- Opowiadanie: Arkadiusz.Gąsiorek - Ciemna Strona Słońca

Ciemna Strona Słońca

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciemna Strona Słońca

Prolog

 

Wiele jest światów w sześciu wymiarach, z reguły ich piękno i złożoność zależą od polotu konstruktorów, choć ci w swej omnipotencji popełniają więcej błędów, niż przeciętny śmiertelnik. Na jednej z powierzchni astralnych, wśród gwiezdnych zawirowań przelatywała gigantyczna Manta, z oczyma wielkości miast i skrzydłami, większymi od całych planet. Delikatnie wachlując płetwami podąża niema do celu.

 

Akra miała kształt poszarpanego serca i leżała na plecach wielkiej Manty przemierzającej Nicość skądś dokądś. Składała się z czterech kontynentów i ośmiu oceanów, zaś jej krańce zdobione były wielkimi kryształowymi górami, aby uniemożliwić wodzie spadanie w Nicość. Posiadała też własny księżyc i własne słońca, które poruszały się po swych orbitach wokół niej.

 

Nikt z zamieszkujących Akrę ludzi nie wiedział, jakiej płci jest Manta, choć umownie przyjęto, iż jest samicą. Pomimo tego, że astronomia Akrańczyków zawierała się w prostocie, powstało wiele teorii na temat tego skąd i dokąd zmierza Manta, czy jest ich więcej i skąd się biorą? Jedna z teorii mówiła, że manty zmierzają w celu prokreacji, a gdy już się spotkają, kopulują krótko, choć namiętnie, w skutek czego rodzą się nowe światy i gwiazdy. Z wiadomych przyczyn znana była jako teoria wielkiego wybuchu. Istniała też teoria, że Manta przybyła znikąd i będzie płynęła jednostajnie lub też jednostajnie przesuwała się donikąd, aż do końca czasu. Teoria ta wśród uczonych cieszyła się dużą popularnością.

 

Na Akrze rok trwał 850 dni, zaś każdy dzień liczył sobie 41 godzin. Przy tak wydłużonym okresie okrążania Manty przez słońca, na Akrze panowało dziewięć pór roku. Jedna wiosna, dwa okresy letnie, półjesień, jesień, zima trwająca trzysta dni, półwiosna, dwunastodniowa santaria i miesięczna cmentaria. Mieszkańcy jednak, byli przyzwyczajeni do tych pór roku.

 

Rozdział 1

 

* * *

 

Zawieszony pomiędzy wymiarami i czasem, Pismire ze skupieniem studiował kolejną księgę, co jakiś czas mrucząc coś do siebie i strącając kruczoczarne włosy na bok, gdy te opadały mu na oczy. Przebywanie w Bezczasie było możliwe tylko dla Dhanów, starej cywilizacji zamieszkującej niegdyś Erabos, kulistą planetę. Umiejętność ta pozwalała im przebywać między światami, tym samym spędzać tam długie lata bez oznak starzenia się czy głodu. Gdy w Bezczasie mijały lata, wieki i tysiąclecia w Drugim Wymiarze ( wymiar w którym znajduje się Akra), czas nie mijał wcale. Ta osobliwa umiejętność, wiązała się z pochodzeniem Dhanów. Zostali stworzeni wspólnymi siłami bogów i demona Asterotha.

 

Dhani byli prężnie rozwijającą się cywilizacją, szybko się uczyli i doskonale władali magią, a raczej tym, co na Erabosie za magię uchodziło. W Trzecim Wymiarze niemożliwym było nabycie umiejętności magicznych, toteż mieszkańcy Erabosa nauczyli się kreować rzeczywistość za pomocą siły umysłu. Po kilkuset latach, Dhani dorównywali już Bogom. Byli zdolni przemieszczać się między wymiarami i toczyć walkę z istotami nadnaturalnymi. Bogowie jednogłośnie odebrali to jako przejaw impertynencji, za co zesłali na Erabos samego Śmierć, w roli egzekutora. Można by uznać, że to okrutne, ale w świecie takim jak ten, gdzie Bogowie zakradają się do domów ateistów, wybijają im szyby w oknach, palą zbiory ksiąg i gwałcą kobiety, okrucieństwo jest rzeczą nadszarpniętą i odbieraną tylko subiektywnie. Często gloryfikowaną. Nie wiadomo dlaczego Pismire przeżył, choć wśród Bogów krążyło przekonanie, że sam Asteroth ocalił chłopaka z sobie tylko wiadomych powodów.

 

O Bezczasie we wszystkich czterech wymiarach wiedzieli tylko bogowie, lecz żaden z nich nie miał do niego dostępu. Dhani w momencie śmierci skutecznie zapieczętowali pustkę między wymiarami, co gwarantowało im dostęp do niej jedynie przedstawicielom ich ludu. Bowiem umiejętnie wykorzystany potrafił być bronią samą w sobie, powielającą w nieskończoność daną armię, toteż niejeden bóg pragnął przejąć nad nim kontrolę, stosując mniej lub też bardziej pokrętne sztuczki. Zamiary Bogów dalekie były jednak od obecnego przeznaczenia Bezczasu. Korzystając z nieskończonej ilości wolnego miejsca, Pismire zaczął ją zapełniać księgami, które odnalazł na Erabosie. Co starczyło mu na jakieś 60 lat w Bezczasie, jego głód wiedzy rósł wraz z nią, a same zbiory wzbogacały się o księgi i papirusy z różnych światów. Pismire wytrwale szkolił się we wszystkich rodzajach magii a czas między czytaniem książek wykorzystywał na próby opanowania swojego żywiołu. Każdy mag, arcymag, alchemik czy też wight ma możliwość opanowania do perfekcji odmiany magii, która najlepiej oddaje stan jego duszy. Po kilkudziesięciu tysiącach lat w Bezczasie, Pismire zdołał przeczytać prawie wszystkie zebrane księgi. Co dawało mu ogromny asortyment czarów, klątw i uroków, które tylko czekały, aż Pismire je wypowie. Męczące treningi, które w gruncie rzeczy opierały się na wejrzeniu w głąb siebie i zrozumieniu własnej natury, pozwoliły opanować mu do perfekcji czarną magię.

 

Oczy Pismire’a łapczywie pochłaniały każde kolejne słowo, przesuwając się wers po wersie i strona po stronie.

– Wreszcie – krzyknął podekscytowany.

W tym samym momencie książka, którą jeszcze przed chwilą trzymał w dłoniach, powędrowała na sam szczyt sterty starych ksiąg, niesiona siłą umysłu Pismire’a.

Ostatni z Dhanów wstał i rozprostował kości, przetarł rękoma twarz i z uśmiechem na twarzy odgarnął spadające mu na oczy włosy. Emanował zadowoleniem, gdy obracając się spoglądał na swoje zbiory.

– Tyle lat… – wyszeptał.

Pogładził się po zaroście, który jak na jego wiek, był niezwykle bujny i równym krokiem podszedł do jednej kupki książek. Następnie zaczął odsuwać książki na boki, przewracać kolejne ściany ksiąg i rzucać za siebie zwoje papirusu.

– Gdzie to było, przysięgam, że położyłem to gdzieś tutaj.

Po kilku minutach poszukiwań z uporządkowanej biblioteki, przestrzeń wokół niego przypominała raczej dom ekscentrycznego filozofa. Wszędzie walały się książki i pergaminy.

Pismire podniósł to czego szukał z takim uporem, oktarynową szatę, przypominającą do złudzenia te, które noszą magowie. Z tym tylko wyjątkiem, że przeciętny mag nie zarabia znowu tyle, by mógł sobie pozwolić na szatę w kolorze oktaryny. Nawet najwięksi arcymagowie przywdziewają biel. Pismire błyskawicznie ubrał się, a gwoli ścisłości szata sama podniosła się i opadła na niego. Do tej pory nie czuł skrępowania z przebywania w Bezczasie w samej tylko bieliźnie. Po pierwsze tak było o wiele wygodniej, a po drugie podczas treningu wiele szat zostało pochłoniętych przez czarny ogień, tym samym zmuszając Pismire’a do zdobycia oktarynowej szaty, która zgodnie z tym, co wyczytał w starych księgach, miała być odporna na działanie czarnych płomieni. Jednakże teraz, gdy miał się pojawić wśród ludzi, mało ambitne wydawało mu się paradowanie w samych gaciach. Tak przystrojony, unosił się teraz kilkanaście centymetrów nad ziemią. Pomimo tego, że miał niebywałą umiejętność do robienia bałaganu, szanował książki, toteż starał się ich nie niszczyć. Wyciągnął prawą rękę, nakreślił w powietrzu jeden z runicznych znaków, po czym zacisnął pięść. Powietrze w koło niego stało się gęstsze, coś zaiskrzyło i w kłębach niebieskiego dymu stanęło lustro. Pismire ruchem ręki odsunął leżące na ziemi książki, po czym swobodnie wylądował naprzeciw zwierciadła.

– Wyśmienicie, idealnie… właśnie tak. – Komplementował sam siebie, przeglądając się w lustrze. – Jeszcze tylko jakieś zwierzę.

Każdy szanujący się mag posiada bowiem własne zwierzątko, w większości są to raczej kruki albo gołębie, choć zdarzają się też i jaszczurki bądź małe futerkowe stworzenia, zwane potocznie mhoni. Pismire postanowił iść trochę dalej, no bo kto powiedział, że zwierzątko ma być małe. Uniósł się na wysokość około metra nad ziemią, złączył dłonie i trochę stłumionym głosem wyrecytował:

– Eunectes beniensis

W koło Dhana zaczęło wirować powietrze, przybierając zielonego koloru schodziło ku ziemi. Gdy seledynowy wir dotknął w końcu podłogi, na jej powierzchni rozbłysnął błękitny pentagram. Po chwili Pismire i wszystko co go otaczało zniknęło w błękitnych kłębach dymu.

– Agh mar – rzucił Dhan.

Dym zaczął zbierać się w jednym miejscu poczym zniknął zupełnie. W miejscu pentagramu, wił się wielki błękitny wąż z pięcioma kolcami na głowie i czarnymi jak smoła oczyma. Mierzył cztery może pięć metrów długości.Dostrzegłszy Pismire’a pokornie pokłonił się, wąż potrafi się kłaniać.

– Wyruszamy na Akrę – powiedział Pismire, a wąż podpełzł do niego. Po chwili oboje zmienili się w słup czarnego ognia.

 

* * *

 

Słońca wschodziły powoli, jakby nie były pewne czy w ogóle warto się wysilać. Ragnarok złote miasto magów budziło się do życia, chociaż jego mieszkańcy woleliby jeszcze podrzemać z godzinę albo dwie. Przez wielkie okno padały pierwsze promienie słońca, które w dość nieprzyjemny sposób obudziły Akwilę. Bijące po oczach słońce nie jest raczej najmilszą formą przebudzenia, zarówno dla zwykłego nędzarza jak i dla arcymaga dziewiątego poziomu. Akwila podniosła się i lewą ręką przetarła oczy.

– Znów zasnęłam nad książkami. – wymamrotała, w półśnie.

Jej jasne włosy były w nieładzie, a kręgosłup najwyraźniej wyczerpany niewygodną pozycją w której musiał spędzić kilka godzin, dawał się we znaki. W komnacie było już zupełnie jasno. Poranne promienie słońca padały na stojące po bokach regały z książkami i wielkie drewniane biurko wykonane z szafirowej wierzby, drzewa niezwykle cennego jak i rzadkiego na całej Akrze. Na biurku stał kałamarz, gdzieniegdzie porozlewany był atrament a po całym blacie walały się notatki i zwoje papirusu dotyczące pradawnej księgi Ytryn, która od kilku dni absorbowała wszystkie prawie myśli członkini wielkiej piątki Ragnarok. W jej skład wchodzili tylko arcymagowie dziewiątego poziomu, będący najsilniejszymi przedstawicielami złotego miasta.

– Gdybym tylko wiedziała gdzie ona jest. – Rzuciła w próżnie.

Po czym wstała i zrzuciła z siebie ubranie. Promienie wschodzącego coraz wyżej słońca opływały ją całą, jednocześnie sprawiając iż jasne włosy lśniły opadając jej na piersi. Kroczyła dumnie w stronę łazienki, mało jest na całej Akrze kobiet, które potrafią kroczyć z wdziękiem. Akwilii przychodziło to z taką łatwością, jakby się z tym urodziła. Uśmiechnęła się widząc wlatującego do wielkiej sali białego kruka, po czym wskoczyła do basenu, znajdującego się po środku. Basen był dość sporych rozmiarów, toteż miała w zwyczaju przepłynąć kilka długości zanim zaczęła się myć.

Po kilku minutach, ubrała się w sypialni. Na ścianach wisiały dyplomy ukończenia Półprzejrzystej Akademii, do której ciągnęli pragnący rozpocząć swą przygodę z magią ochotnicy z całego kontynentu.

– Spóźnię się. – Pomyślała.

Nałożyła na siebie śnieżnobiałą szatę i w drodze do wyjścia z domu zjadła elfie pieczywo z miodem, popijając je w biegu mlekiem. Złote drzwi zatrzasnęły się za wybiegającą w pośpiechu właścicielką. Rezydencja położona była w samym centrum Ragnarok, toteż Akwila nie miała daleko do Sali Obrad. Aczkolwiek, lubiła być w miejscu na czas, często podkreślając w rozmowach, że to ze względu na szacunek do innych.

 

W Sali Obrad znajdowało się tylko pięć wielkich ustawionych w krąg foteli. Pośrodku na podłodze znajdowała się sporych rozmiarów mapa Akry, która ze względu na swoje gabaryty musiała zostać namalowana na podłodze. Czwórka innych członków rady już zajęła swoje miejsca, co wywołało zdziwienie na twarzy Akwilii, nigdy bowiem nie należeli do osób punktualnych. Pomarszczeni brodacze o siwych włosach stanowili obraz zupełnie innego świata, niż młoda Akwilą, nie mówiąc już o tym, że była tam jedyną kobietą. Zajęła swoje miejsce i wyczekując dalszych wydarzeń, spoglądała na najstarszego z całej piątki Brocando. Starzec ubrany był w ciemnoczerwoną szatę, która niegdyś miała zapewne odcień krwistoczerwony, jednakże ze względu na dość rzadki kontakt z wodą musiała ściemnieć. Trudno wymagać od człowieka, który opanował w pełni magię ognia, by jakoś specjalnie przepadał za wodą. W prawej dłoni trzymał sękatą laskę, która służyła mu przeważnie do otwierania obrad Wielkiej Piątki. Cisza stawała się coraz bardziej męcząca, a Brincwild i Margarok zdawali się przysypiać, więc Akwila podwyższonym głosem zwróciła się do Brocando:

– Czas najwyższy chyba zacząć ?

– A tak. – Odpowiedział starzec, uderzając po trzykroć laską w posadzkę.

Echo uderzeń rozchodzące się po sali najwyraźniej wyrwało ze snu Brincwilda i Margaroka, którzy trochę zagubionym wzrokiem błądzili po mapie Akry.

– Nasi informatorzy – rozpoczął Brocando, gładząc się ręką po brodzie – donoszą, iż księga Ytryn została zagubiona w okolicach Smoczego Cmentarzyska.

Na te słowa Akwila ożywiła się, tyle przecież czytała o tej księdze, wiedziała, że pierwotna magia zawarta w niej mogłaby ustabilizować sytuację na obrzeżach miasta. Ragnarok było spokojnym miastem, jednakże za jej murami mieszkańcy mniejszych wsi i osad napadali na siebie nawzajem, przysparzając roboty Śmierci i jego podwładnym.

– Czy wiadomo coś więcej? – Spytała zaciekawionym głosem.

– Oddział arcymagów szóstego poziomu odnalazł księgę w ruinach zniszczonej świątyni w Liliowym Lesie, podróż mijała sprawnie do momentu przekroczenia granicy Martwej Ziemi, od tego czasu nie dają znaku życia. Przypuszczamy, że ktoś lub coś ich zaatakowało.

– Mamy przecież połowę cmentarii – dopowiedział Brincwild.

Cmentaria nie była okresem lubianym przez mieszkańców Akry, wyznaczał ją okres 40 dni. W tym czasie granica między wymiarami była stosunkowo cienka, toteż zdarzało się iż demony albo zmarli przedostawali się do tego świata.

– Chcielibyśmy – Zaczął Glamanash, do tej pory jedynie przyglądający się dyskusji – abyś udała się tam i zbadała całą sprawę, księga prawdopodobnie przepadła. Aczkolwiek, jeżeli uda Ci się ją znaleźć, będziemy radzi.

Członkowie rady od początku nie traktowali Akwilii do końca serio, była od nich młodsza o jakieś dwieście lat, toteż żywili przekonanie, że jej zadaniem jest wysłuchiwanie obrad i wykonywanie ryzykownych zadań, do których potrzeba oprócz umysłu sprawnego ciała.

– Rozumiem. – odpowiedziała niepewnym głosem, starając się ukryć podniecenie.

– Wyruszasz jeszcze dziś. – Dodał spokojnie Brocando.

 

***

W tym samym czasie gdzieś na pobrzeżach złotego miasta, alchemicy zaczynali wypełzać ze swych chatek, niczym robaki po uniesieniu kory. Powodem, dla którego wyłonili się z ciemności swych zagraconych laboratoriów, był trochę brudny i pijany mężczyzna, bredzący coś o kamieniu filozofów. Nie bez powodu nawet tak żałosny byt, jak ten pijany Wight skupiał zainteresowanie, żądnych kamienia alchemików. Każdy z nich miał swoje własne egoistyczne powody, dla których pragnął posiąść kamień. Jedni pragnęli złota inni z kolei kobiet czy sławy. Sam kamień, miał niezwykłą moc. Bowiem w rękach doświadczonego alchemika, mógł zostać użyty do spełniania marzeń. Tak przynajmniej twierdzili alchemicy, choć nikt nigdy nie miał z nim styczności. Zaś teoria istnienia samego kamienia, była dość ochoczo wyśmiewana w kręgach magicznych, jedynie co jakiś czas, któryś z młodych adeptów magii oddawał się ekscesom po wyczytaniu w jednej ze starych ksiąg wzmianki na temat kamienia. Havanock, przyodziany w przetartą szatę czarodzieja, podrapał się po zarośniętej i spoconej twarzy, prosząc o jeszcze jeden kufel piwa.

– To gdzieżeś usłyszał o kamieniu, zaczął któryś z alchemików, którzy zgromadzili się w koło Havanocka.

– W Schanz… -wymruczał, popijając to sporym łykiem piwa, po czym kontynuował swoją wypowiedź – powiadają, że kamień ukryto gdzieś na starym cmentarzysku smoków.

– Głupiec, tylko tracimy czas ! – Krzyknął dość sędziwego już wieku alchemik.

– Nie kłamię, przysięgam… jeżeli zechcecie postawić mi kolejny kufel, z chęcią opowiem wam więcej. – Powiedział, dopijając piwo do dna.

– Łgarz i naciągacz – Zakrzyknął znów ktoś z tłumu.

Trzeba przyznać, że nawet wśród tak łatwowiernych ludzi jak alchemicy, którzy niekiedy całe swe życie poświęcali iluzorycznej wizji kamienia filozoficznego, Havanock nie cieszył się popularnością. Miał słabość do upijania się i naciągania na alkohol wędrowców, którzy jeszcze go nie znali. Słynął też z niechlujności i oddawania moczu w miejscu publicznym. Do tego był Whightem zaledwie w połowie, nigdy nie ukończył akademii, został z niej dyscyplinarnie usunięty. Taka treść przynajmniej widniała na liście informującym go o wydaleniu ze szkoły. Zapewne wiele trudu przyniosło diakonom uczelni znalezienie odpowiedniego eufemizmu do frazy, „wyrzuć na zbity ryj ku uciesze wszystkich”. Jeżeli istnieją na Akrze ludzie, którzy nie powinni być autorytetami Havanock z pewnością do nich należał.

– Dajcie mu dokończyć – Wyrzekła Venitarii, która do tej pory wyglądała na zupełnie niewzruszoną rozmową, siedząc przy osobnym stole.

Oczy wszystkich automatycznie skierowały się w stronę kobiety, była młoda i wyglądała na nieco poirytowaną spojrzeniami podstarzałych zboczeńców, którzy przyglądając się jej zawieszali oko na dłużej przy piersiach. Choć z drugiej strony, trudno było ich nie zauważyć… a jej rude włosy, które opadały na jędrne kształty jedynie przyciągały spojrzenia. Nie jeden z zacnych magów, alchemików, whigtów czy też wojownik nosił już na twarzy odcisk jej znamiennej dłoni.

– Moglibyście przestać – Rzuciła znużona spojrzeniami mężczyzn, którym krew napływała w twardniejącą część ciała, a którzy przypominali śliniące się wygłodniałe psy.

– No więc jeżeli pozwolicie… – Jął kontynuować Havanock – w jednej z podmiejskich tawern w Schanz, miałem okazje podsłuchać rozmowy dwóch podchmielonych już z lekka alchemików, którzy traktowali na temat kamienia. Starszy starał się wyperswadować temu młodszemu, że kamień został odnaleziony przez jednego z Whigtów, który stracił go podróżując przez smocze cmentarzysko. Młodszy z kolei, zbywał to, przekonując starego, że ten wypił o kufel za dużo.

– Interesujące – Odpowiedziała Venitarii, spoglądając z lekką pogardą na zaniedbanego mężczyznę, notabene ten nie grzeszył urodą. – Wiesz może coś więcej ?

– Ależ tak Pani, z opowieści tego starszego zdołałem naszkicować prowizoryczną mapę…

– Pokaż no to.

Havanock wstał i lekko chwiejnym krokiem podszedł do rudowłosej kobiety, bekając przy tym i wycierając nos w rękaw, podał jej to co zwał mapą.

– No chyba sobie żartujesz – rzuciła całkiem zmieszana – te kreski i kółka mają być mapą ?

– Tak, dla mnie dość klarowną…

– Klarowna to może być ta kreska na białym tle tej kartki, nie zaś mapa…

– Za drobną opłatą zaprowadzę Cię w to miejsce…

– „drobną opłatą” ?

– Powiedzmy beczułka piwa…

– Aghhh… niech będzie.

 

***

Cmentarzysko smoków na pewno nie było różowym miejscem, pełnym serpentyn i baloników. Spowijała je wieczna mgła i chłód, mgła tak gęsta, że księżyc z trudem się przez nią przebijał. Wśród poskręcanych konarów drzew i objedzonych przez robaki smoczych szkieletów, pałętały się dziwne stworzenia. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się więc w to miejsce, nawet wyszkoleni i cieszący się sławą magowie, nie czuli się pewnie w tym miejscu. Wielu straciło tu życie albo też, przepadło bez śladu. Czasami do historii przechodziły całe oddziały, które zeszły ze szlaku prowadzącego przez obrzeża cmentarzyska. Na skałach i poniszczonych pomnikach wygrawerowano symbole runiczne, które promieniowały słabym błękitnym światłem. Legendy i opowieści, głoszone najczęściej przy ognisku bądź w karczmie i zawsze po wychyleniu kilku już kufli, mówiły o gigantycznej bestii z głową smoka i korpusem ośmiornicy, która rzekomo miała zamieszkiwać sam środek cmentarzyska, gromadząc tam zagubione przez wędrujących kosztowności. Jedynie nieliczni mogli się przekonać, że opowieści o Gigargonie są prawdziwe, lecz ci z kolei nie mieli już okazji się tym podzielić. Czystą abstrakcją byłoby bowiem negowanie istnienia dwudziestometrowej bestii, która Cię goni…mało kto w tej sytuacji łapał by też za pióro w celu udokumentowania jej istnienia.

 

***

 

Gęsta mgła wylewała się spomiędzy drzew i posągów, tym samym ograniczając widoczność prawie do zera. Opływając Akwilę prawie zlewała się z jej śnieżnobiałą szatą, sprawiając, że czarodziejka stawała się prawie niewidzialna dla potencjalnego przechodnia. Przydatną i jakże ważną zdolnością jest umiejętność wtopienia się w otoczenie, stać się niewidzialnym dla wszelkiej formy zagrożenia. No chyba, że to zagrożenie jest o wiele bardziej wprawione w sztuce kamuflażu i potrafi wykryć Twoją obecność.

 

Akwila błądziła po omacku, mapa najwyraźniej nie wywiązywała się ze swojego zadania, bo czarodziejka po raz piąty stawała na tym samym skrzyżowaniu, a może było to już całkiem inne miejsce. Z całą pewnością odróżnianie skrzyżowania od skrzyżowania przy widoczności nie przekraczającej metra, do łatwych zadań nie należy. Wyciągnęła kompas z prawej kieszeni szaty i przetarła szkiełko, to co zobaczyła, zmusiło ją jedynie do obrzucenia wulgaryzmami wszystkiego i wszystkich, którzy znajdowali się w odległości czterech dni drogi. Igła magnetyczna w kompasie, kręciła się bowiem tak szybko, że w pewnym momencie cały kompas po prostu rozpłynął się w powietrzu. Westchnęła z zrezygnowaniem i usiadła na jednym z kamieni.

– Wszędzie tylko ta cholerna mgła, kamienie, kości i drzewa – Powiedziała, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że się zgubiła.

– I POSĄGI… – Odpowiedziało coś we mgle…

– Kk.. kim jesteś ? – rzuciła bojowo Akwila

– A CO TO OZNACZA BYĆ ? – odpowiedział głos.

– To może inaczej, gdzie jesteś ?

– TUTAJ STOJĘ.

– Tutaj, czyli gdzie ?

– NO TUTAJ, NIGDY SIĘ STĄD NIE RUSZYŁEM.

– Jak długo tu jesteś – zaczęła Akwila zbliżając się do miejsca, z którego dochodził głos.

– NIE WIEM.

– Nie wiesz jak długo tu jesteś ? Ani jak tu trafiłeś ?

– NIE WIEM, ZAPEWNE TAK JAK INNI…

– Jacy inni ? – Akwila była już coraz bliżej, we mgle widziała ciemny zarys, który zaczynał nabierać kształtu.

– INNI, TACY SAMI JAK JA…

– Więc… – przerwała wypowiedź, gdy odkryła źródło dźwięku.

Stała przed kamiennym posągiem, dość czasowym i porośniętym w połowie. Przedstawiał jeźdźca na koniu, chociaż z konia wiele już nie zostało… Jeździec bez jednej ręki, spoglądał na nią, uśmiechając się serdecznie.

– To się nie dzieje – zaczęła. – Posągi nie mówią, z posągami nie da się rozmawiać! Jestem zmęczona! Tak jestem zmęczona, to pewnie przez to! To tylko mi się wydawało! Muszę iść dalej bo całkiem zwariuję…

Posąg starał się jeszcze przez moment ją zatrzymać, lecz zdawszy sobie sprawę, że to bezcelowe przestał. Szła dalej przed siebie, błądząc we mgle. Gdzieś przed sobą słyszała jakieś niewyraźne głosy, które przeplatały się naprzemiennie, tworząc coś na kształt rozmowy, lecz je także uznała za wymysł swojej wyobraźni. Z każdym krokiem głosy stawały się coraz lepiej słyszalne i teraz zdradzały już co nie co o swoich właścicielach. Jeden głos z całą pewnością należał do kobiety, był przyjemny i miły. W przeciwieństwie do drugiego, który musiał należeć do mężczyzny, żadna kobieta nie byłaby w stanie mówić tak zachrypniętym i przepitym głosem.

 

Akwila podniosła prawą rękę, nakreślając krąg… powietrze stało się gęstsze od mgły spowijającej wszystko do koła. Coś świsnęło i z hukiem uderzyło o niewidzialną barierę ochronną, którą Akwila zdążyła szybko wytworzyć. Złączywszy ręce czarodziejka wyrecytowała:

– terra explosio

Ziemia wokół niej zaczęła się unosić, formując twarde jak skała i ostre jak brzytwa kolce, które przecinając powietrze leciały w miejsce, z którego nastąpił atak. O tym, że minęły się z celem świadczyła seria eksplozji. W razie powodzenia nastąpiłby tylko jeden wybuch.

– Co to było do cholery ? – zakrzyknął głos należący do mężczyzny.

– Zaklęcie czwartego poziomu – odpowiedział mu ze stoickim spokojem kobiecy głos.

Następne kilka minut sprawiło, że energia magiczna, która zdążyła się nagromadzić w powietrzu była tak wielka, że mgła ustąpiła.

 

Opadająca mgła odsłoniła pole bitwy, Akwila lewitowała kilka metrów nad ziemią a do około niej krążyły bryły oderwanej ziemi. Kilka metrów dalej Havanock, starał się poruszyć, lecz bagno w którym ugrzęznął uniemożliwiało mu to całkowicie, z kolei Venitarii oplatały ogniste wstęgi, które przy okazji podpaliły kilka stojących blisko drzew. Zaś z jej dłoni skapywała krew.

– Kim jesteś kobieto i co Ty sobie wyobrażasz ? – zaczął Hawavanock.

– Ja ? – spytała całkiem skonsternowana Akwila

– Nie Ty, ona. Rozum Ci odjęło, atakować na oślep… chcesz nas pozabijać? I dlaczego całe ręce masz we krwi.

– Skądże znowu… To taka forma zapłaty, którą alchemicy płacić muszą za swoje zdolności – odpowiedziała Venitarii, poirytowana zachowaniem Havanocka.

– Kim wy jesteście ? – spytała pierwsza Akwila

– A Ty ? – odpowiedzieli równocześnie.

– Jestem Akwila, czarodziejka światła i członkini wielkiej piątki Ragnarok

– Jak na arcymaga dziewiątego poziomu nie błyszczysz zdolnościami – rzucił ironicznie Havanock. Przy okazji mogłabyś mnie wyswobodzić ?

Tak samo szybko jak to powiedział, zaraz opuścił wzrok widząc wyraz twarzy Akwilii, która dezaktywowała czar… najchętniej by tego w ogóle nie robiła.

– Głupku, zauważyłeś w tych latających skupiskach ziemi choć cień światła ?

– nno, nie… – odpowiedział nieco zmieszany.

– To co możesz wiedzieć o jej umiejętnościach. Wybacz mi jego zachowanie, jestem Venitarii trudnię się alchemią i poszukuję kamienia filozofów, omyłkowo wzięłam Cię za wroga. Jeszcze raz przepraszam za jego zachowanie, to zwykły prostak.

– Powiedz jej jeszcze jakie majtki masz dziś na sobie i przy tym nie omieszkaj rzucić czegoś złośliwego w moją stronę, na pewno przybędzie Ci w jej oczach.

– Oj zamknij się już.

– Moglibyście przestać się kłócić – Odrzekła Akwila – to strasznie męczące.

– Może dołączyłabyś do nas, na pewno też czegoś szukasz, inaczej nie byłoby Cię tu…

– Nikt normalny nie zapuszcza się tu z własnej woli – przerwał jej Hawanock.

– Tak… to jak pójdziesz z nami ? Do niego idzie się przyzwyczaić…

– Sądzę, że w trójkę nasze szanse na przeżycie znacząco rosną, więc nie widzę przeszkód.

Po tych słowach spokój i cisza panująca do tej pory, został przerwany przez ryk czegoś wielkiego. Pod niczym małym nie trzęsie się ziemia. Coś zbliżało się do nich w zatrważającym tempie, niszcząc wszystko na swej drodze. W słabym świetle księżyca, dało się jedynie zobaczyć unoszące się wysoko macki pełne przyssawek.

– Co to do cholery jest ? – krzyknął Havanock.

– TO GIGARGON…

– Kkk… kto to powiedział ?

– To posągi. – odrzekła Akwila -nie czas teraz na rozmowę.

– Posągi ? Jaja sobie robisz ?

Fakt, że jakieś 20 metrów od nich wielka macka zgniotła kilka drzew, sprawił, że jakoś odechciało się Havanock’owi dalszej dyskusji, na temat zdolności językowych posągów. Nie szczędząc czasu zaczął biec w przeciwnym kierunku niż monstrum, które się do nich zbliżało. Obie panie również nie miały zamiaru biernie przyglądać się całemu zajściu i dołączyły do uciekającego wighta.

– Już po nas – krzyczał niedoszły wight.

– No kolorowo nie jest – odkrzyknęła mu w biegu Venitarii.

Mniejsze macki, które zablokowały im przejście, mogły świadczyć tylko o jednym. To coś było tuż za nimi. Niepewnie odwrócili się wszyscy troje, równocześnie, jakby zaprogramowani. Trzydzieści metrów przed nimi zawisła w powietrzu gigantyczna smocza głowa, zza której wychodziły wijące się odnóża. Akwila nakreśliła kilka znaków runicznych w powietrzu, jasny krąg rozświetlił cmentarzysko na tyle, że dziwne monstrum stojące przed nimi wydawało się w jego świetle, jeszcze groźniejsze. Krąg rozjaśnił się jeszcze bardziej, strzelając w monstrum serią pocisków z czystej energii… na nieszczęście, nie zrobiło to na Gigargonie większego wrażenia. Zapewne nawet nie poczuł tego uderzenia. To tak jakby rzucać w człowieka wykałaczkami…

– Są ludzie, którzy zabijają i są zabijani.. najwyraźniej zaraz dołączymy do tych drugich… – zaczęła Akwila.

 

Nieoczekiwanie dla wszystkich nad smokoośmiornicopodobnym czymś, rozwarł się wielki pentagram, poprzedzielany mniejszymi kręgami mocy. Okatarynowa łuna przysłoniła w tym momencie całe niebo. Z mniejszych kręgów, zaczęły uderzać błyskawice, jedna za drugą. Nie trafiały w monstrum, uderzały obok niego, nie pozwalając mu się poruszyć. Ziemia zatrzęsła się i wielkie korzenie zaczęły oplatać oszołomionego Gigargona, odcinając mu wszelkie możliwości ruchu. Choć ten wił się strasznie, starając się z nich wyswobodzić. Po kilku próbach udało mu się uwolnić łeb i otwierając paszczę wystrzelił zielonym promieniem prosto, nad trójkę zupełnie zdezorientowanych podróżników. Promień z całym impetem w coś uderzył, lecz nie było słychać ani huku, ani eksplozji. Pole mocy nad rzucającym czary było tak silne, że w pełni pochłaniało całą moc uderzenia. Wielki pentagram rozbłysnął jeszcze jaśniej, a z jego wnętrza wystrzeliła w kierunku potwora wiązka czarnych płomieni, uderzając prosto w szyję, a raczej w to co mogło nią być. Płomienie rozprzestrzeniały się szybko, po chwili ogarnęły całe monstrum, które teraz wiło się, rycząc w potwornej agonii. Tajemniczy mag rzucił kolejne zaklęcie, z jego dłoni wystrzeliło pięć kul, które zawisły w powietrzu, otaczają potwora. Całkowicie czarne kule zaczęły rosnąć, stawały się coraz większe i większe, wkrótce przysłoniły Gigarnona w całości. Rozległ się cichy świst i wielka czarna kula, gorączkowo zaczęła się kurczyć, przybierając coraz to mniejsze rozmiary. W końcu, mając zaledwie metr średnicy, eksplodowała z wielką mocą, a to co wcześniej było ciałem Gigargona, teraz opadało na ziemię w postaci popiołu.

– My żyjemy ! – krzyknął ile sił w gardle Havanock.

– Jeżeli to jakiś problem, mogę to zmienić. – odpowiedział mu nieznajomy.

Dopiero teraz wszyscy mogli w pełni skupić uwagę na nim. Kilkanaście metrów nad ich głowami, na wielkiej lewitującej skale, stał ubrany w oktarynową szatę młodzieniec w kruczoczarnych włosach, w których odbijało się światło księżyca. A między jego nogami, wiło się coś co przypominało węża.

– To skała… – zaczął Havanock.

– Tak to skała – odpowiedziała mu Venitarii

– Skały nie latają !

– Sądzę, że musimy zmienić nasze wyobrażenia na temat skał. Skały nie latają, bo nie wiedzą jak. Ta chyba właśnie odkryła w jaki sposób to się robi.

 

Wielka skała zaczęła schodzić coraz niżej, osiadając w końcu na miejscu, gdzie jeszcze kilka minut temu znajdowała się bestia, zagrażająca życiu całej trójki. Mag w oktarynowej szacie, spokojnie i nie śpiesząc się zszedł ze skały, a wraz za nim pełzał sporych rozmiarów wąż. Stojąc naprzeciw osłupiałych wędrowców, odgarnął włosy, które opadały mu na oczy i uśmiechnął się.

– Było blisko co ?

– Blisko czego ? – odpowiedziała mu Akwila.

– Kilka minut dłużej i by was nie było wśród żywych, albo dywagowali byście nad marnością swojego bytu we wnętrzu tego czegoś.

– To było wspaniałe – drżącym głosem wydusił z siebie Havanock.

– Trudno nie przyznać racji, robi wrażenie – odparła Venitarii.

– Nie rozumiem czym się tak ekscytujecie, to po prostu mroczna magia… notabene, zakazana.– Stwierdziła stanowczo Akwila.

– Zawsze jesteś taka rygorystyczna i sumienna względem prawa – powiedział mag, spoglądając Akwilii w oczy.

– Nie… – odpowiedziała, czerwieniąc się przy tym.

– Nazywam się Pismire, ale długo by mówić o mnie… jeżeli chciałbym wam opowiedzieć wszystko tutaj, nie starczyłoby wam czasu.

– Jesteś Dhanem prawda ? – spytała niepewnie Venitarii

– Tak, po czym poznałaś ?

– Po oczach, czarnych jak smoła oczach…

– No to kwestia mojego pochodzenia nam się wyjaśniła. Co tu robicie ?

– Szukam – szukam – kamienia – księgi… – Zaczęły jednocześnie…

– Ale spokojnie, nie na raz…

– Jestem Akwila, czarodziejka światła i członkini wie…

– Wielkiej piątki zadufanych w sobie bufonów, potrafiących jedynie recytować wyuczone formułki – przerwał jej Havanock.

– Szukam księgi Ytryn, podobno gdzieś tu jest – zaczęła ponownie Akwila.

– Nie ma jej tu. – odrzekł Pismire.

– Jak to nie ma ? Skąd możesz to wiedzieć ? Gdzie ona jest ?

– Nie gorączkuj się tak, a ta księga znajdzie się w Twoich bladziutkich dłoniach… A Ty kim jesteś ? – odrzekł, przenosząc wzrok na ognistowłosą dziewczynę.

– Ja ? Nazywam się Venitarii, jestem alchemikiem. Ten nieokrzesany pijak twierdzi, że gdzieś tu znajduje się kamień filozofów.

– Kamień filozofów nie istnieje.

– Co ?

– Nie istnieje, powiedziałem przecież.

– Ale…

– Nie istnieje. Kiedyś rzeczywiście stworzono coś na kształt dzisiejszych wyobrażeń o kamieniu, lecz kamień nie spełniał życzeń bezinteresownie… wielu potraciło kończyny, dorobek życia czy też rodziny. Dlatego wspólnie podjęto decyzję o zniszczeniu kamienia. A Ty pijaczyno dysponujesz jakimś zdolnościami magicznymi ?

– W sumie to tak. Jestem Havanock, uczęszczałem do Półprzejrzystej Akademii…

– Ale ? – Przerwał mu Pismire.

– Ale mnie wyrzucili…

– To wiele tłumaczy.

Kończąc zmienił się w słup czarnych płomieni, po czym po chwili zmaterializował się z powrotem, trzymając w ręku księgę zaklęć Ytryn. Swoją drogą strasznie starą i poniszczoną, obitą w smoczą skórę.

– O to chodziło ? – spytał, kierując swe pytanie do Akwilii.

 

***

 

(c.d.n)

Koniec

Komentarze

Moje pierwsze opowiadanie od... właściwie to moje pierwsze. Wiem, że zupełnie pominąłem zasady pisania dialogów.

Przeczytałam początek i odrzuciła mnie nadmierna zaimkoza. W szczególności uwielbienie dla wyrazu "swej" odmienianego w rozmaitych konfiguracjach. W zdaniu " które poruszały się po swych orbitach wokół niej" przekroczyło to próg mojej;) tolerancji. Zerknęłam na ostatnie zdanie i dostrzegłam "kierując swe pytanie do Akwilii."
Odmawiam czytania, dopóki Autor nie zrobi z tym porządku. Przeczytać gruntownie i powyrzucać wszystkie, głupawe zaimki. Zgaduję, że 85% jest zbędnych.

Wiem, że zupełnie pominąłem zasady pisania dialogów.
Owszem, są błędy w zapisie partii dialogowych, ale... --- no, nie wiem, jakie zasady miałeś na myśli.
Interpunkcji też należy się nieco większa uwaga.
Manta może poszukiwać A'Tuina. Bardzo podoba Ci się Świat Dysku?

Nigdy wcześniej nie brałem się za opowiadania, dopiero Pratchett otworzył przede mną wrota fantastyki.

Jeżeli to pierwsza Twoja próba literacka --- a tak można zrozumieć początek Twojej odpowiedzi --- to plasujesz się, wedle mnie, w górnej strefie stanów średnich. Z Pratchetta nie zrzynasz dosłownie, chociaż inspiracji nie da się w żaden sposób ukryć, pomysły masz, postaci stworzyłeś dość, jak na mój gust, żywe... Jesteś trochę na bakier z interpunkcją, w zapisywaniu dialogów też zdarza Ci się robić błędy, ale jedno i drugie nie przedstawia się tragicznie; trochę wysiłków i będzie lepiej.
Na Twoim miejscu unikałbym, na ile się da, dosłownych zapożyczeń --- jak z oktarynową szatą. Konwencja i koncepcja --- tak, kopia --- nie. Poza tym nie spieszyłbym się tak bardzo z kolejnymi perypetiami.
Aha, jeszcze sprawa doboru słów. Co to niby znaczy, 'gorączkowe kurczenie się'?  Gorączkowy może być, na przykład, pośpiech. Czy przypadkiem nie z takiego właśnie pospiechu napisałeś, jak napisałeś? Takich niby to skrótów myślowych nie pozostawia się w tekście...

Hmmm... Zacząłem to czytac, ale do końca nie dotrwałem, z tej prostej przyczyny, że zalatywało Pratchettem, którego nie trawię. Ale z tego co widzę, napisane nawet nieźle, a jak na pierwsze w życiu opowiadanie, powiedziałbym nawet, że dobrze. Ale dostrzeżonych byków mi się wypisywać nie chce, lenia dziś mam strasznego, więc poprzestanę na tym krótkim komantarzu.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka