- Opowiadanie: Mandala - Oni ci tego nie powiedzą

Oni ci tego nie powiedzą

Wrzu­cam do Wa­szej oceny drugi tekst z szu­fla­dy. Inny, choć po­dob­ny. Ska­cze­my ty­siąc lat do przo­du. Ludz­kość roz­prze­strze­ni­ła się po ga­lak­ty­ce, a jed­nak dalej bo­ry­ka się z tymi sa­my­mi pro­ble­ma­mi, co obec­nie: in­fo­de­mią i dez­in­for­ma­cją. Opo­wia­da­nie za­in­spi­ro­wa­ne in­fo­de­mią co­vid-19 i wtedy też pi­sa­ne, po­wsta­wa­ło tutaj na becie, ale z tego co pa­mię­tam usu­nę­łam je, gdy chwi­lę po­wi­sia­ło bez za­in­te­re­so­wa­nia be­tu­ją­cych. Edy­cja głów­nie wła­sna, więc pro­szę o do­wol­ną pomoc we wska­za­niu bubli, naj­le­piej zanim re­gu­la­to­rzy mi po­ci­śnie... tfu, po­mo­że ;) Humor rów­nież wła­sny, ra­czej ciem­ny.

Opo­wia­da­nie pi­sa­ne było bo­wiem po czę­ści jako forma od­re­ago­wa­nia i prze­tra­wie­nia morza wąt­pli­wych rze­czo­wo ko­men­ta­rzy, z któ­ry­mi mia­łam do czy­nie­nia, pra­cu­jąc jako admin na gru­pach wspar­cia w trak­cie pan­de­mii. Tytuł i część dia­lo­gów sta­no­wią wła­śnie takie ko­men­ta­rze. Mam na­dzie­ję, że kogoś ucie­szy tym razem na czar­no-nie­bie­sko. 

Przy­znam, że mia­łam pro­blem z ta­giem. Co jest po­mię­dzy hard sf a socjo sf? Opo­wia­da­nie po­ru­sza pro­blem przede wszyst­kim spo­łecz­ny, ale sporo też czasu po­chło­nę­ły sta­ra­nia, by opisy sta­cji i ba­da­nych zja­wisk były rze­tel­ne. Może “po pro­stu sf” ;)
Po­zdra­wiam!

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Oni ci tego nie powiedzą

Jeśli za­py­ta­ła­byś się mnie teraz czy od po­cząt­ku my­śla­łem, że i tak mi nie uwie­rzą, od­po­wie­dział­bym ci, że oczy­wi­ście, że tak. Każdy, kto miał do wy­bo­ru wyjść na de­spe­ra­ta albo wyjść na je­le­nia, wy­bie­rał tę mniej ża­ło­sną opcję. Sama w końcu mó­wi­łaś, że na­iw­niak czy ide­ali­sta to je­dy­nie miłe słowa, któ­ry­mi opi­sy­wa­li sa­mych sie­bie zwy­kli fra­je­rzy. Lu­dzie za słabi na ko­smos. Oczy­wi­ście, że wie­dzia­łem, że tak bę­dzie. Od po­cząt­ku li­czy­łem się z po­raż­ką, choć mogę teraz przy­znać, że obec­na forma bo­la­ła bar­dziej niż zwy­kłe, ró­żo­we roz­cza­ro­wa­nie, do któ­re­go zdą­ży­łem przy­wyk­nąć.

W od­se­pa­ro­wa­nej czę­ści umy­słu ko­tło­wa­ły się moje świa­do­mie tłu­mio­ne emo­cje. Pa­trzy­łem na nie zza szyby i ko­lo­ro­wa­łem je, na­da­jąc im cha­rak­ter. W końcu tylko tego chcia­ły. Być za­uwa­żo­ne. Wy­słać mi swój sy­gnał do dal­sze­go prze­two­rze­nia. Zna­la­złem wśród nich moje zmar­twie­nie. Było lekko bor­do­we. Do­strze­głem je, do­ce­ni­łem i wy­łą­czy­łem. Mo­głem wró­cić do tu i teraz. Ka­pi­tan długo nie cze­kał na moją re­ak­cję.

– Zie­lo­ne lu­dzi­ki? – za­py­ta­łem ce­lo­wo wy­ol­brzy­mia­jąc nie­do­wie­rza­nie w gło­sie.

– Moim zda­niem wy­glą­da­ją jak go­bli­ny – od­po­wie­dział cał­kiem po­waż­nie ka­pi­tan.

– Ko­smicz­ne go­bli­ny?

Tym razem moje py­ta­nie trą­ci­ło sar­ka­zmem. Byłem od ponad roku na sta­cji i choć była to do­pie­ro moja trze­cia roz­mo­wa z ka­pi­ta­nem, mia­łem dość czasu na lek­tu­rę jego pro­fi­lu i wy­ro­bie­nie na jego temat sto­sow­nej opi­nii. Po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą, jakie sznur­ki zo­sta­ły po­cią­gnię­te, że na ka­pi­ta­na sta­cji wy­bra­no osobę, któ­rej spek­trum in­te­lek­tu­al­ne w żad­nym pod­zbio­rze nie wy­ska­ki­wa­ło ponad po­ziom ogól­ny, ale po­dej­rze­wa­łem, że po­dob­nie jak przy każ­dej innej ab­sur­dal­nej de­cy­zji, i ta miała pod­ło­że po­li­tycz­ne. Im dalej na kra­niec ukła­du, tym spora część lo­kal­nie pa­nu­ją­cej więk­szo­ści od­bie­ga­ła coraz dalej od re­ali­zo­wa­nia pro­pa­go­wa­nych w cen­trum haseł o dą­że­niu ludz­ko­ści do per­fek­cji w każ­dej dzie­dzi­nie. Homo ut re­gi­nes uni­ver­sum. Tutaj jed­nak, na sza­rym końcu cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta, ak­cep­to­wa­na była zwy­kła nie­do­sko­na­łość. Sa­la­man­der wpi­sy­wał się w miej­sco­we re­alia, tak jakby sam je na­kre­ślił, a jego wy­ku­ta z ka­mie­nia igno­ran­cji za­ło­ga, wie­rzy­ła w każde słowo swo­je­go po­czci­we­go ka­pi­ta­na.

– Tak jest! – Przy­tak­nął z za­do­wo­le­niem. – Choć głów­nie to prze­ni­ka­ją przez wy­mia­ry.

Jego non­sza­lanc­ko za­krę­co­ny wąs pod­ska­ki­wał od pio­no­we­go ruchu głową. Po­wstrzy­ma­łem chęć prze­li­cze­nia przy­śpie­sze­nia na­szej sta­cji, ko­rzy­sta­jąc z okre­su drgań i do­mnie­ma­nej masy ka­pi­tań­skie­go wąsa.

– Mię­dzy­wy­mia­ro­we go­bli­ny? – prze­for­mu­ło­wa­łem py­ta­nie wzno­sząc się na ko­lej­ną wy­ży­nę cier­pli­wo­ści.

– O, to to!

Cien­ki uśmiech roz­ciął po­marsz­czo­ną twarz ka­pi­ta­na. Lu­dzie lu­bi­li sły­szeć wła­sne myśli wy­po­wia­da­ne przez in­nych. Za­wie­si­łem wzrok na jed­nej, głę­bo­kiej zmarszcz­ce w ką­ci­ku roz­sze­rzo­nych ust Sa­la­man­dra. Jego skóra da­wa­ła wy­raź­ne ozna­ki hi­per­wi­ta­mi­no­zy. Za mało ruchu, za dużo su­ple­men­tów. Choć zi­den­ty­fi­ko­wa­łem jego emo­cję to, z czego w tej chwi­li cie­szył się ka­pi­tan, po­zo­sta­wa­ło otwar­tym py­ta­niem. Sy­tu­acja na sta­cji była, po­dob­nie do sy­tu­acji pod czasz­ką Sa­la­man­dra, dość tra­gicz­na. Po­sta­no­wi­łem po­pra­co­wać ciszą. Więk­szość osób o jego pro­fi­lu po­win­na w ta­kiej sy­tu­acji kon­ty­nu­ować snu­cie swo­jej opo­wie­ści.

– Widzi pan, bo te stwo­rze­nia – pod­jął po chwi­li ka­pi­tan – to cze­ka­ją tylko na mo­ment, kiedy nie zwra­ca­my uwagi na jakiś frag­ment na­sze­go świa­ta. Wtedy szyb­ko za­mie­nia­ją ma­te­rię w falę i na­gi­na­ją tak rze­czy­wi­stość, żeby za­brać ka­wa­łek ma­te­rii do swo­je­go wy­mia­ru. Mogą przejść przez do­słow­nie wszyst­ko w każ­dej chwi­li!

Za­czął mówić szyb­ko, ner­wo­wo ma­cha­jąc rę­ka­mi, jakby mu­siał stale od­ga­niać na­tręt­ne in­sek­ty bzy­czą­ce mu koło twa­rzy. Może mu­siał? Za­uwa­ży­łem na jego nad­garst­ku mie­dzia­ny od­pro­mien­nik. Nie mia­łem po­ję­cia, skąd go spro­wa­dził, ale jako ka­pi­tan sta­cji, mógł mieć ne­twor­king aż do krań­ców sys­te­mu. Ko­rze­nie spra­wy się­ga­ły dalej, niż my­śla­łem. Ode­rwa­łem wzrok od bi­be­lo­tu i wle­pi­łem spoj­rze­nie w piwne tę­czów­ki ka­pi­ta­na, które zda­wa­ły się zie­lo­ne na tle jego wy­raź­nie za­ró­żo­wio­nych bia­łek.

– A nie jest to tak, że część ma­te­rii jest w isto­cie falą fo­to­nów? – za­py­ta­łem rze­czo­wo.

Sta­ra­łem się wy­po­wia­dać słowa wolno i ze spo­ko­jem. Zni­ży­łem swój ton głosu, wy­raź­nie kon­tra­stu­jąc z jego pi­skli­wym. Sie­dzia­łem pod­ręcz­ni­ko­wo w tej samej, co on, po­zy­cji – z prawą kost­ką za­ło­żo­ną na lewe ko­la­no i ple­ca­mi nie­zdro­wo od­gię­ty­mi w krzy­żu od fo­te­la. Je­dy­nie dło­nie splo­tłem na modłę eks­per­ta, dla ko­lej­ne­go kon­tra­stu. Chcia­łem pre­zen­to­wać cia­łem opa­no­wa­nie i za­ufa­nie, jed­no­cze­śnie będąc ide­al­nym, krzy­wym zwier­cia­dłem ciała ka­pi­ta­na. Za­czę­ło mnie łech­tać zna­jo­me wra­że­nie, że robot byłby lep­szy ode mnie w te kloc­ki. Mój wstyd był jasno po­ma­rań­czo­wy. Sa­la­man­der może był za nisko na spek­trum, żeby do­strzec moje sy­gna­ły, ale nie był to powód by za­ni­żać wła­sną po­przecz­kę. Wsze­dłem głę­biej w rolę. Pra­co­wa­łem.

– To co in­ne­go – stwier­dził bez na­my­słu Sa­la­man­der – inny fe­no­men. Od dawna wia­do­mo, że wszyst­ko znika, jak tylko świa­do­my or­ga­nizm na to nie pa­trzy. Pa­trzysz – ma­te­ria, nie pa­trzysz – tylko fala.

– Wszyst­ko znika? – do­py­ta­łem.

Te­ra­peu­ta we mnie nie dawał za wy­gra­ną, choć na­uko­wiec już dawno skre­ślił ka­pi­ta­na z listy ludzi ro­zum­nych i dodał do spisu kmio­tów.

– Oczy­wi­ście, że tak! To znany fakt! Jest o tym mnó­stwo ma­te­ria­łów.

Mój to­wa­rzysz za­pa­trzył się przez okno, za­pew­ne du­ma­jąc nad rze­ko­my­mi ma­te­ria­ła­mi. Bez­myśl­nie po­cią­gnął z krę­tej, zie­lo­nej fajki. Po­dą­ży­łem za jego prze­krwio­nym spoj­rze­niem.

Ko­ło­wa­li­śmy aku­rat tak, że część wi­do­ku na pla­ne­tę prze­sła­niał ogrom na­szej sta­cji wy­do­byw­czej. Po­nu­ry cień or­bi­tal­ne­go ko­lo­sa prze­su­wał się po gę­stych, kre­mo­wych chmu­rach tęt­nią­cych w at­mos­fe­rze pod nami. Ich kłęby roz­no­si­ły się po po­wierzch­ni globu wzbu­rzo­nym, obcym pul­sem. Pie­ni­ły się i opa­da­ły ni­czym ki­pią­ce, tę­czo­we mleko, pod któ­rym ktoś na zmia­nę pod­krę­cał i wy­łą­czał źró­dło cie­pła. Gruby ko­żuch two­rzył się na gra­ni­cy z zim­nym ko­smo­sem. Bły­ska­ją­ce co chwi­la wy­ła­do­wa­nia wy­glą­da­ły na tle ga­zo­we­go oce­anu jak gi­gan­tycz­ne, elek­trycz­ne wę­go­rze od­da­ne go­do­wym tań­com, które co i raz wy­nu­rza­ły dłu­gie grzbie­ty ponad po­wierzch­nię mie­nią­ce­go się mleka. Skany skła­du at­mos­fe­ry były tym, co zwa­bi­ło mnie na ten za­pa­dły ko­niec ukła­du. To i krysz­tał od Klary. Od­ru­cho­wo wło­ży­łem rękę do kie­sze­ni, żeby spraw­dzić czy wciąż tkwił tam cenny bre­lo­czek. Jego zimno uko­iło wnę­trze mojej spo­co­nej dłoni.

Ka­pi­tan do­pa­lił fajkę, się­gnął do pusz­ki z su­szem i nabił ko­lej­ny raz. Za­ofe­ro­wał roz­pał­kę, a gdy po­dzię­ko­wa­łem, uśmiech­nął się i ocho­czo przy­ło­żył ża­rów­kę do cy­bu­cha. Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił po­now­nie za­pach can­na­bi­su.

– No i te małe stwo­rze­nia… – kon­ty­nu­ował jesz­cze wyż­szym gło­sem, trzy­ma­jąc w płu­cach lepki dym.

– Prze­pra­szam, jak małe do­kład­nie?

– Mi­kro­sko­pij­ne, gołym okiem się nie zo­ba­czy – wy­pu­ścił dym i znowu po­cią­gnął z fajki. Naj­wy­raź­niej tlen nie był tym, co na­krę­ca­ło jego układ – Co mó­wi­łem?

– O fa­lach i ma­łych stwo­rze­niach – przy­po­mnia­łem jemu i sobie.

– Wła­śnie. Przez to, że ma­te­ria wy­ma­ga na­szej uwagi, morfy muszą cze­kać na moż­li­wość, by prze­nik­nąć do nas przez wy­mia­ry i za­brać ka­wa­łek ma­te­rii.

Mia­łem na­dzie­ję, że nawet nie drgnę­ła mi po­wie­ka, gdy wy­ar­ty­ku­ło­wa­łem oczy­wi­ste py­ta­nie.

– Morfy?

– Xe­no­mor­fy, jak pan woli. Po­praw­ny ter­min to mi­kro­xe­no­mor­fy, ale można też mówić mi­kro­mor­fy albo mul­ti­mor­fy, w skró­cie ememy.

Pra­co­wa­łem ciszą.

– Pro­blem z ba­da­niem ob­cych – pod­jął po chwi­li – po­le­ga na tym, że te mi­kro­mor­fy widać do­pie­ro pod mi­kro­sko­pem i to wy­łącz­nie, jeśli ja­kimś cudem tra­fisz na trupa.

Tym razem po­czu­łem, jak moja po­wie­ka sama się unio­sła. Nie­pro­fe­sjo­nal­nie. Wy­ba­czy­łem sobie od­ruch i wró­ci­łem do roli.

– Na trupa? – za­py­ta­łem z pełną kon­tro­lą tonu, wy­ra­ża­ją­ce­go wy­łącz­nie ro­sną­ce za­in­te­re­so­wa­nie.

– Tak wła­śnie! Bo widzi pan, obcy nie za­wsze są tacy super do­sko­na­li. Cza­sa­mi nie udaje im się po­praw­nie na­giąć rze­czy­wi­sto­ści. Naj­wy­raź­niej wszę­dzie we wszech­świe­cie mają idio­tów, co nie? – za­śmiał się i stuk­nął pię­ścią w stół.

Po­zwo­li­łem sobie na uśmiech. Ka­pi­tan nabił ko­lej­ną fajkę. Nie oszczę­dzał suszu. Za­sta­na­wia­łem się ja­kiej ja­ko­ści ma­te­riał wła­śnie bier­nie wdy­cha­łem.

– No i, gdy ta­kie­mu idio­cie się nie uda i zgi­nie w 3D – cią­gnął ka­pi­tan, a z każ­dym sło­wem wy­la­ty­wa­ło z niego odro­bi­nę trzy­ma­ne­go w płu­cach dymu – po­zo­sta­wia po sobie ciało. Dok­tor Ab­me­iz zna­lazł pierw­sze­go mi­kro­mo­fra już ponad dzie­sięć lat temu. Sły­szał pan?

– Sły­sza­łem, że to nie­spraw­dzo­na in­for­ma­cja.

Ry­zy­ko­wa­łem nawet z małą dozą scep­ty­cy­zmu, ale każda inna od­po­wiedź by­ła­by dla mojej osoby nie na miej­scu.

– No co pan?! Spraw­dzo­na i pewna! Ab­me­iz tra­fił na morfa przy­pad­kiem, ba­da­jąc prób­kę mar­sjań­skiej skały. Na­tu­ral­nie po­my­ślał, że ememy wy­stę­pu­ją tylko na Mar­sie, ale spe­cja­li­ści w całym ukła­dzie za­czę­li na­tra­fiać na nie w swo­ich prób­kach. No i oka­za­ło się, że morfy są wszę­dzie! Ko­lej­ni ba­da­cze znaj­do­wa­li zwło­ki w róż­nych stop­niach roz­kła­du. Mamy więc kilka na­grań.

– Mamy na­gra­nia?

Na­uko­wiec we mnie wy­rwał się na przód. Jeśli fak­tycz­nie ist­nia­ło źró­dło tej dez­in­for­ma­cji na­le­ża­ło je zi­den­ty­fi­ko­wać i wy­pa­lić ogniem.

– No jasne! Spójrz pan na to.

Przed ocza­mi wy­świe­tlił mi się ho­lo­gram trój­wy­mia­ro­we­go ciała stwo­rze­nia w wy­raź­nej fazie roz­kła­du. Stwór wy­glą­dał, jak żyw­cem wy­ję­ty z fan­ta­stycz­nej gry VR.

– Fak­tycz­nie wy­glą­da tro­chę jak go­blin – przy­zna­łem, kry­jąc świa­do­mie kpinę.

– Wy­glą­da zu­peł­nie jak go­blin! Prze­cież to wła­śnie cały czas pró­bo­wa­łem po­wie­dzieć. Mamy w końcu do­wo­dy, ale cen­tra­la nie chce o tym sły­szeć!

– Zwe­ry­fi­ko­wa­no źró­dło ho­lo­gra­mu?

– Jasne, prze­cież nie po­wta­rzał­bym głu­pot! – obu­rzył się ka­pi­tan. – To jest ory­gi­nał badań sa­me­go Ab­me­iza. Pierw­szy zna­le­zio­ny, ide­al­nie za­cho­wa­ny mul­ti­morf. Nie­ste­ty roz­padł się w pył chwi­lę po wy­ko­na­niu tego skanu.

Na­uko­wiec we mnie ode­tchnął z ulgą. Ko­lej­ny bubel pro­sto z pseu­do-la­bo­ra­to­rium Ab­me­iza. Mia­łem szcze­rą na­dzie­ję, że szar­la­tan już sie­dział w ja­kiejś kar­nej lo­dów­ce, tylko wie­ści o tym do nas jesz­cze nie do­tar­ły.

– Nie wiem, nie prze­ko­nu­je mnie to – od­par­łem dy­plo­ma­tycz­nie.

– Ale ja pana nie pró­bu­ję prze­ko­nać. Ja tylko mówię, jak jest. Zie­mia pró­bu­je za­ta­ić przed nami od­kry­cie ty­siąc­le­cia, ale nie damy z sie­bie robić wa­ria­tów! Mamy swój rozum!

 

***

Wy­sze­dłem od ka­pi­ta­na chwi­lę po ciszy noc­nej i ru­szy­łem ko­ry­ta­rzem ofi­cer­skim. Stą­pa­łem z in­ten­cją nie­rów­no, pa­trząc, jak ledy w pod­ło­dze sta­ra­ją się prze­wi­dzieć tempo moich nie­mia­ro­wych kro­ków, na­wi­gu­jąc mnie do wind. We­zwa­łem ogól­ną i zje­cha­łem do wspól­ne­go po­zio­mu. Nie­do­bit­ki sie­dzia­ły jesz­cze w kan­ty­nie – czy­jeś uro­dzi­ny we­dług ziem­skie­go ka­len­da­rza. Rzad­ko wi­dy­wa­ło się po­dob­ne tra­dy­cje tak da­le­ko od cen­tral­ne­go sys­te­mu.

– Pier­do­lo­ne go­bli­ny! Znowu to zro­bi­ły! Wi­dzia­łeś? Do­pie­ro co ją mia­łem! – skar­żył się na całą kan­ty­nę kon­kret­nie za­wia­ny, niski męż­czy­zna w cy­wil­nym kom­bi­ne­zo­nie. Naj­wy­raź­niej szu­kał za­pal­nicz­ki. Z jego łysej głowy zwi­sa­ła prze­chy­lo­na na lewe ucho złota, dru­ko­wa­na ko­ro­na, od­zna­cza­jąc dum­ne­go ju­bi­la­ta. Wy­glą­dał w sza­ro-zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie jak ma­rud­ny bobas, z tak samo krót­ki­mi, co nóżki, rącz­ka­mi. Je­dy­nie gęsty, ru­da­wy za­rost zdra­dzał z da­le­ka, że miało się jed­nak do czy­nie­nia z do­ro­słym męż­czy­zną. Da­wa­łem mu z czter­dzie­ści lat.

– Wi­dzia­łem, stary. Trze­ba wyste… ry­li­zo­wać całe to miej­sce.

Po­cie­szał go wy­so­ki Mulat, który he­ro­icz­nie wal­czył z pi­jac­ką czkaw­ką, jed­no­cze­śnie po­kle­pu­jąc wspie­ra­ją­co po ple­cach wy­raź­nie star­sze­go ko­le­gę. Choć chło­pak ubra­ny był w iden­tycz­ny kom­bi­ne­zon, ten dla od­mia­ny nada­wał mu pro­fe­sjo­nal­ne­go wy­glą­du. Czy­nił do­ro­słym.

– One rzad­ko na­gi­na­ją w tym samym miej­scu. – Nie ustę­po­wał łysy. – Trze­ba po­je­chać wszyst­ko do­oko­ła!

W jego oczach widać było czy­stą de­ter­mi­na­cję. Nie­na­wiść do cze­goś, co nie było ludz­kie i chcia­ło mu naj­wy­raź­niej za­szko­dzić i to jesz­cze w uro­dzi­ny.

– To dawaj ich na dwie butle! – wy­krzyk­nął bo­jo­wo to­wa­rzysz ły­so­la.

Byli pi­ja­ni, bar­dzo pi­ja­ni, ale trze­ba było im przy­znać – wie­dzie­li, jak prze­pro­wa­dzać ste­ry­li­za­cję. Jako były coach do­strze­głem ich mar­nu­ją­cy się po­ten­cjał. Co oni tu w ogóle wszy­scy ro­bi­li? Po co przy­je­cha­li do Eli­zjum? Całą sta­cję dawno na­le­ża­ło zauto­ma­ty­zo­wać. Wy­star­czy­ło­by kilka osób ob­słu­gi, a przy cię­ciu kosz­tów po­ra­dził­bym sobie nawet sam.

Od lat do­star­czo­no cen­tra­li dość da­nych, by po­twier­dzić, że ludz­kość nie po­win­na się tak sze­ro­ko roz­prze­strze­niać. Po­zo­sta­wio­ne sobie sys­te­my za szyb­ko się ra­dy­ka­li­zo­wa­ły. Do­cho­dzi­ło do sa­mo­są­dów, lin­czy, zbio­ro­wych eg­ze­ku­cji. Na są­sied­niej sta­cji wy­rzu­co­no z luku grupę na­ukow­ców, któ­rzy za­czę­li pro­te­sto­wać prze­ciw­ko za­sad­no­ści teo­rii mi­kro­mor­fów. Stra­ci­li­śmy w po­dob­ny spo­sób za wiele świa­tłych umy­słów. Za­czy­na­łem oba­wiać się o wła­sne ba­da­nia.

Nie­ste­ty, ko­mu­ni­ka­ty wy­sy­ła­ne z Ziemi do­cie­ra­ły do tego za­py­zia­łe­go sys­te­mu przez sta­cje ule­ga­ją­ce in­fo­de­mii. Od­kry­cia me­dycz­ne tra­fia­ły tu z opóź­nie­niem paru lat, a nowe tech­no­lo­gie nawet z dwu­krot­nie więk­szym. Dez­in­for­ma­cja za to prze­ni­ka­ła prze­strzeń bez żad­nych za­kłó­ceń. Po oko­licz­nych sys­te­mach krą­ży­ły plot­ki o śmier­tel­nej epi­de­mii pa­nu­ją­cej na Eli­zjum. Po­wta­rza­ne były hi­sto­rie o set­kach ofiar, o mi­kro­bach prze­ni­ka­ją­cych przez próż­nię i isto­tach z in­nych wy­mia­rów przej­mu­ją­cych puste, ludz­kie ciała. Sy­tu­acja dawno wy­mknę­ła się spod kon­tro­li In­sty­tu­tu Zdro­wia Pu­blicz­ne­go.

Prze­cho­dząc przez ła­dow­nię mi­ną­łem grupę osób na prze­rwie pod­czas noc­nej zmia­ny. Pa­trzy­li na mnie spode łba. Jeden splu­nął na pod­ło­gę, gdy ich mi­ja­łem. Oto­czy­łem się w my­ślach bez­piecz­ną ba­rie­rą i przy­ją­łem bar­dziej pewny sie­bie chód. Ru­szy­łem w stro­nę kwa­ter pry­wat­nych. Stru­dzo­ne spoj­rze­nia śle­dzi­ły mnie do sa­me­go za­krę­tu. Cięż­ka ro­bo­ta i niska płaca nie za­chę­ca­ły człon­ków ekipy wy­do­byw­czej do sym­pa­tii fe­de­ra­cyj­nych. Więk­szość gór­ni­ków, jak sami sie­bie na­zy­wa­li, miała głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że ktoś ich oszu­ku­je, wy­ko­rzy­stu­je, albo pró­bu­je znie­wo­lić. Prze­pro­wa­dzo­ne przez in­sty­tut an­kie­ty wska­za­ły, że ten­den­cja do wiary w co naj­mniej jedną z roz­po­wszech­nio­nych w sys­te­mie teo­rii spi­sko­wych była naj­wyż­sza w całej fe­de­ra­cji. W któ­rymś mo­men­cie ludz­ka głu­po­ta zwy­czaj­nie prze­sta­ła mnie szo­ko­wać.

Za­trza­sną­łem za sobą właz i prze­krę­ci­łem zamek. Miesz­ka­łem w la­bo­ra­to­rium od roku. Ogra­ni­czy­łem ko­niecz­ność prze­miesz­cza­nia się po sta­cji do mi­ni­mum. Zdją­łem kom­bi­ne­zon, na­la­łem sobie kubek whi­sky i otwo­rzy­łem ko­mu­ni­ka­tor ukry­ty pod fil­trem po­wie­trza. Wy­sła­łem co­dzien­ny ra­port, za­łą­czy­łem na­gra­nie roz­mo­wy z ka­pi­ta­nem i wzno­wi­łem apel o pilne wy­sła­nie na sta­cję od­dzia­łów do walki z dez­in­for­ma­cją, do­da­jąc, że moim skrom­nym zda­niem, każdy w pro­mie­niu dzie­się­ciu lat świetl­nych był prze­ko­na­ny o od­kry­ciu ob­cych przez dok­to­ra Ab­me­iza. Upar­cie od­rzu­ca­li fakt, że roz­prze­strze­ni­li­śmy się po całej ga­lak­ty­ce i dalej nie zna­leź­li­śmy do­wo­dów ist­nie­nia życia po­za­ziem­skie­go.

– Niech żyje Ab­me­iz! – wznio­słem gorz­ki toast i prze­chy­li­łem kubek.

Po­la­łem sobie drugi raz. Oszczę­dza­łem flasz­kę spe­cjal­nie na tę oka­zję. Nigdy nie są­dzi­łem, że wy­pi­ję ją sam.

Zie­lo­ne świa­teł­ko na ska­ne­rze dalej mi­ga­ło, ale bałem się spraw­dzić, czy ma­szy­na dzia­ła­ła po­praw­nie. Na­le­ża­ło wy­klu­czyć sze­reg błę­dów. Drga­nia sil­ni­ków sta­cji mogły wpły­wać na czu­łość in­stru­men­tów. Cho­le­ra, mogły na nią wpły­nąć moje wła­sne drżą­ce ręce.

– Twoje zdro­wie! – wznio­słem tru­nek w stro­nę po­czci­wej ma­szy­ny. – Obyś się nie mylił.

Do­pi­łem cie­płe whi­sky, pod­sze­dłem do ko­mo­ry z prób­ką i od­su­ną­łem oło­wia­ną kur­ty­nę ochron­ną. Nie po­trze­bo­wa­łem ska­ne­ra, żeby wie­dzieć na co pa­trzę. Stwo­rze­nie dalej pły­wa­ło w chmu­rze roz­grza­ne­go gazu tak, jak je zo­sta­wi­łem. Po­jem­nik wciąż spraw­nie sy­mu­lo­wał miaż­dżą­ce ci­śnie­nie z po­wierzch­ni. Ko­lo­nia jed­no­ko­mór­ko­wych or­ga­ni­zmów, przy­po­mi­na­ła kil­ku­cen­ty­me­tro­wą amebę. Skan wy­ka­zał w ko­mór­kach wy­so­ką obec­ność krze­mu i wo­do­ru. Teo­re­tycz­nie stwo­rze­nia opar­te na si­li­ko­nie zmie­nia­ły się w ka­mień w obec­no­ści tlenu. Pół życia po­świę­ci­łem po­szu­ki­wa­niu źró­dła za­le­wa­ją­cych układ krysz­tał­ków, sprze­da­wa­nych jako pa­miąt­ki z krań­ca świa­ta. Pierw­szy krysz­tał do­sta­łem od żony. Była jak sroka, jeśli się świe­ci­ło, trze­ba było to kupić. Chwi­lę pa­trzy­łem na fa­lu­ją­cy ta­niec cze­goś, co dla laika mo­gło­by być kro­plą mleka za­mknię­tą w nie­fo­rem­nej, my­dla­nej bańce, zanim po­la­łem sobie ko­lej­ny kubek sta­rej po­czci­wej.

– Twoje zdro­wie, ko­cha­nie! – po­wie­dzia­łem do przy­kle­jo­ne­go nad ska­ne­rem zdję­cia, z któ­re­go od czasu na­sze­go roz­sta­nia uśmie­cha­ła się do mnie Klara – Mia­łaś rację.

Mo­gli­śmy ko­lo­ni­zo­wać razem ko­lej­ny nowy świat. Klara pra­co­wa­ła nad ter­ra­for­ma­cją Edenu od kiedy przy­by­ła na po­wierzch­nię pierw­szym trans­por­tem. Była nie­ustę­pli­wa, a ja przez długi czas byłem jej wier­nym cie­niem. Nie wiem, co było gor­sze: wszech­obec­ny pył, za­le­ga­ją­cy na po­wierzch­ni ostry, nie­prze­by­ty żwir, czy stę­chłe po­wie­trze z fil­trów, ale pew­ne­go dnia coś we mnie pękło. Nie ża­łu­ję żad­nej roz­pie­przo­nej wtedy pró­bów­ki. Przy­by­łem na pla­ne­tę dru­gim trans­por­tem i po pię­ciu la­tach dłu­ba­nia się w jed­no­li­cie sza­rym pu­mek­sie Edenu nie zna­la­złam ni­cze­go, co mo­gło­by przy­po­mi­nać życie.

Sa­mot­ność we wszech­świe­cie była czymś prze­ra­ża­ją­cym, czymś kontr-in­tu­icyj­nym. Te wszyst­kie świa­ty, te wszyst­kie miej­sca – tylko dla nas? Udo­wod­ni­li­śmy, że nie je­ste­śmy na to go­to­wi. Nie po­tra­fi­my sami sobą za­rzą­dzać. Bez sil­nej cen­tral­nej wła­dzy ko­lej­ne świa­ty po­ry­wa­ła in­fo­de­mia mi­kro­mor­fów. Ko­mu­ni­ka­ty fe­de­ra­cyj­ne były uzna­wa­ne za pro­pa­gan­dę i ma­ni­pu­la­cję, a za­le­ce­nia IZP ce­lo­wo igno­ro­wa­ne. „Do­wo­dy” ist­nie­nia ob­cych za­le­wa­ły ko­lej­ne ukła­dy, a brak ostrej re­ak­cji z Ziemi w żaden spo­sób nie przy­czy­niał się do po­pra­wy sy­tu­acji.

– Jasne, rzuć wszyst­ko i jedź! – gorz­kie słowa Klary, które jak klą­twa wi­sia­ły cięż­ko na moim sercu, roz­brzmia­ły szy­der­czo mi w gło­wie. – Jedź szu­kać życia na ja­kiejś za­pa­dłej sta­cji wa­ria­tów. Nawet jeśli je, kurwa, znaj­dziesz, nikt ci w to w życiu nie uwie­rzy!

Mój smu­tek był czar­no-nie­bie­ski.

Koniec

Komentarze

Miś prze­czy­tał.

 

Dziel­ny miś :) Dzię­ku­ję.

Po­mysł na teo­rię spi­sko­wą bar­dzo cie­ka­wy, a przed­sta­wie­nie ludz­kiej na­tu­ry cał­kiem traf­ne, jed­nak sporo w tym tek­ście man­ka­men­tów, które utrud­nia­ją lek­tu­rę. W po­cząt­ko­wym dia­lo­gu jest tro­chę za dużo wtrą­ceń, ucie­czek my­śla­mi bo­ha­te­ra i zbęd­nych szcze­gó­łów. Jak na tak krót­ki tekst sporo opi­sów, zwłasz­cza ten pla­ne­ty. Nie mam nic prze­ciw­ko opi­som, ale gdy w po­ło­wie opo­wia­da­nia nagle po­ja­wia się taki na ty­siąc zna­ków, to tro­chę roz­bi­ja kom­po­zy­cję. Fa­bu­ły w tym tek­ście nie­wie­le, może jed­nak le­piej zro­bi­ło­by wpro­wa­dze­nie ja­kiejś in­try­gi, która po­słu­ży­ła­by do opo­wie­dze­nia o tych “go­bli­nach”?

Pre­czy­ta­łam. Ale nie wiem, o co cho­dzi w tym tek­ście. Po­mysł cie­ka­wy, a temat ważki, wart po­ru­sza­nia. Ale nie­ste­ty za dużo tu jak dla mnie nie­do­po­wie­dzeń, re­alia są za słabo za­ry­so­wa­ne i mo­men­ta­mi się gubię. Nie ro­zu­miem, kim jest nar­ra­tor i jaką funk­cję pełni na sta­cji? Za­cho­wu­je sie niby jak te­ra­peu­ta (ale tak nie do końca), przy czym mówi o sobie, że jest na­ukow­cem, i koń­ców­ka su­ge­ru­je, że jest tam, żeby szu­kać życia po­za­ziem­skie­go. To po co ta ni­by-se­sja te­ra­peu­tycz­na z ka­pi­ta­nem? I w ogóle do kogo on się zwra­ca w tej nar­ra­cji, bo za­czy­nasz od “Jeśli za­py­ta­ła­byś się mnie”?

Nie wiem czy taki był Twój za­mysł, ale nar­ra­tor przez tę roz­mo­wę z ka­pi­ta­nem wzbu­dził moją zde­cy­do­wa­ną an­ty­pa­tię. Przez to jak się wy­wyż­sza, na­igry­wa z ka­pi­ta­nai go pod­pusz­cza.

Fa­bu­ła jest… nie wiem jak to na­zwać, nie­rów­na. Ponad po­ło­wa tek­stu to roz­wa­ża­nia o tych mi­ni­mor­fach czy jak im tam, a potem nagle wy­ska­ku­je motyw z prób­ką, którą gdzieś trzy­ma w la­bo­ra­to­rium i ja­kieś re­tro­spek­cje na temat jego życia pry­wat­ne­go… Nie jest to po­wie­dzia­ne otwar­cie, ale od­no­sze wra­że­nie, że on tę prób­kę ko­mó­rek utrzy­mu­je w se­kre­cie, ale dla­cze­go? Chyba, że źle ro­zu­miem. Ale w takim razie czemu mu smut­no? Skoro zna­lazł życie po­za­ziem­skie, któ­re­go tyle czasu szu­kał? Bo nikt mu nie uwie­rzy? Ale to nie wy­ni­ka z tek­stu…

Jeśli cho­dzi o Twoje wąt­pli­wo­ści co do tagów, to chyba jed­nak bar­dziej socjo SF niż hard SF, bo scien­ce tu za wiele nie ma… ra­czej pseu­do-scien­ce.

 

A teraz mi­ni-ła­pan­ka. Bylo wię­cej, ale wy­ła­pa­łam tylko te naj­bar­dziej kłu­ją­ce mnie w oczy.

Jeśli za­py­ta­ła­byś się mnie

Im dalej na kra­niec ukła­du, tym spora część lo­kal­nie pa­nu­ją­cej więk­szo­ści od­bie­ga­ła coraz dalej od re­ali­zo­wa­nia pro­pa­go­wa­nych w cen­trum haseł o dą­że­niu ludz­ko­ści do per­fek­cji w każ­dej dzie­dzi­nie.

Prze­czy­ta­łam to zda­nie do­słow­nie czte­ry razy, ro­ze­bra­łam na ka­wał­ki i nadal nie do końca je­stem pewna czy wiem o co cho­dzi. Su­ge­ru­ję całe grun­tow­nie prze­kon­stru­ować.

Im dalej na kra­niec ukła­du, → masz na myśli “im bli­żej krań­ca ukła­du”?

spora część lo­kal­nie pa­nu­ją­cej więk­szo­ści → nie wiem co to zna­czy, jaka pa­nu­ją­ca więk­szość?

 

a jego wy­ku­ta z ka­mie­nia igno­ran­cji za­ło­ga,

Kom­ple­te­nie nie pa­su­je do do­tych­cza­so­we­go stylu.

Bły­ska­ją­ce co chwi­la wy­ła­do­wa­nia wy­glą­da­ły na tle ga­zo­we­go oce­anu jak gi­gan­tycz­ne, elek­trycz­ne wę­go­rze od­da­ne go­do­wym tań­com, które co i raz wy­nu­rza­ły dłu­gie grzbie­ty ponad po­wierzch­nię mie­nią­ce­go się mleka

Wę­go­rze w mleku? Prze­kom­bi­no­wa­łaś z tymi me­ta­fo­ra­mi.

za­py­ta­łem z pełną kon­tro­lą tonu,

Za­py­ta­łem, kon­tro­lu­jąc ton.

dla mojej osoby

Dla mnie.

Od lat do­star­czo­no cen­tra­li dość da­nych, by po­twier­dzić, że ludz­kość nie po­win­na się tak sze­ro­ko roz­prze­strze­niać.

“Od lat do­starczano” albo “Lata temu do­starczono”. Z kon­tek­stu wno­szę, że cho­dzi­ło Ci o to dru­gie.

 

lin­czy

Lin­czów.

Cięż­ka ro­bo­ta i niska płaca nie za­chę­ca­ły człon­ków ekipy wy­do­byw­czej do sym­pa­tii fe­de­ra­cyj­nych.

Nie brzmi mi “za­chę­ca­nie do sym­pa­tii”.

 

 

Ko­smos to ba­zgra­ni­na byle ja­kich wie­lo­krop­ków!

Hmmm. Bra­ko­wa­ło mi spój­nej fa­bu­ły. To ra­czej ob­ser­wa­cje bo­ha­te­ra, który łazi sobie i oglą­da różne rze­czy – a to sesja z ka­pi­ta­nem, a to czy­jeś uro­dzi­ny. Jedno w żaden spo­sób nie wy­ni­ka z dru­gie­go. Krą­żysz do­oko­ła zja­wi­ska, po­ka­zu­jesz je z róż­nych kątów wi­dze­nia, ale ca­łość wy­pa­da dość sta­tycz­nie, bo nie­wie­le się dzie­je, nie­wie­le się zmie­nia.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka