- Opowiadanie: Helionis - Marsz na zachód. Część 2.

Marsz na zachód. Część 2.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Marsz na zachód. Część 2.

Część pierwszą znaleźć można tutaj: http://www.fantastyka.pl/4,2889.html

 

Łowca Czaszek poprowadził ocalałych przez step, pustkowie wypełnione przez trawę wysoką do kolan i katujące, bezlitosne słońce. Na południu dostrzegli postrzępione szczyty gór, otoczone chmurami przypominającymi długie ronda kapeluszy. Daleko przed nimi rozpościerała się ściana lasu, do którego mieli dojść do wieczora i zażyć spoczynku.

 

Brown spędził większość czasu tej podróży wpatrzony w czubki swych butów lub plecy przewodnika. Jeśli miał wcześniej wątpliwości dotyczące kierunku ich wędrówki, rozwiał je widok szczytów, Vanderów. Górskie pasmo w oddali stanowiło dla niego pierwszy znak, że poruszali się w dobrym kierunku. Harker unikał gościńca i wydeptanych ścieżek. Nie posiadali mapy ani kompasu, a za każdym razem gdy strażnik na własną rękę starał się wyliczyć odległość do rzeki, otrzymywał sprzeczne wyniki. Łowca nie powstrzymywał jego starań, ale także ich nie zachęcał, jak ojciec czekający aż syn zmęczy się próbując wymyśleć własną metodę na zawiązanie sznurowadła. Zajęcie frustrujące i bezowocne, jednak strażnik nie poddawał się, czuł iż jeśli przestanie to jego umysł złamie się jak zwęglona zapałka. Nic dookoła nie wyglądało znajomo.

 

Nikt z byłych mieszkańców Salen nie rozumiał, w jaki sposób Harker nawigował w tym terenie. Łowca zdawał się widzieć i czuć ślady niedostępne dla reszty. Często zatrzymywał się, nasłuchując, by po chwili zmienić ostro kierunek na południe. Parokrotnie kucał w trawie, ostrożnie badał ziemię, po czym czynił jedną z dwóch rzeczy: albo parskał cicho, niemal pogardliwie, po czym ruszali dalej, albo milczał i kazał im czekać długie godziny, zanim ponownie podjęli marsz. Brown badał te same miejsca i tylko raz odnalazł jakikolwiek trop – oddalone co pół metra dołki, wyglądające jak ślady po wielkich igłach. Harker nie odpowiedział, co mogło zostawić takie ślady.

 

Jack podniósł wzrok na słońce, czarno-czerwoną, zgangrenowaną ranę na firmamencie nieba. Albo oko. Strażnik nie potrafił wyrazić ohydy, jaką odczuwał na ten widok. Rzucane światło spływało na świat jak krew wsiąkająca w piach. Przypomniał sobie starą, barową balladę o końcu świata, który miał przyjść gdy słońce uderzy w ziemię. Przez chwilę nawet mruczał melodię, póki nie zauważył chłodnego spojrzenia jakim obdarzyła go Catie. Rozpoznała widać tę piosenkę, a nie chciała by to samo uczynił Ray, nie gdy i tak byli już dość wystraszeni.

 

– Wybacz – wymamrotał.

 

– Coś innego. Spokojniejszego – odpowiedziała kobieta.

 

Wzruszył jedynie ramionami. Nie miał specjalnie ochoty na piosenki, nie w tej ciszy. Chrzęst ich butów na piasku był nienaturalnie głośny w tym milczącym krajobrazie. Ich oddechy brzmiały jak wystrzały, gdyż nawet insekty nie miały ochoty bzyczeć nad spoconymi ciałami podróżnych, póki rana na niebie nie zniknęła za horyzontem. Żadnych ludzi. Żadnych zwierząt. Jakby wszystkich nagle pochłonęła ziemia.

 

Jack nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Z drugiej strony, czego się tak naprawdę spodziewał? W przeciwieństwie do większości znanych sobie osadników, nie był osobą pozbawioną wyobraźni. Nabrał mentalności pograniczników, która kazała, między innymi, z gruntu nie lubić wszystkich cudzoziemców na równi z poborcami podatkowymi i czerwonką. Pokusa wysłuchiwania opowieści przybyszów w salonie zawsze jednak przeważała. Niektórzy, jak Ericks, jego jedyny prawdziwy przyjaciel, byli skorzy do poznania ciekawostek z daleka, jednak były to wieści prędko wywiewane przez alkohol i wiatr, jak każda inna kwestia, która tak naprawdę nie dotyczyła Salen. Jack zaś pozwalał ziarnom tych historii zalec w jego umyśle i zostać tam, pielęgnowane, czasami nawet ilustrowane na papierze. Jednego razu do ich osiedla przybył kupiec przypraw, Engerandczyk, tak jak Harker. Opowiedział mu o fontannie, którą wybudowano w Kanaju; rzeźba przedstawiająca Ostatniego Imperatora Albrechta, wznoszącego w górę Włócznię Boga. Posąg i woda mieniły się w nocy różnymi kolorami, a jeśli w pobliskim teatrze zabrzmiał koncert, to barwy pulsowały w takt muzyki. Opowiastka o fontannie nie zrobiła z początku na Jacku zbyt dużego wrażenia. Dopiero tydzień później obudził się nagle w nocy, przekonany z absurdalną pewnością iż nie ma innego wyjścia jak narysować węglem ten właśnie posąg, co też niezwłocznie uczynił. Nie miał pojęcia czy jego rysunek chociaż trochę przypomina rzekomą fontannę, niemniej jednak był zadowolony z ostatecznego efektu.

 

Były też opowieści o Martwych Ziemiach, których nie przelewał na papier. Sprawiało mu teraz gorzką satysfakcję, że ludzie gadający o swych podróżach przez te rejony prawdopodobnie kłamali, bo nikt nawet się nie zbliżył by odzwierciedlić pustkę tego miejsca, każdego dnia zapuszczającego się coraz bardziej w głąb ich świata. Z drugiej strony, może po prostu nie byli w stanie tego zrobić? Nie potrafił do końca oddać tego, co czuł na widok tego schorowanego, umierającego krajobrazu.

 

Zrównał się z Łowcą.

 

– Jak nam idzie z czasem?

 

Harker wzruszył ramionami.

 

– Jak dotąd bez zmian. Pokonujemy drogę w szybszym tempie niż się spodziewałem, jednak nie powinieneś oczekiwać, że znajdziesz się w wygodnym łóżku prędzej niż za cztery dni. Może pięć.

 

Brown pokiwał głową i zerknął za siebie, upewniając się czy ich rozmowa pozostała tylko między nimi dwoma.

 

– Jeśli jest coś, co chcesz mi powiedzieć to radzę ci się pospieszyć. Sekrety sporo ważą, a chyba nie chcesz nas spowolnić – rzekł Łowca Czaszek beznamiętnie.

 

Strażnik się skrzywił.

 

– Mógłbym rzec to samo o tobie.

 

-Czyżby?

 

– Tak, cholera, „czyżby". Mam wrażenie, że oboje myślimy o tym samym, jeno jak w grze w Błazna, żaden się nie chce zdradzić. Tylko, że ty wiesz więcej. Ty się znasz na tym wszystkim – machnął ręką dookoła. – Rozumiem, że na Martwych Ziemiach wszystko działa inaczej. Ale z tego co wiem, to fakt iż nie napotkaliśmy na naszej drodze ani jednego martwiaka, że nic nas nie napadło przez całe trzy dni… Do diabła, jeśli coś idzie za dobrze, to możesz być pewien, że zaraz się spieprzy. Słyszałem, że ty i inni tobie umiecie się przekradać przez te tereny lepiej niż Eldrytcy partyzanci w swych lasach…

 

– Ludzie lubią gadać.

 

– Nie pochlebiaj sobie. Może jestem tylko zwykłym psem posterunkowym. Prawda. Trudno mi jednak uwierzyć, że jesteś na tyle zdolny, by przeprowadzić niepostrzeżenie troje, bądź co bądź, cholernych amatorów.

 

Twarz Harkera nie drgnęła. Pomimo swej przechwałki, Brown nie potrafił czytać w tym człowieku tak dobrze jak sądził. Gdy zawitał do ich miasteczka, sprawiał wrażenie znacznie bardziej przystępnego, spokojnego duchem. Czy to dlatego, bo byli pierwszymi żywymi jakich widział od całych miesięcy? Teraz, na Martwych Ziemiach, Harker zdawał się być innym człowiekiem, zimnym posągiem, którego ludzkie odruchy ograniczały się do jedzenia i defekowania. Jego twarz należała do mordercy, nie wojownika czy żołnierza.

 

– To cud, że przetrwaliście tak długo.

 

– Tak…

 

– Nie, nie rozumiesz tego – przerwał Łowca, z głosem nagle pełnym rozdrażnienia – Nie masz pojęcia co ja i moi bracia musimy czynić, by oprzeć się przekleństwu tej ziemi, wpływowi Hordy i tysiącom innych zagrożeń, których nie widziałeś nawet w najmroczniejszych koszmarach. Wiesz, od czego zwykli ludzie, jak wy, najczęściej tutaj umierają?

 

– Nie…

 

– Nie od szponów martwych. Tego najbardziej boją się narody na zachodzie, tym straszą zarówno dorosłych mężczyzn jak i niegrzeczne bachory. Nieumarli. Nie twierdzę, że nie należy ich się obawiać, zwłaszcza gdy poświęcam całe lata na eksterminację tych śmierdzących trucheł. Ale prawda jest inna. Gdy mówiłem o toksycznym powietrzu, nie przesadzałem. Ludzie po zaledwie kilku dniach pobytu na Martwych Ziemiach zaczynają chorować, tak na ciele jak i na umyśle. Ciało obraca się na swego właściciela, płuca wypełnia krew, wrzody i białe narośle porastają twe wnętrzności, zżerają je, a ty możesz jeno wić się w agonii. Twój umysł pęka, gdy skóra schodzi z ciebie płatami na przestrzeni paru dni, z bólu atakujesz swych towarzyszy lub podrzynasz sobie gardło, jeśli masz fart i zdążysz to uczynić.

 

-Fakt, że potrafiliście to przeżyć jest bezprecedensowy. Pewnie, jesteście wymizerowani. Przestraszeni. Ale w porównaniu z milionami przed wami? Powinniście paść plackiem i ryczeć ze szczęścia.

 

Brown miał przez chwilę wrażenie, jakby ktoś wbił mu lodowy sopel prosto w serce. Jad w głosie Łowcy był wyraźny, jednak nie uczyniło to na nim większego wrażenia niż świadomość, że ich przetrwanie naprawdę oparło się na cudzie. To było ponad niego, zdawał sobie z tego sprawę, a wzrok ich przewodnika nagle nabrał nowego znaczenia. Brown poczuł się jak mrówka pod lupą alchemika. Albo, co chyba bardziej pasowało: królowa wszystkich mrówek.

 

– Czy to dlatego postanowiłeś nas uratować? Pieniądze nie miały znaczenia.

 

– Pieniądze zawsze mają znaczenie. To moneta rządzi tym światem– odparł Harker, nieco rozbawionym tonem – Ale czy ma znaczenie, czym się naprawdę kierowałem? Zginąłbyś tam, prędzej czy później, w męczarniach. Narażam swój tyłek, by wyprowadzić ciebie i tamtych dwoje. Czy ma znaczenie, dlaczego?

 

Strażnik zgodził się, że tak naprawdę nie. Przynajmniej na razie. Przez następnych parę minut kroczyli w milczeniu.

 

– Masz teorię jakąś, czemu ja i oni…? – głos strażnika zawisł w powietrzu.

 

– Tysiące. Jedna bardziej nieprawdopodobna niż druga.

 

– Powiedz jakąś.

 

– Nie.

 

– Dlaczego?

 

Łowca Czaszek spojrzał się na swego towarzysza. Szczurza czaszka na łańcuszku, odbijając się od piersi, zdawała się czynić to samo.

 

– Bo gdyby chociaż jedna była prawdą, powinienem wam już dawno poderżnąć gardła.

 

 

 

***

 

Obóz ułożyli na obrzeżach lasu, w niewielkim zagajniku wypełnionych pochylonymi wierzbami. Znaleźli tam mały szałas, zbudowany z gałęzi powiązanych lnianym sznurem, pozostałość po dawnym obozowisku jednego z bractwa Harkera. Schronienie było ukryte i gdyby nie łut szczęścia, to spaliby na gołej ziemi, mając dach nad głową dosłownie dziesięć kroków od siebie.

 

Jak za każdym razem po przebudzeniu, Strażnik chwycił rękojeść szabli. Zerknął na rodzeństwo, które spało plecami do siebie, okryte cienkimi kocami. Oboje pogrążeni byli w swych snach. Catie leżała spokojnie, a jej oddech świszczał delikatnie między ustami; widok tak harmonijny i normalny, że Brown nie mógł się nie uśmiechnąć. Dziewczyna musiała sobie radzić z pęcherzami od niewygodnych butów podróżnych i licznymi, krwawiącymi otarciami, jednak nie narzekała, nie marudziła. Pierwszy raz od dawna pomyślał przelotnie o niej i Ericksie.

 

Ray, z drugiej strony, znosił noc zdecydowanie gorzej. W dłoniach ściskał krawędzie koca, na których widniały drobne plamki zeschniętej krwi; jego paznokcie przebiły się przez skórę. Dyszał i miotał się od czasu do czasu, wydając do których zdolni byli niemi. Brown przez chwilę pomyślał o uspokojeniu dzieciaka, jednak prędko zorientował się iż nie ma pojęcia jak to zrobić. Jeśli go obudzi, to pewnie już nie zaśnie i spowolni ich marsz. Jack wygrzebał się z szałasu, dochodząc do wniosku iż mały musi sobie po prostu z tym poradzić.

 

Noce były spokojniejsze. Niebo jaśniało tysiącami gwiazd, tysiącami innych światów, a ich blask nie miał w sobie nic z obrzydliwego światła rzucanego za dnia. Wszędzie snuła się mgła i latały insekty. Znaleźli strumień, a to niestety wiązało się z setkami brzęczących komarów, które walczyły między sobą o prawo do żerowania na czwórce wędrowców. Harker zdawał się nie przejmować zbytnio tymi cholernymi miniaturowymi wampirkami.

 

Po stanie ogniska Brown obliczył swój sen na niecałe trzy godziny. Przez długą chwilę zastanawiał się, czy dźwięk, który go obudził nie pochodził z jego snu, ulatującego z świadomości jak woda wsiąkająca w piasek… Była tam jego matka, a on był znacznie młodszy… „Jackie, co nabroiłeś? Nie martw się, nie płacz. Chodź do mnie. No, chodź…", potem zaśpiewała mu:

 

Wśród biegnących gwiazd i wiatru nocy,

Wróć ku mnie chyży wędrowcze,

A ja cię w całej swej mocy,

Ciepłym łóżkiem i chlebem ugoszczę,

Zaśnij, zaśnij…

 

Boże, to musiało być wieki temu, pomyślał.

 

Wtedy usłyszał ponownie grzmiący dźwięk, a niebo na wschodzie pojaśniało. Podszedł do krawędzi zagajnika, gdzie oparty o wierzbę, siedział Harker z kuszą na kolanach. Odwrócił się do Jacka, a jego wargi wykrzywiły się w niewesołym uśmiechu, który w nikłym świetle postarzał go o dziesiątki lat.

 

– Przebudziłeś się. Powinieneś wrócić na swoje posłanie, nie chcesz chyba rano opóźniać pochodu – rzekł Łowca na przywitanie.

 

– Już ty się o mnie nie martw. Dawniej nie raz maszerowałem całe dnie i noce, gdy nas goniły rozkazy.

 

– Byłeś żołnierzem?

 

Brown kiwnął głową.

 

– Dawne dzieje – rzekł, jednak ton jego głosu sprawił, iż Bram nie kontynuował dalszych pytań.

 

– Ta łuna na wschodzie… to wygląda niemal jak jakaś… no, bitwa. Dlatego się obudziłem – rzekł w końcu Jack.

 

– Ano..

 

Długa chwila milczenia.

 

– W tamtej walce nie ma ani jednego człowieka, zgadłem?

 

Bram uśmiechnął się lekko.

 

– Ano! – odparł, a jego głos zabrzmiał jakby Jack wygrał właśnie główną nagrodę na festynowej loterii.

 

Step ciągnął się pod nimi, rozpościerając i ginąc aż za niewyraźnym horyzontem. Czarny krajobraz wypełniały kołyszące się na wietrze trawy, falujące morze ziemi i chwastów. Jak okiem sięgnąć nie dało się dostrzec żadnych oznak cywilizacji, ani pojedynczych farm, ani osad otoczonych ostrokołem. Nawet skażenie toczące tą krainą zostało skryte przez noc.

 

Niebo na horyzoncie ponownie rozświetliło się blaskiem, a huk przetoczył się ponad stepami; ciężkie, mocne uderzenie, niczym przewracająca się stara szafa w sąsiednim pokoju. Brown zmarszczył brwi i skierował spojrzenie w stronę blasku, nieświadomy iż wpatruje się w ścieżkę wydeptaną poprzedniego dnia.

 

Niebieski płomień rozświetlał sporą połać ziemi, blednąc w chwilach gdy raz po raz nowy kwiat ognia wyrastał w stronę nieboskłonu. W cieniach rzucanych przez to odległe piekło Brown był w stanie zobaczyć ciemne plamy, poruszające się w szybkich, nierównych grupach, krążące wokół ognisk jak mrówki obłażące martwą jaszczurkę. Otaczały granatowe płomienie i zbliżały się do nich, by po chwili zostać przez pożarte. Był to spektakl cieni i świateł, wypalający się na siatkówkach oczu i w umysłach obu mężczyzn. Brown przypomniał sobie swe rodzinne strony, a zwłaszcza noc wiosennego przesilenia; półnadzy młodzieńcy i kobiety, sini od niebieskich barwników, tańczący wokół płomieni w ekstatycznej mgle pogańskich, zakazanych obecnie obrządków. Dawne dzieje.

 

Harker uśmiechnął się szerzej.

 

– Przedsionek piekła… pamiętasz, jak ci to mówiłem? Uważam to za cholernie dobry opis tego miejsca. Cholernie dobry, zwłaszcza gdy widzę, że nawet miejscowe diabły muszą walczyć o przetrwanie – rzekł, wyjmując zza pazuchy nienabitą fajkę i wsadzając ją sobie w kącik ust.

 

– Nigdy nie słyszałem, by martwiaki potrafiły dawać taki… pokaz. Z kim oni się tam biją?

 

Sentan – odrzekł Łowca beznamiętnie. Głos był chłodny, jednak minę miał jakby właśnie ugryzł ostry kawałek szkła.

 

Między mężczyznami zapadła chwila milczenia.

 

– Moment, masz na myśli… demony. Prawdziwe demony.

 

– Jak zwał tak zwał. Dla dobra dyskusji powiedzmy, że demony.

 

– Przestań gadać, jakby to było coś normalnego! Jasna cholera… – Brown zdał sobie sprawę jak bardzo tęsknił do własnej fajki.

 

Harker wzruszył ramionami, a jego wzrok z powrotem skierował się w centrum ognistego ogrodu na wschodzie. Za każdym razem gdy doświadczał Ich obecności na pustkowiach, nie mógł nie czuć gorzkiego rozbawienia. Prześladowały go wtedy głosy heroldów i kaznodziejów, potępiających wiarę w zabobony, które przeczyły Prawdziwemu Credo. Niewidzialne duchy czatujące na rozstajach dróg, pradawne widma straszące w starych domach i nocami, na cmentarzach… „Absurd!"." Głupota!". „Umysł uciekający w ramiona ignorancji!", tak krzyczeli. Ciekawe jakby zaczęli krzyczeć, gdyby zobaczyli tutejsze Demony… wolne, niespętane, dzikie.

 

Demony. Sentan. Jakiegokolwiek języka by nie użył by opisać te tajemnicze byty, żaden nigdy nie wydawał się odpowiedni. Czasami myślał, jak w swych pokręconych umysłach One muszą myśleć o sobie… Nawet Łowcy Czaszek wiedzieli o nich frustrująco mało. Parę imion. Czarna Katedra. Opętania. Nienawiść do Hordy i setki teorii.

 

Brown usiadł obok swego przewodnika. Nie potrafił rozróżnić sylwetek w oddali, jednak z każdą nową falą światła, zaczynał odczuwać mdłości. Żołądek zdawał się kurczyć w sobie, jakby jakiś podły pasożyt wbił swe hakowe odnóża w jego ścianki i wściekle je szarpał.

 

– Przemaszerowałem przez spalone krainy. Pola pokryte zmarłymi, liczniejszymi nawet niż zasiewy. Widziałem upadek miast. Gdy byłem młodszy i dopiero zaczynałem, zawsze sobie zadawałem jedno pytanie… Czy to może jeszcze wrócić do normy? – zapytał Jack. Dawno już sobie nie zadawał tego pytania.

 

Harker rozważył przez chwilę kłamstwo, jednak zrezygnował.

 

– Chcesz, bym ci na to odpowiedział?

 

– Brakuje nam gorzałki co prawda na takie rozmowy… ale czemu nie. Co ty myślisz?

 

– Myślę… prawdę mówiąc, nie wierzę by istniała kiedykolwiek jakaś norma. Ludzie na zachodzie gadają o pochodzie Martwych Ziem, wojnach, rewolucjach, buntownikach. Widzimy działanie tych rzeczy. Wierzymy, że to wszystko prowadzi do końca świata. Ale to nie tak… świat po prostu idzie naprzód. Gdy dawne imperia upadały, wtedy też na pewno krzyczano: koniec świata! A teraz? My, dzieci tamtych 'wiecznych' cesarstw stworzyliśmy własne życia i historię. Kolonizujemy nowe ziemie. Zmieniamy się, a dążenie do odnowienia tego co było kiedyś jest bezcelowe.

 

Odczuł potworny gniew i smutek mówiąc te słowa. Napawało go bezsilnością i czasami rozbawieniem, jednak zgadzał się z każdym wypowiedzianym przez siebie słowem. Nawet teraz byli już tylko reliktami przeszłości, chłodnymi, odmienionymi, a tyczyło się to zwłaszcza takich jak on. Łowca Czaszek. Najgorsze było jednak to, że nie potrafił przed sobą ukryć iż kochał bycie częścią bractwa, a nawet dotyk kobiety nie potrafił dać mu tyle emocji, co wpakowanie kolejnemu monstrum strzały między oczy. Przypomniał sobie Hektę, swoją mistrzynię. Olleandera, Francisa „Czarnego", Hoovera i Szakala, Sihę. Spróbował przypomnieć sobie swój stary dom, rodziców: bezskutecznie.

 

Kolejna ciągnąca się chwila milczenia.

 

– Skłamałem… – powiedział nagle strażnik.

 

Wzrok Harkera napotkał jego własny. Nie odezwał się, kiwnął jedynie głową by kontynuował.

 

– Mówiłeś o chorobie. Ja, Catie cierpieliśmy na nią. Wszyscy, którzy byli w wiosce, ale z ostatniej jedenastki tylko Ericks na nią umarł, we własnym łóżku, reszta zginęła z łap nieumarłych… ale to co opisałeś? Mieliśmy to. Każda osoba w wiosce.

 

– „Mieliście"?

 

– Bóle głowy, krew lecąca z nosa, uszu… Dawaliśmy radę martwiakom, ale nie łudziliśmy się… kwestią czasu było, zanim w końcu nie bylibyśmy w stanie utrzymać się na nogach, o walce nie wspominając. Mnóstwo ludzi, którzy wtedy uciekli było w potwornym stanie. To choroba pchnęła nas do próby przedarcia się, odnalezienia medyków, cyrulików, alchemików…

 

Łowca kiwnął głową. Na jego twarz wrócił tamten chłodny wyraz, jaki miał na szlaku.

 

– Po tygodniu zostałem już tylko ja, Catie, Ericks i nieprzytomny Ray… czekaliśmy na śmierć, wszyscy z osobna. Byliśmy w potwornym stanie. Zostawiłem ich samych i poszedłem do salonu, tam chciałem wpakować sobie kulę w łeb, z dala od reszty… Nie byłem nawet w stanie dojść do drzwi. Rzygałem tak mocno, że bałem się iż wypluję swoje serce. Padłem na twarz, myśląc, że to koniec…

 

– Ale?…

 

– Nie wiem. Przysięgam ci, że nie wiem. Gdy się obudziłem, minął chyba cały dzień, jednak poza paskudnym smakiem w ustach, byłem zdrowy jak ryba. Tak samo Catie, znalazłem ją obok martwego Ericksa… cokolwiek nas ocaliło, nie zdążyło tego samego zrobić z nim. Nawet Ray się obudził ze śpiączki, chociaż gęby otworzyć nie chciał. No… tak było – zakończył niezręcznie Strażnik, niepewny co teraz zrobi z tą wiedzą jego przewodnik.

 

Ten jednak nie odpowiedział nic. Przyglądał się swojej kuszy; składana, foremna konstrukcja z drewna żelaznego i nieznanego, czarnego stopu, wisiała na pasku z wężowej skóry. W broń wbudowano podłużny magazynek, tuż za łuczyskiem. Brown nie widział nigdy na oczy powtarzalnej kuszy, słyszał jednak historie o Mechanistach z południa, którzy ponoć tak uzbrajali swych najniższych rangą piechurów. Broń, która nawet w niewyszkolonych rękach mogła powalić doświadczonego wojownika, ustępowała zabójczością jedynie broni palnej.

 

– Czasami… Brown, nie będę cię oszukiwać. To jest bardzo trudna sytuacja dla kogoś o moim fachu. Prawdopodobnie powinienem was spętać i zanieść prosto do mych przełożonych, gdzie by z was wykroili odpowiedzi… Ale to jest nieznany fenomen. Nieznany, co nie znaczy zły lub stanowiący zagrożenie – uśmiechnął się lekko – Bardzo łatwo jest patrzeć na świat jako czarny i biały, albo kłócić się iż istnieją odcienie szarości. Problem polega na tym, iż tacy jak ja, walczący całe życie w mroku, zaczynają już widzieć tylko czerń… Idź zasnąć. Wciąż więcej drogi przed nami niż mniej.

 

Brown stał jeszcze przez parę chwil. Mogło to być złudzenie, jednak był prawie pewien iż ognie na wschodzie nieco przygasły.

 

– Nie martw się nimi. Nie wykryją nas, zadbałem o to.

 

Strażnik spojrzał się na swego przewodnika, opatulonego w swą brązową pelerynę, w którego oczach odbijały się odległe płomienie.

 

– Dobrze.

 

– Brown?

 

– Co?

 

– Czemu powiedziałeś mi prawdę?

 

Brown przygryzł wargę.

 

– Powiem ci, jak się już stąd wydostaniemy.

 

 

 

***

 

Przez parę godzin śnił o przeszłości.

 

Jak wiele razy poprzednio, Hekta tam była. Straszna, wspaniała Hekta. Nie tak zabójcza jak Manson, ani tak szybka jak Steven, jednak nikt nie poruszał się wśród dziczy lepiej niż ona. Łowcy Czaszek, Przewodnicy z Mortes, Charończycy. Uczniowie jej przydzieleni nigdy się nie gubili, potrafili wytropić każdą bestię, podejść ją i wpakować ostrze między oczy jeszcze zanim ofiara zorientowała się, iż nastał jej czas. Szare włosy i nierówna twarz poorana bliznami, wysmagana wiatrami. Pierwsza Wilczyca, tak na nią wołali, a na jej uczniów – Szczeniaki.

 

Ich pierwsze spotkanie. Stoi przed nim odziana w ciemną ćwiekowaną skórę. Za jej plecami stoi Siha z ostrzyżoną na łyso głową. Naśladuje wyraz twarzy swej mistrzyni: chłód. Zimno ścinające krew w żyłach i zabijające całe wioski.

 

„Będziesz mi sprawiać kłopoty, gnojku?"

 

„Nie"

 

„To dobrze. Ty masz je rozwiązywać. Po to tu jesteś"

 

Nienawidził jej i kochał jak własną matkę. Czy pamiętał matkę? Wtedy tak, ale teraz już nie, zostały jedynie blade wspomnienia bujającego się fotela. Para mieczy na ścianie, zapach prochu, ognia i ostrych przypraw. Nie było tam matki.

 

Niebieskie oczy. Tak! To pamięta! Ale czy z dawnych czasów? Nie… Hekta miała brązowe spojrzenie. Oczy Sihy były zielone, jak kamyki na dnie strumienia. Kto miał niebieskie oczy? Kto? Ktoś niedawno poznany. Napawały go złością, chęcią chwycenia za nóż.

 

Oczy zmieniają się w jedno. Cyklopiczny okrąg krwistej czerwieni. To rysunek, rycina, tatuaż, sztuczny twór, pogardliwie odzwierciedlający mroczny byt na niebie. Przechodzi po nim mucha. Obca dłoń, chuda i blada, odgania natręta. Łapie go, kieruje do paszczy. Go i muchę. Milczy, nawet we śnie. Przypomina sobie pióra wbite w kołnierz szerokiego płaszcza. Białe, czarne, lazurowe. Sztuczne? Na pewno nienaturalne.

 

Śmiech, pogardliwy. Kraczący, jak kaszel obłąkańca. Zmienia się w chichot dzieci, piskliwy i rozbijający się po czaszce jak igły zgrzytające po żelaznej powierzchni. Oba dźwięki mieszają się, są okrutne a zarazem zrozpaczone.

 

Milczy.

 

Przed jego oczami przebiega Hekta, Pierwsza Wilczyca.

 

„Czy chcesz mi coś powiedzieć?"

 

„Nie"

 

Nie.

 

 

***

Część trzecia pojawi się do końca roku. Dziękuję za uwagę!

Koniec

Komentarze

Jestem wredna baba i muszę się do czegoś przyczepić ;)
Umiejętność nawigacji Harkera była obca rozumieniu całej trójki. -> Jakoś to niefortunnie brzmi. Wiadomo o co chodzi, ale mi osobiście coś w tym zdaniu nie gra. Może się czepiam.
Nie masz pojęcia co ja i moje bracia musimy czynić
to się głównie kojarzy zachodowi, gdy patrzy się w tym kierunku. - kojarzy z zachodem? przypisuje zachodowi? ale nie kojarzy zachodowi

Argh, czekam na trzecią część!

RheiDaoVan

Twoja cierpliwość zostanie nagrodzona... to znaczy, mam taką nadzieję. Została ostatnia część, trudna jak cholera do napisania, ale przy odrobinie szczęście i uwagi moje błędy ograniczą się do 'kosmetyki' x].
Swoją drogą, planowałem iż zmieszczę się na trzydziestu stronach, ale coraz bardziej liczba trzydzieścipięć mnie nawiedza...

Pisz, pisz. Ja poczekam. Na dobre warto czekać :)

Opowiedz krewnym i znajomym x]

Łowca nie powstrzymywał jego starań, ale także ich nie zachęcał.
albo 'go' nie zachęcał, albo 'do nich' nie zachęcał

Obóz ułożyli na obrzeżach lasu, w niewielkim zagajniku wypełnionych pochylonymi wierzbami.
-ym

Dyszał i miotał się od czasu do czasu, wydając do których zdolni byli niemi.
wydając co?

Otaczały granatowe płomienie i zbliżały się do nich, by po chwili zostać przez pożarte.
pożarte przez co/kogo?

jednak zgadzał się z każdym wypowiedzianym przez siebie słowem
czytelnik nie ma zaników pamięci, pare linijek wcześnie bohater zrezygnował z kłamstwa, więc takie podkreślenie tego i przed, i po dialogu jest bezcelowe. Zwłaszcza, że wcale nie zrobilo się od tego bardziej 'klimatycznie'.

Przyglądał się swojej kuszy; składana, foremna konstrukcja z drewna żelaznego i
Żelazne drewno? I nie, nie kupuje twojego wyjaśnienia, że w twoim świecie takowe istnieje ;), albo gdzieś wpleć wątek wyjaśniający, albo je sobie podaruj. Opowiadanie na tym nic nie straci. No i wytłumacz mi proszę, jak kusza może być foremna?

Nienawidził jej i kochał jak własną matkę.
Jestem dość przekonany, że nienawidził 'ją', a nie 'jej'

cyklopiczny
Czyli jaki? Google zwraca jakieś wyniki, ale słownik języka polskiego jednak milczy.

Ten opis snu na samym końcu mi jakoś nie podszedł, jakiś taki zbyt homerycki ;)


Generalnie zbyt pospieszyłeś się z wrzuceniem tekstu, zamiast dać mu poleżakować i jakimś preczytaczom do ogarnięcia, stąd te głupawe błędy.

Ta część wydała mi się gorsza od pierwszej. Drażniło mnie trochę ciągłe napominanie o tej wszechobecnej pustce. Za dużo cukru w cukrze, a ja zamiast poczuć pustkę, poczułem chęć przeskoczenia do jakiegoś dialogu.

Opowiadanie poszło w innym kierunku, niż miałem na to nadzieję. No ale ty tu jesteś autorem ;). Jak motyw wędrówki tak ci podpasował, no to trudno się mówi.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Snow,

Poprawię wszystkie błędy, dziękuję za wychwycenie ich. Jedyne, czego nie zamierzam zmienić to Drewno Żelazne. Nie rozumiem,dlaczego tak naprawdę miałoby nie istnieć w tym świecie. Co z tym jest nie tak?

Snow,

Odnośnie uwagi "za dużo cukru w cukrze". Rozumiem twoją uwagę. Powtarzanie, że postać jest przystojna wcale nie czyni jej przystojniejszą z każdą kolejną chwilą. Nie zmienię tego w tym opowiadaniu, przynajmniej na razie. Będę na pewno na to czujniejszy w przyszłości.

Ok, ok, spróbujmy inaczej.

Zbudowałeś ciekawe uniwersum, to przyznaję bez bicia. W poprzednim opowiadaniu już wspominałeś o kuszy
W dłoniach ściskał zmodyfikowaną kuszę własnego projektu
Chociaż słowem nie raczyłeś wspomnieć o drewnie żelaznym, a tu w drugim opowiadaniu nagle ono wyskakuje, tak jakby dla każdego czytelnika było oczywiste, co to jest, i jak to wygląda i że robi sie z tego kusze. Nie ma czegoś takiego u nas w świecie i tego typu 'udziwnienia' powinnieneś zawsze wyjaśniać. Chociażby krótkim opisem, nawet przy okazji czegoś innego. np.

W dłoniach ściskał zmodyfikowaną kuszę własnego projektu, pogładził ją po łuku wykonanym z drewna żelaznego. Tylko ono było dostatecznie twardę, żeby dłużej wytrzymać na Martwych Ziemiach, a to właśnie oni, Łowcy, znali tajemnice jego wytworzenia.

No i rach ciach, masz swoje ukochane ;) drewno żelazne, a taki Snow z NF nie ma się do czego przyczepić, bo wszak łowcą nie jest i nie ma prawa znać tajemniczej procedury (zapewne alchemicznej) ;).

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

http://pl.wikipedia.org/wiki/Drzewo_%C5%BCelazne

Zerknij tutaj. Rozumiem, że nie jest to powszechnie używana nazwa, tym niemniej spotykałem się już z nią w wielu książkach.

Chociaż... dammit, napisałem "drewno" żelazne zamiast "drzewo". Ok, mój błąd.

Wciąga. Czekam na trzecią część :-)

Trzecia część nadejdzie, ale niestety już nie w tym roku. Snow miał rację iż za bardzo pospieszylem się z wrzuceniem tego; sam to wiedziałem, jednak nie mogłem się powstrzymać. Trzecia i ostatnia część pojawi się w pierwszej połowie stycznia, obiecuję :)

Nowa Fantastyka