
W nocy Martę von Dobbingen nawiedził koszmar. Śniło jej się, że stoi przed trumną swojej niedawno zmarłej córki, Astrid, otoczona przez tłum żałobników. Patrzyła na hebanowe wieko, gdy doszedł jej uszu szept. Rozejrzała się gorączkowo wokół siebie, ale twarze wokół niej pogrążone były w martwym skupieniu.
Po chwili znowu usłyszała szept, i wtedy doszło do niej, że wydobywa się on z trumny. Serce kobiety zaczęło bić żywiej, a jednocześnie poczuła chłód w trzewiach. Wahała się, aż tęsknota przeważyła nad strachem. Podeszła do trumny i nachyliła się, by lepiej słyszeć.
– Marto… – mruknęła jej ciotka Rosa, stojąca za plecami. – Co ty wyprawiasz…
Kobieta nie zważało na to, nasłuchując w pełnym skupieniu. Z szeptu udało jej się wychwycić słowa:
– Nie pozwól…
– Astrid, kochana… – wymamrotała Marta, klękając i dotykając wieko drżącą ręką.
Zza pleców zaczęły dochodzić pomruki. Na Boga, co ona robi. Pomieszało jej się, biedaczce. To straszna tragedia, ale trzeba umieć się zachować.
– Marto! – syknęła gniewnie ciotka. – Nie wypada!
– Nie pozwól… Nie pozwól mi zgnić… – dobiegał szept z trumny.
Marta spojrzała na swoją zabłoconą suknię, na blade dłonie, pokryte ziemią. Z obrzydzeniem potrząsnęła dłonią, ale brud nie chciał odejść. Z przerażeniem dostrzegła czarne robaki, kłębiące się wokół stóp.
Obróciła się w stronę żałobników. Z każdej strony taksował ją wzrok pełen niepokoju i wyrzutu.
Obudziła się jak rażona piorunem, usiadła na łóżku i zaczęła szlochać.
– Astrid, kochana – wydarło jej się z piersi. Po chwili opanowała się i zawołała Monikę, która przybiegła z lampką i szklanką wody.
– Pani życzy sobie jeszcze laudanum? – spytała służąca, wyraźnie przejęta.
Obrazy ze snu nie dawały Marcie spokoju, ale pokręciła przecząco głową.
– Nie… nie trzeba, spróbuję jakoś zasnąć.
Gdy Monika wyszła, Marta leżała jeszcze długi czas, nie mogąc zmrużyć oka. Nie mogła przestać myśleć o ukochanej córce, zamkniętej w podziemnej krypcie, wydanej na pastwę robactwa i zgnilizny. Wciąż miała przed oczyma jej złote loki i jasną jak alabaster skórę.
Wtedy wróciło do niej wspomnienie, jak córkę po raz ostatni za życia odwiedził pastor.
Astrid spojrzała na duchownego i mimo wysokiej gorączki powiedziała rezolutnym głosem:
– Czy zaraz polecę do nieba?
Z piersi Marty wydarł się wtedy szloch.
– Mamciu, nie płacz, zaraz będę z tatą – uspokoiła ją córka.
Po czym dodała,
– I Bóg tam będzie, i matka boska, i pan Jezus, i Ozyrys też.
Pastor popatrzył na dziecko ze zszokowaną miną. Ciotka Rosa rzuciła głosem nie cierpiącym sprzeciwu:
– Kochana, Twój świętej pamięci ojciec był dobrym chrześcijaninem. Interesował się tymi sprawami tylko jako historyk.
I rzuciła cicho pod nosem, ale tak, by Marta usłyszała:
– Te jego przeklęte księgi przyniosły rozpacz naszej pobożnej rodzinie…
Następnego dnia w odwiedziny do Marty przyszła przyjaciółka, Anna von Steynar, starsza o rok żona oficera kawalerii. Miała na sobie błękitną jedwabną suknię z dopasowanym stanikiem i szeroką spódnicą w kształcie dzwonu. Przywdziała też lekki żakiecik w kolorze szarej stali.
Patrząc na nienaganny strój przyjaciółki, Marta poczuła zazdrość. Jej własne suknie były już raczej niemodne. Wiedziała też, bo zdradziło jej to lustro w salonie, że była blada jak posąg.
Przyjaciółka czule przytuliła Martę, oferując wyrazy współczucia. Potem obie kobiety udały się do pokoju na piętrze, gdzie przez dwa duże okna wpadało letnie słońce. Usiadły przy okrągłym stole z drewna orzechowego. Anna spoglądała na starannie rzeźbione ozdoby w kształcie bujnych liści roślin.
– Mon cheri, to była ostatnia epoka dobrego gustu. Jakie brzydkie meble kupują teraz wiedeńscy bankierzy i berlińscy handlarze! – powiedziała.
– Tak, to prawda… – odpowiedziała niepewnie Marta. Poczuła ukłucie zazdrości na myśl o światowym życiu koleżanki. Odkąd jej były mąż, Peter, wrócił z Egiptu ciężko chory, Marta nie wyściubiła nosa poza rodzime miasteczko.
– A wuj Rupert, kiedy wraca z Hamburga? – spytała oficerowa.
– Powinien być za dwa tygodnie – odparła smutno wdowa.
– A ciotka Rosa? Nie dołączy do nas?
– Bolała ją głowa, kazała przeprosić i pozdrowić ciebie, kochana.
Anna spojrzała przyjaciółce prosto w oczy, mówiąc:
– To bardzo smutne, że w tym trudnym czasie brak w domu solidnej, męskiej ręki.
– Tak, tak, owszem… – odparła Marta, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Gdy Monika podała herbatę i badeńskie opłatki, Anna zawiesiła wzrok na zakurzonym pianinie. Martę naszły wtedy wspomnienia.
– Pamiętam, jak Astrid pięknie grała swoje dziecięce melodyjki – powiedziała, wzdychając.
– W rzeczy samej, kochała muzykę. Jak się nazywał jej nauczyciel, Heinrich? Sympatyczny jegomość, choć odrobinę ekscentryczny, jak chyba wszyscy artyści – odpowiedziała Anna.
Marta kiwnęła głową, po czym przez chwilę patrzyła przed siebie zamglonym wzrokiem. Nagle powiedziała:
– Czy nie uważasz, droga Anno, że głusza trumny, ukrytej w krypcie pod ziemią, nie przystoi takiej wrażliwej istocie, jak Astrid?
Anna spojrzała na nią czujnie, mrużąc oczy. Po chwili westchnęła, dopiła herbatę i zaczęła wstawać.
– Ach, moja droga – powiedziała z przejęciem – muszę niestety już iść. Pilno mi do lekarza…
Marta odprowadziła przyjaciółkę do wyjścia. Potem stanęła na środku salonu i rozejrzała się wokół siebie. Marmurowe posadzki, orientalne dywany, inkrustowany zegar na kominku i zdobione motywami roślinnymi ściany… W domu zgasło całe życie. Poczuła się wśród tych ścian, mebli i ozdób zupełnie obco.
Obiad zjadła razem z ciotką. Rosa von Dobbingen starała się pocieszyć Martę, na swój wyniosły i nieco szorstki sposób. W końcu ciotka, odkładając sztućce, powiedziała:
– Dostałam zaproszenie do wód od jednej mojej przyjaciółki. Jej mąż był swego czasu wicekonsulem w Genewie. Wiem, że nie minął nawet tydzień, ale myślałam, że może zmiana… No, krótko, nie chciałabyś mi towarzyszyć?
Marta pokręciła smutno głową.
– Nie będziesz miała mi za złe, że zostaniesz na kilka dni sama? – dopytała niepewnie ciotka. – Monika będzie o ciebie dbała…
– Dziękuję, ciociu, poradzę sobie – odparła Marta, siląc się na obojętność. Domyślała się, że ciotka źle czuła się jako pocieszycielka, i być może nawet sama wystarała się o zaproszenie.
Na myśl o pustym domu Marta poczuła iskierkę podniecenia. Bała się w obecności wścibskiej ciotki szperać w biblioteczce zmarłego męża.
Kilka godzin Marta później pożegnała ciotkę, nie bez ulgi. Zaczekała do późnego wieczora, aż służąca po zgaszeniu świateł oddaliła się. Następnie zapaliła lampkę i, starając się stąpać możliwie cicho, wymknęła się do biblioteki. Na regałach stały, równo ułożone, księgi zmarłego przed laty męża.
Peter wspominał kiedyś przy rozmowie, że przez balsamowanie zwłok Egipcjanie chcieli zachować nieśmiertelność duszy. Słowa te wracały do niej raz po raz, nie dając Marcie spokoju.
Trafiła na książkę o rytuałach magicznych i pogrzebowych Egipcjan. Zaczęła niecierpliwie przerzucać strony, szukając informacji o oporządzaniu zwłok po śmierci.
Spośród pożółkłych stronic wypadła ręcznie zapisana kartka. Zadrżała, gdy rozpoznała pismo męża…
Zaczęła czytać:
Drogi Sebastianie,
w toku moich prac doszedłem do wniosku, że wiele uprzednio przyjętych założeń co do charakteru rytuałów egipskich dotyczących balsamowania wymaga starannej weryfikacji. Szczególnie skłaniam się ku rozważeniu innego odczytania pism Herodota oraz szczególnego przyjrzenia się roli natrytu…
Po dłuższym ustępie o charakterze akademickim pojawił się fragment, od którego Marcie żywiej zabiło serce:
Wybacz mi tę być może zbyt śmiałą hipotezę, którą wyjawiam najpierw Tobie, jako człowiekowi o szczególnie szerokich horyzontach myślowych. Coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że Egipcjanie potrafili zupełnie skutecznie zachować nie tylko ciało zmarłego, ale także, w rzeczy samej, jego duszę.
Gdybyś chciał mnie kiedyś odwiedzić, to mógłbym opowiedzieć ci o pewnych praktycznych eksperymentach, które miałem okazję wykonać. Więcej mogę ujawnić już osobiście – sam jednak pamiętasz, że mumie znajdywano nie tylko w grobowcach Egiptu, ale też w naszym kraju.
Wsunęła kartkę z powrotem, po czym odłożyła książki na miejsce, upewniając się, że nie zostawiła żadnego śladu. Rozejrzała się wokół, jakby spodziewając zobaczyć kogoś ze służby. Zakradła się cichaczem z powrotem do sypialni.
Rano Marta ledwie tknęła śniadanie, mimo nalegań Moniki, i czym prędzej wyruszyła do apteki. Gdy weszła do przybytku, aptekarz Winkler, łysiejący, pulchny mężczyzna, spojrzał na kobietę z niepokojem.
– Łaskawa pani strasznie dziś blada.
– Och, to nic… Chciałam tylko laudanum.
– Za przeproszeniem, ale jeszcze? Przecież ledwie co sprzedałem…
Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Wtedy ze składu na tyłach apteki wyszedł szczupły młodzieniec z lekko rozczochranymi, ciemnymi włosami.
– Flakony wymyte? – spytał groźnie Winkler.
– Wymyte, wymyte… – odparł chłopak bez przekonania.
Aptekarz zwrócił się do Marty:
– To Kaspar, mój pomocnik. To dobry chłopiec, ale niestety trzeba go wyleczyć z nadmiernego pobudzenia wyobraźni.
Pomocnik, nie patrząc na nich, uśmiechnął się kącikiem ust.
– Słyszysz? Nawet ten twój cały Goethe został w końcu statecznym urzędnikiem! – strofował go dalej aptekarz. Kaspar wzruszył ramionami.
Marta w końcu zebrała się na odwagę, by zapytać o składniki.
– Drogi panie Winkler, a czy będzie u pana olej cedrowy i natryt?
Zauważyła, że młodzieniec spojrzał na nią z zaciekawieniem. Winkler zaraz go zganił i wysłał do kolejnych zadań.
– Olej cedrowy, natryt… Droga pani, nie mam na stanie i nawet nie będę mógł zamówić. Na co takie składniki?
Martha poczuła, że się czerwieni. Głos ugrzązł jej w gardle.
– Łaskawa pani Marto – odezwał się aptekarz. – Ze względu na pani położenie grzecznie poleciłbym wizytę u doktora Zieglera.
Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Kaspar cofnął się, poczerwieniały na twarzy. Próbował mamrotać słowa przeprosin.
– Co robisz, niedojdo! – warknął aptekarz. – Na Boga, flasze i retorty… Idź precz! Dość mam ciebie!
Młodzieniec rzucił fartuchem i bez słowa wyszedł zza kontuaru. Marta zauważyła, że ma na sobie naszyjnik, który najpierw wzięła za krzyżyk, ale potem dojrzała z bliska, że jest zaokrąglony na górze. Kaspar minął Martę i wyszedł z apteki bez słowa, trzaskając drzwiami.
– Co za młodzież… Poezje pisze, nauki tajemne studiuje, uważa siebie za głębokiego, a szkło tłucze… – Winkler machnął ręką z irytacją.
– Nauki tajemne? – spytała Marta.
– Ach, to nic, jakieś księgi chował przy sobie, głupota za głupotą. Chciałem mu pomóc po tym, jak wyrzucili go z uczelni. Widać jednak poznali się na nim zupełnie dobrze.
Wychodząc z apteki Marta odruchowo spojrzała za siebie, jakby w obawie, że ktoś z domowników mógłby ją śledzić. Następnie stanęła na rogu miejskiego rynku i chwilę trwała bez ruchu. Astrid leżała pod ziemią, daleko od niej, a jej piękna postać niszczała z każdą godziną…
Podeszła do straganiarki.
– Może pani sobie życzy miodów albo ziół? – spytała uprzejmie kobieta.
– Widziała pani, gdzie poszedł ten młodzieniec? – zapytała Marta, nie obrzucając towarów nawet jednym spojrzeniem.
– On, proszę pani, chadza po pracy do “Książęcej”, domyśla się pani pewnie, po co. Nie raz go widziałem pijanego. Dziwię się, że stary Winkler go znosi. – Ściągnęła brwi i dodała szeptem:
– Mam nadzieję, że nie myśli łaskawa pani z nim rozmawiać?
Marta podziękowała grzecznie i ruszyła do karczmy, raz jeszcze oglądając się za siebie.
Gdy zbliżała się do drzwi karczmy, ze środka wyszło dwóch podchmielonych czeladników. Ich śmiech ucichł nagle, gdy zauważyli arystokratkę.
Marta musiała zebrać się w sobie, by wejść do środka. W izbie panował półmrok i zaduch. Prawie wszystkie stoliki były zajęte, a gwar mieszał się w kakofonię śmiechu i rozmów. Raz po raz ktoś rzucał jej zdziwione spojrzenie. Jakiś bywalec wskazał ją palcem, a jego kompan zarechotał.
Dostrzegła Kaspara w tyle izby, w grupie kilku młodzieńców. Opowiadał coś z przejęciem, a pozostali słuchali go w skupieniu. Tu był jego żywioł i jego królestwo.
Marta zaczerpnęła powietrza i ruszyła w kierunku młodzieńca, przeciskając się między krzesłami i stolikami. Gdy ją zauważył, spojrzał jej prosto w oczy. Kobieta poczuła wtedy zakłopotanie, ale i też rumieniec oblewający jej twarz. Opuściła na chwilę wzrok. Dopiero po chwili spojrzała na niego znowu. Zwróciła uwagę na wydatne usta i czarne jak węgiel oczy. Gdy po raz drugi złapała jego spojrzenie, naszły ją doznania, o których zdążyła przez ostatnie lata zapomnieć.
Głos ugrzązł jej w gardle, ale Kaspar wstał i ujął ją za dłoń.
– Szanowna pani, to nie jest dla pani odpowiednie miejsce. Porozmawiajmy na osobności…
Jeden z kompanów zaśmiał się, ale Kaspar pogroził mu ręką i wyprowadził Martę ze speluny.
Marta pozwoliła się odprowadzić w jeden z zaułków przy rynku. Kaspar rozglądał się chwilę, jakby jego zamiary nie były czyste.
– Wiem o pani stracie, pani Marto. I od razu rozpoznałem składniki, o których pani mówiła. Musi pani wiedzieć, że wiele czasu poświęciłem na zgłębianie sztuk tajemnych, i od Różokrzyżowców, i starszych…
Zawiesił głos, a Marta słuchała go z zapartym tchem.
– Zapoznałem się ostatnio z pomocnikiem grabarza, który dzieli ze mną te pasje. On może zorganizować potrzebne składniki. Musiałbym tylko mieć dostęp do biblioteki pani męża…
– I mógłby pan zachować ciało Astrid? Nie pozwolić mu zniszczeć? – zapytała z przejęciem.
– Tak, pani Marto – odpowiedział tajemniczo młodzieniec – i wiele więcej…
Wtedy Marcie przypomniała się rozmowa ze straganiarką.
– A dlaczego wyrzucono pana z uczelni? – spytała nieco ostrym tonem. Kaspar uśmiechnął się, jakby był to powód do dumy.
– Napisałem wiersz, w którym drwiłem z cenzorów i klechów. Zrobiłem kilka kopii i rozdałem. Rektorowi, tej istnej skamielinie i nędznikowi, się to nie spodobało. Łaskawa pani, co ja będę mówił, nadchodzą nowe czasy…
Marta nie zwróciła wielkiej uwagi na te słowa, ani na wypowiedziane z przekąsem “łaskawa pani”. Wracała wciąż myślami do córki.
Udali się do domostwa Dobbingenów, wybierając trasę prowadzącą bocznymi uliczkami. Marta nie potrafiła ukryć podniecenia na myśl, że nie wszystko jest jeszcze stracone.
Przy wejściu do posiadłości natknęli się na odźwiernego Harolda, ubranego w jak zawsze nienagannie dopasowany, ciemny frak. Marta zauważyła, że służący przywitał młodzieńca wyjątkowo chłodno. Podał też Marcie list od wujka. Gdy Kaspar myszkował w bibliotece, Marta otworzyła kopertę i zaczęła czytać:
Ma chère Marto,
jeszcze raz przyjmij moje najszczersze kondolencje. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego istota niewinna została wezwana do Jego bram tak wcześnie. Nam, ludziom, pozostaje pokora i stawianie czoła przeciwnościom losu, jakie by one nie były.
Czuję się jednak w obowiązku przypomnieć, że opanowanie i godne prowadzenie się tym bardziej pokazują nasz charakter w obliczu wielkich prób. Ufam, że będziesz przeżywać swoją żałobę w sposób przystający do kobiety z szanowanej i poważanej w towarzystwie rodziny.
Rozpytuję dyskretnie o partię dla Ciebie, gdyż jesteś jeszcze młoda i małżeństwo nadało by Twojemu, wybacz to wyrażenie, nieco rozchybotanemu życiu odrobinę stateczności.
Choć nie sprawia mi to przyjemności, to czuję się w obowiązku przypomnieć, że długi, które Peter zaciągnął na swoją nieszczęsną wyprawę, wciąż obciążają nasz majątek. Dobry ożenek mógłby zdjąć niewygodny ciężar z całej rodziny.
Twój Rupert
Po skończeniu lektury Marta przeklęła w myślach sztywność i dyscyplinę, w której wyrosła. Gdy Astrid żyła, w domu było choć trochę radości…
Przypomniała sobie, jak kiedyś wuj Rupert, zirytowany hałaśliwą zabawą Astrid, mruknął pod nosem:
– Dzieci powinny być bardziej opanowane!
Wzdrygnęła się na wspomnienie wuja. Gdy wyjechał, poczuła, jakby zdjęto jej z ramion ciężar, którego wcześniej nawet nie odczuwała…
Rozmyślania Marty przerwały kroki. To wrócił Kaspar, trzymając pod pachą kilka ksiąg.
– Uważam, pani Marto, że nie ma czasu do stracenia – szepnął.
– Ja też tak uważam – powiedziała.
– Spotkamy się godzinę po północy, na tyłach zboru. Wezmę ze sobą narzędzia, proszę się o nic nie kłopotać. Będzie nam towarzyszył pomocnik grabarza, który razem ze mną badał księgi starożytnej wiedzy – powiedział Kaspar.
Marta poczuła rosnące w piersi podniecenie. Czyżby marzenie mogło się ziścić?
Letnia noc była ciepła, a księżyc bliski pełni rzucał mocne światło. Szczęśliwie dla trojga intruzów tyły zboru ewangelicko-augsburskiego, gdzie znajdowało się wejście do krypty, otoczone były wysokimi drzewami. W oknach domostw sąsiadujących z kościołem nie paliło się żadne światło.
Marta zastanawiała się, co powiedziałby wuj Rupert albo ciotka Rosa, gdyby zobaczyli siostrzenicę, okrytą szarym płaszczem, stąpającą cicho po brukowanej drodze.
Dieter, pomocnik grabarza, podszedł do bocznej furtki i chwilę majstrował przy kłódce. W końcu zamek dał za wygraną, ale przy otwieraniu zawiasy głośno zaskrzypiały. Chłopak zamarł i przez chwilę nasłuchiwał. Gdy upewnił się, że nikogo nie zbudził, wpuścił Martę i Kaspara i zamknął ostrożnie furtkę za sobą.
Wejścia do krypty broniły masywne, ciemne wrota, otoczone dwoma kolumnami. Tym razem Dieter musiał trudzić się trochę dłużej. Jego kompani, skuleni w cieniu wielkiego kasztanowca, nasłuchiwali z niepokojem, jak kłódka trzeszczy i zgrzyta.
W końcu chłopak poradził sobie z drzwiami, co pozostali przywitali westchnieniem ulgi. Kaspar zapalił lampę naftową. Wtedy pod ich stopami przebiegł duży chrząszcz.
– Khepera, posłaniec nowego życia – powiedział z zadowoleniem w głosie Kaspar.
Zeszli po kamiennych schodach, czując na skórze chłód, a w nozdrzach zaduch powietrza spod ziemi.
Za krótkim korytarzem otwierało się główne pomieszczenie krypty, której strop wspierały liczne filary. Cienie lampy tańczyły na zdobieniach filarów i na sklepieniu. Raz po raz rozlegało się kapanie wody.
Podeszli do zachodniej ściany, gdzie w sarkofagu spoczęła Astrid. Dwaj mężczyźni zsunęli wieko. Ich oczom ukazała się blada i zsiniała twarz dziewczynki. Pełne spokoju oblicze przywodziło na myśl rzeźbę.
Marta stłumiła szloch, widząc, jak ciało córki jest pakowane do jutowego worka. Nie mogąc znieść tęsknoty, rzuciła się w kierunku ciała. Pomocnik grabarza mało co nie upuścił ładunku niesionego na plecach, zaskoczony zachowaniem kobiety. Marta odchyliła płótno worka i pocałowała córkę w policzek.
Dwaj mężczyźni wyglądali na zszokowanych zarówno samym czynem, jak i nagłą śmiałością Marty. Po chwili Dieter zebrał się w sobie i powiedział rzeczowo, szepcząc:
– Łaskawa pani, zabierzemy ciało do starej oficyny zakładu pogrzebowego, gdzie mistrz nie zagląda.
– Wykluczone! – fuknęła Marta, nie ściszając głosu. – Astrid zostanie ze mną!
Kaspar i Dieter popatrzyli po sobie niepewnie.
– Ależ… – zaczął niepewnie Kaspar. – Od razu rzuci się to w oczy…
I wtedy Marta zaczęła mówić mocno i stanowczo, jakby po raz pierwszy mogła wylać poza siebie treść swojej duszy:
– Widzicie, panowie, wszyscy brali mnie zawsze za słodką i głupią istotę. Szeptali zawsze za plecami, nie dowierzali, że tkwią we mnie jakieś moce ducha. A ja nauczyłam się być cierpliwa, obserwować i szukać szczelin, przez które mogę zasmakować odrobiny wolności.
W świetle lampy jej twarz, otoczona cieniami krypty, nabrała ponurego, złowrogiego wyrazu.
– Wykradłam z sekretarzyka wuja klucz do części piwnic, które były przed resztą rodziny zawsze zamknięte. Mój mąż czasem wychodził w nocy z sypialni i pewnego razu śledziłam go aż do tych właśnie drzwi.
Zawiesiła na chwilę głos, popatrzyła Kasparowi głęboko w oczy.
– Nie wiem, co dokładnie tam znajdziemy, ale ufam, że będzie to dla panów interesujące.
Kaspar i Dieter, podążając za nią, wydawali się speszeni i zakłopotani. Idąc do posiadłości Dobbingenów nie wypowiedzieli ani słowa.
Piwnica zewnętrzna zajmowała miejsce w pewnej odległości od domu, we wschodniej części ogrodu.
Pierwsze, wąskie pomieszczenie piwnicy skrywało butelki wina na drewnianych stojakach. W pomieszczeniu panował chłód, czuć było wilgoć i zaduch.
Usadowione w masywnych, kamiennych blokach metalowe drzwi, zajmujące przeciwległą ścianę, wyglądały nazbyt mocne jak na zwykłą piwnicę. Marta otworzyła je potężnym, mosiężnym kluczem.
Pomieszczenie za wrotami miało kształt półkola. Panował w nim lekki przeciąg, nozdrza uderzał jednak wyczuwalny zapach rozkładu i gnicia. W równych odstępach stały tam cztery niskie katafalki z otwartymi trumnami. Trzy był puste, a w czwartej leżało ciało, którego wzrost wskazywał na dorosłego człowieka. Wysuszona skóra o brudnoziemistym kolorze, puste oczodoły i otwarte usta tworzyły wrażenie jednocześnie grozy, jak i głębokiego spokoju.
Podpis głosił:
Około dwieście lat, imię nieznane, brak śladów zachowania duszy.
Gdy Kaspar kładł ciało Astrid w jednej z pustych trumien, Dieter stanął przy zmarłym i zaczął bez skrępowania dotykać jego zasuszonej skóry.
– Słyszałem nieraz o mumiach, trzymanych w piwnicach arystokratycznych rodów… Co za niesamowity poziom zachowania…
Marta, stojąc bezczynnie, zastanawiała się, czy ktoś mógł ich widzieć po drodze? A może ktoś ich śledził? Zadrżała na samą myśl o tym.
Wróciła do stołu i spojrzała na córkę. Nie mogła odegnać od siebie myśli, że dziecko tylko śpi. Twarz Astrid była blada, a szyja sina i pokryta przy karku ciemnoczerwonymi plamami. Brzuch wydawał się nieco wzdęty. Po chwili zawahania Marta położyła dłoń na ręce ukochanej istoty. Wzdrygnęła się, czując twarde mięśnie i sztywną, zimną skórę.
Dieter zaczął wcierać w skórę wonny olejek, który nadawał skórze ziemisty odcień.
Kaspar zwrócił się uprzejmie do Marty:
– Byłoby dobrze, gdyby łaskawa pani nas na razie opuściła. Potrzebujemy kilka godzin… Następnie wrócimy pojutrze, by dokonać kolejnego etapu balsamowania.
Kobieta spojrzała za siebie ostatni raz, gdy wychodziła. Kaspar rozpościerał długi kawał białego płótna, na którym zobaczyła postacie ludzi z głowami zwierząt.
Zamykając drzwi za sobą usłyszała jeszcze, jak Kaspar intonuje pieśń w obcym języku.
Tej nocy Marcie przyśniło się ciało na katafalku. Podeszła do niego, a wtedy Astrid otworzyła usta. Matka pochyliła się nad córką, ale z otwartych ust zamiast wyczekiwanych słów wypełzły czarne robaki trumienne. Kobieta patrzyła bezsilnie, jak obłażą zwłoki Astrid. W końcu z ciała zostały strzępy skóry, ledwie wiszące na kościach.
Obudziła się i zaczęła przechadzać się po pokoju, nie mogąc odegnać obrazów ze snu.
Gdy rano szła na śniadanie, natknęła się na Harolda. Odźwierny miał napięty wyraz twarzy, gdy spotkał ją u góry schodów.
– Droga pani Marto, muszę grzecznie, acz stanowczo zaprotestować. Nie mogę się zgodzić, jako sługa waszego rodu, by w tym domu miały miejsce tajemne schadzki i Bóg wie jakie sprawy. Nawet czyniąc wzgląd na wielką tragedię pani, która, przypominam, jest też tragedią nas wszystkich, muszę przypomnieć, że głową rodziny pozostaje pan Rupert – i to przed nim odpowiadam.
Twarz Marty nabrała gniewnego wyrazu. Spojrzała na Harolda spode łba.
– Śledzisz mnie, Haroldzie? – syknęła.
Odeszła, zostawiając za sobą zszokowanego odźwiernego, poczerwieniałego na zwykle pełnej godności twarzy.
Po chwili żałowała swojego zachowania. Co, jeśli Harold przekaże wujowi, jak się do niego odezwała? Ale potem naszła ją inna myśl, dużo bardziej ponura. A jeśli od dawna wuj i Harold byli w zmowie, nawet wtedy, kiedy Astrid chorowała?
Nie mogąc znieść natarczywych myśli, Marta skierowała kroki do ogrodu. Bezwiednie podeszła do drzwi piwnicy, po czym obeszła ją wokół. Korciło ją, by zobaczyć córkę, ale bała się zarówno odkrycia przez domowników, jak i zakłócenia procedur Kaspara i Dietera.
Niedaleko wejścia dostrzegła coś w rodzaju kraty w ziemi, przez którą wylatywało chłodne powietrze. Krata była zmyślnie wkomponowana w ścianę i osłonięta roślinnością.
Gdy nachyliła się nad otworem, w nozdrza uderzyły zapachy krypty, przemieszane z wonią kadzideł i olejków eterycznych. A więc tam, pod ziemią, leżała jej ukochana córka…
Zaczęły nachodzić ją wątpliwości. Czy procedura, wykonana przez Kaspara i Dietera zadziałała? A co, jeśli o wszystkim opowiedzą, ze złośliwości albo indagowani przez żandarmów? Albo zrujnują jasną niczym alabaster skórę Astrid jeszcze bardziej, niż dokonałaby tego sama przyroda?
Wtedy usłyszała szmer spod ziemi i odgłos podobny do szeptu. Wstrzymała oddech, nasłuchując. Przesłyszało jej się? A może to szczur? Serce zaczęło jej żywo bić, nie mogła odegnać od siebie uczucia bezradności. Nie miała nawet, kogo prosić o pomoc…
Doszedł ją krzyk od strony posiadłości sąsiadów. Na drabinie przy koronie drzewa stał mężczyzna, zapewne ogrodnik von Uppingenów, i patrzył zaniepokojony.
– Łaskawa pani, nic pani nie jest? – krzyknął znowu.
– Tak, to znaczy… Nic, wszystko ze mną w porządku – odparła Marta.
Wróciła do domostwa i upewniła się, że nikt jej nie widzi. Czuła rosną irytację. Zewsząd otaczały ją wścibskie oczy.
Udała się do jadalni i usiadła przy stole obiadowym. Cały czas na mnie patrzą, wyrzucała gorzko w myślach, cały czas obserwują, nigdy nie odpuszczą, nigdy nie dadzą choć odrobiny swobody…
– Pani Marto? – rozległ się głos służącej.
Wzdrygnęła się, gdy doszło do niej, że swoje myśli mamrotała pod nosem…
– Pani Marto, czy mogę pomóc? – dopytywała Monika.
– Nic nie potrzebuję – odparła sucho Marta.
Następnego dnia, po podaniu śniadania, służąca Monika grzecznie poprosiła o kilka dni wolnego, poczynając od następnego dnia, tłumacząc się sprawami rodzinnymi. Wyglądała na spłoszoną.
Gdy Marta jadła, podszedł do niej Harold i odchrząknął.
– Łaskawa pani, pozwolę sobie przekazać, że w mieście aresztowano dwóch mężczyzn niskiego pochodzenia, z których jednego gościła pani, zdaje się, bez uprzedzenia. Mam nadzieję, że wiadomość ta nie przynosi pani cierpienia. Mogę tylko uprzejmie prosić o lepsze dobieranie towarzystwa w przyszłości. Będzie niestety moim obowiązkiem poinformować o wszystkim wuja. Doniesiono mi, że młodzieniec, którego pani zechciała przyprowadzić, znany był szacownym kręgom jako wichrzyciel i, co gorsza, demokrata…
Ostatnie słowo zostało wypowiedziane z nutą pogardy. Odźwierny ukłonił się i wyszedł. Marta poczuła, jak opuszczają ją siły. Wsparła się o stół. Serce łomotało, a oddech stał się nierówny. Co teraz będzie… Co będzie z Astrid?
Czym prędzej udała się do biblioteki. Przeszukała książki bardzo starannie, wybierając kilka opasłych woluminów, dotyczących wierzeń i historii Egiptu. Zaniosła je do sypialni i zaczęła kartkować.
Trafiła na fragment, który potwierdzał jej złe przeczucia:
Każdy z etapów balsamowania zwłok miał istotne znaczenie. Początkowe balsamowanie chroni ciało przed rozkładem, kolejne natomiast broni wstępu złym duchom, które mogłyby przejąć władzę nad ciałem zmarłego.
Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić, choć czuła strach, jakby te duchy były w pokoju razem z nią.
Wstała na chwilę i podeszła do okna. Skąpany w słońcu krajobraz, upstrzony polnymi kwiatami, wydawał jej się dziwnie nierzeczywisty, jak pośpiesznie wykonany obraz, przez który gdzieniegdzie prześwituje płótno.
Westchnęła i podeszła do okna narożnego, wychodzącego na miasteczko. Wciąż nie wiedziała, co czynić, do kogo się zwrócić…
Wtedy przez okno dostrzegła dwóch żandarmów w mundurach, przechadzających się wzdłuż ulicy i przyglądających się posiadłości. Gdy odeszli, zdała sobie sprawę, że odruchowo zacisnęła mocno rękę na parapecie. Znów wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić.
Po południu zjadła pośpiesznie obiad, który kucharz Bertram podał jej wyciągniętą sztywno przed siebie ręką, jakby bał się do niej zbliżyć. Zirytowana jego zachowaniem wyszła od razu po posiłku i skierowała się do ogrodu.
Gdy na dolnym piętrze spotkała Harolda, unikała jego wzroku, czując rumieńce wstydu na policzkach. Miała poczucie, że posiadłość stała się dla niej uciążliwa, poza tym jednym pokojem, gdzie leżała tak droga jej istota.
W nocy Martę obudziło szczekanie psów od strony posiadłości von Uppingenów. Wstała i uchyliła okno, nasłuchując. Ujadanie po chwili ustało, doszedł ją też męski głos, wzywający psy do porządku.
Nie mogąc znieść ciszy swojego domu, zeszła po schodach, starając się nie hałasować. Podeszła do drzwi wejściowych i przeklęła w duchu, widząc kłódkę na krótkim łańcuchu, spinającą obie klamki. Czyżby Harold zaczął domyślać się celu jej wyjść do ogrodu?
Wróciła do sypialni, zmęczona i zezłoszczona. Więziły ją sieci kłamstw, otaczali ją dwulicowi ludzie, którzy tylko czyhali na jej potknięcie…
Roztrzęsiona, długo nie mogła zasnąć, rozważając podejrzenia i urazy, które żywiła do każdej z otaczających ją osób.
Toaletę poranną Marty przerwały odgłosy kłótni z dołu. Zbiegła pośpiesznie po schodach i zobaczyła Harolda i Bertrama.
– Na Boga, opanuj się, nie nadwyrężaj pani Marty… – prosił niemal błagalnie odźwierny.
– Mówiła do mnie w nocy! Zaklinam się, to nie kłamstwo! Mówiła do mnie! – mówił gorączkowo Bertram.
– Chodź, nie opieraj się, błagam, pójdziemy do miasta, do lekarza – Harold, choć starał się utrzymywać postawę pełną powagi, to wyraźnie tracił cierpliwość. Wziął kucharza za ramię i mimo pewnego oporu wyprowadził przez drzwi wejściowe.
Marta usłyszała jeszcze zza drzwi opętańczy jęk Bertrama:
– Ona łaknie… Łaknie… Mówiła do mnie spod ziemi…
Marta von Dobbingen usiadła na schodach, starając się opanować niepokój. Doszło do niej, że została sama w posiadłości. Napełniało to jej serce zarówno strachem, jak i nadzieją. W sekretarzyku znalazła mosiężny klucz. Powoli wyszła przez drzwi i podeszła do wejścia do piwnicy.
Otworzyła drzwi do komnaty z trumnami, wślizgnęła się do pomieszczenia i szybko zamknęła drzwi za sobą. W jej nozdrza uderzył zapach kadzideł, ziemi i roztworów aptekarskich.
Podeszła do córki, wciąż leżącej w trumnie, i pogładziła jej włosy, nieco już spłowiałe. Pomyślała, że mogłaby je rozjaśnić rumiankiem…
Zamknęła oczy, nie mogąc znieść uczuć, kotłujących się w jej sercu. Po dłuższej chwili otworzyła oczy i od razu zwróciła uwagę na rękę córki, która była zgięta w łokciu. Marta przyrzekłaby, że gdy wchodziła, ręka Astrid była wyprostowana. A może przez zmęczenie przywidziało jej się?
Przypatrywała się dziecku przez dłuższy czas. Dlaczego tak piękna istota musiała zgasnąć, gdy po świecie kroczyło tylu złych, zakłamanych ludzi?
Odwróciła się i już miała wyjść, gdy usłyszała szmer ze stołu. Zamarła na chwilę i nasłuchiwała, wpatrując się w ciało. Po czym podeszła znowu, wolnym i ostrożnym krokiem.
– Moja córko – wyszeptała – czy ty…
Przytuliła głowę do serca córki, czując łzy radości napływające do oczu. Wtedy zimna dłoń złapała ją za głowę. Palce zacisnęły się na skórze głowy w bolesnym uścisku. Ich skóra była w dotyku zimna i chropowata.
– Astrid, moja kochana… Więc jednak… – powiedziała matka, łkając.
I wtedy usłyszała powolny szept. Z trudem dosłyszała słowo, dochodzące z gardła jej córki, wypowiedziane głosem niczym nie przypominającym jej pogodnego, dziecięcego głosu:
– Mat…
Druga dłoń złapała ją przy uchu, znowu boleśnie i mocno.
– Mat…
Dziecko zaczęło powoli podnosić tułów, zbliżając twarz do głowy Marty. Wtedy rozległo się głośne i natarczywe pukanie do drzwi.
– Pani Marto! – Usłyszała głos Harolda. – Jestem zmuszony wejść, czy pani sobie tego życzy, czy nie!
Odźwierny uchylił drzwi. Na jego czole jaśniał pot, był nienaturalnie jak na siebie podniecony.
– Chcą mi ciebie zabrać… – załkała Marta. – Moja słodka…
Nagle dłonie Astrid puściły. Dziewczynka podniosła się i wstała ze stołu. Wbiła wzrok w Harolda, który oniemiał na jej widok. Mężczyzna zaczął drżeć, padł na ziemię. Astrid podeszła do niego powoli, a jej dłonie złapały za gardło. Odźwierny wydał z siebie wrzask, który nagle się urwał. Jego twarz poczerwieniała gwałtownie. Dziecko przytuliło się do niego…
Marta, nie mogąc znieść tej sceny, wybiegła w popłochu do ogrodu, odprowadzana krzykami odźwiernego. Oparła się o fontannę. Dyszała ciężko, a jej nogi drżały. Spędziła tak kilka chwil, próbując zebrać siły i odwagę. Czy jej kochana córka nie posłucha matczynego głosu… W końcu wstała i skierowała się znowu do piwnicy.
Weszła do środka niepewnym krokiem i zobaczyła Harolda, opierającego się o ścianę. Wyglądał, jakby przybyło mu dwadzieścia lat. Słabym, łamiącym się głosem powiedział:
– Pani Marto, Astrid… Jakby to szaleńczo nie brzmiało, przemówiła do mnie…
Minęła go bez słowa i weszła do pokoju trumiennego. Astrid stała między katafalkami, odwrócona do matki plecami. Jej włosy jaśniały jak szczere złoto.
Marta położyła dłoń na ramieniu córki. Dziecko obróciło się, przytulając się do niej. Obejmujące ją ramiona zacisnęły się. Marta szarpnęła się, bez skutku.
Z korytarza słychać było krzyk Harolda:
– Pani miłość, pani Marto, trzyma ją jak na uwięzi. Nie może stanąć przed sądem Ozyrysa… Święte prawo zostało naruszone.
Marta poczuła się słabo, zakręciło jej się w głowie. Miała wrażenie, że gdyby nie uścisk, padłaby bez sił na posadzkę. Chciała krzyknąć, ale głos ugrzązł jej w gardle. Siły witalne zdawały się z niej ulatywać.
Po chwili Astrid puściła ją i zaczęła gramolić się do trumny. Jakiś podszept z głębi umysłu kazał Marcie iść jej śladem. Kobieta miała wrażenie, jakby prymitywne pokłady jej natury przejęły władzę nad ciałem, pozwalając tym wyższym przyglądać się biernie. Podeszła do pustej trumny po lewicy córki. Jakby mimowolnie zaczęła do niej wchodzić, opieszale i niezdarni
– Maat… – usłyszała Marta z ust córki.
Czyżby Astrid wzywała ją po raz ostatni? Serce Marty zabiło żywiej…
– Maat… – powiedziała znowu chrypliwie Astrid powoli z trumny obok.
Marta przypomniała sobie jak przez mgłę Petera, mówiącego, że Egipcjanie ponad wszelkich bogów poważali Maat, porządek i prawo wszechświata…
Gdy ułożyła się w trumnie, poczuła nagle, jakby zdjęto z jej ramion ogromny ciężar. Rodzina, posiadłość, stare księgi, czary Kaspara, to wszystko wydawało się nagle żartem, bzyczeniem muchy, które wreszcie ustało. Mimowolnie zaśmiała się.
Marta zebrała resztki sił, by krzyknąć:
– Zostaw mnie tu, Haroldzie. Zamknij drzwi.
– Ależ pani Marto.. – usłyszała jego słaby głos. Po chwili ciszy powiedział tylko:
– Dobrze, pani Marto. Niech tak będzie. Tak będzie lepiej dla rodziny…
Marta zrozumiała, że jej język zgnije, oczy wypłyną, paznokcie rozsypią się w pył, mózg zmarnieje, trzewia sczezną, ale ukochana córka będzie zawsze przy niej.
Aż do końca czasu, gdy złowrogi Apophis śmiertelnym ciosem powali dostojnego Re, kończąc dzieje świata.