- Opowiadanie: Robet - Przejście

Przejście

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Przejście

"Z głę­bin poza Nie­bem

Przejdź przez bramę, Iak Sak­kath"

Mor­bid Angel „Unho­ly Bla­sphe­mies”

 

 “1/3”

Prze­ni­kli­we zimno…Ja­sno­wło­sa budzi się, choć wal­czy z po­ku­są, by po­now­nie za­nu­rzyć się w za­po­mnie­nie, bez­myśl­ną nie­świa­do­mość…Słod­ką ciem­ność.

Czuje dresz­cze na całym ciele.

– Boże, jak zimno – po­my­śla­ła…Czy po­wie­dzia­ła to na głos? Nie była pewna. Gwał­tow­nie otwie­ra oczy. Leży zwi­nię­ta w kłę­bek w wy­so­kiej, wil­got­nej tra­wie. Za­mru­ga­ła kil­ku­krot­nie i prze­tar­ła drżą­cy­mi dłoń­mi oczy. Czuła za­pach torfu i mo­kre­go drew­na.

– Gdzie ja u dia­bła je­stem? – Spoj­rza­ła w górę: ko­ro­ny drzew, po­ru­sza­jąc się sen­nie, zni­ka­ły wy­so­ko we mgle. Miej­sca­mi, gdzie mlecz­ny opar po­wo­li ustę­po­wał, uka­zy­wał sta­lo­wo­sza­re, gęste chmu­ry.

Ob­ró­ci­ła się, zmu­sza­jąc do wy­sił­ku, lo­do­wa­te mię­śnie i po­wo­li wsta­ła. Nagle jej nie­bie­skie oczy za­szły mgłą, a w gło­wie za­wi­ro­wa­ło jak na ka­ru­ze­li. W ostat­niej chwi­li chwy­ci­ła się szorst­kie­go pnia mo­kre­go drze­wa. Mimo chło­du, na czole po­czu­ła kro­pel­ki go­rą­ce­go potu. Serce wa­li­ło jej jak osza­la­łe. Gwał­tow­nie za­czerp­nę­ła zim­ne­go po­wie­trza, wal­cząc, by utrzy­mać się na no­gach. Po dłuż­szej chwi­li, od­dy­cha­jąc głę­bo­ko, opa­no­wa­ła mdło­ści i sta­nę­ła pew­nie.

Była smu­kłą, silną, młodą ko­bie­tą, o gę­stych, blond wło­sach się­ga­ją­cych jej nie­omal do ra­mion. Ubra­na była w białą, ba­weł­nia­ną bluzę z kap­tu­rem, czar­ny t–shirt i je­an­so­we, czar­ne spodnie. Na no­gach no­si­ła kom­plet­nie prze­mo­czo­ne, białe, spor­to­we te­ni­sów­ki.

Stała po środ­ku po­la­ny, upstrzo­nej gdzie­nie­gdzie krza­ka­mi ja­łow­ca i strzę­pa­mi skar­ło­wa­cia­łych drzew. Gdzie­nie­gdzie wy­sta­wa­ła brą­zo­wa, błot­ni­sta zie­mia. Ja­kieś dwa­dzie­ścia, może trzy­dzie­ści me­trów od niej, po­przez za­ni­ka­ją­cą mgłę, szu­miąc ma­ja­czy­ła ścia­na gę­ste­go lasu.

Wtem, bez ostrze­że­nia, tar­gnę­ły nią kon­wul­sje. Pró­bu­jąc ze­brać myśli, uświa­do­mi­ła sobie, że nie tylko nie ma po­ję­cia jak zna­la­zła się po środ­ku tego „ni­cze­go”, ale nie pa­mię­ta co­kol­wiek, zanim obu­dzi­ła się leżąc na tej mo­krej ziemi. Nic. Lo­do­wa­ta pust­ka.

Padła na ko­la­na pro­sto w błot­ni­stą ka­łu­żę, po­chy­li­ła gwał­tow­nie głowę i zwy­mio­to­wa­ła. Łzy na­pły­nę­ły jej do oczu. Mdło­ści na chwi­lę po­ra­zi­ły zmy­sły. Za­to­pi­ła twarz w trzę­są­cych się dło­niach

– Boże, co się mną dzie­je? – wy­mam­ro­ta­ła nie­przy­tom­nie.

Nagły, błysk i po nim ba­so­wy huk, kiedy pio­run prze­szył niebo, mo­men­tal­nie ją orzeź­wił.

Ze­rwa­ła się na nogi: na­prze­ciw­ko, ja­kieś sto, może dwie­ście me­trów od niej, we­wnątrz gę­stwi­ny tlił się nie­bie­ski pło­mień. Po­wiał wiatr i roz­szedł się in­ten­syw­ny za­pach ozonu.

Strach, jak lo­do­wy klin wbił się głę­bo­ko w jaźń Ja­sno­wło­sej. W rze­czy­wi­sto­ści cały czas tam był, cze­ka­jąc w ciem­nym za­ka­mar­ku. Jak dra­pież­ca ob­ser­wu­ją­cy bez­sil­ną ofia­rę. Ofia­rę?

Wy­czu­ła, że jest ob­ser­wo­wa­na. Coś za­cza­iło się w tej ciem­nej gę­stwi­nie. Tego była pewna. Oj tak.

Zmru­ży­ła oczy i spoj­rza­ła w kie­run­ku linii drzew, za którą po­wo­li, jak uszko­dzo­ny neon do­ga­sał nie­bie­ski ognik. Wy­so­kie dęby ma­je­sta­tycz­nie ko­ły­sa­ły się w rytm tylko sobie zna­nej me­lo­dii. De­li­kat­ny sze­lest liści i po­mruk wia­tru.

Poza tym nic – żad­nych pta­ków, żad­nych od­gło­sów zwie­rząt. Po­zor­ny spo­kój. Jak cisza przed…Przed czym? Czy aby nie zwa­rio­wa­ła? Prze­cież sam fakt, że nie pa­mię­ta nawet swo­je­go imie­nia, wiele mówi. Tak na­praw­dę nic nie mówi i to jest…Jakie?

Trze­ba stąd iść. Tylko dokąd?

Znów spoj­rza­ła w niebo: gęsto za­ma­za­ne ciem­ny­mi chmu­ra­mi. Mgła już pra­wie cał­ko­wi­cie się roz­wia­ła. Po­now­nie ro­zej­rza­ła się w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś punk­tu za­cze­pie­nia, cze­go­kol­wiek. Jed­nak i tym razem żaden kie­ru­nek nie był wy­róż­nio­ny.

I wtedy Go usły­sza­ła. Ba­so­we ude­rze­nie jak w gi­gan­tycz­ny wer­bel. Zie­mia de­li­kat­nie za­wi­bro­wa­ła. Od­le­głe, jed­nak na tyle mocne, że po­czu­ła Go pod sto­pa­mi. Na po­wierzch­ni ka­łu­ży, obok któ­rej stała, po­ja­wi­ły się mi­kro­sko­pij­ne fale.

Bum, Bum…

Spoj­rza­ła ponad po­la­ną, gdzie zbo­cze po­kry­te krza­ka­mi, lekko opa­da­ło ku brą­zo­wo­zie­lo­nej ścia­nie wy­so­kich drzew. Miała stąd do­sko­na­ły widok, nie­omal po ho­ry­zont. Przy­ło­ży­ła dłoń do czoła i wy­tę­ży­ła wzrok: ponad zie­lo­ną ko­ro­ną, da­le­ko na za­chmu­rzo­nym nie­bie, coś się zmie­nia­ło. Ponad od­le­głym wid­no­krę­giem, fir­ma­ment na­bie­rał gra­na­to­we­go od­cie­nia, beż w gra­nat, prze­cho­dzą­cy w nie­omal do­sko­na­łą czerń. Chmu­ry, zbli­ża­jąc się do tej skazy, jakby przy­spie­sza­ły, skrę­ca­ły się gwał­tow­nie, a do­ty­ka­jąc gra­na­to­we­go brze­gu, ule­ga­ły roz­pro­sze­niu. Wta­pia­ły się w tę ro­sną­cą plamę ni­co­ści, zni­ka­jąc gwał­tow­nie.

Na od­le­głym nie­bo­skło­nie two­rzył się wir ciem­no­ści. Niebo wpa­da­jąc w tą czerń, koń­czy­ło swój żywot. Ten nie­omal na­ma­cal­ny byt kar­mił się wszel­kim oto­cze­niem.

W tej głębi, co chwi­lę bły­ska­ło de­li­kat­nie, ja­sno­nie­bie­skie świa­tło, gdy zni­kał ko­lej­ny, więk­szy kąsek. Jakby niebo prze­ista­cza­ło się w gi­gan­tycz­ną ośmior­ni­ca, chwy­ta­ją­ca mac­ka­mi bez­bron­ne ofia­ry, miaż­dżąc je uści­skiem flu­ore­scen­cyj­nych wy­ła­do­wań.

Zimny wiatr wzmógł się nagle. Le­żą­ce miej­sca­mi suche li­ście unio­sły się i za­wi­ro­wa­ły w szyb­kim tańcu.

Po­bli­skie drze­wa za­trzesz­cza­ły bo­le­śnie. Po­wie­trze za­nio­sło się szum­nym śpie­wem, gdy nie­spo­dzie­wa­ny po­dmuch roz­huś­tał leśną czu­pry­nę, po czym przy­giął ją bez­li­to­śnie, jakby przy­trzy­mu­jąc nie­wi­dzial­ny­mi szpo­na­mi.

Ja­sno­wło­sa osło­ni­ła twarz, gdy jej włosy po­de­rwa­ły się gwał­tow­nie, two­rząc przez chwi­lę wokół twa­rzy blond au­re­ole. Jak za­hip­no­ty­zo­wa­na, wpa­try­wa­ła się nie­ustan­nie w dal, gdzie ak­sa­mit­ną, wi­ru­ją­cą ciem­ność, która w tym mo­men­cie za­bły­sła na chwi­lę bo­le­śnie nie­bie­skim świa­tłem.

„Krr­ranggggggg”

Ogłu­sza­ją­cy grzmot prze­szył po­wie­trze, kiedy jedna ze świe­tli­stych macek z wnę­trza pęcz­nie­ją­cej ni­co­ści do­tknę­ła ziemi. Po chwi­li fala tej nie­spo­dzie­wa­nej eks­plo­zji do­tar­ła do po­la­ny. Po­ry­wi­sty wiatr pchnął bru­tal­nie Ja­sno­wło­są po­wa­la­jąc ją na ko­la­na. In­stynk­tow­nie osło­ni­ła głowę przed le­cą­cy­mi ze­wsząd odłam­ka­mi.

– Boże – szep­ta­ła, za­ci­ska­jąc po­wie­ki.

Ogłu­sza­ją­cy ryk wzbił się ponad do­li­nę. Po czym w uszach sły­sza­ła tylko szum.

Le­ża­ła na ple­cach.

Nie mogę się ru­szyć.

Nie po­tra­fi­ła tego zro­zu­mieć, jed­nak zwie­rzę­ca pa­ni­ka wy­pa­ro­wa­ła z jej duszy, jak gdyby oglą­da­ła te sur­re­ali­stycz­ne ob­ra­zy w kinie.

Tak roz­kosz­nie od­po­czy­wa­ło się na tej mięk­kiej ziemi.

No tu umie­raj sobie.

Nie chcę umie­rać, po pro­stu sił mi za­bra­kło.

– Rusz się do cho­le­ry – po­wie­dzia­ła na głos, po czym po­wtó­rzy­ła to samo.

Spoj­rza­ła spo­koj­nie ku iskrzą­cej ot­chła­ni. Ma­ni­fe­sta­cja ciem­no­ści po­dwo­iła swoje roz­mia­ry. Świe­tli­sta macka, ufor­mo­wa­ło się w gi­gan­tycz­ne lej, po­wo­li miaż­dżąc wszyst­ko na swej dro­dze. W od­da­li, wy­ry­wa­ne z ko­rze­nia­mi drze­wa, uno­si­ły się w dzi­kim tańcu, zde­rza­jąc się, krą­żąc jak plewy na wie­trze.

Roz­sza­la­łe moce, uno­si­ły i ani­hi­lo­wa­ły reszt­ki oto­cze­nia, wcią­ga­jąc je coraz wyżej, ku atra­men­to­wej, oto­czo­nej elek­trycz­ny­mi wy­ła­do­wa­nia­mi szcze­li­nie.

Ja­sno­wło­sa, ocią­ga­jąc się, unio­sła się z mięk­kie­go błota i z roz­wia­ny­mi wło­sa­mi ru­szy­ła po­wo­li w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Ale gdyby póź­niej spo­tka­ło mnie coś jesz­cze gor­sze­go, to nie wy­trzy­mam.

Ależ skąd, naj­gor­sze to jest wła­śnie to. Nic gor­sze­go nie może ci się przy­tra­fić.

–Mam na­dzie­ję – jęk­nę­ła cicho, po czym roz­trzą­sa­jąc ubło­co­ny­mi rę­ko­ma naj­bliż­sze ga­łę­zie, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, rzu­ci­ła się do uciecz­ki.

 

„2/3”

Nie­omal poza za­się­giem zmy­słów, czuć de­li­kat­ny po­wiew ozo­no­wa­ne­go po­wie­trza. Jasne, zimne świa­tło. Prze­ni­kli­wa, ja­ło­wa woń, wszech­obec­na, bu­dzą­ca nie­wy­tłu­ma­czal­ny nie­po­kój…Aura?

Szum, prze­ry­wa­ny re­gu­lar­nie elek­tro­nicz­ną nutą, od­dzie­la­ją­cą cien­ką gra­ni­cą wy­bu­chu szczę­ścia od tra­ge­dii.

Po­sadz­ka od­dzia­łu In­ten­syw­nej Te­ra­pii szpi­ta­la św. Al­ber­ta, ema­nu­je bla­skiem nie­ska­la­nej czy­sto­ści, jakby roz­la­no tam hek­to­li­try gorz­kich łez.

Ja­sno­nie­bie­skie, gład­kie ścia­ny, ema­nu­ją tru­pim od­cie­niem. Pła­skie po­wierzch­nie po­prze­ci­na­ne są gdzie­nie­gdzie au­to­stra­da­mi prze­wo­dów kie­ru­ją­cych sobie tylko znane za­klę­cia do ży­cio­daj­nych, tran­zy­sto­ro­wych bóstw.

Ekran apa­ra­tu­ry pod­trzy­mu­ją­cej na cien­kiej gra­ni­cy pro­ce­sy ży­cio­we, nie­ustan­nie szki­cu­je wzgó­rza i do­li­ny. Wszyst­ko przy akom­pa­nia­men­cie re­gu­lar­nych, jak bicie serca, elek­tro­nicz­nych wes­tchnień.

Me­cha­nicz­na pompa wtła­cza­ją­ca ożyw­czy eter do pół­u­mar­łych płuc, wtó­ru­je tej syn­te­tycz­nej me­lan­cho­lii, ni­czym Wąż w Ede­nie.

Ciem­ne okna od­bi­ją setki ko­lo­ro­wych świa­teł, po­ło­żo­ne­go po­ni­żej noc­ne­go mia­sta.

Na szpi­tal­nej pry­czy, szczel­nie owi­nię­ta krwa­wy­mi ban­da­ża­mi le­ża­ła Ona.

W jej drob­ne ciało po­wty­ka­no mnó­stwo rurek, prze­wo­dów, sku­tecz­nie za­trzy­mu­jąc ją po Tej Stro­nie.

Trzy, ubra­ne na biało po­sta­cie ma­ja­czy­ły obok Ja­sno­wło­sej.

Sto­jąc po­środ­ku, zie­lo­no­oka, szczu­pła ko­bie­ta o spo­koj­nym ob­li­czu, zdję­ła kartę przy­mo­co­wa­ną do sta­lo­wej ramy łóżka. Zie­lo­ne oczy o nie­zwy­kłym od­cie­niu, które przy­cią­ga­ły uwagę i onie­śmie­la­ły le­gio­ny męż­czyzn. Jed­nak po dłuż­szym zlu­stro­wa­niu, były puste i po­zba­wio­ne ja­kie­go­kol­wiek wy­ra­zu. Marsz­cząc brwi ponad ro­go­wą opra­wą oku­la­rów, szyb­ko prze­bie­gła spoj­rze­niem po gęsto za­pi­sa­nych rów­nym tek­stem ta­bel­kach. Od­da­ła plik spię­tych kar­tek, sto­ją­ce­mu obok mło­de­mu męż­czyź­nie.

Wy­so­ki, chudy, o po­sęp­nym ob­li­czu i dłu­gich, czar­nych wło­sach spię­tych w kitek. Biały koł­nie­rzyk far­tu­cha miał po­pla­mio­ny tu­szem. Po­ry­so­wa­ny iden­ty­fi­ka­tor „Od­dział In­ten­syw­nej Te­ra­pii” we­so­ło dyn­dał na jego bla­dej szyi.

– Jest już po­twier­dze­nie z neu­ro­lo­gii? – spy­ta­ła le­kar­ka, nie od­ry­wa­jąc oczu od karty.

Prysz­cza­ty ru­dzie­lec, około trzy­dziest­ki, po­cią­gnął dłu­gie­go łyka Red-Bul­la, po czym scho­wał opróż­nio­ną pusz­kę do kie­sze­ni. Od­kaszl­nął, wy­cią­gnął z kie­sze­ni ta­blet, prze­łą­cza­jąc coś szyb­ki­mi ru­cha­mi, zwró­cił się rze­czo­wo:

– Tak, pani or­dy­na­tor, wła­śnie przy­sła­li. Ofi­cjal­nie: zero ak­tyw­no­ści pod tą pięk­ną głów­ką…Honda!!!- Przy­ło­żył dwa palce do skro­ni, ge­stem strze­la­ją­ce­go do sie­bie sa­mo­bój­cy.

Zie­lo­no­oka le­kar­ka, jakby nie sły­sza­ła od­po­wie­dzi. W sku­pie­niu stu­diu­je za­pi­ski, po chwi­li spoj­rza­ła szyb­ko na mo­ni­tor kom­pu­te­ra. Po­śpiesz­nie za­no­to­wa­ła coś na od­wro­cie kart­ki i spoj­rza­ła chłod­no na le­żą­cą po­ni­żej Ja­sno­wło­są.

– Panie Jacku. – zwró­ci­ła się do asy­sten­ta, wrę­cza­jąc mu kartę – Pro­szę zor­ga­ni­zo­wać salkę na trans­plan­to­lo­gii. Za go­dzi­nę ma być go­to­wa do po­bra­nia. To serce ma być za trzy go­dzi­ny w Kra­ko­wie.

– Ro­dzi­na, czeka na dole – prze­rwał w pół­sło­wa Ru­dzie­lec, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie.

– Świet­nie. No to do ro­bo­ty – Rzu­ci­ła do­ku­men­ty w ręce ciem­no­wło­se­go asy­sten­ta.

Po­śpiesz­nie wło­ży­ła kartę ma­gne­tycz­ną do czyt­ni­ka kom­pu­te­ra, wpi­sa­ła kod do­stę­pu. Ekran bły­snął. Jej dło­nie pra­co­wa­ły śmi­ga­jąc po kla­wia­tu­rze z wpra­wą wy­traw­ne­go pro­gra­mi­sty, kiedy pra­co­wi­cie prze­bi­ja­ła się przez po­szcze­gól­ne usta­wie­nia Sys­te­mu.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek:

– Aha, czas zgonu: dwu­dzie­sta trze­cia zero dwie. – do­da­ła.

– Zgonu? Prze­cież ona… – zdzi­wił się asy­stent.

– Żyje? – prze­rwa­ła zie­lo­no­oka, po czym pa­trząc w oczy asy­sten­ta, de­li­kat­nie wci­snę­ła kla­wisz Enter.

Głów­ny ekran mo­ni­to­ru­ją­cy funk­cje ży­cio­we, bły­snął na czer­wo­no. Gwał­tow­nie, po­ja­wi­ły się ostrze­że­nia o za­bu­rze­niu pa­ra­me­trów ży­cio­wych. Tętno gwał­tow­nie wzro­sło, kiedy pompa re­spi­ra­to­ra za­trzy­ma­ła się. Z kar­dio­mo­ni­to­ra, za­miast mia­ro­we­go dźwię­ku pracy serca, wy­do­by­ło się elek­tro­nicz­ny pisk alar­mu. Ci­śnie­nie krwi za­czę­ło po­wo­li spa­dać.

Asy­stent jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny pa­trzył się w ekran na coraz bar­dziej nie­re­gu­lar­ne góry i do­li­ny dyk­to­wa­ne przez serce Ja­sno­wło­sej.

Pani dok­tor za­kla­ska­ła mocno w dło­nie.

–Panie Jacku! Po­bud­ka! – głos sma­gnął jak batem.

–Oczy­wi­ście, prze­pra­szam. – Wy­cią­gnął chu­s­tecz­kę z kie­sze­ni, otarł spo­co­ną twarz, po czym szyb­ko wy­szedł.

– Trzy­ma się. – za­uwa­żył ru­dzie­lec – Kie­dyś cze­ka­li­śmy pra­wie dwie go­dzi­ny zanim gość wresz­cie od­pu­ścił – za­śmiał się, po czym wy­cią­gnął pacz­kę gum do żucia.

– My­ślisz, że się prze­bu­dzi? – spy­tał nagle.

– Nigdy się nie budzą. – od­po­wie­dzia­ła.

 

„3/3”

Ła­god­ne zbo­cze, mar­twej po­la­ny koń­czy­ło się fa­lu­ją­cą ścia­ną wy­so­kich drzew. Ja­sno­wło­sa zbie­ga­jąc po­tknę­ła się nie­znacz­nie, gdy jej mokre te­ni­sów­ki po­śli­zgnę­ły się na wil­got­nej tra­wie. Miej­sca­mi, zie­lo­ny dywan się­ga­ła jej nie­omal do kolan. Łatwo od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę i chwy­ciw­szy ręką pień naj­bliż­sze­go drze­wa, prze­cią­ga­jąc się i wbie­gła do lasu.

Po prze­kro­cze­niu tej bru­nat­no­zie­lo­nej gra­ni­cy, aura zbli­ża­ją­ce­go się uni­ce­stwie­nia stra­ci­ła na zna­cze­niu. Przez krót­ką chwi­lę, jakby bu­dząc się z głę­bo­kie­go snu, stra­ci­ła po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Ryk pę­dzą­cej apo­ka­lip­sy ucichł, jak gdyby za­mknię­to nie­wi­dzial­ne drzwi. Pę­dzą­cy wiatr uspo­ko­ił się. Cisza, która nagle za­ist­nia­ła była rów­nie po­ra­ża­ją­ca, jak wcze­śniej­sze pan­de­mo­nium.

Bie­gnąc po­mię­dzy smu­kły­mi so­sna­mi, sku­pio­na, roz­glą­dał się ba­daw­czo. Po chwi­li zwol­ni­ła i za­trzy­ma­ła się. Leśne po­wie­trze było kry­sta­licz­nie czy­ste. Pół­mrok tego ci­che­go lasu ema­no­wał senną at­mos­fe­rą spo­ko­ju.

Opie­ra­jąc się o szorst­ki pień drze­wa, wy­pusz­cza­jąc usta­mi po­śpiesz­nie kłęby pary, obej­rza­ła się za sie­bie.

Spo­glą­da­jąc na ho­ry­zont wi­docz­ny po­mię­dzy ko­ro­na­mi drzew, za­mru­ga­ła po­śpiesz­nie ocza­mi. Niebo, która przed chwi­lą nie­omal roz­pa­da­ło się, wcią­ga­ne w ni­cość przez pie­kiel­ne tor­na­do było za­chmu­rzo­ne, jed­nak bez naj­mniej­sze­go śladu de­struk­cyj­nej skazy.

Czy ktoś raczy mi po­wie­dzieć, co się tutaj dzie­je?

No nie mów, że nie wiesz?

Jak bły­ska­wi­ca gwał­tow­ny ból prze­szył jej głowę. Za­mknę­ła oczy. Trzask ła­ma­nych ga­łę­zi, gdy padła na zie­mię, zwi­ja­jąc się w kłę­bek. Ból pro­mie­niu­ją­cy z jej skro­ni, po­wo­li, me­to­dycz­nie roz­le­wał się na resz­tę jej drżą­ce­go ciała. Jakby mi­lio­ny roz­ża­rzo­nych har­pu­nów wbi­ja­ło się w każdą ko­mór­kę jej ciała, roz­ry­wa­jąc je. Miaż­dżąc.

Boże

Roz­chy­li­ła usta w nie­mym krzy­ku. Wbiła palce w zie­mię i za­ci­snę­ła dło­nie w pię­ści, mi­mo­wol­nie na­bie­ra­jąc pełne gar­ści czar­ne­go błota. Męka i Cier­pie­nie. Przy­cho­dzi­ły i od­cho­dzi­ły jak fale w za­tru­tym akwe­nie. I znów. Tak bez końca.

Wy­gię­ła się w łuk, gdy bły­ska­wi­ca ja­sne­go bólu prze­szy­ła ją na wskroś. Jak ra­żo­na pio­ru­nem, po­czu­ła, że pło­nie. Jej skóra dymi, skwier­czy, włosy stają się jasną po­chod­nią. Oczy wy­bu­cha­ją fon­tan­ną ognia, gdy jej rze­czy­wi­stość roz­pa­da się jak domek z kart, a na każ­dej z nich jest obraz chwil prze­szłe­go życia. Jej życia. Uwal­nia­jąc się wresz­cie z kaj­dan rze­czy­wi­sto­ści, wie kim była i dokąd zmie­rza.

 

“Iak Sak­kath”

Jak przez mgłę Ob­ra­zy. Po­ja­wia­ją się i zni­ka­ją. Jej Jaźń, wszyst­ko czym była pędzi z za­wrot­ną pręd­ko­ścią.

Nagle, z od­mę­tów Ni­co­ści, wy­ła­nia­ją się nie­wy­raź­ne kształ­ty. Zbli­ża się po­wo­li. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wia się pło­ną­ce Mia­sto. Da­le­ko w dole ma­ja­czy czer­wo­na rzeka, od­mę­ty ni­czym spie­nio­nej krwi. Gej­ze­ry po­so­ki strze­la­ją w górę, liżąc i paląc wszyst­ko na swej dro­dze. Nawet Kar­ma­zy­no­we Niebo. Pod­cho­dzi bli­żej. To nie Mia­sto. Te strze­li­ste wieże, jak góry pło­ną­ce w Wiecz­nym Ogniu. Ni­czym z po­je­dyn­czych ce­gieł, zbu­do­wa­ne z ludz­kiej ma­te­rii. Każda ko­mór­ka, tej gi­gan­tycz­nej isto­ty, to osob­ne ist­nie­nie. Są ich mi­liar­dy-mi­liar­dów. One, jak i ko­lej­ni, przy­by­li tutaj, bo tego chcia­ły. Nie prze­szły Próby i stały się Na­wo­zem Wiecz­ne­go Cier­pie­nia, któ­rej prób­ki Ja­sno­wło­sa do­świad­czy­ła w chwi­li Przej­ścia. Wszyst­ko to, by zro­zu­mieć.

Te nie­szczę­sne isto­ty widzą ją, wy­cią­ga­ją ku niej ręce, bła­ga­jąc o uni­ce­stwie­nie. Ono nigdy nie na­dej­dzie. Bluź­nier­stwo jest na ich ustach. Nie­na­wi­dzą ją.

I sie­bie na­wza­jem.

Odejdź.

Ni­czym ryk burzy, sły­szy wrogi krzyk Mi­liar­dów, kiedy od­wra­ca się i od­cho­dzi. Na za­wsze. Wiecz­ny Ogień roz­my­wa się ni­czym piana mor­skiej fali. Znika jak kosz­mar­ny sen, gdy nad­cho­dzi sło­necz­ny po­ra­nek.

Czuje, że unosi się w po­wie­trzu. Po­ni­żej sły­szy cichy płacz.

Znaj­du­je się w szpi­tal­nej sali. Spo­glą­da w dół: jej zma­sa­kro­wa­ne ciało spo­czy­wa po­ni­żej na łóżku.

Klę­czą­ca, star­sza ko­bie­ta trzy­ma jej za­ban­da­żo­wa­ną rękę. Jej smut­ne ob­li­cze jest nie­ru­cho­me. Nagle z ust wy­ry­wa się jej krzyk roz­pa­czy.

Jej dziec­ko. Ode­szło.

Tuż za nią, nie­ru­cho­my jak posąg, stoi si­wo­wło­sy męż­czy­zna. Jest krzep­ki, twar­de­go cha­rak­te­ru, w sile wieku. W jego nie­bie­skich, za­la­nych łzami oczach czai się roz­pacz.

W sze­ro­kich ra­mio­nach trzy­ma przy­tu­lo­ną ja­sno­wło­są, młodą ko­bie­tę. Sze­ro­ką, spra­co­wa­ną dło­nią, de­li­kat­nie gła­dzi swoją córkę po gło­wie. Szep­cze słowa otu­chy, po­cie­sza.

Bliź­niacz­ka Ja­sno­wło­sej wy­bu­cha gło­śnym pła­czem, przy­ci­ska­jąc swoją twarz do sze­ro­kiej pier­si ich ojca.

Sto­ją­ca za nimi zie­lo­no­oka le­kar­ka ner­wo­wo spo­glą­da na ze­ga­rek.

Po­wo­li Ja­sno­wło­sa unosi się, coraz wyżej. Obraz szpi­ta­la roz­my­wa się, ja­sność i ciem­ność prze­ni­ka­ją ją, gdy po­dró­żu­je przez nie­zli­czo­ne wy­mia­ry rze­czy­wi­sto­ści.

Po­śród gwiazd, za­le­wa ją nie­zna­ne do­tych­czas uczu­cie speł­nie­nia.

Roz­my­wa się i unosi ku Wiecz­nej Ja­sno­ści.

Może jed­nak się my­li­ła i zo­ba­czy Boga?

 

KO­NIEC

 

(Opra­co­wa­no na pod­sta­wie video ze­spo­łu Orbit Cul­tu­re – "The Sha­do­wing")

 

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Prze­czy­ta­łem 1/3 i póki co na tym po­prze­sta­nę. Tek­sto­wi zde­cy­do­wa­nie przy­da­ła­by się beta, bo w obec­nej for­mie trud­no się czyta. Jest po­mysł, nie­któ­re po­rów­na­nia cał­kiem mi się spodo­ba­ły, ale co dwa lub trzy zda­nia coś zgrzy­ta­ło, wy­bi­ja­jąc z rytmu. Przy­kła­do­wo:

Prze­ni­kli­we zimno… (+)Ja­sno­wło­sa budzi się, choć wal­czy z po­ku­są, by po­now­nie za­nu­rzyć się w za­po­mnie­nie, bez­myśl­ną nie­świa­do­mość… (+)Słod­ką ciem­ność.

Brak spa­cji po wie­lo­krop­kach.

– Boże, jak zimno – po­my­śla­ła…Czy po­wie­dzia­ła to na głos? Nie była pewna. Gwał­tow­nie otwie­ra oczy. Leży zwi­nię­ta w kłę­bek w wy­so­kiej, wil­got­nej tra­wie. Za­mru­ga­ła kil­ku­krot­nie i prze­tar­ła drżą­cy­mi dłoń­mi oczy. Czuła za­pach torfu i mo­kre­go drew­na.

Po­now­nie wie­lo­kro­pek, ale co gor­sza czas po­mie­sza­ny, bo raz jest w te­raź­niej­szym raz w prze­szłym. Dalej też się to po­ja­wia.

Ob­ró­ci­ła się, zmu­sza­jąc do wy­sił­ku,(-) lo­do­wa­te mię­śnie i po­wo­li wsta­ła.

Zbęd­ny prze­ci­nek.

Była smu­kłą, silną, młodą ko­bie­tą, o gę­stych, blond wło­sach się­ga­ją­cych jej nie­omal do ra­mion. Ubra­na była w białą, ba­weł­nia­ną bluzę z kap­tu­rem, czar­ny t–shirt i je­an­so­we, czar­ne spodnie. Na no­gach no­si­ła kom­plet­nie prze­mo­czo­ne, białe, spor­to­we te­ni­sów­ki.

Sporo tych przy­miot­ni­ków, tro­chę to przy­tła­cza i utrud­nia od­biór.

Ja­kieś dwa­dzie­ścia, może trzy­dzie­ści me­trów od niej, po­przez za­ni­ka­ją­cą mgłę, szu­miąc ma­ja­czy­ła ścia­na gę­ste­go lasu.

Coś tu jest nie tak, brzmi to nieco oso­bli­wie.

Zmru­ży­ła oczy i spoj­rza­ła w kie­run­ku linii drzew, za którą po­wo­li, jak uszko­dzo­ny neon do­ga­sał nie­bie­ski ognik.

Skoro nic nie pa­mię­ta, to skąd to po­rów­na­nie do neonu?

De­li­kat­ny sze­lest liści i po­mruk wia­tru.

Tu by się przy­da­ło zda­nie, bo wy­bi­ja z rytmu.

Na po­wierzch­ni ka­łu­ży, obok któ­rej stała, po­ja­wi­ły się mi­kro­sko­pij­ne fale.

Jak za­uwa­ży­ła mi­kro­sko­pij­ne fale? Skąd wie, co to mi­kro­skop?

Ja­sno­wło­sa osło­ni­ła twarz, gdy jej włosy po­de­rwa­ły się gwał­tow­nie, two­rząc przez chwi­lę wokół twa­rzy blond au­re­ole.

Po­wtó­rze­nie; już wiemy, że ma jasne włosy, wy­star­czy to raz po­ka­zać.

Ja­sno­wło­sa, ocią­ga­jąc się, unio­sła się z mięk­kie­go błota i z roz­wia­ny­mi wło­sa­mi ru­szy­ła po­wo­li w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Ale gdyby póź­niej spo­tka­ło mnie coś jesz­cze gor­sze­go, to nie wy­trzy­mam.

Zgu­bi­łem się. To ma być dia­log?

 

Prze­czy­taj pro­szę “1/3” na spo­koj­nie, na głos, a za­pew­ne sam znaj­dziesz jesz­cze kilka miejsc, gdzie warto coś po­zmie­niać, by czy­ta­ło się płyn­niej. No i czas trze­ba uspój­nić, bo to roz­wa­la wszyst­ko. Tyle póki co, daj znać, jak po­pra­wisz, to z chę­cią prze­czy­tam dalej.

 

Po­zdra­wiam!

„Po­szu­ki­wa­nie praw­dy, która, choć­by naj­gor­sza, mo­gła­by tłu­ma­czyć jakiś sens czy choć­by kon­se­kwen­cję w tym, czego je­ste­śmy świad­ka­mi wokół sie­bie, przy­no­si je­dy­ną moż­li­wą od­po­wiedź: że samo po­szu­ki­wa­nie jest, lub może stać się, ową praw­dą.” J.Kaczmar­ski

Cześć, Ro­be­cie!

Prze­czy­ta­łem ca­łość i przy­znam, że nie wiem, jaką hi­sto­rię chcia­łeś opo­wie­dzieć. Niby coś się wy­ja­śnia w „2/3”, ale dla mnie to za mało. Może to nie wina tek­stu, tylko moja.

Mnie lek­tu­rę naj­bar­dziej utrud­nia­ły sta­ty­stycz­ne, szcze­gó­ło­we opisy przy­ro­dy, oto­cze­nia, głów­nej bo­ha­ter­ki, bo­ha­te­rów dru­go­pla­no­wych i ma­ja­ków(?). Do­my­ślam się, że taki był za­miar, że cho­dzi­ło ci o im­mer­sję, ale jest tego za dużo. Do tego bu­du­jesz zda­nia, które nie do końca mają sens lub są po pro­stu nie­po­praw­ne, jak choć­by tu:

Jak za­hip­no­ty­zo­wa­na, wpa­try­wa­ła się nie­ustan­nie w dal, gdzie ak­sa­mit­ną, wi­ru­ją­cą ciem­ność, która w tym mo­men­cie za­bły­sła na chwi­lę bo­le­śnie nie­bie­skim świa­tłem.

Pierw­szy prze­ci­nek jest nie­po­trzeb­ny. Potem, po „gdzie”, masz błęd­nie od­mie­nio­ne słowa. Dalej nie­po­trzeb­ne „która w tym mo­men­cie”. Do tego, w jaki spo­sób ciem­ność za­bły­sła? Może coś bły­snę­ło w ciem­ność?

Ryk pę­dzą­cej apo­ka­lip­sy ucichł

Ryk pę­dzą­cej ka­ta­stro­ficz­nej wizji?

Gej­ze­ry po­so­ki strze­la­ją w górę, liżąc i paląc wszyst­ko na swej dro­dze.

Krew strze­la do góry (skąd? z rzeki?) i jed­no­cze­śnie liże (co? jeśli strze­li­ła do góry) i pali… Czy krew może coś palić? Nie wspo­mi­nasz, aby była to jakaś spe­cjal­na krew.

„Pi­sa­łem wiele, ale co uwa­ża­łem za nie­do­sko­na­łe, rzu­ca­łem w ogień, bo ten naj­le­piej po­pra­wia”. Owi­diusz

Hej. Sporo tutaj do zmia­ny i po­pra­wek. Czego się zresz­tą spo­dzie­wa­łem. W kwe­stii fa­bu­ły, to nie było jasne do czego ona ma do­pro­wa­dzić. Na te­le­dy­sku, który jest in­spi­ra­cją, głów­na bo­ha­ter­ka ucie­ka przez las, nie wia­do­mo zresz­tą dla­cze­go :) Na po­cząt­ku byłem pewny, że z cza­sem wy­my­ślę coś cie­ka­we­go. Fi­nal­nie jed­nak mę­czy­łem się – co jest wi­docz­ne. Chcia­łem to jak naj­szyb­ciej za­koń­czyć. A tak się nie da :) Teraz jak na dłoni widzę całą masę błę­dów i bra­ków warsz­ta­to­wych, które spró­bu­ję lekko za­tu­szo­wać. Zdaje sobie spra­wę, że to nie po­win­no wyjść poza szu­fla­dę, jed­nak nie mo­głem się po­wstrzy­mać, za co prze­pra­szam i obie­cu­ję po­pra­wę :)

Teraz jak na dłoni widzę całą masę błę­dów i bra­ków warsz­ta­to­wych

Je­że­li wi­dzisz wła­sne błędy, to bar­dzo do­brze, bo to ozna­cza, że się roz­wi­jasz.

Zdaje sobie spra­wę, że to nie po­win­no wyjść poza szu­fla­dę, jed­nak nie mo­głem się po­wstrzy­mać, za co prze­pra­szam i obie­cu­ję po­pra­wę :)

Każdy jakoś za­czy­na. Jeden źle, drugi jesz­cze go­rzej ;-) Nie łam się, pisz i czy­taj, a owoce – miej­my na­dzie­ję – przyj­dą z cza­sem. Jak po­pra­wisz to daj znać, po­sta­ram się prze­czy­tać jesz­cze raz (tym razem ca­łość – mam na­dzie­ję) ;-)

 

Po­zdra­wiam!

„Po­szu­ki­wa­nie praw­dy, która, choć­by naj­gor­sza, mo­gła­by tłu­ma­czyć jakiś sens czy choć­by kon­se­kwen­cję w tym, czego je­ste­śmy świad­ka­mi wokół sie­bie, przy­no­si je­dy­ną moż­li­wą od­po­wiedź: że samo po­szu­ki­wa­nie jest, lub może stać się, ową praw­dą.” J.Kaczmar­ski

Cześć, Robet.

Prze­czy­ta­łem po­czą­tek, który, nie­ste­ty, w żadne spo­sób mnie nie wcią­gnął. Przej­rza­łem też ko­men­ta­rze i cóż, po Twoim wy­zna­niu jakoś trud­no mi zna­leźć mo­ty­wa­cję, by zmu­sić się do czy­ta­nia. Mam też na­dzie­ję, że – oczy­wi­ście, jak do­pi­jesz bro­wa­ra :) – po­pra­wisz wska­za­ne przez krara błędy i nie­do­cią­gnię­cia.

Po­zdra­wiam.

Przy­pusz­czam, bo nie mam pew­no­ści, Ro­be­cie, że sta­ra­łeś się po­ka­zać chwi­le przed śmier­cią oraz śmierć dziew­czy­ny.

Szko­da jed­nak, że nie za­dba­łeś, o na­le­ży­te wy­ko­na­nie, skut­kiem czego po­wia­da­nie pre­zen­tu­je się fa­tal­nie – jest pełne róż­nych błę­dów i uste­rek, źle za­pi­sa­nych dia­lo­gów, że o zlek­ce­wa­żo­nej in­ter­punk­cji nie wspo­mnę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka