- Opowiadanie: maciekzolnowski - Pani Małkowska

Pani Małkowska

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Asylum, Krokus, NoWhereMan

Oceny

Pani Małkowska

To nie są wcale błahostki. To rzeczy, o których warto pisać. Na przykład takie nic nie znaczące z pozoru kuchenne starocie i bibeloty: słoje, słoiczki, weki, nakrętki, wiadra, kubełki, miednice… To wszystko tłoczyło się pod nogami w mieszkaniu pani Małkowskiej z ulicy Kolejowej, stało w sieni i krużganku, tak w środku, jak i na kamiennych schodach przed budynkiem, wzbierało i wypływało na ulice, szło wartkim potokiem przez wieś i po kolei zalewało racławickie chałupy. Mijaliśmy to, kiedy wchodziliśmy. I kiedy pozdrawialiśmy się:

– Dzień dobry, pani Małkowska! Widzę, że pięknie dziś pani posprzątała. – Babcia była zawsze bardzo uprzejma, elegancka i powściągliwa; ja to już dawno parsknąłbym śmiechem. – No, no, pięknie ten teren pani ogarnęła.

– A tam, pani Żołnowska, dopiero zaczynam, dopiero się rozkręcam.

Postronny przechodzień, niezorientowany w misternej sztuce aranżowania rupieci wszelakich, mógłby zauważyć jedynie nieład. Tymczasem pani Małkowska osiągnęła mistrzostwo w robieniu porządku przez nieporządek, tyle że należało to umieć dostrzec i docenić. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby pozostałe gospodynie postępowały w ten sam sposób?! Wyglądało na to, że przez wiele lat w ogóle nie usuwała nadmiaru szkła i plastiku, tej wielkiej redundancji zbędnych bodźców świata fizycznego, bodźców dotykowych, wzrokowych i słuchowych. Stłaczała wiadra na wiadrach i weki na wekach, pozwalała namnażać się całym koloniom: słojowatych, miednicowatych, nakrętkowatych, dzbanowatych. Pod światło nie widać było, bo pod latarnią najciemniej, a w związku z tym wyobraźnia musi się bardziej starać… nie widać było, czy matka-bańka ma jedno czy też więcej malutkich bąbelków? A może w ogóle ich nie ma, bo jest – dajmy na to – agamiczna? To tu w jednej z mrocznych izb mościł się ogromny gąsior na wino, którego żywoty wewnętrzne (bulgotania i chlupoty) tak bardzo od zawsze mnie fascynowały. Ten to dopiero miał potencjał rozrodczo-bachiczny, któremu na imię było ekspansja.

Tu na schodach-leporello, na podłodze z ułożonych płytek ceglanych zaczęło się wielkie poruszenie. Coś wezbrało, zahuczało i pękło. I wypłynęło na ulice, a z pęknięcia narodziło się jak gdyby drugie, nadliczbowe lato. W ten sposób ilość pór roku się zwiększyła, zaś one same nabrały barwnych cudnych aspektów. I obrodziła plonem obfitym, beneficjum tysiąckrotnym iskrząca się jasność szkła, źrałość wielkiego sezonu związana z trzodą słojowatych, nakrętkowatych, miednicowatych. A choć te ostatnie mienić się tak jakoś nie chciały, to jednak zasadniczym generatorom i zwierciadłom połysku wcale to nie przeszkadzało. Oślepiały człowieka i przekłamywały obraz nudnej rzeczywistości. Mechanizm był prosty: to, co kąpało się w słonecznym złocie, wyrajało bajkowe zamczyska, Szmaragdowe Grody, Smocze Góry, co do których istniało przypuszczenie, iż nie są prawdziwe.

– To jaki jest ten przepis na kotleciki z cukinii? Zdradzi mi pani? – Babcia uwielbiała nowości. Musiała spytać.

– Zapraszam do środka. Zaraz będzie pani wszystko wiedziała, sąsiadko. Tylko proszę uważać i patrzeć na te drobiazgi pod nogami!

Kobiety wsiąkły gdzieś, zostały wchłonięte przez kudłate futro mroku, a ja wybiegłem przed budynek, gdzie ujrzałem setki szklanych słońc, wyzwalających oślepiający blask, za którym kryła się, jak za kurtyną, sama esencja lipca i sierpnia. Teraz schody i ulice, niby niezadaszone fabryki bombek i baniek mydlanych, układały się w skomplikowane fałdy i fraktale, płynne formacje o najdziwniejszych kształtach, kształtach plam, placków, żeber, zębów, klawiatur, wzdłuż których to formacyj szły, biegły, truchtały, leciały, frunęły, szybowały, sunęły, skakały, ślizgały się… naszej pani sąsiadki doniczki, słoiczki i pieprzniczki.

Jednak nie wszystkie wspomniane sprzęta były w stanie lewitować, nie. Niektóre okazały się na to zbyt ciężkie, na przykład duże słoje na pyszne racławickie ogórki. Już same ich ścianki ważyły chyba z tonę? Te, które chciały, a nie mogły, klepały zawistnie swoimi pokrywami, mełły głupią złą mąkę, kręciły gumowymi pierścieniami-ozorami, przeklinały straszny los. Aż dokręciły się, dopięły swego.

Przynaglone klekotem zazdrosnych pokryw, wypełniającym podwórze od ściany do ściany i od muru do muru, nadciągnęły niebawem masy gorącego powietrza i rozpoczęła się saharyjska burza z gradobiciem. Flotylle huraganów rzuciły kotwice w jasną toń dnia bezkresnego, cumując nad brzegami Racławii. I wystrzeliły salwy blasku słonecznego i tarabaniły przez siedem dni i siedem nocy. I takie to były sejmy i natury wiecowania – konwersacje wiatru z ciszą, amicizie gromów z jasnego nieba z wichrem, konwenty Gradosława z Chmurosławem.

Niebo napięte do granic możliwości, poprzecinane wzdłuż i wszerz przez fronty huraganów, zawisło nad rozwaliną pani Małkowskiej niczym południki i równoleżniki nad wirtualną mapą. Drżące, rozpalone powietrze tworzyło w otchłani bruzdy i pęknięcia, które się bardziej wyczuwało niźli widziało, wszelako morfologie napompowanych powietrzem akordów, akordów pompatycznych nie chciały się za nic poddać żadnej sensownej analizie harmonicznej i o nich nic tu nie napiszemy.

Teraz oczekiwano najgorszego: tego, że spektakularna wystawka słoików zostanie raz na zawsze zdmuchnięta z powierzchni, że podda się niewidocznemu polu siłowemu zawartemu w liniach papilarnych kataklizmu, że padnie pod naporem wichru i zostanie objęta przymusową i bezterminową cedułą. Jednakże nic takiego się nie stało, a wręcz przeciwnie, co zamierzam tutaj wyjaśnić w paru słowach.

Kiedy wszystko ucichło, a życie znów powróciło na swe idylliczne tory, okazało się, że weki, nakrętki, wiadra, kubełki i miednice tworzą rzekę, tak, rzekę (rozumiemy to dosłownie) z normalnym źródłem u pani Małkowskiej i normalnym ujściem u pani Chrzanowskiej na drugim krańcu wsi, gdzie także znajdowały się kamienne schodki i sień dająca chłód w letnie leniwe popołudnia. I gdzie również robiło się ogórki małosolne i rozmaite inne przetwory. Różnica była taka tylko, że o ile pani Małkowska zwiększała populację słoików, rozmnażała je bez mała, o tyle jej – w pewnym sensie przeciwieństwo, pani Chrzanowska – parała się redukcją materii zbędnej, likwidacją szklanych bytów redundantnych, a wszystko po to, by w przyrodzie panowała jako taka równowaga.

A rzeka wciąż płynęła, i płynęła, i płynęła. I od strony Kolejowej sunęły nowe bańki zgodnie z biegiem bańkowego nurtu w nagrzanym, leniwym, drżącym do pęknięcia eterze. Dzieci taplały się w tym nurcie radośnie, wyjmowały szklane raki i budowały szklane tamy, wznosiły miniaturowe zameczki na brzegach drugiej, darowanej Osobłogi, a śliczne panie w przyciemnianych okularach opalały się na kocach i pojawili się już nawet pierwsi panowie z wędkami. Aż razu pewnego brakło światła i rzeka wyschła; rozpoczęła się jesień i rządy letnich bożków dobiegły nagle końca.

Nie, to nie są żadne tam błahostki! To rzeczy, o których warto pisać, sprawy, które warto wspominać. Takie na przykład nic nie znaczące przedmioty: słoiczki, weki, nakrętki, wiadra, kubełki i miednice – toż to wszystko skarby dzieciństwa najoczywistrze!

Koniec

Komentarze

Maćku, przyjmuję do wiadomości, że taka jest Twoja pamięć o pani Małkowskiej, ale muszę wyznać, że masa będących w jej posiadaniu naczyń, a już osobliwie szklanych, przytłoczyła mnie nieco.

Jednakowoż, mimo natłoku słojów wszelakich, wspomnienie o pani Małkowskiej przeczytałam z przyjemnością. ;)

 

To wszyst­ko tło­czy­ło się pod no­ga­mi w miesz­ka­niu pani Mał­kow­skiej, stało w sieni i kruż­gan­ku… → Pod koniec opowiadania czytam: …za­wi­sło nad ma­lut­kim dom­kiem pani Mał­kow­skiej… → Czy malutki domek pani Małkowskiej na pewno miał krużganek?

 

Po­stron­ny prze­cho­dzeń… → Literówka.

 

znaj­do­wał się też w jed­nej z izb gar­gan­tu­icz­ny gą­sior na wino… → Czy gąsior naprawdę był rubaszny, nadnaturalnie wielki i niezwykle żarłoczny?

 

za­czę­ło się praw­dzi­we po­ru­sze­nie i coś się za­dzia­ło. → za­czę­ło się praw­dzi­we po­ru­sze­nie i coś zaczęło się dziać.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zadziac;7927.html

 

To nasze życia i nasze prze­ży­cia→ To nasze życie i nasze prze­ży­cia

Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zgadzam się z Reg, ciekawe wspomnienie, chociaż liczba naczyń nieco komplikuje czytanie.;) Najbardziej podobała mi się postać Babci. Opisy dobrze Ci wychodzą, może następnym razem spróbuj zawrzeć w opowiadaniu więcej akcji.

Misia uczucia są mieszane. Podobało się i nie. Budzi wspomnienia i sprzeciw, że obecne dzieci już tak nie patrzą i nie popatrzą, bo najważniejszy jest smartfon.

Co Ty chcesz od smartfona?! Żartowałem, znam, to znaczy zauważam ból. Dzięki, Koalo Drogi! 

Misię!! Maćku. :-) Znałam taką panią Małkowską. Przypomniałeś mi o niej, o kontenerach, które chciałam sprowadzać do zaklętego przez różne przydane rzeczy ogrodu, aby… Nie pozwoliła, a ja przestałam się upierać. Posłusznie przeciskałam się krętymi ścieżkami, skakałam przez przeszkody, które nieoczekiwanie wyrastały na wąski schodach prowadzących na wysoki parter, jak przez niskie płotki. Gospodyni częstowała dobrą  herbatą z czajniczka i na drogę powrotną dawała prezent w postaci słoiczka z konfiturą pigwową albo taki wek z gumką z przecierem pomidorowym.  Palce lizać obydwa prezenty. Stały na kuchennym stole, czekając.

Gdy byłam dzieciakiem, chodziło się do niej na papierówki. Miała najlepsze drzewo papierówkowe w okolicy. A gdy narwaliśmy i dla niej z dwa koszyki, dostawaliśmy krówki ciągutki. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Twoje standardowe opowiadanie: oparte na wspomnieniu z dzieciństwa, przetworzone przez filtr realizmu magicznego. Jak dla mnie – nadal za mało fantastyki i fabuły.

Babska logika rządzi!

Bardzo mi miło, Reg. Wszystko poprawiłem i serdecznie dziękuję za łapankę. :)

Dzięki za przeczytanie i pozostawienie wpisu, bardzo to doceniam, Finkla. :)

Asylum, dzięki; tak się rozpisałaś, iż przez moment sądziłem, że i ja czytam w wersji szorta wspomnienia z dzieciństwa, Twoje tym razem; a to u dołu bardzo ładne:

Nie pozwoliła, a ja przestałam się upierać. Posłusznie przeciskałam się krętymi ścieżkami, skakałam przez przeszkody, które nieoczekiwanie wyrastały na wąski schodach prowadzących na wysoki parter, jak przez niskie płotki. Gospodyni częstowała dobrą  herbatą z czajniczka i na drogę powrotną dawała prezent w postaci słoiczka z konfiturą pigwową albo taki wek z gumką z przecierem pomidorowym.  Palce lizać obydwa prezenty. Stały na kuchennym stole, czekając.

Mogłaś napisać więcej, bo czyta się kapitalnie. 

 

 

Cześć, Maćku!

 

To ja, Twój piątkowy dyżurny!

Kurczę stoję w rozkroku z tym tekstem. Jest w nim mnóstwo wspaniałości – język, którym operujesz świetnie (o czym już wcześniej się przekonałem), a do tego umiejętne wrzucenie magii w przedmioty codziennego użytku, przy okazji czarując tęsknotą również te niemagiczne elementy świata przedstawionego. Ja jestem wielkim fanem takich tekstów, bo sprawiają, że sam wchodzę w świat z jednej strony tak bliski, a z drugiej – tak magiczny.

Ale podczas czytania “wyłączałem się” – chyba było nieco za dużo grzybków w barszczu, czy ogórków w zaprawie ;)

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Bardzo intensywny ten koncert fajerwerków, zwłaszcza – a może przede wszystkim – dlatego że starasz się tu wrzucić jak najwięcej elementów. Tak więc i ja na koniec czułem się z lekka przytłoczonym całą wyliczanką. Jednak jako całość czytało się przyjemnie, język ładnie tworzył klimat, a i końcówka na koniec wywołała emocje.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki, NoWhereMan, o połowę krótszy, tekst by się pewnie bronił. Tak czy siak, rozprawiłem się z jednym ze swych wspomnień z dzieciństwa, które (niezapisane) leżałoby mi na wątrobie i spoczywało gdziś na dnie umysłu. A tak, już po sprawie i – oby tak było – coś z tego zawsze zostanie, ku uciesze mnie i ewentualnego czytelnika.

Krokus, miło mi poznać! :)

Dzięki za komplementa. Doceniam, że ktoś docenia. I że w ogóle czyta tego typu “literackie jazdy”. Nazwać nienazwane i pozwolić przemówić podświadomości (nie wiem, na ile się to udało?) to jest wyzwanie. Niby jestem teraz mądrzejszy o pewne doświadczenie, a jednak nadal głupi do bólu. Tak już jest i być musi. 

Pozdrawiam również!

M

Nowa Fantastyka