
To może, ale nie musi, być jeden z odcinków cyklu – dlatego wstęp, który w przypadku samodzielnego opowiadania można by pominąć. Gatunek to horror, ale i SF .
To może, ale nie musi, być jeden z odcinków cyklu – dlatego wstęp, który w przypadku samodzielnego opowiadania można by pominąć. Gatunek to horror, ale i SF .
Bestseller
Do mojego podcastu „Strachy na Lachy” trafia ostatnio coraz więcej zgłoszeń od różnych czubków. Zaczynaliśmy (a właściwie – zaczynałem) od przetworzonych i unowocześnionych klasycznych historyjek o duchach, upiorach, wiedźmach, topielicach i tak dalej. Nic trudnego – ot, choćby taki pomysł: dajemy rusałce dostęp do portalu randkowego. Temat rozwija się w zasadzie sam, a kilka tysięcy kolejnych subów wskakuje na kanał. Trochę kreatywności, sporo żmudnej pracy, nieco wyrzeczeń… Pomysł na podcast chwycił. Kasa z socialmediów zaczęła ściekać – początkowo słabiutkim, a z czasem coraz bardziej wartkim strumyczkiem. To, plus wpływy od sponsorów sprawiły, że po roku mogłem pozwolić sobie na podzlecanie niektórych prac. Zespół rozszerzył się o profesjonalnego realizatora dźwięku, udało mi się też znaleźć fajne (i co ważne – niedrogie) głosy oraz niezłego fachowca od efektów specjalnych audio.
Niestety, własne źródełko z pomysłami dość szybko zaczęło wysychać. Dlatego parę miesięcy temu zatrudniłem pierwszego – jak to się teraz mówi – „researchera”. Już wyjaśniam – nie powiem, że narzekam na brak odzewu ze strony słuchaczy. Fani co rusz podsyłają własne scenariusze przerażających historii. Szkopuł w tym, że oryginalność tego „wsadu” pozostawia wiele do życzenia. Ponad połowa zgłoszeń to historyjki o białych damach nawiedzających ruiny zamku. Nigdy nie zgadlibyście jak kreatywni potrafią być włodarze gmin, gdy w grę wchodzi możliwość zorganizowania darmowego marketingu. Druga kategoria to wyssane z brudnego palucha bzdury od nawiedzeńców i wyznawców teorii spiskowych. Te są najgorsze, bo najmniej oryginalne, a ich autorzy potrafią działać na granicy stalkingu. Co poza tym? Sztampa – upiory na strychu lub w piwnicy, tajemnicze wizerunki pojawiające się na szybach okiennych, no i oczywiście „złoty pociąg”. Co ten ostatni ma wspólnego z tematyką mojego podcastu? Tak samo jak wy nie mam zielonego pojęcia! Czasami jednak trafiają się historie, które mogę wykorzystać. Bardzo, ale to bardzo rzadko dostaję wrzutki naprawdę niepokojące, prawie że podgryzające moją cyniczną racjonalność. Ale… bez przesady. Nie będę się przechwalał, ale mój podcast, po trudnych początkach zdobył sobie pewną renomę. Dlatego zawsze weryfikuję historie, które (po twórczej adaptacji) postanawiam wykorzystać. W końcu – za coś płacę researcherowi!
Nagranie audio przesłane e-mailem, data otrzymania 1 lipca 2021 (format: .ogg, wielkość pliku: 11,3 MB, nadawca – adres do wiadomości redakcji)
Teraz już nie pamiętam, czy moją uwagę przykuła okładka, czy tytuł. Książkę wypatrzyłem na stoisku dworcowego bukinisty. Zwykle zaopatruję się w lekturę przed podróżą, tak aby umilić sobie przygodę z PKP, ale tym razem akurat wracałem do domu. Przechodziłem podziemnym pasażem prowadzącym z peronów na przystanek tramwajowy. Czy zgodzi się pan ze mną, że szlachetny fach dworcowego handlarza książkami z drugiej ręki podupadł w ostatnich latach? Co ja mówię, podupadł! On jest w zaniku! On, proszę pana, umiera! Kiedyś stoiska ciągnęły się przez co najmniej pół długości przejścia podziemnego. A teraz? Pożal się Boże! Zostały dwa, czy trzy na krzyż. Dziś prowadzą je spadkobiercy dawnych właścicieli. Wie pan – gówniarzeria nastawiona na szybki zysk, żyjąca z wyprzedaży odziedziczonych zasobów. Zwykle nie odnawiają zapasów, a jeśli nawet to robią, to jestem przekonany, że kupują swój towar na wagę w skupie makulatury. Żal wielki i serce się kraje! Chociaż, wie pan, z drugiej strony, zważywszy na to, co mnie spotkało, to może i lepiej. Przepraszam… wygląda na to, że zboczyłem z tematu, tak już mi się przytrafia, gdy jestem zdenerwowany.
Czytałem już ten kryminał dawno… jakieś dziesięć lat temu – to był wtedy prawdziwy bestseller. Nie podaję nazwiska autorki, bo i tak ma obecnie wystarczający rozgłos. Jak się wkrótce pan dowie, nie ma tu ono większego znaczenia. Ostatnio modne jest strojenie sobie żartów, wie pan – że produkcja taśmowa, że to „seryjna autorka”, że obniżyła loty i odcina kupony od sukcesu, że to już nawet nie ona pisze, tylko jacyś wynajęci ghostwriterzy. Ale, czego by nie powiedzieć, pierwsze tomy tej serii były naprawdę niezłe. A ten na stoisku miał zdecydowanie nietypową okładkę. Jak by to ująć… oldskulową. Tak jakby książkę wydano nie dziesięć, ale… bo ja wiem, dwadzieścia, albo trzydzieści lat temu, gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych? Pomyślałem sobie, że może to jakiś „pirat”, albo rzadkie wydanie. Uroiłem sobie nawet, że taki egzemplarz może być coś warty. Krótko mówiąc – kupiłem. Wskazałem palcem mój wybór, a dziewczyna obsługująca stoisko napieprzając non-stop przez komórkę przyjęła pieniądze i podała mi towar z obojętną miną.
W tramwaju myśl o książce spoczywającej w plecaku nie dawała mi spokoju. Czy sprawiał to wyłącznie mój wymysł o jej potencjalnej wartości materialnej? Nie wiem. Kusiło mnie, aby przejrzeć ją od razu, w zatłoczonym wagonie. Ostatecznie postanowiłem jednak zaczekać. Jak to jednak zwykle bywa, natychmiast po przekroczeniu progu dopadła mnie bieżączka i dopiero kilka godzin, kilkanaście rozmów telefonicznych i kilkadziesiąt przeczytanych e-maili później, mogłem przejść od obowiązków do przyjemności. Zapadał już wieczór, chcąc złapać resztki naturalnego światła, usiadłem tyłem do okna.
Projekt okładki mocno trącił myszką. Wie pan, jak to teraz mówią – „tak zła, że aż dobra”. Rzeczywiście, posiadała wszystkie niezbędne atrybuty sensacyjnej grafiki z nieszczęsnego okresu naszego wczesnego kapitalizmu – bohater w garniturze, czy też może smokingu – a la agent 007, biuściasta blondynka z niebieskimi oczami i wyrazem przerażenia zastygłym na krwistoczerwonych ustach, samochody w pościgu, broń, rozbłyski wystrzałów, w tle niezbyt dyskretne plamy krwi, no i sylwetka czającego się w mroku przestępcy (którego poznajemy po prochowcu i lśniących szpareczkach oczu). Wszystko to w krzykliwych kolorach skontrastowanych z czernią tła. Okładka nie pasowała mi do znanej sprzed lat fabuły książki. Owszem, formalnie większość tematów się zgadzała – był przystojny bohater, i o ile dobrze pamiętałem – kobieta też się tam pojawiała. Broń palna i plamy krwi miały swoje usprawiedliwienie fabularne, trochę gorzej z tymi samochodami. No i cała przedstawiona sceneria była jakaś taka bardzo amerykańska, podczas gdy akcja wszystkich książek z tej serii rozgrywa się, jak dobrze wiemy, w Polsce. Oprawa była wykonana niechlujnie – znów dość typowe dla taniej, masowej produkcji wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Wystarczyło rozłożyć strony, by rozległ się trzask wyschniętego kleju, a kilka kartek wysunęło się spomiędzy reszty. Niezrażony studiowałem dalej swoje znalezisko. Tam, gdzie powinna znajdować się stopka redakcyjna, wklejono ekslibris. Jego ręcznie i dość chałupniczo wykonany wzór odciśnięty został, jak się zdaje, gumową pieczęcią. Przedstawiał, o ile dobrze pamiętam, coś w rodzaju wiru. Jestem jednak niemal pewien, że stopki redakcyjnej nie było wcale – ekslibris był zbyt mały, aby ją w całości zakryć. Ostrożnie przełożyłem rozsypujące się strony i przystąpiłem do lektury. Rozczarowanie przyszło natychmiast. Jedyne co ta publikacja miała wspólnego z oryginałem naszej mistrzyni suspensu to tytuł i nazwisko autorki. Tekst był, albo bardzo nieudolnym tłumaczeniem jakiegoś nieznanego mi amerykańskiego kryminału typu „noir”, albo też jeszcze bardziej nieudolną próbą naśladownictwa takiegoż. Małą próbkę pierwszego rozdziału mogę przytoczyć z pamięci, może mylę się co do drobiazgów, ale zaczynał się mniej więcej tak:
„Było późne popołudnie. Nad miastem zapadł zmrok. Na ulice ze swoich dziennych nor zaczęły wypełzać wszelkie męty i podejrzane typki. Jak robale z gnijącego owocu – pomyślał Philip Strong. Prywatny detektyw splunął celnie do stojącej na biurku popielniczki i obrzucił obojętnym wzrokiem swoją pierwszą tego dnia klientkę”.
A dalej było jeszcze gorzej. Mówiąc najkrócej – nie dawało się tego czytać. Przekartkowałem pierwszy rozdział. Autor najwyraźniej inspirował się Hammettem i Chandlerem, szkoda, że wyłącznie w zakresie powierzchownych didaskaliów. Często zastanawiałem się nad cyklem życiowym takiej twórczości. Po pierwsze – ktoś to napisał. Grafomanów nie brakuje, ale mimo wszystko – sklecenie jako takiej fabuły, napisanie dialogów, i tak dalej, wymaga minimalnego pomyślunku. Dlaczego autor nie użył go, aby powstrzymać się od pisania? Dalej – ktoś to musiał po raz pierwszy przeczytać, podjąć decyzję o druku, ktoś inny wykonał korektę. No i najważniejsze – dzieło znalazło zbyt. Prawdziwa seria nieszczęśliwych zdarzeń. Bardzo przepraszam… Znów odszedłem od tematu.
Zniesmaczony chciałem odłożyć gniota – co za pomysł, aby wydać tego typu czytadło, podszywając się pod twórczość znanej polskiej autorki? Plus ta dziwna okładka – jakiś żart, samizdat, albo wręcz odrzut z błędnego składu? Obstawiłem ostatni z tych wariantów – w drukarni pomylono okładki, może z powodu oszczędności wyciągnięto projekt z jakiegoś dawno zapomnianego archiwum? Znudzony i poirytowany kartkowałem dalej. Co kilkanaście stron znajdowały się ilustracje. Pamiętam moją pierwszą myśl – ambitny grafik nie poprzestał na okładce. Ale… myliłem się. Obrazki wewnątrz na pewno nie były dziełem projektanta okładki. Czarno-białe, rysowane brutalną kreską, toporne, a jednak – niepokojące i wciągające zarazem. Pierwsza przedstawiała pusty pokój. Biurko, na nim popielniczka i lampka. Dalej krzesło, szafa z kilkoma rozrzuconymi segregatorami, przekrzywiony, zapomniany wieszak na płaszcze i kapelusze. Drzwi z szybą z mrożonego szkła. Nic więcej, żadnego wyposażenia, żadnego szyldu. Kolejne ilustracje przedstawiały miasto – amerykańską metropolię, w której zapewne miała toczyć się akcja kryminału. Jednak, zamiast scen pościgów, strzelanin i bijatyk, względnie wizerunków mafijnych bossów i ich flam, ilustracje pokazywały wyludnione ulice miasta – puste aleje, ogrodzone wysokimi parkanami place i ślepe zaułki, w których pod ścianą poniewierały się poobijane pojemniki na śmieci. Żadnych tak zwanych „ikonicznych” widoków – żadnego mostu Brooklińskiego, sylwetek dwóch wież WTC, czy panoramy centrum Los Angeles. Styl ilustracji był komiksowy, odpychający, ale i znajomy zarazem. Pochylałem się nad kolejnymi i studiowałem je uważnie. Mimo prostoty kreski posiadały jakąś hipnotyzującą, niepokojącą moc. Przywoływały wspomnienia… Nie, raczej wywołały przeczucie, którego nie mogłem dobrze uchwycić. Na ostatnim obrazku w zwężającym się kanionie alei biegnącej między wieżowcami można było dostrzec sylwetkę pojedynczej uciekającej postaci. Była malutka – ledwie samotny przecinek. Wpatrywałem się w nią długo. Gdy podniosłem wzrok znad książki zorientowałem się, że zapadła ciemność. Jak mogłem oglądać obrazki, jeśli teraz w nieoświetlonym mieszkaniu nie widziałem nic na wyciągniecie ręki?
Wymacałem przycisk lampy i włączyłem światło. Zabawne, ale pierwsze, na co zwróciłem uwagę to kurz unoszący się w powietrzu. Rozumie pan – nie taki swojski kurz, jaki widzimy w pokoju w jasnej smudze światła, ani taki wirujący na ulicy w gorącym letnim powiewie. To była powietrzna zawiesina, gruby pył, jaki unosi się na przykład w stolarni. Więc kurz nie był swojski. Reszta też nie. Nie byłem już w moim mieszkaniu. Wiem, co pan myśli – „biedny wariat zaraz powie, że ocknął się w pokoju z tej pierwszej ilustracji”. Rozczaruję pana – nie. Rzeczywiście, to nie był mój pokój, ani nie było to biuro książkowego detektywa. Znalazłem się w całkowicie obcym pomieszczeniu, nie wiem jak to ująć – nienaturalnym, po prostu sztucznym. Przyznam się, że nie myślałem w tym momencie zbyt klarownie. Wstałem i wyszedłem na ulicę. Moje mieszkanie jest na drugim piętrze kamienicy, a tu… prosto na ulicę, nie przypominam sobie nawet jakiegoś przedpokoju czy klatki schodowej. Byłem w nieznanym mi mieście, i tak – trochę przypominało to z ilustracji w książce.
Ale było całkowicie realne – wieżowce, kamienice, chodniki, hydranty, latarnie, zejścia do metra. Brakowało za to ludzi. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się puste ulice. Panowała cisza. Może nie całkowita – drobne śmieci, jakieś papiery szeleściły gonione po chodniku lekkim powiewem wiatru. Czasami rozległ się stłumiony hałas. Coś szumiało – jakiś wyciąg, klimatyzacja? Nie były to jednak odgłosy wielkiego miasta, raczej – miasta-widma. Przeszedłem kilka bloków, zagłębiałem się w zaułki, zaglądałem w okna sklepów i biur. Spodziewałem się początkowo – sam nie wiem czego… Trupów, śladów walki, oznak nagłej, panicznej ewakuacji? Na nic takiego nie natrafiłem.
Ludzie zniknęli, a może nigdy ich tu nie było? Ale nie tylko ludzie, także – rośliny, ptaki, owady. Po kilku godzinach wędrówki nie natknąłem się na żadną formę życia. Przed witrynami sklepów i pod markizami hoteli stały puste donice. Na chodnikach w regularnych odstępach straszyły bezdrzewne kwadraty zapieczonej ziemi. Spostrzegłem też kolejną anomalię – na domach, w witrynach sklepów, na znakach drogowych nie było żadnych napisów. Brakowało reklam, plakatów, haseł. Nie zauważyłem też ani jednego graffiti. Na ścianach przytwierdzono tabliczki z numerami: „1157, 1159, 1161” – tylko tyle – bez nazw ulic czy placów. No i samochody – trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek metropolię bez nich, prawda? Ale tu ulice, tak jak chodniki, były puste. Żaden pojazd nie zatrzymywał się na sygnalizacji świetlnej. Co wtedy czułem, co myślałem? Nie wiem. Może byłem w szoku, nie działałem racjonalnie. Z drugiej strony – jakie powinno być racjonalne zachowanie w takiej sytuacji?
Próbowałem popchnąć drzwi pierwszego z brzegu sklepu – były zamknięte. Spróbowałem z kolejnymi, efekt był taki sam. Przez zakurzone szyby widać było tylko przypadkowe przedmioty zgromadzone na wystawach. Nie byłem w stanie sięgnąć wzrokiem głębiej. Minąłem kilka przecznic. Biurowce ustąpiły miejsca niższym, kilkupiętrowym kamienicom. Wejścia do nich znajdowały się na gankach, na które prowadziły schodki z ozdobnymi metalowymi balustradami. Co miałem do stracenia? Wspiąłem się na ganek i nacisnąłem klamkę – zamknięte. Tak samo kolejne drzwi… i następne. Coś mnie tknęło – nawet bardzo porządne drzwi poruszą się choć odrobinkę, jeśli się na nie naprze, nieco ustąpią, gdy szarpnie się klamkę. Te sprawiały wrażenie atrap przyklejonych do muru. Przyjrzałem się uważnie miejscu, w którym stykały się z framugą. Nie było żadnej szczeliny. Farba olejna z ościeżnicy płynnie przechodziła na skrzydło drzwi. Klamka i szyldzik zamalowane były tym samym ciemnobrązowym kolorem. Tego było już za wiele. Zabrałem z ganku kamienną doniczkę i zawróciłem. Przecznicę wcześniej minąłem galerię sztuki abstrakcyjnej z okazałą witryną. Zamachnąłem się… trafiona ciężarem szyba rozsypała się na tysiące drobnych kryształków. Odruchowo rozejrzałem się na boki i ostrożnie wszedłem do wnętrza.
Parter był rozległy i prócz zdemolowanej przeze mnie ekspozycji całkowicie pusty. Nie widać było żadnych mebli ani wyposażenia. W powietrzu unosił się znajomy mi kurz. Podniosłem wzrok i zobaczyłem wznoszącą się na wysokość kilku pięter ścianę zrobioną z jakiegoś drewnianego prefabrykatu. Była podparta skomplikowanym systemem belek, krzyżujących się desek i metalowych klamer. Tu i tam zwisały grube liny. Skojarzenie było natychmiastowe – kulisy teatru. Tak od zaplecza wyglądają dekoracje teatralnej sceny – dla widza fasada zamku, a z drugiej strony surowe deski i prowizorka. Pchnąłem oburącz ścianę – drgnęła lekko, a z wysokości posypały się na mnie drobne trociny.
Nie wiem jak długo gapiłem się na wnętrze tego budynku-wydmuszki. Oczywiście postanowiłem sprawdzić inne. Nie okazało to się trudne, nie musiałem nawet uciekać się do rozbijania szyb wystawowych – w bocznych uliczkach okna i drzwi często zrobione były z papieru albo dykty. Wszędzie natrafiałem na to samo – dekoracje, atrapy i wszechobecny kurz.
Gdzie się znalazłem? Wyobraźnia podsuwała mi różne pomysły. Większość była rzecz jasna związana z przeklętą książką. Najprostszym wytłumaczeniem byłby sen, albo jakiś narkotyczny trans, wywołany rzecz jasna przez toksynę, którą nasączone były kartki książki. Jawa czy sen? – odwieczny dylemat. Jednak nigdy wcześniej nie miałem tak realistycznych snów… Druga możliwość była dość oczywista – umarłem i trafiłem w zaświaty, i to w ten mniej przyjemny wariant. Czy miałbym przez wieki błąkać się po bezludnej metropolii? Były też inne wytłumaczenia, pomysłowość ludzka naprawdę nie ma granic, i chyba wszystko co dało się w tym zakresie wymyślić i powiedzieć zostało już kiedyś zaserwowane w postaci książki lub filmu. Tak, mam na myśli choćby: działania demonicznego artefaktu, który swoje ofiary przenosi w inny, równoległy wymiar, uprowadzenie przez kosmitów, eksperyment ekscentrycznego multimilionera, tajny projekt rządowy dotyczący kontroli umysłu, „błąd w systemie”, i tak dalej i tym podobne… Wszystko te rozważania nie przybliżały mnie jednak do kluczowej kwestii – jak wyrwać się z tego koszmaru, piekła czy też gigantycznego laboratorium?
Zagłębiałem się w miasto, choć nie wiem, czy mogę tak powiedzieć. Zagłębienie oznaczałoby przemieszczanie się od peryferii w kierunku jakiegoś centrum. Tu nie miałem wrażenia ruchu „od” ani „do”. Przyglądałem się zakurzonym wystawom, kawiarnianym ogródkom, w których nikt nie zasiadał. Patrzyłem na okazałe frontony banków, w których nikt nie liczył zysków i strat. Skręciłem w boczną uliczkę, prowadzącą do otoczonego wysokim parkanem boiska do koszykówki. Wymalowane na asfalcie linie i przymocowane do tablic obręcze były jak okrutna drwina. Tylko kilka razy natknąłem się na samochody zaparkowane na poboczu. Podobnie jak budynki, one też były jedynie atrapami z cienkiej blachy, tektury i plastiku. Nad martwym miastem nie świeciło słońce, niebo miało nieokreśloną barwę i dobrze wiedziałem, że nigdy nie spadnie tu deszcz, śnieg, ani grad. Zimowy wiatr nigdy nie poniesie śnieżnych płatków wzdłuż jego długich alei, ani wilgotny letni upał nigdy nie oblepi pustych gmachów.
Byłem zmęczony, ale nie mogłem spać. Próbowałem – ułożyłem się w jakimś zaułku i bez rzeczywistej potrzeby okryłem kawałkiem tektury. Sen nie przychodził, zmęczenie nie mijało. Wytrzymałem w ten sposób około godziny, wstałem i ruszyłem dalej. Mój zegarek działał i pokazywał, że minęła już ponad doba od momentu, w którym ocknąłem się w tym miejscu. Odczuwałem też głód i pragnienie, ale po kilkunastu godzinach zorientowałem się, że związane z brakiem wody i jedzenia symptomy nie pogarszają się. Nie byłem odwodniony, ani osłabiony. Czyżby hipoteza o zaświatach była trafna?
Miasto nie miało końca. Próbowałem wrócić do miejsca, w którym znalazłem się… na początku. Sądziłem, że może znajdę tam jakieś przejście, portal, coś, co pozwoli mi wrócić. Nie odnalazłem tego budynku. Wydaje mi się jednak, że nic by to nie dało. Starałem się dotrzeć do jakiejś granicy, czy bariery, choćby nawet miało się okazać, że za nią już nic nie będzie. Po jakichś dwóch dobach bezsensownej wędrówki włamałem się do środka wyjątkowo wysokiego gmachu. Wyglądał jak siedziba jakiejś firmy, choć przy braku napisów na fasadzie trudno było to jednoznacznie stwierdzić. Wdrapałem się po tych wewnętrznych rusztowaniach na samą górę, dobrych kilkanaście pięter. Sufit (i jednocześnie dach) był zrobiony z niezbyt mocno przytwierdzonej do rusztowań dykty. Udało mi się oderwać spory jej kawał – wyjrzałem na zewnątrz. Miasto ciągnęło się we wszystkich kierunkach, w dalszej perspektywie wyższe budynki skutecznie zasłaniały widok. Żadnej, nawet najmniejszej obietnicy końca, granicy czy bariery. Wypatrzyłem smukły i bardzo wysoki wieżowiec. Pomyślałem, że z jego szczytu uda mi się dostrzec jakiś… kres. Gdy znów znalazłem się na ulicy, próbowałem do niego dotrzeć, ale bezskutecznie. Zresztą, teraz wiem, że nic by to nie dało, zobaczyłbym tylko jeszcze wyższe budynki sterczące wśród bezludnych ulic.
Zdesperowany postanowiłem iść prosto przed siebie. Wybrałem prostą jak strzała, szeroką arterię komunikacyjną. „W końcu gdzieś dotrę, a w najgorszym razie wrócę do punktu wyjścia, to też będzie jakiś rezultat” – tłumaczyłem sobie. Kilkadziesiąt przecznic dalej dotarłem do placu, na którym moja aleja się kończyła – drogę blokował zwalisty gmach sądu, a może biblioteki? Mogłem zawrócić lub wybrać inny kierunek. Kilka razy ponawiałem próbę takiej wędrówki na azymut – zawsze z takim samym rezultatem. Mój zegarek odmierzał godziny, ale nie miał datownika. Straciłem rachubę dni. Błąkałem się po mieście bez nadziei na ucieczkę.
„Lustrzany” gmach stał u wylotu ulicy wyjątkowo długiej i prostej – nawet jak na to przeklęte miejsce. Od razu zwrócił moją uwagę, różnił się wszystkich pozostałych budowli miasta. Jego ściśle dopasowane okna tworzyły jednolitą, odbijającą otoczenie powierzchnię. Wnętrze pozostało tajemnicą. W przeciwieństwie do wielu innych budowli wykonano go solidnie, użyto jakiegoś hartowanego szkła. Nie dawał mi spokoju, a kiedy moje coraz bardziej brutalne próby dostania się do wnętrza spełzły na niczym, z całych sil starałem się przypomnieć sobie, z czym mi się kojarzył. Jednak bez rezultatu. Takiego gmachu na pewno nie było na żadnej ilustracji w książce.
Istnieje taki przebłysk myśli, wyobraźni, skojarzeń, gdy człowiek zadaje sobie pytanie – czy to jest właśnie to? Czy jesteś genialny, czy też po raz kolejny okażesz się idiotą? Tutaj nie było przed kim się zbłaźnić, choć nie wiem, co by bym zrobił gdyby… Stanąłem dokładnie na środku jezdni, na żółtej linii rozdzielającej pasy przeznaczone dla urojonych samochodów. Odwróciłem się plecami do wielkiego lustra. Schyliłem się, oparłem dłonie o ziemię i – wystartowałem. Biegłem najszybciej jak umiałem. Jakieś prawa przyrody jednak obowiązywały w tym miejscu – po kilkudziesięciu sekundach ból mięśni, ból w płucach i tchawicy, ból całego organizmu domagającego się tlenu stał się nie do wytrzymania. Biegłem jednak dalej, starałem się przyśpieszyć, co każde parę kroków biec szybciej… i jeszcze szybciej. Gorączkowo zastanawiałem się jak daleko jestem od lustrzanego gmachu. Młody człowiek w dobrej formie przebiegnie kilometr w trzy minuty, daleko mi było do tego i na pewno nie biegłem jeszcze trzech minut. Ile? Może dwie. Jaki dystans pokonałem? Pół kilometra? Chyba mniej… – pół kilometra powinno wystarczyć. Tak? Nie?! A może jestem za daleko? Dalej i tak nie dam rady – pomyślałem zdesperowany i odwróciłem się. W lustrzanej fasadzie, w zwężającym się kanionie alei, między wieżowcami, dostrzegłem sylwetkę pojedynczej uciekającej postaci. Była malutka, ledwie samotny przecinek – moje odbicie. Poczułem w tym momencie coś… Nie da się tego opisać. To było bolesne i jednocześnie niepodobne do niczego co potrafiłbym opisać. Trwało ułamek sekundy – zobaczyłem siebie, zobaczyłem swoje odbicie patrzące się na mnie. A teraz proszę sobie wyobrazić – znalazł się pan we wnętrzu lustrzanej kuli. Albo inaczej – czy bawił się pan kiedyś taką staromodną, szklaną bombką choinkową, która się nadtłukła? Można do niej włożyć palec i jeśli umieści się go dokładnie w środku, to cała wewnętrzna powierzchnia odbija ten koniuszek palca. Teraz niech Pan sobie wyobrazi, że jest pan bombką i odbija pan w sobie, w swoich oczach, w swoim mózgu, w swoim najgłębszym jestestwie cały wynicowany świat. Nie umiem tego inaczej opisać. To uczucie trwało chwilę i było nieporównywalne z czymkolwiek. Mam nadzieję, że nigdy już nie będzie mi dane czegoś takiego przeżyć ponownie. Jeszcze przez ułamek sekundy nogi niosły mnie dalej, odwróciłem się, czy właściwie zacząłem się odwracać i w tym momencie zderzyłem się z czymś twardym i nieustępliwym. Chwila szoku i zapadłem w ciemność.
Co tu jeszcze opowiadać? Żyję, wróciłem. Nagrywam dla pana ten materiał. Ocknąłem się w swoim mieszkaniu. Obudziła mnie dobijająca się do drzwi sąsiadka, do której zadzwonił mój przyjaciel. Był poważnie zaniepokojony – wiedział, że wróciłem z podróży i ponieważ nie odzywałem się przez ponad dobę, miałem wyłączony telefon, no i ogólnie – brak było jakiegokolwiek kontaktu, postanowił interweniować. Moja rozładowana komórka leżała na stole, zegarek – to ciekawe! – pokazywał zupełnie losową godzinę. I zanim odrzuci pan moją opowieść jako jeszcze jeden ubarwiony sen jakiegoś maniaka podam dwa fakty: Po pierwsze – książki, tego pożal się Boże kryminału nie było, nigdy go już nie znalazłem. Po drugie – moje ubranie było pokryte warstewką grubego drzewnego pyłu.
Tomasz skontaktował się z autorem nagrania, który niechętnie, bo dopiero po dłuższym nagabywaniu, zgodził się na rozmowę. Do spotkania jednak nie doszło. Wścibska sąsiadka skwapliwie poinformowała mojego researchera, że facet zniknął kilka dni wcześniej. Według niej jest jednak szansa, że się znajdzie, bo już raz, tu cytat: „taką akcję odstawił”. Jednak kolejne podejmowane przez Tomasza próby kontaktu spełzły na niczym.
Zainteresowanie się przeze mnie horrorem – albo tym, co inni za horror uważają – należy do rzadkości. Piszę o czynnym zainteresowaniu.
Nie dam sobie niczego uciąć lub urwać, ale mam dziwne wrażenie, że od opisu ilustracji wiedziałem, co będzie dalej. Ogólnie, bez szczegółów, ale wiedziałem. Otworzyła się komórka pamięci, przechowującej wspomnienie tego lub bardzo podobnego tekstu sprzed lat? Czy odgadłem schemat fabuły? Nie wiem, i nawet o to nie pytam, ponieważ mało to istotne. Liczy się, jak dla mnie, że Autor potrafił mnie zasugerować, zaintrygować, bezboleśnie “zmusić” do lektury.
Wpadło mi w oko kilka pomyłek interpunkcyjnych, ale drugi raz – Autorze, wybacz – czytać nie będę.
Pozdrawiam i daje czwórkę.
Intrygujące.
Czytałam zaciekawiona, co tak naprawdę przydarzyło się bohaterowi, bo szczególne doświadczenia będącej jego udziałem w osobliwym mieście okazały się tyleż dziwne, co trudne do pojęcia. Miałam nadzieję, że finał wyjaśni sprawę, ale rozczarowałam się nieco – ponowne zniknięcie bohatera pozwala domniemywać, że „porwała” go inna książka, ale cóż… pewności nie mam.
NaN, Twój Bestseller przypomniał mi świetne opowiadanie Diriada Lo faresti per me? Bardzo polecam, z nadzieją, że Tobie też się spodoba. :)
Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.
Do mojego podcastu „Strachu na Lachy”… → Pewnie miało być: Do mojego podcastu „Strachy na Lachy”…
…na stoisku dworcowego bookinisty. → …na stoisku dworcowego bukinisty.
Używamy formy spolszczonej.
Chociaż, wie Pan, z drugiej strony… → Chociaż, wie pan, z drugiej strony…
Fromy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, a to, jak zaznaczyłeś, jest nagranie dźwiękowe.
Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wiele razy.
Wszystko to w krzykliwych kolarach… → Literówka.
Oprawa była wykonana niechlujne… → Literówka.
„Było późne popołudnie. Nad miastem zapadł zmrok. Na ulice ze swoich dziennych nor zaczęły wypełzać wszelkie męty i podejrzane typki. Jak robale z gnijącego owocu – pomyślał Philip Strong. Prywatny detektyw splunął celnie do stojącej na biurku popielniczki i obrzucił obojętnym wzrokiem swoją pierwszą tego dnia klientkę.” → Cytując tekst, używamy albo kursywy, albo ujmujemy go w cudzysłów. Nie stosuje się kursywy i cudzysłowu jednocześnie.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu: …pierwszą tego dnia klientkę”.
Biurko, ma nim popielniczka i lampka. → Literówka.
Pochylałem się na kolejnymi i studiowałem je uważnie. → Literówka.
…dostrzec sylwetką pojedynczej uciekającej postaci. → Literówka.
…nie był mój pokój, ani nie było to biuro książkowego detektywa. To było dziwne… → Lekka byłoza.
Wspiąłem się na ganek i nacisnęłam klamkę… → Literówka.
…nieco ustąpią, gdy szarpnie się za klamkę. → …nieco ustąpią, gdy szarpnie się klamkę.
Nie wiem jak długo gapiłem się wnętrze tego budynku-wydmuszki. → Pewnie miało być: Nie wiem jak długo gapiłem się na wnętrze tego budynku-wydmuszki.
Zagłębienie oznaczało by przemieszczanie się… → Zagłębienie oznaczałoby przemieszczanie się…
…miałem wyłączona komórę… → Literówka.
Wścibska sąsiadka skawpliwie poinformowała… → Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy – nasz świat bez regulacji byłby odrobinę gorszy . Bardzo dziękuję za uwagi oraz wnikliwą korektę. Rekomendowane opowiadanie Diriada już wstawilem do kolejki.
Najważniejsze – spieszę donieść, że poprawilem (mam nadzieję) wszystkie błędy.
W komentarzach robię literówki.
Bardzo proszę, NaN. Twoja opinia jest szalenie motywująca. :)
…spieszę donieść, że poprawiłem (mam nadzieję) wszystkie błędy.
Nie do końca – zostały jeszcze dwa zdania:
…dostrzegłem sylwetką pojedynczej uciekającej postaci. –> Zmieniłeś zdanie, ale literówka pozostała.
…miałem wyłączoną komórę… –> Literówka. –> Czy komóra jest tu celowo zamiast komórki?
A ponieważ wiem, że poprawisz literówki, mogę udać się do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy – ponownie dzięki za czujność! Poprawiłem pierwsze i minimalnie zmieniłem drugie zdanie.
W komentarzach robię literówki.
Miło mi, że mogłam się przydać i PSNP. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Czuć niepokój. Wciągnęło, przeczytałam bez przystanków. Choć muszę przyznać, że na koniec poczułam się trochę rozczarowana. Historia wydaje mi się trochę niedomknięta. I nawet nie chodzi o bohatera, ale twórca podcastu mógł tam coś jeszcze pogrzebać.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Drobna sugestia techniczna – staraj się dzielić długie akapity enterami. Takie bloki tekstu są po prostu trudniejsze w czytaniu.
Interesujący horror. Może zaniepokoić, zwłaszcza kogoś, kto lubi książki. Powiadasz, że największe zagrożenie stanowią dobrze zrobione ilustracje? Dobrze wiedzieć, zawsze wolałam literki od obrazków.
Faktycznie zakończenie nic nie wyjaśnia, ale być może w horrorach wyjaśnienia nie zawsze są potrzebne.
Babska logika rządzi!
Finkla – to był pomysł na cykl, w którym ostatecznie wyjaśniłoby się co i jak, ale zajęły mnie inne projekty.
W komentarzach robię literówki.