie obowiązywał nowy system kolonizacji. Zamiast stworzyć sztuczną atmosferę wokół planety, budowano nowoczesne, samowystarczalne kompleksy mieszkalne, które zapewniały ludziom warunki niezbędne do przetrwania, ale pozbawiały ich zarazem środowiska naturalnego.

– Mars nie jest jakimś karzełkiem w stylu Plutona, chłopcze. – Gnaeus przewrócił oczami. – Ani świeżynką jak Uran czy Neptun. Mówimy o prawie tysiącletniej cywilizacji. Nie da się jej wymazać w ciągu kilku dekad, bez ogromnego wysiłku rąk ludzkich i pracy gigantycznych maszyn. A do ich transportu potrzebne są drogi. Tylko dlatego RUSS ciągle jeszcze dba o to, by Via Martia była jako tako przejezdna. Inaczej nie byłoby tu ani drogi, ani was, ani mnie.

– Cały ten pomysł z dekolonizacją jest dla mnie niepojęty. – Anne-Marie skrzywiła się. – Branża turystyczna z każdym rokiem coraz bardziej wydziwia. Via Martia to legenda. Nie rozumiem, w jaki sposób pozbycie się jej ma przyciągnąć turystów. 

Gnaeus zdziwił się, słysząc takie słowa z ust mieszkanki Księżyca. Dziewczyna musiała być wyjątkowo rozsądna, jak na kogoś z tamtych stron. Nie rozumiała jednak, że nie od pomysłu przekształcenia Marsa w wielką atrakcję turystyczną zaczęła się dekolonizacja. To ludzie pierwsi zaczęli opuszczać planetę w poszukiwaniu lepszego życia – ci bogatsi na Neptunie czy Uranie, ci biedniejsi na niedawno zmodernizowanym Merkurym.

– Słyszałam też, że niektórzy chcieliby nawet przywrócenia warunków atmosferycznych do stanu sprzed Kolonizacji – ciągnęła Anne-Marie. – Tak zwana turystyka ekstremalna.

Gnaeus powstrzymał cisnące mu się na usta gorzkie słowa. Zupełnie jakby Mars nie miał do zaoferowania nic poza tanim dreszczykiem emocji.

Dziewczyna miała rację, kiedy powiedziała, że Via Martia jest legendą. Swego czasu żadna porządna powieść przygodowa nie mogła dziać się poza Marsem. Dlatego ciągle jeszcze zdarzali się ludzie, zapuszczający się w te strony, by przeżyć niezapomnianą przygodę, zanim legendarna autostrada podzieli los Alba Olympii i innych metropolii Czerwonej Planety.

Gnaeus gościł wielu takich podróżników w swoim domu, a tych dwoje bogatych dzieciaków nie było wyjątkiem. Z tego, co mówili, wynikało, że nie zamierzają przejechać całego dystansu, ale planują zakończyć podróż na Vastitas Borealis. Alba Olympia nie istniała już od dziesięciu lat, ale tamtejszy port wciąż funkcjonował.

Mimo to, od Acheron Fossae do Vastitas Borealis, Via Martia biegła przez ponad czterdzieści tysięcy kilometrów. Nawet przystosowaną do dużych prędkości autostradą podróż zajmie około miesiąca. W dodatku, po drodze natrafią też na kompletnie wyludnione obszary. Bez dwóch zdań, przydałby im się dobry przewodnik.

Gnaeus spodziewał się, że ta rola zostanie mu zaproponowana. Właściwie powinien odmówić. Miał już swoje lata. Jednak na samą myśl kolana się pod nim ugięły, jakby spojrzał w oczy dawno niewidzianej, ukochanej kobiety. Ile to lat minęło, odkąd ostatni raz jechał Via Martia? Odkąd sprzedał swojego vana? Odkąd skupił się tylko na tym, by przeżyć?

Samotnie pewnie już nigdy nie będzie w stanie wyruszyć w żadną podróż, no chyba że tę ostatnią. Co innego jednak z nadzianymi dzieciakami.

Zobaczyć znowu majestatyczny Olympus Mons z bliska. Spojrzeć w głębię Valles Marineris. Czy może istnieć lepszy sposób na pożegnanie się z planetą, która od zawsze była jego domem?

 

Noc u podnóża Olympus Mons

Trzeciego dnia od opuszczenia Acheron, podróżnicy ujrzeli zbocza największego wulkanu w Układzie Słonecznym. Był to Olympus Mons – dwudziestopięciokilometrowy gigant, marsjański Olimp.

W pierwszej chwili, gdy zbocza góry wyrosły nad horyzontem, Kyle wyglądał przez okno z otwartymi ustami, ale gdy przez kolejne pół godziny krajobraz w żaden sposób się nie zmieniał, chłopak zaczął się niecierpliwić.

– Długo jeszcze będziemy jechać, aż wreszcie zobaczymy szczyt góry? – zapytał. Reakcja Gnaeusa zbiła go nieco z pantałyku. 

– Przypomnij mi, po co przylecieliście na Marsa? – zwrócił się mężczyzna do Anne-Marie, ignorując Kyle’a. – Bo jeszcze nie spotkałem nikogo, kto wybierałby się w podróż Via Martia i nie wiedział, że szczytu Olympus Mons nie widać z dołu.

– Jak to nie? – Chłopak wybałuszył oczy. Na twarzy miał wypisane: „To po co ja tu przyjechałem?!”.

– Góra jest zwyczajnie za duża – wyjaśniła Anne-Marie, nie odrywając oczu od drogi. – W dodatku nachylona pod małym kątem. Stąd do szczytu jest ponad trzysta kilometrów. Nie ma szans, żeby zobaczyć go z dołu.

– Co to w takim razie za atrakcja? – mruknął zawiedziony Kyle, opierając głowę o szybę.

Gnaeus spojrzał na niego przelotnie. Anne-Marie opowiedziała mu co nieco o tym, jak w dzieciństwie czytała „Aż moje nogi czerwony pył pokryje” i inne powieści przygodowe tego typu, rozumiał więc, dlaczego marzyła o podróży Via Martia. Kyle jednak był zagadką. Jeszcze w Acheron przyznał, że właściwie niewiele wie o Marsie. Gnaeus uwierzył mu na słowo, ale srodze się rozczarował. „Niewiele” sugerowało istnienie czegoś. W przypadku Kyle’a jednak, bez wątpienia nie istniało kompletnie nic.  

Po co w takim razie bogaty chłopak z Neptuna przyleciał na opuszczoną planetę? Gnaeus wiedział tylko to, co powiedziała mu Anne-Marie. Tych dwoje pierwszy raz spotkało się w porcie kosmicznym na Księżycu. Szybko okazało się, że lecą w to samo miejsce, zdecydowali się więc połączyć siły.  

Z tego, co dziewczyna dowiedziała się po drodze, wynikało, że Kyle przeżywał właśnie rozstanie z bliską przyjaciółką i w ramach zmiany otoczenia, postanowił wybrać się w podróż w jakieś odległe, obce miejsce. Dla Gnaeusa było to historia warta najwyżej przewrócenia z niedowierzaniem oczami, ale co on mógł wiedzieć o bogatych dzieciach z drugiego końca Układu?

Na razie wygadany i nadmiernie energiczny chłopak nie sprawiał wrażenia, jakby miał złamane serce. Teraz też był aktywnie rozczarowany tym, że Olympus Mons nie spełnił jego oczekiwań. Normalnie Gnaeus skwitowałby to zgryźliwym komentarzem, ale w przeciągu kilku dni w drodze odkrył, że ciągle jeszcze potrafi żyć bez zrzędzenia co pięć minut. A nawet czasami się uśmiechać.  

– Będzie widać lepiej – powiedział cicho, stukając w szybę po swojej prawej. Zdezorientowany Kyle podążył wzrokiem za palcem mężczyzny. Olympus Mons był dokładnie po przeciwnej stronie. – Już niedługo powinniśmy ją zobaczyć.

– Platforma Widokowa numer 168 – podchwyciła Anne-Marie z błyszczącymi oczami.

Pech chciał, że największa góra Marsa była na tyle duża, że nie dało się jej należycie podziwiać z powierzchni planety. Jak można jednak zmarnować taką okazję do przyciągnięcia turystów, jaką jest dwudziestopięciokilometrowy wulkan? Owszem, Olympus Mons widać w całej okazałości także z kosmosu, ale w tym wypadku pieniądze trafiają przecież nie do tej kieszeni, co trzeba. Rozwiązaniem problemu była Platforma Widokowa numer 168.

Najpierw Kyle ujrzał, jak na horyzoncie wyłania się coś na kształt wysokiej, smukłej wieży, która rosła powoli z każdą minutą. Po pół godziny drogi, miał już pewność, że na wschód od wulkanu stoi przeszklona konstrukcja ogromnych rozmiarów. Zanim się zorientował, znów siedział przyklejony do szyby z otwartymi ustami.

– Szczerze mówiąc, ta platforma robi nawet większe wrażenie niż sama góra – przyznał. Gnaeus nie mógł się powstrzymać przed przewróceniem oczami, tym razem z rozbawieniem.

Tak zwana Platforma Widokowa numer 168 składała się z systemu wysokoprędkościowych wind, prowadzących na różne punkty widokowe, z których niektóre położone były nawet na wysokości kilkunastu tysięcy metrów. Dlatego też, wieża, pomimo krótkiego marsjańskiego horyzontu, bywała widoczna z nawet z bardzo dużych odległości. Faktycznie mogła robić o wiele większe wrażenie niż widziany z dołu Olympus Mons.

– Wjedziemy na górę? – zapytał Kyle Gnaeusa. Iskrzące oczy nadawały mu wyglądu dziecka, które właśnie przekroczyło próg sklepu ze słodyczami.

– Oczywiście, że tak – parsknął staruszek w odpowiedzi. – Nie można powiedzieć, że było się na Marsie, bez spojrzenia chociaż raz na Olympus Mons z samej góry.

Anne-Marie przysłuchiwała się ich rozmowie z łagodnym uśmiechem.

Do stóp Platformy dotarli wieczorem. Czekała ich tam jednak niemiła niespodzianka. Droga była zagrodzona, a wokół wieży kręcili się robotnicy. Całości dopełniały sugestywnie wyglądające maszyny.

Zatrzymali vana na poboczu. Gnaeus polecił pozostałej dwójce zostać w samochodzie i z chmurnym obliczem poszedł zasięgnąć języka. Kyle i Anne-Marie nie mieli złudzeń, że na wieżę wjechać już się im nie uda.

– Spóźniliście się jakiś tydzień – oznajmił sucho staruszek po powrocie.

– Nie da się nic zrobić? – zapytał nieśmiało Kyle, spoglądając zawiedzionym wzrokiem na krzątających się robotników.

Gnaeus tylko potrząsnął bez słowa głową i odszedł na tył samochodu, by przygotować prostą kolację. Nie było sensu jechać dalej tego dnia, więc równie dobrze mogli spędzić noc u stóp Platformy.

Po zmroku wiatr, który wzbijał wcześniej tumany czerwonego kurzu, wreszcie ustał. Anne-Marie obudziła się gdzieś koło północy i dostrzegła, że posłanie Kyle’a jest puste. Poznała już nieco porywczego chłopaka, potrafiła sobie więc wyobrazić, co może robić sam o tej porze. Westchnęła cicho i poszła go poszukać, zanim zdąży nabroić.

Znalazła Kyle’a na terenie rozbiórki, zajętego oglądaniem starej platformy magnetycznej. Oprócz systemu wind, na potrzeby bardziej odważnych turystów, przygotowano także nieduże pomosty o napędzie magnetycznym. Wznosiły się na o wiele mniejsze wysokości, ale pozwalały poczuć wiatr we włosach i wyjątkowy dreszczyk emocji.

Anne-Marie weszła ostrożnie na platformę, rozglądając się nerwowo dookoła, tak jakby się spodziewała, że ta za chwilę wyskoczy w powietrze.

– Ciągle rozczarowany? – zagadnęła. Chłopak odwrócił się do niej z krzywym uśmiechem.

– Chyba wreszcie zrozumiałem, dlaczego ten dziadek chodzi cały czas ze skwaszoną miną – przyznał. – Jakieś dwadzieścia lat temu musiało tu być naprawdę, co oglądać.

Anne-Marie przytaknęła w milczeniu. Prawdopodobnie dlatego, że wyłączona z użytku wieża była bardzo skąpo oświetlona, gwiazdy świeciły wyjątkowo mocno na nocnym niebie. Pierwszy raz w życiu znalazła się w tak cichym, bezludnym miejscu. Nie był to Mars, który towarzyszył jej na kartach powieści od najmłodszych lat, a jednak w przeciwieństwie do Kyle’a czy Gnaeusa, czuła się dziwnie usatysfakcjonowana.

Odetchnęła głęboko nocnym powietrzem i już odwróciła się, by odejść, gdy chłopak za jej plecami powiedział nagle coś niewiarygodnego.

– Ale, dzięki mojemu niezwykłemu talentowi, dziś w nocy raz jeszcze zrobi się tu ekscytująco.

Anne-Marie miała zaledwie chwilę, by obejrzeć się na szeroko uśmiechniętego Kyle’a, zanim poczuła, jak ziemia pod jej stopami powoli drży. W następnej sekundzie, platforma zaczęła powoli unosić się w górę, z każdym uderzeniem serca nabierając prędkości. Paniczny strach ścisnął gardło dziewczyny. Odruchowo padła plackiem na ziemię.

– Anne-Marie? – usłyszała jeszcze zdezorientowany głos Kyle’a. – Myślę, że powinnaś teraz zapiąć pasy, a nie leżeć na podłodze.

W odpowiedzi wyrwał jej się z gardła paniczny krzyk.

– Zdejmij mnie z tego!! – Świszczący w uszach wiatr sprawił, że sama ledwie usłyszała swój piskliwy głos. – Mam lęk wysokości, ty idioto!

Było już jednak za późno.

Sekundy dłużyły się niczym minuty, minuty niczym godziny. Ostatecznie Anne-Marie nie była w stanie powiedzieć, ile czasu minęło, zanim platforma wreszcie się zatrzymała. Jeszcze długo po tym leżała bez tchu na ziemi.

– W porządku? – usłyszała głos Kyle’a gdzieś w pobliżu. Brzmiał nieco miej pewnie niż zwykle. – Przepraszam, nie wiedziałem, że masz lęk wysokości.

Anne-Marie wzięła głęboki oddech. Czuła, jak całe jej ciało drży. Szczerze mówiąc, zdziwił ją sam fakt, że w ogóle jeszcze żyje.

Wreszcie udało jej się na tyle uspokoić, by coś powiedzieć, choć nadal nie odważyła się otworzyć oczu ani poruszyć.

–  Dlaczego? – wychlipała. – Dlaczego musiałeś uruchomić tę maszynę z piekła rodem? W dodatku ze mną na pokładzie?

– Myślałem, że też chcesz zobaczyć – Kyle zaciął się na chwilę. Anne-Marie mimowolnie otworzyła oczy.

– Co?

– Coś dużego – odpowiedział w końcu. – Coś większego niż ja czy ty. Coś na tyle wspaniałego, że człowiek zapomina o sobie i o swoim świecie.

„Acha…Więc po to tu przyleciałeś?” – pomyślała. 

– I jak? Zobaczyłeś?

Odpowiedziała jej cisza.

– Jest za ciemno…i właściwie nic nie widać – wymamrotał w końcu zawstydzony Kyle.

– Oczywiście, że tak, ty idioto – westchnęła.

– Ale za to są piękne gwiazdy.

Anne-Marie przymknęła oczy, po czym zdobyła się na najodważniejszy czyn w swoim życiu i przewróciła na plecy. Spojrzała w niebo.

– Podobno przed Kolonizacją gwiazdy widziane z Marsa były jeszcze jaśniejsze – powiedziała cicho. – Zanim ludzie stworzyli sztuczną atmosferę.

– Niedługo znowu mogą się takie stać. – Kyle wydawał się wyjątkowo zamyślony. – Dziwne uczucie, pomyśleć, że już ich nie będzie. Ani tej platformy, ani wieży, ani drogi.

Anne-Marie nic na to nie odpowiedziała. Ostatecznie zjechali na dół w milczeniu. Ku ich zdziwieniu, na ziemi oczekiwał na nich Gnaeus. Spodziewali się, że staruszek ich zruga, ale popatrzył na nich z wyjątkowo łagodnym wyrazem twarzy.

– I jak na górze?

– Nic nie widać – mruknął Kyle w odpowiedzi. – Tylko gwiazdy.

– Tak też myślałem. – Gnaeus skinął głową, po czym ruszył z powrotem w stronę vana.

 

Pocztówka z Valles Marineris

Kyle’a zgubili w Melas Chasma. Mieli za sobą już ponad pięć tysięcy pięćset kilometrów drogi Valles Marineris i jak dotąd wszystko szło bez problemu, przestali się więc mieć na baczności. Na to zapewne liczył chłopak, którego wyjątkowo zainteresowała opowieść o legendarnej pocztówce z Melas.

Od Platformy Widokowej numer 168 do Noctis Labirynthus, wschodniego krańca wielkiego kanionu Valles Marineris, Via Martia biegnie przez prawie pięć tysięcy kilometrów, przecinając wyżynę Tharsis i wznosząc się po drodze nawet na siedem tysięcy pięćset merów. Następnie objeżdża Noctis Labirynthus od południa, aż do Callydon Fossa, gdzie zaczyna powoli zjeżdżać w głąb kanionu. Na przestrzeni tysiąca siedemdziesięciu siedmiu kilometrów, opada z pięciu tysięcy czterystu pięćdziesięciu metrów ponad poziom odniesienia aż do niemal trzech tysięcy na minusie.

Via Martia osiąga dno kanionu w okolicach Melas Chasma. To tam założona została pierwsza kolonia na Marsie, a także pierwsza metropolia – miasto Melas. Mimo że proces dekolonizacji dopadł je już kilka lat wcześniej, ze względu na specyficzną strukturę, większa część aglomeracji wciąż stała na miejscu, gdyż nie do końca było wiadomo, co z nią zrobić.

Melas powstało na dole Melas Chasma, przylegając bezpośrednio do południowej ściany kanionu. Rozrastało się jednak coraz bardziej w głąb skalnej ściany, tworząc skomplikowany system jaskiń, aż wyrosło na powierzchnię. W ten sposób zaczęto dzielić je na Melas Dolne i Melas Górne, z czego problemem okazało się to ostatnie. Komitet Dekolonizacji nie mógł bowiem zdecydować się, jak najlepiej przywrócić zbocza kanionu do pierwotnego stanu.

To właśnie w Melas Dolnym Gnaeus i Anne-Marie stracili Kyle’a z oczu.

– Fizycznie osiemnastolatek, umysłowo ośmiolatek – złościł się stary Marsjanin. – Miałem być przewodnikiem, a nie niańką!

Anne-Marie w zamyśleniu przerzucała kartki „Gdy nad Melas nie widać księżyców”. Ostatnimi dniami Kyle był wyjątkowo cichy i wycofany, dlatego chcąc poprawić mu nieco humor, opowiedziała chłopakowi historię limitowanej edycji pocztówek z Valles Marineris, które podobnież dostać można było tylko w pewnym dobrze ukrytym sklepie, w Melas Górnym. Legenda rozpowszechniła się wśród turystów po publikacji tej właśnie powieści przygodowej, którą Anne-Marie trzymała w rękach. Była to nawiasem mówiąc, jej ulubiona książka.

Dziewczyna nie mogła zapomnieć, jak oczy Kyle’a rozbłysły natychmiast, gdy usłyszał o niezwykłych pocztówkach. Teraz rozumiała, że czekał tylko na odpowiednią chwilę, by znowu spróbować czegoś szalonego.

Co za dzieciak. Ale z drugiej strony, ona też kiedyś chciała być na tyle nierozsądna i odważna, by wsiąść w pierwszy lepszy prom i polecieć na Marsa, w poszukiwaniu pocztówki z Melas.

– To jak, panie Gnaeusie – zagadnęła, patrząc na mężczyznę znad książki. – Idziemy go szukać na górę?

– Do Górnego Melas? – Staruszek zmarszczył brwi. – Z tego, co wiem, na poważnie rozpoczęli tam teraz rozbiórkę. Nawet jeżeli uda nam się dostać do miasta, będziemy ryzykowali, że w każdej chwili coś może się na nas zawalić. Zresztą, po co chłopak miałby iść aż na samą górę?

 Anne-Marie odchrząknęła z zakłopotaniem.

– Myślę, że po pocztówkę.

– Pocztówkę? – Gnaeus w pierwszej chwili nie zrozumiał. – Pocztówkę z Melas? Przecież to tylko romantyczny wymysł jakiegoś pisarza. Na Marsie nigdy nie sprzedawano pocztówek.

– Jak to nie?! – Anne-Marie poczuła, że jej świat zachwiał się w posadach.

– Tak to. Pocztówki są wymysłem ostatnich kilkudziesięciu lat. Powrót do korzeni czy jak mu tam. Równie poroniony pomysł, co ta cała dekolonizacja. Po co drukować zdjęcia na papierze, skoro można kupić trójwymiarowy hologram?

Zszokowana dziewczyna spojrzała na książkę w rękach. Wydawało jej się, że wie wszystko, co trzeba o Marsie. Tymczasem, właśnie wyszło na jaw, że wiedziała co najwyżej wszystko, co się da o powieściowym Marsie.

Prawdziwa Platforma Widokowa numer 168 okazała się dla niej miejscem traumatycznym, Valles Marineris nie tylko nie miało limitowanej edycji pocztówek, ale też nie miało ich wcale, a Marsjanie nie byli wolnymi ludźmi przygody, ale zgryźliwymi i samotnymi staruszkami.

– Chwileczkę. W takim razie, po co Kyle w ogóle poszedł na górę? – zapytała, wciąż oszołomiona niespodziewanym odkryciem.

– Chyba po to, żeby dostać samotną cegłą w głowę – westchnął Gnaeus. – Masz rację, jedźmy go poszukać.

Nie musieli wcale szukać daleko. Właściwie, to Kyle został im wręcz podany na tacy. Przyprowadziło go kilku robotników, niczym nieposłusznego uczniaka złapanego na buszowaniu w czyimś ogrodzie. Gnaeusowi bynajmniej nie poprawił humoru fakt, że to on musiał poręczyć za chłopaka.

– I po co żeś tam łaził? – burknął. Kyle w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko, wyciągając przed siebie dłoń, jakby powstrzymując niecierpliwą publiczność.

– Już wam pokazuję.

 Zaintrygowani jego zachowaniem, Gnaeus i Anne-Marie mimowolnie zbliżyli się do niego. Wtedy Kyle, teatralnym gestem, wyciągnął z kieszeni prostokątny kartonik.

– Oto legendarna pocztówka z Valles Marineris – oznajmił z dumą.

Jego towarzysze przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w cudowne znalezisko.

– Niemożliwe – powiedział w końcu Gnaeus.

– Gdzie ją znalazłeś? – zapytała Anne-Marie, Kyle jednak położył palec na ustach.

– Tajemnica.

– Niemożliwe – powtórzył uparcie staruszek. – Na Marsie nigdy nie było pocztówek.

– Właśnie dlatego ta jest legendarna. – Chłopak uśmiechnął się szerzej i przekazał kartonik Anne Marie. – Proszę. To tę chciałaś, prawda? Mi wystarczy fakt, że ją znalazłem. No i obejrzałem sobie miasto z góry.

Dziewczyna spojrzała na trzymaną w rękach pocztówkę. Dużymi, czerwonymi literami, na pożółkłym papierze, napisane było: „Valles Marineris Melas Chasma”. Powyżej zaś, wydrukowane zostało zdjęcie widoku na kanion.

– Nie, to niemożliwe. Pewnie jakaś fałszywka – Jak z oddali dobiegł ją głos staruszka, powtarzającego trzeci raz to samo.

– A jednak – wyszeptała. – Można żyć osiemdziesiąt lat na Marsie i ciągle odkrywać coś nowego.

 

Rozstanie na Vastitas Borealis

– Dotarliśmy na północne równiny – oznajmił Gnaeus dokładnie dwudziestego czwartego dnia ich podróży. – Od teraz odradzam zwiedzanie poza samochodem. Nie jesteśmy przygotowani do tak niskich temperatur. Tym bardziej, że odkąd Alba Olympia i inne miasta zostały zrównane z ziemią, klimat w tym regionie stał się jeszcze surowszy.  

Kyle spojrzał przez lekko oszronioną szybę na idealnie płaskie pustkowie, którego połacie zostawiali za sobą z zawrotną prędkością. Miał akurat jeden z gorszych dni i wyglądało na to, że szybko mu się humor nie poprawi, skoro został uwięziony w samochodzie.

– Kupiliśmy przecież trochę ciepłych ubrań w Cydonii – wtrąciła niepewnie Anne-Marie. Gnaeus przewrócił w odpowiedzi oczami, jak to miał w zwyczaju za każdym razem, gdy ktoś powiedział, według niego, coś głupiego. Kyle dziwił się w duchu, że gałki oczne nie wypadły jeszcze staruszkowi od tego całego kręcenia.

– Możesz w nich najwyżej przejść się dookoła vanu, moja droga. Przydadzą ci się też do spania. Wątpię, żeby ten samochód był w stanie zapewnić nam temperaturę wyższą niż kilkanaście stopni w nocy.  

Anne-Marie nie poruszyła więcej tej kwestii, ale Kyle umiał już na tyle dobrze odczytywać wyraz jej twarzy, żeby wiedzieć, że nad czymś usilnie rozmyślała.

Tej nocy dziewczyna zadała mu niespodziewane pytanie.

– Kyle? Tak się ostatnio zastanawiałam. Już niedługo dotrzemy do portu kosmicznego i wrócimy wszyscy do siebie. No więc, wiesz, udało ci się w końcu? Zobaczyć coś wielkiego i zapomnieć?

Chłopak westchnął w duchu. Właściwie sam nie znał jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

– Na chwilę – powiedział w końcu. – Bardzo krótką. Wtedy, nad Olympus Mons. I kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy Valles Marineris. I jeszcze potem, w Cydonii. Cieszyłem się, że tu jestem. I że jestem z wami. Ale zaraz potem poczułem się jeszcze gorzej. Jakby wszystko było nie tak. Ja byłem nie tam gdzie trzeba. I nie z tym, z kim trzeba. – Urwał na chwilę. – Czasami naprawdę nie wiem już, co zrobić, żeby naprawdę poczuć się lepiej.

Kyle nie spodziewał się, że dostanie od Anne-Marie cudowną odpowiedź, od której nagle wszystko stanie się łatwiejsze. W tamtym momencie po prostu bardzo pragnął poradzić się kogoś starszego i tyle. Mimo to, następne słowa dziewczyny skołowały go – i trochę rozczarowały.  

– Może najpierw przestań się starać – powiedziała. – Ciągle tylko biegasz dookoła, śmiejesz się na siłę i wtykasz nos nie tam, gdzie trzeba. A gdybyś tak dla odmiany pozwolił sobie przeżyć to, co musisz?

– Ale – Chłopak zawahał się. – Wtedy musiałbym pogodzić się z tym, że jest mi smutno.

Anne-Marie nie odpowiadała przez długi czas. Kyle myślał już, że zasnęła. Kiedy wreszcie się odezwała, mówiła tak cichym głosem, że aż musiał przysunąć się bliżej.

– Masz pod ręką ciepłe ubrania?

Chłopak złapał w lot, co miała na myśli. Ubrali się po cichu, otworzyli drzwi vana i bezszelestnie wyślizgnęli na zewnątrz. Zimno uderzyło w nich bezlitośnie, odbierając dech.

– Szybko, zamknij drzwi, zanim pan Gnaeus się obudzi – wyszeptała Anne-Marie. Kyle podejrzewał, że staruszek od samego początku podejrzewał, że zrobią coś podobnego, posłusznie jednak zamknął drzwi vana. Kiedy trzeba było pozrzędzić, Gnaeus był do tego pierwszy, chłopak odniósł jednak wrażenie, że tak naprawdę bawi go odgadywanie, na jaki pomysł tym razem Kyle wpadnie.

– Pierwszy raz w życiu jest mi tak zimno. – Anne-Marie drżała na całym ciele, szczękając przy tym wściekle zębami. Kyle rozumiał ją doskonale. Urodził się w zaawansowanej technologicznie kolonii na Neptunie, gdzie temperatura nigdy nie spadała poniżej tej optymalnej dla człowieka.

– Przebiegnijmy się kawałek w tamtą stronę i z powrotem – zaproponował.

Dziwnym uczuciem było biec, czując mroźne powietrze szczypiące policzki. Ciało rozgrzewało się bardzo powoli, a każdy oddech bolał. Kiedy z powrotem dobiegli do vana, oboje ciężko dyszeli. Kyle poczuł dotyk czegoś mokrego i zimnego na twarzy. Zmarszczył brwi i spojrzał w niebo.

– Pada – zauważył.

– Pewnie śnieg – wyjaśniła Anne-Marie, pomiędzy jednym głębokim wdechem a drugim. – Przed Kolonizacją padał tylko na Ziemi, ale teraz można go zobaczyć także na Marsie.

Kyle zmrużył oczy, wpatrując się w niewielkie, jasne płatki. Jeszcze można zobaczyć, poprawił w myślach. Nagle poczuł niemiłe ukłucie w piersi, inne niż ciężki smutek, który opadał na niego ostatnio, gdy przypominał sobie rozstanie z Mayą. Być może był to pierwszy i ostatni śnieg, jaki zobaczył w życiu. Być może był to ostatni śnieg, jaki miał zobaczyć Mars. Być może był to ostatni raz w życiu, kiedy widział tę planetę, Gnaeusa, Anne-Marie.

Tak dużo „ostatnich razów”.

Jeszcze kiedy grzał się z powrotem w miłym cieple samochodu, rozmyślał nad tym nowym odczuciem. Czyżby próbując wydostać się z jednego dołka, wykopał sobie drugi?

Pożegnali się z Via Martia dwudziestego szóstego dnia podróży, zjeżdżając na wschód z legendarnej autostrady, w kierunku portu kosmicznego Alba Olympia. Kyle jeszcze przez długi czas patrzył przez szybę, jak wielkie ekrany nikną za horyzontem. Potem dotarcie na miejsce było już tylko kwestią kilku godzin. Kyle i Anne-Marie mieli wsiąść na prom, wylatujący w stronę Księżyca, gdzie chłopak planował przesiąść się w coś szybszego. Gnaeus wracał połączeniem planetarnym do Rubicon.

 Dziwnie było żegnać się z tymi ludźmi, których znał przez zaledwie niecały miesiąc. Pozostała dwójka też nie bardzo wiedziała, jak się zachować.

– No dobra, nie róbmy scen – zarządził w końcu staruszek. – Ja zostaję tutaj, aż wreszcie kopnę w kalendarz i koniec. Rozrabiaka wraca na Neptuna, pani marzycielka na Księżyc. Tak jakby nic się nie zmieniło. – Zawahał się. – Prawie. Możecie od czasu do czasu powspominać sobie Marsa, tak myślę. Pewnie za jakieś kilkadziesiąt lat, mało kto będzie pamiętał, jak wyglądał, kiedy jeszcze mieszkali na nim ludzie.

Anne-Marie przez chwilę wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Kyle trochę jej tego zazdrościł. On sam czuł się znowu, jakby ktoś przykrył go grubym, dusznym kocem.

– Jaki to w ogóle miało sens, skoro wylatując czuję się jeszcze gorzej, niż przed przyjazdem – mruknął, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Gnaeus podchwycił jednak jego słowa i prychnął, w ten charakterystyczny dla siebie sposób.

– A jaki w ogóle miało sens rodzić się na tej planecie, skoro niedługo nie pozostanie tu po mnie nawet ślad? Całe życie przed tobą, chłopcze. Jeszcze nie raz cię będzie bolało, więc lepiej się przyzwyczaj.

Kyle spojrzał na niego z rozdrażnieniem. Nie był w nastroju na pouczenia. Niespodziewanie jednak, starszy mężczyzna uśmiechnął się miękko.

– Ja w każdym razie, cieszę się, że przylecieliście. Dzięki temu miałem okazję porządnie pożegnać się ze starym dziadkiem Marsem. Może tylko troszeczkę, ale będzie mi lżej umierać.

– Jeżeli czujesz się bardzo samotny, możesz zostać kilka dni na Księżycu – Anne-Marie uśmiechnęła się do Kyle’a.

– Wtedy będzie mi tylko trudniej się potem rozstać – mruknął chłopak, uciekając wzrokiem w bok.

– Też prawda.

Anne-Marie i Gnaeus roześmiali się. Kyle popatrzył na nich. Przypomniał sobie gwiazdy nad Olympus Mons. Zimny dotyk śniegu na Vastitas Borealis. Wreszcie nie wytrzymał i ukrył twarz w rękawie. Poczuł, jak czyjeś ciepłe ręce pocieszająco klepią go po plecach.

– Skoro tak mówicie – powiedział, połykając ciepłą łzę. – Spróbuję ponieść i to rozstanie. 

 

Koniec

Komentarze

Miałam trzy podejścia do twojego opowiadania i przepraszam, ale ledwo je zmęczyłam. Podróż, w jaką mnie zabrałaś, wydawała się obiecująca, ale czuję, że gdzieś po drodze czegoś zabrakło. Może charakter bohaterów nie był aż tak wyraźny? Super, że pokonaną drogę można prześledzić na mapie Marsa. Uważam to za duży plus, ale popracowałabym nad pełnokrwistością bohaterów. – w pełni subiektywnie.

Powodzenia w konkursie :)

Ładne. Przyjemnie się czytało. Może dlatego, że spokojne, bez grozy, walk, krwi. Misia nie znużyło. Powodzenia.

Szanowna Autorko, za największy błąd uważam brak uzasadnienia dla idei oraz, w następstwie, akcji dekolonizacyjnej na Marsie. Jakim by ono nie było, to znaczy jakie by nie były podane powody, byle przekonywające, tekstowi wyszłyby na zdrowie.

Inna sprawa, że, jak uczy historia, ludzkość nie takie durnoty wyczyniała i nadal wyczynia, więc można machnąć ręką i nie pytać, dlaczego rujnuje się dorobek wielu pokoleń osadników.

Postacie niestety blado zarysowane. O ile rozumiem i akceptuję (jako czytelnik) staruszka Gnaeusa, jego uparte pozostawanie w resztkach miasta (skąd bierze żywność?), o tyle Anna Maria i Kyle nie przemawiają do mnie. No, nagłe zagrania Kyle’a jako tako, ale Anna to dla mnie zaledwie sylwetka postaci.

Językowo nieźle. Mignęło mi ileś tam (ale nie za wiele) potknięć, drobnych pomyłek, lecz nie aż takich, jakie wyraźnie utrudniają czytanie.

Pozdrawiam – AdamKB

M.G. Zandra Dziękuję za lekturę! Trochę się bałam, jak wypadną bohaterowie, więc przyjmuję jako cenną radę. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałam, na czym najbardziej się skupić, biorąc pod uwagę zbliżający się limit – czy na opisie drogi, czy na wydarzeniach, czy na bohatreach. 

Koala75 Dziękuję! Cieszę się, że się podobało!

AdamKB Dziękuję za lekturę! Jeśli chodzi o uzasadnienie dekolonizacji, to wspominający o tym fragment zawieruszył mi się przy usuwaniu nadmairu znaków, ale wygląda na to, że jest bardziej istotny, niż sądziłam, więc go upchnęłam z powrotem. Główną przyczyną był fakt, że to ludzie sami zaczęli opuszczać Marsa, żeby przeprowadzić się do nowszych kolonii, dlatego planeta była właściwie do wzięcia. 

adanbareth

Przeczytałem sobie spokojnie. Napisałem “spokojnie” tak celowo, ponieważ z tekstu bije właśnie spokój. To było całkiem fajne. Pomysł z dekolonizacją jest też bardzo ciekawy. No i fajnie, że skorzystałaś z oryginalnego nazewnictwa marsjańskiej geografii. Niestety, poza tymi elementami tekst ma moim zdaniem trochę braków.

Przede wszystkim zabrakło mi tu akcji. Owszem, są tu zdarzenia, punkty wycieczki, ale ogólnie można je scharakteryzować tak – przyjechali, pooglądali i pojechali. Nie zawiązała się tu żadna akcja. Nie pojawił się żaden problem, w bohaterach nie zaszła żadna zmiana, nie wpadli w kłopoty ani nie zrobili nic konkretnego. Łączy się z tym również drugi element, który wydał mi się niedopracowany. Czuję, że bohaterowie są nijacy. Owszem, jakieś cechy charakteru mają, ale kompletnie nie wiemy nic o ich motywacjach, pochodzeniu i zamierzeniach. Jeden jest marudnym staruchem, druga natchnioną marzycielką, a trzeci miał być łobuziakiem, ale w zasadzie ta cecha nie trzyma się do końca, a nawet nie zdarzyło się nic, co mogło by spowodować realną zmianę. Nie poznaliśmy ich wcale. Ostatnia rzecz, której bardzo mi zabrakło, to wytłumaczenia powodów, dla których ludzie opuszczają Marsa. Z tekstu to nie wynika. Nie mógłby Gnaeus cokolwiek na ten temat powiedzieć? Może i to nie byłoby konieczne, gdyby bohaterowie spowodowaliby jakiś ruch w fabule i czytelnik zająłby głowę myśleniem o akcji. Niestety przy braku takowej, zaczyna się szukać dziur również w wykreowanym przez autorkę świecie. Nigdy od tekstu nie wymagam, żeby były wybuchy, pościgi i bzyczące promienie laserów. Wolę jednak, żeby fabuła miała jakieś punkty zwrotne, nawet jeśli tylko na poziomie emocjonalnym bohaterów. Żeby takowe jednak były, to faktycznie coś musi się wydarzyć.

Ogólnie nie czytało się źle i lektura tego opowiadania nie była czasem straconym. Niestety nie pozostawiło ono po sobie specjalnych wrażeń.

XXI century is a fucking failure!

Trochę ta podróż przypomina przejechanie route66 ;) I w sumie pomysł mi się podoba. Tle że opowieść drogi ma to do siebie, że droga ma człowieka zmienić, albo przynajmniej udowodnić, że zmiany nie są możliwe. Generalnie coś się ma podziać z życiem bohaterów, z ich rozumieniem świata i/lub siebie. A tutaj właściwie nic się nie podziało, ta droga niewiele im dała, ale też nie była spaktakularną klapą. Ot, byli, zobaczyli i się rozstali.

Druga sprawa to sama dekolonizacja Marsa, która wydaje mi się interesującym pomysłem, a jest potraktowana trochę po macoszemu. Czemu właściwie? Kto za to zpłaci? Kto wpadł na taki pomysł? Co z ludźmi, którzy tam żyją?

Pomysł fajny, ale mogłaś z niego wycisnąć zdecydowanie więcej.

Przeczytałam z zaciekawieniem, napisane przyzwoicie, ale na kolana nie powaliło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Niestety tekst dość mocno mnie znużył, ale jest napisany dobrze i z pomysłem, generalnie nie moje klimaty, ale oczywiście doceniam umiejętnie napisane postacie :>

Master of masters : John Ronald Reuel Tolkien

Nostalgiczny tekst. Ciekawe podejście do tematu – nie od strony początków dekolonizacji, tylko od jej końca. Wydaje mi się, że to rzadkie w SF i doceniam tę oryginalność.

Może i nie ma zmiany w bohaterach, ale za to jest zmiana świata. Taka spokojna apoptoza. Nie zaraza, nie atak kosmitów ani pierwszy kontakt z asteroidą. Po prostu kolonia doszła do kresu. Zgadzam się, że przydałoby się więcej wyjaśnień, jak i dlaczego do tego doszło. Przecież od dawna młodzi ludzie wyprowadzają się ze wsi, ale jednak one ciągle istnieją. Co więc stało się z Marsem? A limit można było zwiększyć, czytając parę konkurencyjnych opowiadań.

Babska logika rządzi!

Caern Dzieki za lekturę! Cieszę się, że lektura nie była straconym czasem. Przyjmuję uwagi dotyczące bohaterów jako radę na przyszłość. 

Irka_Luz Podczas pisania co jakiś czas przypominała mi się route66, więc cieszę się, że komuś się też się skojarzyło :) Dzieki za lekturę i uwagi!

Iluvathar Dziękuję za lekturę i komentarz (nawet pomimo znużenia) ;) 

Finkla Cieszę się, że pomysł się spodobał i przyniósł trochę nostalgii :) Bardzo chciałam wybrać się na wycieczkę po naturalnych atrakcjach Marsa, ale jednocześnie zobaczyć też trochę cywilizacji, jaka mogła tam powstać, stąd takie pośrednie rozwiązanie. 

Szczerze mówiąc, bałam się trochę, że jak zacznę wydłużać, to już się nie zatrzymam. Każdy kolejny pomysł domagał się wyjaśnienia i może też dlatego bohaterowie nieco kuleją, bo dałam się za bardzo pochłonąc obliczaniu odległości, zastanawianiu się, jak wysoko mogą wjechać windy i tak dalej.

https://i.pinimg.com/564x/a2/09/56/a209566053d7c6c864a2d787476706bb.jpg

Слава Україні!

Podoba mi się sposób opisania geografii i atrakcji turystycznych Marsa. Naprawdę czuć w tekście melancholię i sentyment do czegoś, czego niedługo już nie będzie. Pasuje do tego postać gderliwego Gnaeusa. Pozostała dwójka bohaterów wypada niestety blado i mało wyraziście. Czytało się dobrze.

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

 

Known some call is air am

adan­ba­reth – Vije Mar­twe, fi­le­to­wa­ne, na ki­lo­gra­my

 

 

Mocno no­stal­gicz­ny tekst. Po­cząt­ko­wo to sku­pie­nie na geo­gra­fii Marsa, na tym całym wy­li­cza­niu miejsc, ki­lo­me­trów i tak dalej, mnie mę­czy­ło, osta­tecz­nie jed­nak muszę przy­znać, że uwia­ry­gad­nia wspo­mnia­ną no­stal­gię.

Tempo jest wręcz śli­ma­cze, nie masz tutaj akcji, a nawet te mo­men­ty, do któ­rych można by do­ło­żyć nieco dy­na­mi­ki (na przy­kład wjazd na więżę 168), prze­cią­gasz, sku­pia­jąc się aku­rat na po­sta­ciach i ich od­czu­ciach. I znów trze­ba przy­znać, że to dzia­ła na ko­rzyść no­stal­gii.

Masz tutaj coś z kina drogi, ta­kie­go nie­śpiesz­ne­go, bez dra­ma­tycz­nych zwro­tów akcji: po­dróż, która przy­wio­dła mi na myśl prze­jazd Ro­ute­ 66, po­dróż po­mię­dzy czer­wo­nymi ma­sy­wa­mi skal­ny­mi Do­li­ny Mo­nu­men­tów. Tam gdzieś musi też być wio­ska Ra­dia­tor Springs i Zyg­zak McQu­in ;) Kra­jo­bra­zy mar­sjań­skie przez które prze­cią­gnę­łaś Via Mar­tia mają tez w sobie coś z “Kro­nik mar­sjań­skich”, a kon­kret­niej po­dob­ne wra­że­nia to­wa­rzy­szy­ły mi pod kątem nie­spiesz­no­ści, próby od­ma­lo­wa­nia pej­za­ży, po­ka­za­nia tę­sk­no­ty.

Naj­więk­szy­mi pro­ble­ma­mi u Cie­bie są po­sta­cie oraz roz­wią­za­nie fa­bu­ły. Sta­ru­szek jest fajny, wy­ra­zi­sty, można jego wy­obra­że­nie za­ha­czyć o kilka wzor­ców dzia­ła­ją­cych w po­pkul­tu­rze i jego ku­pu­ję po ca­ło­ści. Z dziew­czy­ną mam naj­więk­szy kło­pot, bo ona jest ledwo szki­cem, i od­nio­słem wra­że­nie, że w pew­nym mo­men­cie prze­sta­łaś do­da­wać do niej ko­lej­ne kre­ski, po­rzu­ca­jąc ją na rzecz Kyle’a. To niby Ann – Marie jest głów­ną bo­ha­ter­ką, a przy­naj­mniej takie mam wra­że­nie, bo Kyle to po­stać za­le­d­wie trze­cio­pla­no­wa, i nagle bum!, pod­czas nocy u pod­nó­ża Olym­pus Mons wy­pły­wa moc­niej za­ak­cen­to­wa­ny wątek roz­te­rek Kyle’a, to na nim sku­pia się teraz cię­żar fa­bu­ły, a Ann-Ma­rie staje się po­sta­cią dru­go­pla­no­wą. Nie, żeby mi to prze­szka­dza­ło, ale… no wła­śnie w tym mo­men­cie do­cho­dzi­my do roz­wią­za­nia fa­bu­ły. I tutaj się za­wio­dłem, bo prze­mia­na chło­pa­ka, choć może ra­czej ak­cep­ta­cja, do któ­rej do­cho­dzi, jest dosyć nagła. No jest ta roz­mo­wa na zim­nie, jest re­flek­sja Kyle’a, a potem jest prze­skok o X dni, kiedy się wszy­scy że­gna­ją i jest prze­mia­na, którą mu­siał prze­cho­dzić przez te X dni, ale Ty tego nie po­ka­za­łaś. Mój za­rzut jest więc taki: skoro to Kyle jest mo­to­rem na­pę­do­wym fa­bu­ły, to dla­cze­go po­cząt­ko­wo sku­pi­łaś się na Ann-Ma­rie, która jest za­le­d­wie re­kwi­zy­tem bez wy­ra­zu, a przed koń­cem po­trak­to­wa­łaś naj­waż­niej­szy we­dług mnie aspekt opo­wia­da­nia (prze­mia­na, ak­cep­ta­cja, zro­zu­mie­nie) po ma­co­sze­mu, nie uka­zu­jąc do­kład­niej pro­ce­su, a je­dy­nie jego finał?

No dobra, po­ma­ru­dził, po­ma­ru­dził i tak dalej, ale opo­wia­da­nie nie jest złe, bo po­ka­zu­je Twój cał­kiem spraw­ny i cie­ka­wy warsz­tat, tylko ak­cen­ty masz roz­ło­żo­ne nie tak, jak bym tego ocze­ki­wał. Przy­znam rów­nież, że to wolne tempo nar­ra­cji naj­praw­do­po­dob­niej od­rzu­ci­ło by mnie w ja­kiejś dłuż­szej for­mie, ale dla tego tek­stu jest OK :)

Known some call is air am

Na minus: Lubię śledzić treść opowiadania poprzez jego bohaterów. Lubię ich polubić a Kyle nie zdołałam polubić. Od początku zbudowałaś go jako nieszczerego, coś ukrywającego młodzika.

Efekt zamierzony?

Na plus: Całośc fajnie się czytało. 

Golodh – Dziękuję za lekturę!

mindenamifaj – Cieszę się, że sentyment i melancholia są wyczuwalne, bo o to w dużej mierze mi chodziło :) Dzięki za lekturę!

Anet – Szkoda :< Może następnym razem wyjdzie lepiej. Tym bardziej dziękuję za przeczytanie :)

Outta Sewer – Dziękuję za lekturę! Haha, muszę przyznać, że mnie zajmowanie się geografią też trochę męczyło, ale to z tego względu, że kiedy już weszło się w szczegóły, ciężko było przestać. Jeśli chodzi o bohaterów, to poczatkowo (zanim limit znaków przywrócił mnie do rzeczywistości) zamierzałam skupić się na wszystkich trojgu w równym stopniu, ale ostatecznie nie udało mi się poświęcić im tyle uwagi, ile zamierzałam i może dlatego wypadają blado.

Bellatrix – Dziękuję za lekturę!

Nova – Dziękuję za lekturę i komentarz! Cieszę się, że dobrze się czytało, chociaż tez lubię polubić bohaterów, więc mam nadzieję, że kiedyś w końcu uda mi się sprawić, że czytelnik się bardziej z moimi zwiąże. 

 

 

Z jednej strony miałaś fajny pomysł na przyszłość Marsa. Przedstawienie zupełnie nowych lokacji jako wspomnienie przyszłości uważam za bardzo trafiony pomysł (szczególnie w połączeniu z wspomnieniami czytanych za młodu lektur). Cieszy też praca włożona w poznanie Marsa i nieraz kreatywne pomysły na atrakcje turystyczne (jak Platforma Widokowa 168). Pomysł z dekolonizacją też całkiem fajny:P

Tym co uwierało akurat mnie był brak suspensu albo też celu opowiadania – i podejrzewam, że to właśnie odpowiadało za zmęczenie tych, którzy przeczytali Twoje opowiadanie przede mną. Gdy po zwiedzeniu pierwszej lokacji czekamy na kolejną i wiemy, co nas czeka – czy też nie czeka – powoli może dopadać znużenie i niecierpliwe oczekiwanie. Choć oczywiście są i tacy, którym to nie przeszkodzi, to innych wynudzi i zmęczy.

I jeszcze jedno: w poprzednich komentarzach często pojawiał się zarzut nienależytego przedstawienia kolonizacji. Moim zdaniem nie ma się tym co przejmować, ponieważ nie o tym jest Twoje opowiadanie:P Clue opowiadania leży gdzieś indziej, a nie jest to przecież hard SF. Akapit więcej niekoniecznie by zaszkodził (choć mi tego nie brakowało), ale zbytnie wchodzenie w szczegóły raczej mogłoby zaszkodzić klimatowi tekstu.

Слава Україні!

Nowa Fantastyka