
85. Sławomir kupuje zabytkowy samochód, który wydaje się zdecydowanie więcej wart niż wynosiła cena, jakiej żądał sprzedawca.
85. Sławomir kupuje zabytkowy samochód, który wydaje się zdecydowanie więcej wart niż wynosiła cena, jakiej żądał sprzedawca.
– Od dziecka lubiłem auta. Małe, duże, średnie, czarne, białe czy kolorowe. Sportowe, typowe osobówki, mini-vany, cholera – czułem nawet jakąś nieodpartą, przemożną sympatię do powszechnie znienawidzonej i uniwersalnie uważanej za paskudną Multipli, odkąd tylko po raz pierwszy zobaczyłem jej dziwaczne, nieforemne kształty.
– Od dzieciństwa, mówi pan. – Doktorka założyła nogę na nogę i przyjrzała mi się badawczo zza okularów w prostokątnych, drucianych oprawkach. – Czy chciałby pan może opowiedzieć o nim coś więcej?
– Nie wiem co tu dużo gadać – żachnąłem się. – Rodzina jak rodzina. Taka całkiem normalna jak na polskie standardy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nigdy się u nas jakoś bardzo nie przelewało. Matka robiła jako kelnerka przez jakiś czas w jedynym barze we wsi, ale potem coś jej strzeliło w kolanie i musiała zrezygnować. Ojciec był stróżem nocnym tu niedaleko, w Zamku Krzyżackim, znaczy się w muzeum. Wychodził w nocy i wracał nad ranem, a za dnia głównie spał. Czasem zjadał z nami obiad jak się obudził na czas. Nie gadaliśmy zbyt wiele. Weekendy za to miał wolne i dużo gazet czytał. Głównie motoryzacyjnych, też bardzo lubił samochody. Mimo, że stać go było co najwyżej na to nasze stare Punto, którym jeździł dobre dwadzieścia lat, jak nie lepiej. Człowiek zawsze może jednak marzyć, co nie? Chyba mam to po nim – miłość do aut, znaczy się.
– Więc mówi pan, że pańska fascynacja to rodzinna cecha. – Lekarka zaczęła rytmicznie uderzać długopisem w stół. Strasznie irytował mnie ten dźwięk. Nie miałem jednak odwagi kazać jej przestać. Przypominał mi też o czymś, czymś ważnym, ale za cholerę nie byłem w stanie powiedzieć o czym dokładnie.
Stuk, puk, stuk, puk…
– Chyba pora cofnąć się do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło. Pamięta pan ten dzień?
– Tak, w sumie to dość wyraźnie.
– Proszę mi opowiedzieć.
Co tu dużo gadać, dzień jak dzień. Całkiem normalny w sumie. Szedłem akurat ulicą, wracając z pracy do domu. Choć lubiłem jeździć autem, to robotę miałem tuż za winklem, więc szkoda paliwa, zwłaszcza przy obecnych cenach.
Także wracałem sobie, już miałem odbić w prawo, na moją ulicę, kiedy nagle przystanąłem. Coś przykuło moją uwagę – coś absolutnie pięknego.
Na chodniku stało nic innego, jak legendarny Fiat 126p, zwany tu w Polsce „Maluchem” chyba odkąd tylko się pojawił. W roku pandemicznym musiał mieć co najmniej dwa krzyżyki na karku, a pewno i trzy. Mimo to wyglądał wprost cudownie. Zadbany, lśniąca karoseria, od razu rzucał się w oczy, a kolor, ach ten kolor – tak pięknego złotego jeszcze nie widziałem. Zupełnie jakby go dotknął król Midas, ten z mitologii, co mi ją babcia czytała, kiedy byłem mały. Za wycieraczkę wetknięta została kartka A4, złożona na pół. Kierowany ciekawością, zajrzałem do środka.
SPRZEDAM! CENA: 300 ZŁOTYCH POLSKICH, NIE DO NEGOCJACJI. PŁATNOŚĆ TYLKO GOTÓWKĄ! DZWONIĆ POD NUMER:
66–64–24–913
Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom. Przede mną stała żywa legenda, prawdziwy zabytek włoskiej, a później polskiej motoryzacji, a koleś albo też babka chcieli za niego ledwo trzy stówki? Co prawda miałem swoją brykę, ale przecież wartość kolekcjonerska tego cacka na jakimś Automoto czy innych oeliksach wahała się od sześciu do nawet czterdziestu tauzenów. Czyżbym trafił na kompletnego jelenia? A może specjalnie odpicowali maluszka, tylko po to, żeby opchnąć go jakiemuś frajerowi, a pod maską gruchot miał istny sajgon i nie potrafił nawet ruszyć z miejsca?
– Raz się żyje – pomyślałem, po czym zacząłem wystukiwać cyfry na klawiaturze ekranowej smartfona. Trochę musiałem poczekać, ale po szóstym sygnale usłyszałem głos po drugiej stronie słuchawki. Po prawdzie spodziewałem się jakiegoś staruszka, ledwo ogarniającego co się dzieje dookoła, który po prostu chciał pozbyć się swojego małego cacuszka. Zapewne z powodu tego, że i tak już go nie używał, a przy obecnych stawkach polskich emerytur każdy dodatkowy grosz na leki mógł być na wagę złota. Zdziwiłem się więc, kiedy odebrała kobieta, dość młoda sądząc po głosie.
– Małgorzata Poranna-Gwiazda, w czym mogę pomóc?
– Dobry, Sławomir Nowak z tej strony. Ja w sprawie kupna auta.
– Och, to wspaniale, już myślałam, że nikt się nie zgłosi. Rozumiem, że chciałby pan zakupić dla siebie mojego maluszka?
– Tak, w rzeczy samej. – Nie wiem czemu, ale strasznie rozczuliło mnie to określenie. Nie umiałbym tego opisać, ale w głosie rozmówczyni było coś ciepłego i przyjemnego. Wzbudzał zaufanie, a jednocześnie sugerował, że bardzo chętnie umówiłbyś się z jego właścicielką na kawę albo coś smacznego, oczywiście jeśli tylko by chciała. – Kiedy mógłbym dokonać tej, no… Transakcji?
– Choćby jutro. Czy byłby pan w stanie wpaść do STAR Kebabu na Lipową o godzinie piętnastej?
– Ależ jak najbardziej. Mieszkam niedaleko, mogę tam być w zasadzie kiedy chcę.
– Zatem jesteśmy umówieni. Dziękuję i do zobaczenia.
Nacisnąłem czerwoną słuchawkę, po czym uśmiechnąłem się i schowałem telefon do kieszeni. Pomimo wszechobecnej szarości i groźnych burzowych chmur na horyzoncie, dzień wydał mi się ni stąd ni zowąd super radosny i wprost przepiękny. Poklepałem złotego malucha po dachu niczym dorodną klacz.
– No i ekstra. Cieszysz się, maleństwo? Już jutro będziesz należeć do mnie.
No spoko – usłyszałem nagle tuż nad uchem, jakby spod ziemi nagle wyrósł jakiś nieznajomy, po czym szepnął do mnie zza pleców. Obróciłem się gwałtownie, ale nikogo nie zobaczyłem. Cała ulica była pusta, nie licząc dwóch dzieciaków na deskorolkach na przeciwległym chodniku.
– Hmmm. Musiałem się przesłyszeć – mruknąłem nieprzekonany sam do siebie. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem z powrotem w kierunku domu, nie mogąc się doczekać jutra.
***
Lokal przy ulicy Lipowej nie był specjalnie wyszukaną restauracją. Nazwałbym ją nawet obskurną, ale przecież nie przyszedłem tam na obiad, prawda? Byłem tak podjarany, że przybyłem na miejsce kwadrans przed czasem. Wszystko wskazywało jednak na to, iż właścicielka malucha się spóźni. Nie podobało mi się to, tym bardziej, że stojący za ladą, rosły Turek z łapami wielkości małych bochenków chleba łypał na mnie groźnie, wyraźnie niezadowolony, że zajmuję stolik mimo, iż dalej nic nie zamówiłem. Już miałem wstać, by kupić jakieś frytki czy coś podobnego, gdy nagle nowa klientka weszła do lokalu, czyniąc tym nieznaczne poruszenie wśród gości.
Nie miałem wątpliwości, że to z nią miałem ubić biznes. Wyglądała jak jakaś przedsiębiorczyni czy inna korpo-szczurzyca – czarne jak smoła, gładko ulizane krótkie włoski, blada cera, groźne spojrzenie i buty na obcasie. Miała też na sobie garniak, w dodatku nietypowy, bo czerwony jak świeża krew z rany. Zastanawiałem się co taka osoba jak ona w ogóle robiła w moim mieście, a tym bardziej skąd miała takiego śmiesznego malucha.
Kiedy tylko mnie zobaczyła, jej surową minę zastąpił szczery, serdeczny uśmiech. Mimo, że nigdy się nie spotkaliśmy wyglądała, jakby naprawdę cieszyła się, że mnie widzi. Ruszyła do mnie spokojnym, pewnym krokiem, niczym kocica zaznaczająca swój teren.
– Pan Nowak, jak mniemam? – zapytała, wyciągając dłoń z umalowanymi na czarno paznokciami.
– Tak, to ja.
– Bardzo miło mi poznać. Możemy od razu przejść do rzeczy czy może chciałby pan najpierw coś zamówić?
– Nie jestem szczególnie głodny – przyznałem, kompletnie oczarowany. Nie śmiałbym tego otwarcie zasugerować, ale absolutnie nie miałbym nic przeciwko, gdyby oprócz sprzedaży auta przyszła-była właścicielka zgodziła się również na to, by razem ze mną wybrać się nim na małą, weekendową wycieczkę.
– Zatem do dzieła. – Bizneswoman wyciągnęła smukły palec i pokazała właścicielowi dłonią „jedynkę”. Ten jedynie skinął głową i zaczął przygotowywać kebsa. Wyglądało na to, że sprzedawczyni należała do stałych bywalczyń tej nory. Kto by pomyślał?
– Czy ma pan gotówkę przy sobie? – zapytała pani Małgorzata, siadając przy najbliższym wolnym stoliku.
– Tak tak – potwierdziłem, przysiadając się.
– Nie traćmy zatem czasu. Oto niezbędne dokumenty.
Przyznam, iż nie do końca rozumiałem czemu tak bardzo chce się pozbyć swojego maluszka i trochę nabrałem podejrzeń. Papierologia wyglądała jednak całkiem w porządku – rocznik dwutysięczny, niski przebieg, stan bardzo dobry, regularne przeglądy, rachunki za naprawy, książeczka serwisowa, a w dodatku ta cena! Czując się niemal jakbym właśnie wygrał w totka, rzuciłem pobieżnie okiem na wszelkie papiery i podpisałem gdzie trzeba. Coś o tym, że właścicielka nie przyjmuje zwrotów ani reklamacji, dodatkowo dowód zakupu, ogólnie standard. To pierwsze wydało mi się trochę podejrzane, ale w końcu trzysta złotych to nie aż tak ogromny pieniądz. Nawet jakby gruchot więcej nie ruszył albo padł po tygodniu, dalej mógłbym się pochwalić przed Waldkiem z pracy i resztą znajomych.
– To chyba wszystko. Kiedy mogę zatem odebrać to cudeńko?
– W tym momencie. W zasadzie to nim tutaj podjechałam. Potrzebuję tylko otrzymać pieniądze i może pan ruszać gdzie pan tylko zapragnie. – Pani Małgorzata ponownie się uśmiechnęła, po czym wyciągnęła kluczyk z kieszeni i położyła go na stole. Jakaś mała, dzika myśl podszepnęła mi, aby go zwędzić i ruszyć w długą, ale momentalnie ją odgoniłem. Wyciągnąłem trzy banknoty z królem Jagiełło i położyłem je obok.
– Interesy z panem to prawdziwa przyjemność. Polecam się na przyszłość. – Poranna-Gwiazda zabrała kasę z blatu, wstała i opuściła lokal, po drodze odbierając swojego kebaba od uczynnego dryblasa.
Po raz kolejny trochę się zdziwiłem, ale co było robić? Dziwna czy nie, właśnie prawdopodobnie ubiłem interes dnia, jeśli nie interes życia. Zabrałem kluczyki ze stołu i ruszyłem do wyjścia. Mijając mnie, Turek jakoś dziwnie na mnie popatrzył. W jego wzroku nie było już dawnej irytacji, ale jakaś dziecięca złośliwość, tak jakby cieszył się, że zrobił mi prank poprzez nasranie do mojego kebaba. Pomimo, że ostatecznie nic nie zamówiłem.
Przyspieszyłem kroku i wyszedłem na ulicę. Mój złoty, kostkowaty rydwan zgodnie z obietnicą stał zaparkowany na chodniku tuż przy lokalu. Czym prędzej wsiadłem więc do środka i odpaliłem. Przyjemny, znajomy warkot motoru silnika jak zwykle zadziałał kojąco. Położyłem dłonie na pięknej, obitej wspaniałej jakości skórą kierownicy.
– Hej, tatusiu. Gdzie jedziemy?
Spokój i radość momentalnie wyparowały. Poczułem jak oblewam się zimnym potem, a po plecach przechodzą mnie ciarki. Znałem ten głos. Poznałbym go choćby na końcu świata i przez wiele lat oddałbym naprawdę wiele, żeby móc go ponownie usłyszeć. Madzia – moja mała, kochana Madzia, moja duma i mały skarbek. Który nie miał prawa siedzieć za mną ani kiedykolwiek jeszcze się do mnie odezwać, ponieważ…
Ponieważ Madzia nie żyła.
– Na co czekamy? – zapytała ponownie osoba za moimi plecami. Czułem się, jakbym doznał paraliżu całego ciała. Nie śmiałem poruszyć mięśniem, a co dopiero zajrzeć w wewnętrzne lusterko, aby spojrzeć na tylne siedzenie.
– A no tak. – Dziewczynka zaśmiała się, ale nie tym pięknym, perlistym dźwiękiem, jaki wydawała z siebie moja córka w okresach radości. To bardziej przypominało klekotanie starych belek. Albo kości. – No przecież, zapomniałam pasa.
Klik.
Ktoś lub coś siedzące za mną wsadziło kawałek metalu do zapinki.
– Strasznie się ociągasz, tatusiu. – Głos dziecka stał się zniecierpliwiony. Dziecka, które nie mogło, a jednak brzmiało jak moje. – Poczekaj, pomogę ci.
Nie mam pojęcia jakim cudem, ale kiedy mrugnąłem, byłem już na drodze, z rękami na kierownicy i lewarkiem na drugim biegu. Spróbowałem obniżyć do pierwszego i wyhamować, ale wajcha ani drgnęła, a środkowy pedał odmówił posłuszeństwa.
– Nie możemy zwolnić, tato. Inaczej się spóźnimy – wyjaśniła Madzia uprzejmie, spokojnym tonem jakby tłumaczyła coś bardzo niemądrej osobie. – Czy nie mieliśmy jechać do kina? Dzisiaj Dzień Dziecka, pamiętasz? Film zaraz się zacznie!
Wjechaliśmy na most. Do złudzenia przypominał mi tamten z dnia, gdy to się wydarzyło. Stare, zardzewiałe barierki, późny wieczór i ten paskudny deszcz. Słaba widoczność, blask reflektorów nadjeżdżającej z na przeciwka ciężarówki. Wyprzedzałem na ciągłej. Żeby zdążyć. Wiedziałem, że nie powinienem był. Wspomnienia, które tak długo próbowałem wyrzucić z pamięci powróciły ze zdwojoną siłą.
– Poczekaj, tatusiu, zatrzymaj się. Jakiś chłopiec chce wsiąść.
Nie pamiętałem, żebym ponownie nacisnął hamulec, a mimo to zadziałał od razu. Maluch zahamował z piskiem opon, a my stanęliśmy na środku cholernego mostu, tuż nad mroczną, czarną tonią rzeki.
– Otwórz, tatusiu. Mówi, że ma na imię Maksiu i że go znasz. Stoi przy drzwiach dla pilota.
Mimo, iż każdy nerw w moim ciele krzyczał, abym się nie ruszał odwróciłem głowę. Nie mógł mieć więcej, niż dziesięć lat. W miejscu twarzy miał krwawą miazgę, pozbawioną jednego oka i z drugim, zwisającym luźno jak jakaś upiorna ozdoba choinkowa. Zmasakrowane usta poruszały się w bezwiednych ruchach paszczy maleńkiej ryby wyrzuconej na brzeg.
– Mówi, że musisz mu oddać za hulajnogę, którą zniszczyłeś. Pyta też czemu go zostawiłeś tamtego dnia. Mówi, że jeszcze żył kiedy odjeżdżałeś i gdybyś tylko zadzwonił po karetkę, być może żyłby dalej.
Zjawa zaczęła szarpać za klamkę i uderzać rytmicznie głową o szybę, bełkocząc coś przy tym. Po każdym, głuchym łup krwista smuga na szkle coraz bardziej się powiększała.
Wcisnąłem gaz do dechy – tym razem maluch usłuchał mojego rozkazu. Silnik zawarkotał ostrzegawczo, a ja momentalnie przerzuciłem bieg na trójkę, a potem na czwórkę.
– Czemu? Czemu mi to robisz? – zapytałem.
– Bo to już czas, tatusiu. Czas, żebyś wrócił do domu.
– Dokąd? – zapytałem i wbrew lepszemu osądowi obróciłem się. Na tylnym siedzeniu faktycznie spoczywała moja córeczka. Tyle, że bez głowy, tak samo, jak tamtego dnia. Wrzasnąłem i straciłem panowanie nad kierownicą. Gdyby tak się nie stało, być może zdążyłbym wyminąć ciężarówkę, która właśnie wpadła w poślizg.
A może nie.
***
– No i generalnie tak to wyglądało – poinformowałem panią psychoterapeutkę. Rytmiczne stukanie długopisu ustało. W końcu przypomniałem sobie z czym kojarzył mi się ten dźwięk. Obcasy uderzające o podłogę restauracji tamtego dnia brzmiały prawie identycznie. Przypomniałem sobie, że przywodziły też na myśl inny, znajomy dźwięk.
Kopyta – brzmiały jak kopyta.
– Okej, tyle potrzebowałam wiedzieć. Dziękuję za rozmowę. Do jutra – poinformowała mnie młoda dama i wstała z krzesła.
– Co? To tyle? A jakaś diagnoza, wnioski? Konkluzje? Cokolwiek?
– Nie będą panu potrzebne. Najważniejsze, że wrócił pan do domu. – Terapeutka ściągnęła okulary i uśmiechnęła się serdecznie. Dopiero wtedy rozpoznałem w niej panią Małgorzatę.
– Ale, ale… – Zacząłem się jąkać. – Jak to? Przecież…
– Jesteśmy w Sztumie? Ależ nie, panie Sławku. Wszak to nie tutaj się pan urodził. Oboje dobrze wiemy, że pochodzi pan z małej wioski nieopodal. Piekło, o ile dobrze pamiętam. – Nadal uśmiechnięta Poranna-Gwiazda ruszyła w kierunku wyjścia. Dopiero wtedy zorientowałem się, że w pokoju nie było żadnych okien ani też innego wyjścia niż drzwi, do których zmierzała. Mimo, iż chciałem jak najszybciej uciec nie potrafiłem wstać z fotela, tak jakby ktoś mnie do niego przykleił.
– No i jesteśmy – poinformowała pani Małgorzata. – Miłego dnia życzę.
Po czym otworzyła drzwi i zatrzasnęła je z hukiem. Zostałem w całkowitych ciemnościach. I potem nie było już nic – tylko ciemność.
Od dziecka lubiłem auta…
Gnoomie, tekst liczący ponad piętnaście tysięcy znaków to już nie szort, więc bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE. Na tym portalu szorty mają do dziesięciu tysięcy znaków.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Zastanawiałam się do czego to wszystko zmierza, bo początkowo nie przychodziło mi do głowy możliwe zakończenie. Pisząc szczerze, fragment z chłopcem na moście wydaje mi się najlepszym momentem opowiadania. To nie jest tak, że mi się nie podobało, ale nie powaliło mnie też na kolana. Nie rozumiem ostatniego zdania. Sugeruje pętle, ale takiej tutaj nie widzę. Może czegoś nie dostrzegam? Poczekam na komentarze innych. Ogólne wrażenie jest pozytywne.
Poprawione. Dziękuję, regulatorzy.
Co do ostatniego zdania Zanadro, to jest ono tam całkiem nieprzypadkowo. Dlaczego? To już pozostawiam Twojej interpretacji. Cieszę się, że pomimo paru zgrzytów dobrze, a przynajmniej przyzwoicie się bawiłaś. Taki był generalny zamiar :)
"Nie wierz we wszystko, co myślisz."
bańka to milion,
koło albo kafel (obs.) to tysiąc,
a seta to 100 zł, ale reddit twierdzi, że mokotowskie.
Kilka przecinków do poprawy, np.:
Zupełnie jakby go dotknął król Midas, ten z mitologii, co mi ją babcia czytała jak byłem mały. → Zupełnie jakby go dotknął król Midas, ten z mitologii, co mi ją babcia czytała, kiedy byłem mały.
Bardzo dobry tekst i trzymający w napięciu. Biegnę wystąpić o bibliotekę.
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
Powitać.
czułem (…) sympatię do (…) Multiplii
Multipli. Skąd wziąłeś to drugie „i”?
– Nie wiem co tu dużo gadać – żachnąłem się. – Rodzina jak rodzina. Taka całkiem normalna
a kawałek dalej
Co tu dużo gadać, dzień jak dzień. Całkiem normalny w sumie.
Może to zabieg celowy, podkreślający prostolinijność bohatera, ale nadal wygląda to dziwnie.
a co dopiero zaglądnąć
Po co tak udziwniać… „zajrzeć” pasowałoby dużo bardziej.
Bywają momenty, w których zaimki gromadzą się w sporych ilościach, to chyba najbardziej jaskrawy przykład:
Do złudzenia przypominał mi tamten z tego dnia, kiedy to się wydarzyło.
Szczerze nie rozumiem zakończenia… Sławomir umarł? Trafił do niebytu? Więzienia? Nie wiem.
Ogólnie tekst jest średni. Zgrzytało mi sporo technikaliów. Nawiedzone samochody widzieliśmy w dziełach wszelkich już wielokrotnie, a to podejście nie jest ani szczególnie oryginalne, ani jakoś bardzo dopracowane. Niemniej elementy horroru i fantastyki były, źle nie jest, ale mogło by być lepiej :/
Pozdrawiam!
Precz z sygnaturkami.
Przyjemnie się czytało :)
Przynoszę radość :)
Dziękuję za wizytę, Radku, jak również nominację do Biblioteki oraz krótkie korki z kolokwializmów ;)
Niebieski_kosmito – Dziękuję za wizytę oraz cenny komentarz. Błędy poprawiłem, poza tym powtórzeniem, gdyż trafnie odgadłeś, że było celowe. A że dziwnie brzmi? Cóż, ludzie czasem dziwnie mówią ;)
Przykro mi, iż zakończenie sprawia Ci trudności interpretacyjne. Ja wiem, jaki miałem zamysł, ale zdradzanie go moim zdaniem mija się z celem albowiem to w Twojej gestii leży interpretacja dzieła. Cokolwiek uznasz za prawdziwe, będzie więc dla Ciebie prawdziwym. Aczkolwiek przyznam, iż nie mam pojęcia skąd wytrzasnąłeś to więzienie ;) A że mogło być lepiej? Nie wątpię. Zawsze może być lepiej :) BTW – “mogłoby” łącznie ;)
I jak zwykle, niezastąpiona i nieoceniona Anet z jej minimalistycznymi komentarzami. Tradycyjnie miód dla duszy. Dzięki za odwiedziny, Anet :)
"Nie wierz we wszystko, co myślisz."
Dzień doberek, gnoom!
No to tak, są rzeczy, które mi się podobały i które nie, więc będę tak mieszał plusa z minusem ;) To co nie, to miałem takie wrażenie, że pierwsza część tekstu jest taka "luzacka" stylowo. "Trzy Jagieły" :D kiedy w dalszej części (druga połowa) już podchodzisz po obiecany Horror. Scena z chłopcem i twist w postaci tego kim okazał się złoty maluszek jest całkiem, całkiem. Tatuś i maluch, fajnie wymyślone. Generalnie napisane bez jakiś większych potknięć. Zakończenie niestety uznaję za najsłabszy element tekstu. W pierwszej myśli pomyślałem, że kobieta przemieni się jeszcze w demona, wspominając o piekle ;)
Koniec końców mimo wad jakie tutaj powymieniałem, całkiem ciekawiło mnie co tu się wydarzy. Było lekko, może za dużej grozy nie poczułem, ale… jak wyżej.
Wielkie dzięki za udział w konkursie!
Z prostego punktu wyjściowego dochodzisz do całkiem solidnej grozy, nawet jeśli zbudowanej na bardzo podstawowych elementach. Ale… Ale moim zdaniem finał y wiele zyskał, gdybyś dodał tam mocniej odczucie uwięzienia i nawracających myśli odnśnie przeszłych wypadków.
Cześć!
Całkiem solidny pomysł i okraszony grozą. Kreacja bohatera wyszła satysfakcjonująca i naprawdę czuć jego fascynację samochodami. Zaskoczyło mnie to, jakie auto wybrałeś, to dodało opowiadaniu specyficznego klimatu. Motyw paktu to nic nowego, ale dołożyłeś do tego specyficzne smaczki. Zakończenie niewiele wyjaśniło, przyznam się, że obstawiałabym, że bohater po prostu jest w piekle i przeżywa tę samą scenę. Jak dla mnie to brakuje tu jednak trochę wskazówek, żeby interpretacja ułożyła się w całość.
Ładny horror, mocno pogrywasz uczuciami ojca, który spowodował wypadek.
Mnie też wydaje się, że końcówka jest trochę niejasna.
Za to zbyt wyraźnie widać, kim jest pierwotna właścicielka malucha. IMO, wystarczyłoby albo nazwisko, albo telefon, bo w tym momencie widzę nadmiar informacji. Dobrze jeszcze, że nie ma na imię Lucyna. Ale to tylko moja opinia, mogę się mylić.
Babska logika rządzi!
Ojoj, ale mnie tu długo nie było.
Dziękuję wszystkim za odwiedziny. Po kolei zatem:
Mocniejsze odczucie powiadasz, wilku? Hmmmm. Pomyślimy, pomyślimy, na pewno wezmę pod uwagę. Dziękuję za wskazówki.
Alicello, również dziękuję za feedback. Co do mglistości zakończenia to nie ukrywam, że generalnie taki był zamysł, a jako, że mimo wszystko znakomita większość mych dzieł, tak to szumnie nazwijmy, zawsze miała zakończenia raczej klarowne i jednoznaczne (sam nie przepadam za takimi bardziej otwartymi co do zasady), to doszedłem do wniosku, że trochę poeksperymentuję tym razem. No cóż, co kto lubi, prawda? Oczywiście mógłbym Tobie wszak też napisać czy twojA interpteacja zaKończenia jest zgodna z mym pierwotnym zamysłem, ale to by wtedy trochę zepsuło oryginalny zamysł, czyż nie?
Finklo – również opinię Twą sobie cenię, jak zapewne wiesz, toteż bardzo dziękuję za odwiedziny oraz cenne wskazówki. Co do postaci to przeszła mi przez głowę myśl, że może jednak jej kreacja nie było odrobinkę za bardzo “on the nose”, jak zwykli mawiać Angole, ale z tego co pamiętam zwyczajnie wtedy terminy goniły i trochę zabrakło czasu na poprawki. Ale dzięki wielkie za wskazówki, podobnie jak w przypadku wilka wezmę pod uwagę.
"Nie wierz we wszystko, co myślisz."