- Opowiadanie: Jasper - Jaskinia

Jaskinia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jaskinia

Badrus szedł sprężystym krokiem ulicą Bobrowniczą. Wąskie uliczki okalające rynek znał jak własną kieszeń, toteż nie miał żadnych problemów z wybraniem najlepszej drogi do ratusza i nie zgubieniem się przy okazji. Podkute buty stukały rytmicznie na bruku, a czarny płaszcz sunął za nim niczym wąż, od czasu do czasu porywany do góry przez podmuch wiatru. Ludzie przeważnie schodzili mu z drogi. Nikt nie śmiał nawet spojrzeć w jego skrzące się rubinowym blaskiem oczy. Czort jeden wie, co mogliby tam zobaczyć. A może, po prostu, nie mogliby tam zobaczyć nic, co było chyba jeszcze bardziej przerażające. Oczy te były równie nieodgadnione jak tajemnica istnienia.

Nagle tuż przy jego uchu rozległ się cichy szept. Nie drgnął nawet i nie odwrócił się, bowiem wiedział, że szept ten nie pochodził z ust ludzkich. Przyleciał tu na podmuchach wiatru przeznaczony specjalnie dla niego. Szept ten mówił: „Niedługo umrzesz Badrusie, synu Ebiedela". Domyślał się kto mógł przesłać tą wiadomość, ale pewien być nie mógł. Jak powszechnie wiadomo pewne są tylko dwie rzeczy – śmierć oraz podatki.

Gdy wszedł na rynek oczom jego ukazał się jakże charakterystyczny widok. Oto Konen, oparty o studnie, otoczony gromadką młodych i urodziwych niewiast szczerzył się do zapatrzonych w niego panien uśmiechem, który topił kobiece serca jak wosk. Ku uciesze białogłów prężył potężne muskuły i słodkimi słowy lał miód na ich serca. Dziewczęta chichotały, mrugały i były wniebowzięte. Sielską atmosferę flirtu przerwał Badrus, który wpadłszy w grupkę kobiet, jął przeciskać się między nimi, by dostać się do obiektu ich zainteresowania.

– Czołem przyjacielu. Widzę żeś zajęty wielce – powiedział z przekąsem, gdy w końcu stanął twarzą w twarz z herosem.

– Pewnie. Właśnie umilam czas tym pięknym pannom.

– Jakbyś nie pamiętał, to przypominam – jesteśmy umówieni z burmistrzem i czas już na nas najwyższy.

– Burmistrz może poczekać… – zaczął Konen, ale mag ciągnął go już za ramię w kierunku ratusza – Do zobaczenia miłe panie. Obowiązki wzywają – krzyknął jeszcze do rozczarowanych perspektywą jego absencji niewiast.

Ruszyli zatem na spotkanie z burmistrzem. Badrus jak zwykle milczący i skupiony, natomiast Konen szedł raźnym krokiem, nucąc melodie jakieś bzdurnej, acz wesołej piosenki.

 

– Siadajcie chłopcy – powiedział jak zwykle burmistrz i jak zwykle tuż po tym jak usiedli. Znajdowali się w największej sali ratusza, na drugim piętrze. Przestronne pomieszczenie ozdobione było przepięknymi freskami i ornamentami, a ogromne, trzysegmentowe okna wpuszczały do środka mnóstwo światła. Właśnie przy jednym z tych okien stał malutki człowieczek w złotej szacie, śmiesznych kapciach i jeszcze śmieszniejszej czapce. Zapewne uważał, że wygląda dostojnie. Śmiech na mieście. Według Konena wyglądał jak skarłowaciały błazen, ale nie powtarzał tego głośno – zbyt bardzo cenił sobie głowę. Moriani, bowiem tak nazywał się burmistrz, odwrócił się od okna i obrzuciwszy swych gości przelotnym spojrzeniem usiadł za wielkim mahoniowym biurkiem. Krzaczaste brwi zbliżyły się do siebie sugerując, że ich właściciel myśli nad czymś intensywnie. Ale nie ulegajmy pozorom – burmistrzem nie zostaje się za myślenie.

Konen rozsiadł się wygodnie na swoim krześle, wyciągając nogi i splatając ręce na piersi. Badrus siedział sztywno. Gdyby można by wykonać postawę baczność na siedząco, tak właśnie by ona wyglądała.

– Wezwałem was tu… w celu… ten tego… po co ja to was wezwałem? – piskliwy głos Morianiego przeszył ciszę niczym świst strzały. Mówił zawsze bardzo szybko, jakby bał się, że zapomni co ma powiedzieć zanim skończy mówić. Mimo to zawsze zapominał. Na oficjalnych wystąpieniach publicznych tekst przemówienia musiał mu podpowiadać co chwilę sekretarz, bowiem burmistrz uważał zerkanie do kartki za nieeleganckie, za nic sobie mając, że takie suflerowanie jest co najmniej żenujące. Największy ubaw ogół mieszkańców miał na corocznym przemówieniu burmistrza z okazji obchodów Dnia Wyzwolenia, ustanowionego przez Henryka Brodacza. Co prawda nikt nie wie dlaczego, bowiem nigdy miasta nie zajmowano, ani nie wyzwalano, ale każda okazja żeby zrobić festyn jest dobra.

– Tak więc… ekhm… wezwałem was tutaj, żeby przeprosić za tą wpadkę ze smokiem. Ten tego…. tak właśnie… przeprosić. Skąd mogłem wiedzieć, że ten cholerny Bigossini to taki biurokrata. Za niedługo w Jenseju trzeba będzie pisać podanie, żeby się wysrać i jeszcze złożyć zaświadczenie o tym, że się nie ma hemoroidów.

– Nie ma sprawy. Mieliśmy ubaw po pachy – odparł z przekąsem mag.

– Taaa. Super było. Normalnie odlot – wykrzyknął z entuzjazmem Konen, który jak zwykle nie wyczuł sarkastycznego tonu głosu przyjaciela.

– Można przynajmniej wiedzieć na co nam był smok? – Badrus jak zwykle był rzeczowy.

– Nie nam, ale królowi. Widziałeś Badrusie jego imponujące trofea łowieckie…

– …z których ani jednego nie upolował sam – dokończył mag.

– Nieważne. Chciał mieć smoka i tyle. Bardzo się rozczarował jak wróciliście z pustymi rękoma, ale trudno. Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Mam dla was kolejne zadanie chłopcy. Sprawa jest wstydliwa i ściśle tajna. Powtarzam – ściśle tajna!

– Ściśle tajne sprawy to nasza specjalność! – huknął Konen, a ogrom sali poniósł echem jego potężny głos.

– Słuchamy zatem z zainteresowaniem, mości burmistrzu. Cóż to za sprawa? – spytał mag.

– Ten tego… ekhm… musicie zdobyć pióro gryfa.

– Pióro gryfa? Przecież z tego się robi eliksir na… – zaczął mag, ale nie dane mu było dokończyć.

– Cisza! Nikt się nie może o tym dowiedzieć. Majestat władzy zostałby zachwiany. – Moriani przetarł binokle w srebrnych oprawkach, po czym rzekł – Tak więc wiecie co macie robić. Zatem żegnam i… powodzenia. Przyda wam się.

 

Promienie wschodzącego słońca rozpędzały resztki nocy. Mgła unosiła się nad polami jakby odchodząca noc przypadkowo potrąciła dzban z mlekiem i rozlała je dookoła. Chłód poranka ogrzewało wnoszące się coraz wyżej słońce. Wrota grodu otworzyły się z charakterystycznym skrzypieniem zawiasów (nikt ich nigdy nie naoliwił i nikt nie jest w stanie powiedzieć dlaczego).

Na początku zza półotwartych wrót wysunęła się ogromna głowa, która ziewnęła potężnie, przymrużyła oczy i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzała się po okolicy. Za głową wyłoniła się reszta jej właściciela.

– Poranek jak w mordę strzelił – powiedział Konen. Co prawda dosyć niewyraźnie, bowiem znowu ziewał. Za nim w bramie pojawił się Badrus i mrużąc zaspane oczy przyglądał się wschodzącemu słońcu. Bardonello – nadworny malarz króla – miałby wspaniały temat na obraz, gdyby tylko nie sypiał do południa albo i dłużej – pomyślał mag.

– No to, komu w drogę temu kopa – zawołał wesoło Konen, zarzucając na plecy wielki tobół z ekwipunkiem.

Ruszyli zatem poprzez morze mgły drogą na północ. Konen częstokroć zastanawiał się skąd Badrus zawsze wie, w którą stronę iść. Odpowiedź zawsze była enigmatyczna i zdawkowa. Nie dociekał więc, tym bardziej, iż zawsze bez większego trudu trafiali do celu podróży. Tak więc podróżowali w milczeniu zatopieni w swoich myślach (cokolwiek mniej poważnych w przypadku herosa). Długą ciszę przerwał wreszcie Konen.

– Badrus?

– Tak?

– Dlaczego podróżujemy pieszo? Nie lepiej konno?

– Po pierwsze rzyć by ci odpadła w kulbace, a po drugie wiesz przecież, że konie się mnie boją.

– Nie konie ciebie tylko ty koni! Ha, ha, ha. Mag, który się boi koni. Coś podobnego.

– Nikt nie jest doskonały, mój drogi. Każdy ma swoje wady. Ja się boje koni, a ty, dla przykładu, boisz się myszy.

Twarz herosa stężała jak zimna galareta. Był to jego największy sekret i zastanawiał się skąd mag o tym wie. Gdyby ktoś się o tym dowiedział jego reputacja ległaby w gruzach. Ale skąd ten czort o tym wie? Jak to u Konena – co w głowie to na języku, więc zapytał:

– Skąd o tym wiesz?

– Nie pamiętasz karczmy w Egerdonbergu, gdzieśmy kiedyś spędzali noc? Twoja reakcja na tego malutkiego gryzonia, który wpadł był do pokoju, była aż nadto wymowna.

– No dobra, dobra. Ale jak coś komuś powiesz to wiesz co z tobą zrobię?

Badrus wiedział i doskonale herosa rozumiał.

 

Po kilku godzinach mag zarządził postój. Słońce dawno już minęło zenit, a zmęczony ciężkim plecakiem Konen sapał straszliwie. Coś tam bąkał, że mógłby iść dalej i że wcale nie jest zmęczony, ale mag nie dał wiary. Zatem rozkulbaczony Konen odetchnął z ulgą, przysiadł na pieńku i westchnął głęboko przestając w końcu zgrywać twardziela. Badrus natomiast zajął się przygotowywaniem paleniska i rozpakowywaniem prowiantu, grzebiąc w przepastnym wnętrzu plecaka. Konen zasugerował, że zjadłby konia z kopytami, ale bardziej chodziło chyba o to, żeby zjeść jak najwięcej bowiem później miałby mniej do noszenia.

– Weź kociołek i przynieś wody ze strumienia – polecił mag.

– Jakiego strumienia?

– Tego, który biegnie za tym zagajnikiem.

– Skąd wiesz, że za tym zagajnikiem biegnie strumień?

– Bom widział, gdyśmy się tu zbliżali, że strumień zakręca za ten zagajnik. – odpowiedział możliwie jak najłagodniej Badrus.

– Ahaaa. Ty Badrus to masz łeb – Konen wyraźnie nie mógł wyjść z podziwu.

Wstał chwiejnie, chwycił kociołek i zagłębił się w krzaki, przeklinając pokrzywy i komary, które natychmiast dały znać o sobie. Przedarłszy się przez gęstwinę stanął w końcu nad brzegiem strumienia. W bystrym nurcie dostrzegł jakiś błysk. Uklęknął i przybliżył głowę by się lepiej przyjrzeć. Błyskotką okazał się małą srebrną rybką, która walczywszy z prądem odpuściła sobie jednak i dała się porwać przez nurt, znikając mu z oczu. Rozczarowany Konen podniósł wzrok znad wody i napotkał coś czego się nie spodziewał. Oto tuż przed jego twarzą pojawił się pysk konia. Nie. Nie konia. Wszak koń nie jest śnieżnobiały i nie ma rogu wystającego z czubka głowy.

– Sie masz, bracie! – powiedziało stworzenie. Nie poruszało pyskiem, a mimo to je usłyszał.

Konen z wrażenia klapnął na tę część ciała, która czasem wydaje brzydkie zapachy. Zwierze przechyliło głowę i przyglądało mu się z zainteresowaniem, a wyraz pyska sprawiał wrażenie jakby się uśmiechało. Konen zerwał się na równe nogi i zawył:

– Badruuuuuuus!! Chyżo tuuuuuuu!!

Po kilku chwilach trwożnego wyczekiwania przez krzaki przedarł się Badrus. Scena jaką zastał rysowała się następująco: po jednej stronie strumienia stał przepiękny, śnieżnobiały jednorożec, po drugiej zaś Konen, łypiąc niepewnym wzrokiem na stworzenie.

– Nie bój się, Konen. To jednorożec. Nie zrobi ci nic złego, chyba, że go bardzo zdenerwujesz. Do porozumiewania się używa telepatii. Dostraja się do twoich fal mózgowych i rozmawia z tobą. Można powiedzieć, że nadajecie na tych samych falach, ale nie nazwałbym tego w ten sposób.

– Mądrze prawisz, kolo. Mam na imię Bolo. Jak się chłopcy macie? Co tu porabiacie? – powiedział jednorożec – Zarzuciłbym coś do pyska. Prowadźcie do obozowiska – dorzucił nie czekając na odpowiedź i nie oglądając się za siebie zniknął w krzakach. Zdumiony Konen i rozbawiony Badrus ruszyli za nim. Konen mimo szoku nie zapomniał jednak po co przyszedł i na odchodnym napełnił jeszcze kociołek.

 

– Wysiorbał prawie cały gulasz! – powiedział z wyrzutem Konen patrząc na jednorożca spode łba, wciąż nie mogąc się przyzwyczaić do jego towarzystwa. Ciągłe, niepokojące wyczekiwanie na to, aż w jego głowie odezwie się głos Bola, gdy ten zachce coś powiedzieć doprowadzało go do szału. Ów natomiast wyłożył się na trawie obok paleniska i od czasu do czasu solidnie pobekując oznajmiał światu, że najadł się i mu smakowało.

– Nie przesadzaj, Konen. Nie zjadł wiele więcej od ciebie – rzekł Badrus popijając z kielicha czerwone wino. Zawsze miał ze sobą czerwone wino i zawsze wyjmował je nie wiadomo skąd, ku uciesze towarzystwa, któremu właśnie zabrakło trunku. Teraz popijał je sam, bowiem Bolo, jak się okazało, był abstynentem, a Konen preferował tylko piwo, tudzież porządną gorzałkę.

– Bolo?

– Słucham cię, Badrusie – jednorożec najadłszy się zrezygnował z mowy wiązanej (co nie znaczy, że mówił rymem tylko wtedy, kiedy był głodny).

– Mniemam, że domyśliłeś się, iż jestem magiem. Nie przeszkadza ci to?

Mag miał na myśli niechęć, a wręcz wrogość jednorożców do różnej maści czarodziejów, którzy polowali na nie w celu zdobycia ich cennego rogu, który sproszkowany służył im do tworzenia skomplikowanych eliksirów.

– Ani trochę. Widzisz… mam niezwykły dar wyczuwania charakteru ludzi, z którymi się spotykam. Nawet cię polubiłem, stary. Co prawda nigdy nie jadłem gulaszu, ale założę się, że pichcisz najlepszy gulasz na świecie.

– Dziękuję – powiedział mag czerwieniąc się lekko – a jeśli cię to uspokoi jeszcze bardziej to informuję, że nie zajmuję się eliksirami. Moją specjalnością są czary mentalne i ofensywne.

– Prawisz banały, przyjacielu. Ktoś kto się nie zna na eliksirach nie upichcił by takiego jadła.

– Nie powiedziałem, że się nie znam. Znam się na wielu rzeczach. To, że nie zajmuję się tym obecnie nie oznacza wcale, że tego nie potrafię.

– Dobrze, już dobrze – odrzekł Bolo – widzę, że masz do mnie zapytanie. Wal zatem.

Badrus nie krył zdziwienia. Umiejętność jednorożców do obserwacji i przewidywania reakcji ludzkich wprawiała go zawsze w zachwyt. Nie inaczej było tym razem. Skąd te stworzenia tak wiele wiedzą o ludziach skoro ich tak skrzętnie unikają? A może unikają ich tak skrzętnie bowiem tak wiele o nich wiedzą?

– Tak, przyjacielu. Masz rację. Chciałem zapytać o drogę do Ash Karafil – Jaskini Gryfów. Wybieramy się tam z misją. Wskażesz nam właściwy kierunek? Tuszę, że to niedaleko. Oglądałem mapy przed podróżą lecz dość mgliście pamiętam ich treść, a zabrać ich ze sobą nie mogłem.

– Azaliż tak, mości magu! Mogę ci nawet wskazać drogę do Piedragu! – Bolo ożywił się, bowiem mag uderzył w dzwon, który zwał się ‘ulubione zajęcie Bola – wskazywanie błędnych kierunków'. Lecz tym razem jednorożec nie zamierzał wyprowadzać ich na manowce. Polubił Badrusa, a nawet troszeczkę Konena, choć ten jego ani trochę. Musicie iść tam – tu wskazał rogiem kierunek pólnocno-wschodni – a następnie przekroczyć rzekę przechodząc przez most Kabarand. Potem odbijecie trochę na wschód w kierunku gór. Tą drogą dotrzecie do Ash Karafil.

– No to pojedli, odpoczęli, teraz czas nam ruszać w drogę. Zbieraj manele Konen i zalej palenisko – ostatnie zdanie skierował do herosa, który buszował w krzakach szukając nie wiadomo czego.

– Ha, ha! Popatrz Badrus jaki piękny! – Konen pojawił się wreszcie niosąc w ręce dorodnego grzyba nieokreślonego koloru – przyniosłem wam pokazać. Jednego już zjadłem. Trochę gorzki był ale co tam. Zagryzłem go tymi jagodami, które z kolei były kwaśne – rozłożył drugą dłoń, na której leżała kupka czerwono-fioletowych jagód.

– Ten grzyb to Syffilis Poisona – powiedział mag siląc się na spokój – Silnie trujący. Jagody zaś, jak to nazywasz, to burgilony. Także trujące. Na drugi raz jak będziesz szedł na grzyby i jagody to powiedz, dobrze? – widząc pozieleniała twarz herosa Badrus sięgnął do swojego zasobnika podróżnego i wyjął małą buteleczkę z zielonym płynem – Masz. Wypij to. Powinno zneutralizować truciznę.

Konen pociągnął solidny łyk, tak, że w buteleczce prawie nic nie zostało. Zapewnił uroczyście, że nigdy już żadnego grzyba nie zje, a na jagodę to nawet nie spojrzy i zajął się zwijaniem obozowiska. Po kilku chwilach byli gotowi do drogi. Konen na pożegnanie odtańczył jeszcze ekwilibrystyczny pokaz stepowania, to znaczy poślizgnął się na mokrym kamieniu i próbował utrzymać równowagę. Badrus poklepał Bola po karku, natomiast Konen ograniczył się jedynie do pożegnalnego gestu ręką. Bolo pożegnawszy ich ruszył na południe znikając za pobliskim drzewem i już się zza niego nie wyłaniając. Konena to zdziwiło, Badrusa już mniej.

 

Napełniwszy żołądki szło im się o wiele raźniej, tym bardziej, że słońce kończyło już powoli swój spacer po niebie i skwar upalnego dnia nie dokuczał im już tak bardzo. Konen jak zwykle zaczął śpiewać. Badrus, któremu lekko szumiało w głowie po wypitym winie, przyłączył się do fałszującego herosa. Trzeba przyznać, że tworzyli niezwykły duet. W miłej atmosferze nie wiedzieć nawet kiedy minęli most wzniesiony nad dziką, rwącą, acz niewielką rzeką. Znaleźli się na kamienistej drodze prowadzącej do wielkiego masywu skalnego, który nagle wyrósł przed nimi.

– Chyba jesteśmy na miejscu – powiedział mag, gdy podeszli bliżej, bowiem dostrzegł w skale wrota.

Wrota te były zamknięte tak, że nie dało się wetknąć nawet klingi miecza (czego Konen natychmiast spróbował). Zdawały się być jedynie wyżłobionym w skale zarysem wrót. Badrus widywał już takie rzeczy i spodziewał się co zaraz może nastąpić.

– Witajcie, szlachetni panowie! – zakrzyknął ktoś za ich plecami.

Obrócili się oboje w tym samym momencie. Konen podświadomie zacisnął palce na rękojeści miecza, nie wyciągając go jednak. A że pochwa byłą na jego plecach toteż prezentował dosyć bujne owłosienie pod pachą. Przed nimi stał przedziwny osobnik. Szopa zielonych włosów tu i ówdzie upstrzona była błękitnymi plamkami. Długa, pociągła twarz uśmiechała się do niech radośnie uśmiechem pełnym poczerniałych zębów, na widok których każdy dentysta dostałby apopleksji (bądź też zatarłby ręce i wziąłby się do ciężkiej pracy). Jedno oko było szare, drugie zielone. Postać zdawała się być nieuzbrojona, jeśli nie liczyć kija, który dzierżyła w ręce.

– Nazywam się Misterius – przedstawił się grzecznie nieznajomy – i jestem strażnikiem tych wrót. A nie są to zwykłe wrota, zapewniam ja was. Za nimi kryje się coś przerażającego, a zarazem pięknego. Przejść przez nie może każdy, kto tylko odpowie na moją zagadkę. Czy jesteście gotowi? Szansę macie tylko jedną. I, jeśli już się podejmiecie, radziłbym jej nie zmarnować. Zatem chcecie przekroczyć wrota i poddać się próbie?

– Tak.

– A więc oto ona – rzekł strażnik i uroczystym tonem zaczął deklamować:

Ma ją każdy, czy młody, czy stary

Gdy coś zbroisz na jej konto zbierasz kary

Gdy strudzone nogi masz da ci ona wytchnienie

Kiedy w siodle jednak gnasz jest ci ona utrapieniem

Zapadła długa chwila pełna namysłu. Misterius uśmiechnął się jeszcze szerzej, co chyba nie było najlepszym pomysłem. Konen skrobał się po swej bujnej czuprynie myśląc intensywnie. Na ustach Badrusa pojawił się nikły grymas rozbawienia.

– O jasna dupa – jęknął w końcu zrezygnowany heros.

– Azaliż tak, mości panie! „Dupa" jest rozwiązaniem owej zagadki – zakrzyknął strażnik, ale ton jego głosu sugerował, że nie był do końca zadowolony z intelektualnego sukcesu Konena. Musiał uważać swą zagadkę za niezwykle trudną, biedaczysko. Tymczasem szeroki uśmiech wypełzł na ogromną facjatę herosa. Gdyby nie miał uszu, kąciki ust złączyły by się ze sobą zapewne na wysokości ciemienia.

– Widzisz Konen. Jak chcesz to potrafisz – powiedział Badrus klepiąc przyjaciela po plecach i walcząc z atakiem śmiechu. Przegrał jednak tą walkę i roześmiał się gromko, w czym zawtórował mu heros, uradowany jak dziecko w sklepie z zabawkami. Jedynie Misterius się nie śmiał. Wyglądał tak, jakby zjadł cytrynę i nawet nie obrał jej ze skórki. Wrota tymczasem otworzyły się. Najpierw błękitem zalśniły szczeliny wyżłobione w skale, a dopiero potem ogromne skrzydła wrót, przy sporej dawce huku, odsłoniły przed nimi ciemną czeluść wielkiej pieczary.

 

Gdy weszli do środka w nozdrza uderzył ich zapach stęchlizny, uryny i jeszcze czegoś, czego jednak woleli sobie nie wyobrażać. Momentalnie pochłonęła ich ciemność więc Badrus wyczarował magiczne światło, które w postaci świetlistej kuli lewitowało przed nimi oświetlając im drogę. Znajdowali się w szerokim korytarzu, co potem okazało się mylnym mniemaniem, bowiem po chwili weszli do pieczary głównej i skonstatowali, że nie był to korytarz tylko jakby przedsionek. Konen zapytał szeptem czy powinni zdjąć buty w przedpokoju, ale ten żart przeszedł mimo uszu Badrusa. Widok jaki pojawił się przed jego oczyma przyprawił go o szybsze bicie serca. Konen jeszcze tego nie widział bowiem odwrócony był plecami i podziwiał przeciwległą ścianę. Gdy jednak usłyszał przeciągły świst wypuszczanego z Badrusowych płuc powietrza obrócił się gwałtownie i ujrzał to co on. Oto cała grota zaczęła rozbłyskiwać seledynowym blaskiem. Coraz więcej światła odsłaniało widok tak piękny jak przerażający. Na ogromnych pułkach skalnych pod sklepieniem siedziały przedziwne, acz piękne stworzenia. Przypomnieli sobie słowa Misteriusa i musieli przyznać mu rację. Były to pół orły, pół lwy. Gryfy. Od jednych i drugich były o wiele większe. Stworzenia te głowę i łapy miały orle, całą resztę zaś lwią. Ogromne dzioby i ostre jak brzytwa szpony były bronią, z którą należało się liczyć, i z której jej właściciele potrafili zrobić użytek. Gryfów było z tuzin. Już walka jeden na jednego z gryfem to szaleństwo, a ich jest tuzin! – takie niewesoły myśli snuły się po głowie Badrusa. Abardonie, Panie Świata, ześlij na mnie moc i siłę. Odwagi co prawda mi nie brak, ale zesłać też trochę możesz – modlił się Konen ściskając rękojeść miecza tak mocno, że gdyby ta nie była wykonana z tytanu zapewne by pękła.

Centralna część groty była pogrążona w ciemności. Wyglądało to tak jakby światło rozchodziło się z tego właśnie miejsca lecz owo pozostawało w tajemnicy mroku. Dwa gryfy poderwały się z pułki skalnej i z trzepotem ogromnych skrzydeł zleciały na dół zatrzymując się kilkanaście stóp przed nimi. W pewnym momencie eksplodowała jasność i cała grotę zalało oślepiające światło. Mrużąc oczy dostrzegli wreszcie to, co przedtem skrywał mrok. W centralnej części groty stał tron, na którym siedziała zgarbiona postać w białej, długiej szacie podpierająca się poskręcanym jak wąż kosturem. Długie siwe włosy spływały jej na ramiona. Postać wstała powoli, podniosła ręce do góry i zaśmiała się szaleńczo najbardziej przerażającym śmiechem jaki Konen kiedykolwiek słyszał. Pod sklepieniem podniósł się raban tętniący odgłosami ni to krakania, ni to gęgania. Gryfy też się śmiały.

– Jesteś wreszcie Badrusie, synu Ebiedela – powiedział strzec przestawszy się w końcu śmiać, a jego głos porwało echo i poniosło po całej grocie – byłem pewny, że przybędziesz.

– To wy się znacie? – spytał Konen spoglądając to na podekscytowanego starca, to na pobladłego Badrusa.

– Tak, przyjacielu. Znamy się. Pozwól, że ci przedstawię. Ten oto szaleniec to Evilius, czarnoksiężnik, mistrz czarnej magii.

– No, no, no – obruszył się Evilius – tylko nie szaleniec, dobrze?

– A kto przy zdrowych zmysłach siedziałby to po ciemku w takim smrodzie? – Badrus silił się na w miarę swobodny ton, ale głos drżał mu lekko – i kto wygadywałby bzdury, że mnie wzywał choć wezwania odeń nie dostałem?

– Nie dostałem? Azaliż Badrusie, miałem cię za inteligentniejszego. Myślisz, że kto zesłał na króla impotencję, wiedząc, iż jedynym lekiem na tą chorobę jest wywar, którego głównym składnikiem jest pióro tych pięknych stworzeń, które widzisz nad sobą i że jedyną osobą, którą ma do dyspozycji Moriani do zadań specjalnych jesteś ty? – Evilius roześmiał się chrapliwie – Tak więc przywiodłem cię do tej pieczary by wyrównać rachunki i rozliczyć się za przeszłość. Słono zapłacisz za to, co mi zrobiłeś.

– O czym on mówi, Badrus?

– Byliśmy kiedyś razem członkami Rady Czarodziejów. Ramię w ramię stawaliśmy do walki z różnymi niebezpieczeństwami starając się zapewnić ład, porządek i równowagę na świecie. Kontrolowaliśmy użycie magii i produkcję magicznych eliksirów. Nikt nie mógł działać bez naszej licencji. Nie można przewidzieć co by się stało, gdyby ktoś bez kontroli produkował niebezpieczne dekokty i użył by ich w niewłaściwym celu. Lecz Evilius zdradził. Potajemnie zajął się produkcją eliksirów i praktykowaniem czarnej magii, zakazanej przez Radę. Zdradził i chciał przejąć kontrolę nad Radą, bądź ją zniszczyć. W samą porę zorientowałem się w jego zamiarach i, przy pomocy innych czarodziejów Rady, udało mi się go powstrzymać. Został skazany na banicję i po dziś dzień nikt nie wiedział gdzie się ukrywał.

– Udaremniłeś mój ambitny plan przejęcia władzy nad światem. Ale to już twój koniec. Najpierw zniszczę ciebie, a potem tych głupców z Rady.

Umysł Badrusa pracował na najwyższych obrotach myśląc nad tym jak wyciągnąć ich z tej niewesołej sytuacji. Bezpośrednia konfrontacja była raczej niemożliwa. Zbyt duża przewaga liczebna przeciwnika zawężała pole manewru.

Cichy pomruk zaczął wydobywać się z gryfich dziobów. Brzmiało to jak diaboliczna muzyka do sceny rozgrywającej się tu i teraz. Konen już dawno wyciągnął swój miecz, lecz stał niezdecydowany co ma robić dalej.

– Słuchaj, Konen. Zaraz wykombinuję mgłę. Ukryjemy się w niej. Zaatakujesz z niej te dwa najbliższe gryfy, a potem znów się w niej schowasz. Ja odciągnę pozostałe gryfy, a ty spróbuj się zbliżyć do Eviliusa. – powiedział półgębkiem mag – na mój znak. Uwaga. Trzy… dwa… teraz!

Wyciągnął zza pazuchy małą, szarą kulkę nie większą od jajka. Uderzył nią z całej siły o ziemię i w jednym momencie pogrążyli się w gęstej mgle. Gryfy z górnych półek poderwały się i rozpoczęły lot pikowy w dół do miejsca niezwykłych wydarzeń. Tymczasem z mgły wypadł, w morderczym amoku, Konen i z impetem zaatakował najbliższego ptaka tnąc szeroko mieczem. Oddzielona od tułowia głowa gryfa przefrunęła w powietrzu z zastygłym jeszcze w dziobie skrzekiem przerażenia. Drugi gryf zaatakował dziobem lecz heros sparował to uderzenie. Stworzenie zatrzepotało skrzydłami, wzbiło się na sążeń w górę i chlasnęło Konena szponem przez ramię. Paraliżujący ból rozlał się po ręce niczym płynna lawa wpompowana w żyły. Nie stracił jednak zimnej krwi. Przygryzł wargę tak i zaatakował z przyklęku mierząc w podbrzusze. Trafił. Gryf zakwilił przeraźliwie. Konen zniknął z powrotem we mgle. Ta jednak rozwiała się momentalnie. To zasługa Eviliusa, który widząc cała scenę nie zamierzał stać bezczynnie i gestykulując żywiołowo rozpędził zasłonę dymną. Konen został jakby nagi, ale nie bezbronny. Nie zaatakował jednak frontalnie, lecz zaczął wirować z uniesionym mieczem. Gryfy cofnęły się przed tańczącym morderczy taniec herosem. A Konen tańczyć potrafił, co zresztą wiedzą wszyscy, którzy bywają na festynie z okazji Dnia Wyzwolenia, gdzie dawał zawsze brawurowy popis. Popis w Ash Karafil był nie mnie brawurowy, lecz miał zupełnie inny charakter. Nagle jeden z gryfów poderwał się do góry i zaczął przeraźliwie krzyczeć młócąc skrzydłami powietrze. Skrzek jaki wydobywał się z jego dzioba był jakby nawoływaniem tudzież rozkazem skierowanym do reszty gryfów. Te natomiast odwróciły swą uwagę od wciąż tańczącego herosa i jeden po drugim zaczęły wzlatywać w powietrze i podążać za wciąż skrzeczącym gryfem do otworu, który znajdował się wysoko w sklepieniu.

– Wracajcie przeklęte ptaszyska! – darł się Evilius – zawarliśmy pakt! Tak się wywiązujecie, do ciężkiej cholery?

Konen, nie widząc nigdzie Badrusa, domyślał się wiec kim mógł być ów gryf, który przekonał pozostałą cześć stada, że jednak powinna opuścić jaskinię. Uwagę swą skierował zaś na poczerwieniałym ze wściekłości Eviliusie. Mag, przerażony widokiem szarżującego na niego Konena, zaczął czarować wykonując skomplikowane gesty i drżącym głosem wykrzykując inkantacje. Bez obecności gryfów w grocie nie czuł się już pewnie. A już zupełnie nie czuł się pewnie widząc wściekłego herosa biegnącego na niego z uniesionym mieczem. Konen tymczasem, obawiając się, że nie zdąży dobiec do Eviliusa zanim ten skończy czarować, a zupełnie nie wiedział co czaruje, choć spodziewał się, że nic przyjemnego, wyciągnął zza paska krótki nóż i rzucił nim w kierunku maga. Rzucał lewą ręką, bowiem w prawej trzymał miecz, lecz i tak trafił. Nóż wbił się w przedramię maga i położył kres wymachiwaniu nią w celu obezwładnienia Konena. Evilius krzyknął, po czym zaklął soczyście i wyciągnął nóż z ręki, co chyba nie było zbyt przyjemnym przeżyciem sądząc po kolejnym okrzyku bólu, tym razem o wiele głośniejszym. Chciał coś jeszcze zrobić, ale Konen już był przy nim i pchnięciem barku obalił go na ziemię. Stopę swą postawił na piersi maga, zaś miecz przystawił do jego szyi.

– Rusz się, bratku, a będziesz miał dziurę w gardle – powiedział Konen, wolną ręką ocierając pot z czoła. Mag skrzywił się w grymasie bólu.

Konen związał Eviliusowi ręce i prowadząc go przed sobą, z mieczem przystawionym do jego pleców, wyszedł z nim z jaskini.

Na zewnątrz już czekał na nich Badrus, który założył Eviliusowi magiczne okowy, uniemożliwiając mu ruchy rękami i opatrzył jego ranę na ręce. Ów zaczął złorzeczyć, kląć i wygrażać więc założył mu jeszcze magiczny knebel paraliżując mu język. Rana Konena również została opatrzona, ale okazała się dosyć płytka i niegroźna.

– Staniesz przed sądem i zgnijesz w lochu Akarbanu – powiedział Badrus, a Evilius nie oponował, bo nic powiedzieć nie mógł.

– Masz pióro?

– Mam – odpowiedział wyraźnie dumny z siebie Badrus.

– Co powiedziałeś tym gryfom, Badrus? – spytał Konen.

– Przekonałem je, że Evilius to podstępny i zdradliwy mag, a zawiązywanie z nim jakichkolwiek paktów jest wielce ryzykowne. Ale to potem, gdy już wyprowadziłem je z groty. Wcześniej jednak zmieniłem się w niezwykle seksowną gryficę i zawołałem, że kto mnie złapię ten mnie posiądzie. Podziałało. Widać nie ma zbyt wielu różnic między gryfami i ludźmi.

Roześmiali się obaj czystym, spontanicznym śmiechem, w którym zeszło z nich napięcie niczym powietrze z pękniętego balonu. Potem udali się w drogę powrotną do Tychowa, stolicy królestwa, skąd wyruszyli. Zahaczyli jeszcze o więzienie w Akarbanie gdzie zostawili Eviliusa.

Jeszcze długo po karczmach i oberżach snuła się opowieść o magu i herosie, którzy rozprawili się z najniebezpieczniejszym magiem na świecie, przekazywana z ust do ust i śpiewana przez minstreli. Wiedzą to dobrze karczemni bajarze, że dobra opowieść warta jest kufla piwa. Ta warta była browaru.

Koniec

Komentarze

Wiem, że to opowiadanie miało być humorystycznym fanasy, ale wyszło dosyć pociesznie. Taka głupiutka, naiwna, choć sympatyczna, historyjka, w której, zgodnie z utartym schematem, mag i tępy wojownik ratują świat.

Styl średni, jest wiele błędów, ale tragicznie też nie jest. Można poczytać bez bólu. Popracuj nad dialogami, bo są strasznie sztuczne.
Ogólnie raczej słabe opowiadanie, ale ratuje je genialna zagadka o dupie ;) (twojego autorstwa? naprawdę dobra)

Pozdrawiam.

Ja bym jednak pozostał przy kuflu piwa, to jak najbardziej :P. Ale browaru za to na pewno nie dam. Czytało się nawet przyjemnie, choć jak powiedział Eferelin, taka naiwna historyjka. Najsłabiej wyszła ci od początku walki w dół, tam błędy rzucają się najbardziej w oczy. Ale jak najbardziej do poczytania, ja lubię takie klimaty, więc czas spędzony przy tym opku nie uważam na pewno za stracony.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka