- Opowiadanie: sooskiller - Łapacz snów, cz. II

Łapacz snów, cz. II

Hej, wrzu­cam drugą część “Ła­pa­cza snów”. 

Ła­pacz snów to hi­sto­ria dzie­ją­ca się w Ame­ry­ce Pół­noc­nej, w epoce pod­bi­ja­nia Ju­ko­nu i Ala­ski przez po­szu­ki­wa­czy złota, w epoce, gdy biali nie­mal wy­tę­pi­li In­dian. Mi­łe­go czy­ta­nia.

Oceny

Łapacz snów, cz. II

Przed wy­so­kim na około trzy metry tipi wbito w śnieg drew­nia­ną, pro­sto­kąt­ną ta­blicz­kę z na­pi­sem STARA IN­DIAN­KA PRAW­DĘ CI POWIE. OD­WA­ŻYSZ SIĘ STA­NĄĆ TWA­RZĄ W TWARZ Z PRZE­ZNA­CZE­NIEM?, jed­nak miej­sce to nie cie­szy­ło się za­in­te­re­so­wa­niem miesz­kań­ców Alen­wick; zmę­cze­ni szarą co­dzien­no­ścią wy­bie­ra­li ko­lo­ro­we stra­ga­ny i atrak­cje, wokół któ­rych śmia­no się lub kla­ska­no w za­chwy­cie, wszak widok sta­rej In­dian­ki nie był czymś rzad­kim, a wśród bia­łych osad­ni­ków z po­łu­dnia wzbu­dzał wręcz nie­chęć i obrzy­dze­nie.

Kim po­śpiesz­nie usta­wi­ła się na końcu ko­lej­ki, tuż za sze­ścior­giem ludzi w róż­nym wieku. Za­cha­ry przyj­rzał im się. Troje mło­dych ludzi znał. Były to nie­mal do­ro­słe dzie­ci pierw­szych osad­ni­ków Alen­wick. Po­zo­sta­łej trój­ce przyj­rzał się do­kład­niej. Nie roz­po­znał ich twa­rzy. Po­my­ślał, że być może komuś udało się w oko­li­cach mia­stecz­ka zna­leźć ko­lej­ną złota i zwie­dze­ni szyb­kim bo­gac­twem po­szu­ki­wa­cze osie­dli­li się tu z na­dzie­ją na od­mia­nę swo­je­go losu.

Po chwi­li do głowy przy­szła mu inna myśl, wy­ja­śnia­ją­ca obec­ność ob­cych twa­rzy: bywał rzad­ko w mia­stecz­ku, uni­kał ludzi.

Kiedy żyła Shan­tai Za­cha­ry spę­dzał więk­szość czasu w lesie, w od­osob­nie­niu, które tak bar­dzo sobie cenił; był jed­nym z naj­lep­szych tro­pi­cie­li zwie­rzy­ny w oko­li­cy. Do­rów­ny­wał łow­czym z rdzen­nych, pół­noc­nych ple­mion In­dian, z któ­ry­mi się przy­jaź­nił.

Po­zo­sta­ły czas Za­cha­ry spę­dzał z żoną i córką. Ni­cze­go wię­cej do szczę­ścia nie po­trze­bo­wał.

Shan­tai rów­nież za­pew­nia­ła go, że woli miesz­kać na ubo­czu, oto­czo­na przy­ro­dą, z dala od in­nych ludzi. Wie­rzył jej. Bu­do­wa domu na po­la­nie, wśród wiecz­nie zie­lo­nych świer­ków, w są­siedz­twie gór, które w upal­ne, let­nie dni za­pew­nia­ły przy­jem­ny cień, a zimą, gdy wiatr za­mra­żał nawet słone łzy, sta­no­wi­ły za­sło­nę przed mroź­nym wia­trem, pę­dzą­cym z po­łu­dnia z pręd­ko­ścią ga­lo­pu­ją­cych, dzi­kich mu­stan­gów, 

Jej ple­mię, ży­ją­ce na tych te­re­nach od wie­ków, brzy­dzi­ło się try­bem życia, jakie pro­wa­dzi­li przy­by­sze z po­łu­dnia: wy­ci­na­li drze­wa, za­nie­czysz­cza­li wodę, znie­wa­la­li zwie­rzę­ta, trzy­ma­jąc je w brud­nych klat­kach i ciem­nych, prze­tło­czo­nych za­gro­dach, po­nad­to czci­li dziw­ne­go boga, któ­re­mu wznie­śli w cen­trum mia­stecz­ka ogrom­ną świą­ty­nię. Do­kład­nie co sie­dem dni dzwon tej świą­ty­ni roz­brzmie­wał tak gło­śno, że dźwięk niósł się na wiele ki­lo­me­trów, a ka­płan tego ko­ścio­ła na każ­dym kroku stra­szył swo­ich wy­znaw­ców wiecz­nym po­tę­pie­niem.

Sto­ją­ca na końcu ko­lej­ki Kim sta­ra­ła się doj­rzeć co dzie­je się w środ­ku, jed­nak nawet wy­cho­dzą­cy z na­mio­tu star­szy męż­czy­zna nie od­sło­nił wy­star­cza­ją­co wnę­trza, by oczy dziec­ka doj­rza­ły co­kol­wiek. Gru­ba­wy, ubra­ny w ca­ło­ści na czar­no przy­gar­bio­ny sta­ru­szek zro­bił w po­wie­trzu znak krzy­ża.

– Po­gań­ska wiedź­ma… – syk­nął.

– Wie­leb­ny Na­tha­niel? – zdzi­wił się Za­cha­ry. Ko­lej­ka, w któ­rej stał z Kim zmniej­szy­ła się o ko­lej­ne dwie osoby. Sto­ją­ca z przo­du para we­szła do na­mio­tu razem. – Prę­dzej spo­dzie­wał­bym się uj­rzeć tu moją zmar­łą żonę niż Wie­leb­ne­go.

– Muszę wie­dzieć z czym mamy do czy­nie­nia, żeby uchro­nić przed tym wier­nych – od­parł bez za­sta­no­wie­nia gło­sem peł­nym po­gar­dy. – Zło czyha na każ­dym kroku, Za­cha­ry, wiem co mówię! – Wie­leb­ny Na­tha­niel Rin­gwo­od uniósł palec wska­zu­ją­cy w górę. Wy­da­wał się po­ru­szo­ny do szpi­ku kości. Jego po­żół­kłe ze sta­ro­ści oczy nie­mal wy­szły z orbit. – Po­win­ni­śmy prze­pę­dzić stąd tych prze­bie­rań­ców i za­ka­zać im po­wro­tu! Niech wra­ca­ją do sie­bie!

– Po­zwo­li Wie­leb­ny, że się nie zgo­dzę – od­parł Za­cha­ry ze spo­ko­jem. – To my tu je­ste­śmy go­ść­mi, w do­dat­ku nie­pro­szo­ny­mi.

– Coś ci po­wiem, Za­cha­ry: gdyby nie my, cy­wi­li­zo­wa­ni lu­dzie, to to bydło – wska­zał pal­cem na wej­ście do na­mio­tu – nadal żar­ło­by ła­pa­mi za­miast nożem i wi­del­cem! Na­uczy­li się od nas czy­tać i pisać! Spro­wa­dzi­li­śmy tu słowo Boże i wy­bu­do­wa­li­śmy świą­ty­nię! Przy­nie­śli­śmy świa­tło do ciem­no­gro­du, Za­cha­ry!

– Przez setki, a może nawet ty­sią­ce lat ci lu­dzie żyli po swo­je­mu, szczę­śli­wi. My ich okra­da­my z ziemi i z za­so­bów na­tu­ral­nych. Si­ka­my do wody, którą oni piją, a nasze świ­nie srają na ścież­ki, po któ­rych cho­dzą.

Wie­leb­ny roz­sier­dził się. Za­le­wa­ją­cy go gniew spra­wił, że sta­ru­szek bar­dziej przy­po­mi­nał trupa niż ży­we­go czło­wie­ka: żyły na jego twa­rzy na­brzmia­ły, skóra zbie­la­ła i na­prę­ży­ła się, jakby miała zaraz pęk­nąć.

– MY ich okra­da­my? Zdaje się, że to ty ukra­dłeś im dziew­czy­nę, Za­cha­ry. Zdaje się, że Shan­tai za­miesz­ka­ła z tobą, po­mi­mo braku zgody ple­mie­nia!

– Oboje by­li­śmy w takim wieku, że nie mu­sie­li­śmy ni­ko­go pro­sić o po­zwo­le­nie…

– We­dług czy­ich praw? We­dług na­szych może tak, ale wiesz do­brze, że dzi­ku­sy nigdy nie po­zwa­la­li na mie­sza­nie się krwi! I ta krew nigdy nie po­win­na zo­stać zmie­sza­na!

– Nie Wie­leb­ne­go spra­wa, ko­cha­li­śmy się z Shan­tai ponad wszyst­ko i wasze zgody nie były nam po­trzeb­ne!

Wie­leb­ny Na­tha­niel Rin­gwo­od uśmiech­nął się szy­der­czo.

– Jej wi­docz­nie były, skoro teraz nie żyje… – od­parł, od­cho­dząc w tylko sobie zna­nym kie­run­ku.

 

Za­cha­ry, za­ci­snąw­szy pię­ści, wpa­try­wał się w od­da­la­ją­cą się po­stać. Wy­obra­żał sobie jak do­ska­ku­je do Wie­leb­ne­go, skrę­ca mu kark, miaż­dży czasz­kę i roz­ry­wa człon­ki. Widmo ze­msty ze­sła­ło na niego przy­jem­ną sa­tys­fak­cję. Po­gar­da, jaką da­rzył Wie­leb­ne­go Na­tha­nie­la, się­ga­ła ze­ni­tu już od czasu, gdy ten od­mó­wił po­cho­wa­nia Shan­tai na miej­skim cmen­ta­rzu pod pre­tek­stem in­no­wier­stwa. Po­mi­mo wsta­wien­nic­twa kil­kor­ga wpły­wo­wych osób z Alen­wick Wie­leb­ny nie zgo­dził się na po­chó­wek In­dian­ki wśród bo­go­boj­nych miesz­kań­ców mia­stecz­ka.

Gdy z tipi wy­szła para mło­dych ludzi, sto­ją­cych do tej pory przed Za­cha­rym i Kim w ko­lej­ce, mor­der­cze myśli ustą­pi­ły miej­sca te­raź­niej­szo­ści. Po­chło­nię­ty roz­mo­wą i pro­jek­cją mordu Wie­leb­ne­go Za­cha­ry nie za­uwa­żył kiedy ta dwój­ka we­szła do środ­ka, jed­nak w duchu po­czuł ulgę: nie zmar­nu­je w tym miej­scu zbyt wiele czasu; za­ło­żył, że wraz z Kim szyb­ko opusz­czą ciem­ny, klau­stro­fo­bicz­ny na­miot, w któ­rym prze­bra­na sta­ru­cha na­cią­ga na­iw­nych, obie­cu­jąc im nie­stwo­rzo­ne rze­czy, po czym obej­rzą resz­tę jar­marcz­nych sto­isk, po­uśmie­cha­ją się do bia­łe­go niedź­wie­dzia i wrócą do domu, a gdyby Kim pro­te­sto­wa­ła kupi jej na drogę coś czego do tej pory nie jadła, coś co od­wró­ci jej uwagę.

Od czasu śmier­ci Shan­tai dietę Kim sta­no­wi­ło przede wszyst­kim pie­czo­ne mięso, przy­ozda­bia­ne su­ro­wy­mi lub go­to­wa­ny­mi wa­rzy­wa­mi, więc ten nie­win­ny, skie­ro­wa­ny prze­ciw­ko córce for­tel wy­da­wał się Za­cha­re­mu do­brym po­my­słem.

– My­ślisz, że ta sta­rusz­ka mó­wi­ła praw­dę? – za­py­ta­ła dziew­czy­na, która przed chwi­lą wy­szła z na­mio­tu. Miała na sobie grube białe futro i spra­wia­ła wra­że­nie śmier­tel­nie prze­ra­żo­nej. Kur­czo­wo ści­ska­ła dłoń swo­je­go to­wa­rzy­sza i ner­wo­wo oglą­da­ła się za sie­bie, w miej­sce gdzie dwa ogrom­ne płaty skóry na­cho­dzi­ły na sie­bie, two­rząc wej­ście do na­mio­tu.

– Uwie­rzy­łaś jej? – chło­pak ro­ze­śmiał się. Wy­glą­dał jakby do peł­no­let­nio­ści bra­ko­wa­ło mu co naj­mniej trzech lat. Wąsik pod jego nosem przy­po­mi­nał brud­ną smugę, po­zo­sta­wio­ną po kakao, a kilka prysz­czy na po­licz­kach od­zna­cza­ło się na bla­dej cerze, jakby miał ospę. – Je­steś na­iw­na jak moja młod­sza sio­stra – dodał. – Bę­dziesz żyła długo i szczę­śli­wie. Nikt nie po­de­rżnie ci gar­dła, głup­ta­sie! Ta ko­bie­ta za­ra­bia na życie wci­ska­jąc lu­dziom ciem­no­tę, nie przej­muj się.

– Ale przy­znasz, że była prze­ko­nu­ją­ca, praw­da?

Dziew­czy­na wtu­li­ła się w chło­pa­ka i po­dą­ży­ła za nim w kie­run­ku wozu tre­se­ra ka­pu­cy­nek. Roz­ma­wia­li jesz­cze o czymś, ale wiatr za­głu­szył ich szep­ty.

Twarz Za­cha­re­go stę­ża­ła. Za­pra­gnął za­brać stąd córkę, jed­nak ta już znik­nę­ła we wnę­trzu sza­re­go na­mio­tu.

Je­że­li ta ko­bie­ta za­cznie stra­szyć Kim rów­nie upior­ny­mi opo­wie­ścia­mi co tę dziew­czy­nę roz­nie­sie na­miot w strzę­py. Chrza­nić kon­se­kwen­cje, po­my­ślał Za­cha­ry i wszedł za Kim do środ­ka.

W po­wie­trzu uno­sił się cięż­ki za­pach ka­dzi­deł i dymu z tlą­cych się świer­ko­wych ga­łą­zek. Po­środ­ku pło­nę­ło nie­wiel­kie ogni­sko, a wąska smuga mgli­ste­go dymu ula­ty­wa­ła przez otwór w skle­pie­niu na­mio­tu.

 Za­cha­ry zmru­żył oczy. Sto­jąc przed na­mio­tem, nie wy­czuł żad­nej woni, przy­po­mi­na­ją­cej za­pach pa­lo­nych ga­łę­zi, a jako łow­czy po­tra­fił wy­czu­wać za­pa­chy, na które prze­cięt­ny czło­wiek nie zwró­cił­by uwagi.

W na­mio­cie pa­no­wał mrok. Tuż za ogni­skiem stał po­kry­ty in­diań­skim ple­dem stół. Za­cha­ry ro­zej­rzał się po wnę­trzu, jed­nak poza sto­łem i tlą­cym się ogni­skiem ni­cze­go nie do­strzegł. Zro­bił krok do przo­du.

Nagle coś się po­ru­szy­ło. Z ciem­no­ści, po prze­ciw­le­głej stro­nie, wy­ło­ni­ły się dwa białe punk­ty, uno­szą­ce się w po­wie­trzu ni­czym płat­ki sto­krot­ki. Ta­jem­ni­cze białe plamy zbli­ża­ły się w stro­nę stołu, wy­wo­łu­jąc przy­śpie­szo­ne bicie serca, ob­ser­wu­ją­ce­go to ta­jem­ni­cze zja­wi­sko Za­cha­re­go.

Po chwi­li, tak samo nie­spo­dzie­wa­nie, białe plamy za­trzy­ma­ły się nad sto­łem, a z ogni­ska wy­strze­lił snop żół­tych iskier, roz­świe­tla­jąc na uła­mek se­kun­dy wnę­trze po­miesz­cze­nia. Wów­czas Za­cha­ry zro­zu­miał, że za­gad­ko­we obiek­ty to oczy ko­bie­ty. Nie zdą­żył się jej do­kład­nie przyj­rzeć, gdyż błysk trwał kró­cej niż by tego pra­gnął, ale zdą­żył za­uwa­żyć, że ko­bie­ta ma na sobie długą, in­diań­ską suk­nię, a z jej si­wych za­ple­cio­nych w war­ko­cze wło­sów ster­cza­ło orle pióro. Spra­wia­ła wra­że­nie bar­dzo sta­rej.

– Po­dejdź bli­żej, Synu Po­łu­dnia – po­wie­dzia­ła. Miała niski, gar­dło­wy głos. Mó­wi­ła wolno i wy­raź­nie, w ję­zy­ku In­dian, który Za­cha­ry opa­no­wał, będąc w związ­ku z Shan­tai.

Za­cha­ry, nie­pew­nie zro­bił kilka kro­ków w kie­run­ku ogni­ska. Żar przy­warł do jego twa­rzy, dając przy­jem­ne cie­pło. Z mniej­szej od­le­gło­ści star­sza ko­bie­ta na­bra­ła wy­raź­nych rys. Po­kry­ta głę­bo­ki­mi zmarszcz­ka­mi skóra jej twa­rzy przy­wo­dzi­ła na myśl wy­su­szo­ne jabł­ko. In­dian­ka, oparł­szy dło­nie o blat stołu, usia­dła na krze­śle, któ­re­go Za­cha­ry wcze­śniej nie do­strzegł. Na­chy­li­ła się do przo­du, jakby bała się, że to co chce po­wie­dzieć, może usły­szeć ktoś jesz­cze.

– Duchy do­ma­ga­ją się za­dość­uczy­nie­nia, Synu Po­łu­dnia – kon­ty­nu­owa­ła. Za­cha­ry, ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny, tkwił przed nią. Słu­chał, a każde słowo ko­bie­ty wy­wo­ły­wa­ło na jego ple­cach lo­do­wa­ty dreszcz. – Za­bra­łeś coś, co nie na­le­ża­ło do cie­bie, za­kłó­ci­łeś pra­daw­ny po­rzą­dek i spro­wa­dzi­łeś na sie­bie gniew na­szych przod­ków.

Za­cha­ry pró­bo­wał się ode­zwać, za­pro­te­sto­wać, ale nawet po­wie­ki od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa. Schną­ce po­wo­li oczy za­czy­na­ły boleć i łza­wić, ale opla­ta­ją­cy jego ciało pa­ra­liż nie po­zwo­lił na ja­ki­kol­wiek, naj­drob­niej­szy ruch.

– Bio­rąc pod uwagę twoje czy­ste serce i szcze­re in­ten­cje masz szan­sę się zre­ha­bi­li­to­wać i wy­peł­nić po­wsta­łą w za­świa­tach próż­nię. – Sta­rusz­ka zda­wa­ła się być ślepą na cier­pie­nie Za­cha­re­go. Jej nie­wi­do­me, tru­pio­bla­de oczy ema­no­wa­ły pust­ką, przy­po­mi­na­ją­cą wzrok mar­twej ryby.

Jej ręce, w prze­ci­wień­stwie do oczu, zda­wa­ły się żyć wła­snym ży­ciem. Wy­jąw­szy, z za­wie­szo­nej na szyi weł­nia­nej torby, kilka przy­po­mi­na­ją­cych węgle ka­mie­ni za­czę­ły je roz­cie­rać, po­cie­ra­jąc o sie­bie.

– Pa­mię­taj, Synu Po­łu­dnia, że czas nie jest twoim sprzy­mie­rzeń­cem i jeśli nie wy­ko­rzy­stasz danej ci szan­sy duchy przod­ków od­bio­rą ci to co uwa­żasz za naj­cen­niej­sze! – krzyk­nę­ła.

Jakby dla za­ak­cen­to­wa­nia ostat­nich słów stara In­dian­ka wrzu­ci­ła roz­tar­te na pył ka­mie­nie do ognia. Z pa­le­ni­ska, w to­wa­rzy­stwie prze­raź­li­we­go grzmo­tu, wy­pły­nę­ła gęsta chmu­ra dymu, która przy­sło­ni­ła sta­rusz­kę. Za­cha­ry za­mru­gał, pa­ra­li­żu­ją­ce jego ciało odrę­twie­nie ustą­pi­ło. Od­ru­cho­wo za­sło­nił usta i nos. W chmu­rze dymu do­strzegł nie­ru­cho­mą, ko­bie­cą twarz. Jego ręce, po­mi­mo du­szą­ce­go dzia­ła­nia sza­rej mgły, opa­dły wzdłuż ciała.

– Shan­tai? – wy­szep­tał.

– Mama?

 

Koniec

Komentarze

Za­cznę od plu­sów do­dat­nich. Nadal mi się po­do­ba – at­mos­fe­ra, na­tu­ral­ne, nie­wy­mu­szo­ne dia­lo­gi, ko­lej­ne po­sta­cie zgrab­nie wpro­wa­dza­ne na scenę.

Roz­mo­wa z pa­sto­rem (?) i po­śred­nia cha­rak­te­ry­sty­ka tegoż – ka­pi­tal­na. Aż czło­wiek ża­łu­je, że Za­cha­ry  nie miał oka­zji sko­pać świą­to­bli­we­go dup­ska jego wie­leb­no­ści.

Scena w na­mio­cie – też dobra. To, co we­dług mnie, wy­ma­ga­ło­by do­szli­fo­wa­nia – za­miesz­czam po­ni­żej. JAK MO­GŁEŚ wrzu­cić frag­ment od­gry­zio­ny aku­rat w TAKIM mo­men­cie! Bar­dzo nie­ład­nie zro­bi­łeś, bar­dzo!

Przed wy­so­kim na około trzy metry tipi wbito w śnieg drew­nia­ną, pro­sto­kąt­ną ta­blicz­kę z na­pi­sem STARA IN­DIAN­KA PRAW­DĘ CI POWIE. OD­WA­ŻYSZ SIĘ STA­NĄĆ TWA­RZĄ W TWARZ Z PRZE­ZNA­CZE­NIEM?, jed­nak miej­sce to nie cie­szy­ło się za­in­te­re­so­wa­niem miesz­kań­ców Alen­wick; zmę­cze­ni szarą co­dzien­no­ścią wy­bie­ra­li ko­lo­ro­we stra­ga­ny i atrak­cje, wokół któ­rych śmia­no się lub kla­ska­no w za­chwy­cie, wszak widok sta­rej In­dian­ki nie był czymś rzad­kim, a wśród bia­łych osad­ni­ków z po­łu­dnia wzbu­dzał wręcz nie­chęć i obrzy­dze­nie.

Prze­kaz zy­skał­by na ja­sno­ści, gdy­byś tego zda­nia nie cią­gnął przez sześć li­ni­jek jak kota za ogon, ale go zwy­czaj­nie po­dzie­lił.

Za­miast po­wtó­rze­nia „stara In­dian­ka” można użyć „squaw” – z do­dat­kiem np. „wie­ko­wa”. Squaw to nadal po­wszech­nie zro­zu­mia­łe słowo (choć po­czci­wy „Win­ne­tou”, w któ­rym czę­sto wy­stę­pu­je, zo­stał wła­śnie na amen wy­kre­ślo­ny z li­te­ra­tu­ry nie­miec­kiej, a jego autor na­pięt­no­wa­ny jako po­twor­na, po­li­tycz­nie nie­po­praw­na szuja i ra­si­stow­ska za­ra­za).

Nie są­dzisz, że na­pi­sa­nie „wy­so­kie tipi” bez okre­śla­nia jego „wzro­stu” w me­trach, jest ab­so­lut­nie wy­star­cza­ją­ce? Tego typu zbęd­ne dla isto­ty fa­bu­ły in­for­ma­cje pa­skud­nie za­chwasz­cza­ją tekst.

Koń­ców­ka pierw­sze­go aka­pi­tu – ta pod­kre­ślo­na – zde­cy­do­wa­nie wy­ma­ga uwagi i po­pra­wy. Naj­pro­ściej rzecz uj­mu­jąc – nie brzmi do­brze.

Kim po­śpiesz­nie usta­wi­ła się na końcu ko­lej­ki, tuż za sze­ścior­giem ludzi w róż­nym wieku. Za­cha­ry przyj­rzał im się. Troje mło­dych ludzi znał. Były to nie­mal do­ro­słe dzie­ci pierw­szych osad­ni­ków Alen­wick. Po­zo­sta­łej trój­ce przyj­rzał się do­kład­niej. Nie roz­po­znał ich twa­rzy. Po­my­ślał, że być może komuś udało się w oko­li­cach mia­stecz­ka zna­leźć ko­lej­ną złota i zwie­dze­ni szyb­kim bo­gac­twem po­szu­ki­wa­cze osie­dli­li się tu z na­dzie­ją na od­mia­nę swo­je­go losu. Po chwi­li do głowy przy­szła mu inna myśl, wy­ja­śnia­ją­ca obec­ność ob­cych twa­rzy: bywał rzad­ko w mia­stecz­ku, uni­kał ludzi.

Ten frag­ment w ca­ło­ści mi się nie po­do­ba. Znowu te zbęd­ne, chwa­sto­po­dob­ne szcze­gó­ły – sze­ścio­ro, troje, znowu troje, lu­dzie, dzie­ci, znane dzie­ci, nie­zna­ne dzie­ci, osoby, po­szu­ki­wa­cze  = nie­mi­ły chaos. Tę roz­le­zio­ną myśli da­ło­by się ująć w dwóch zda­niach, bez wiel­kiej dla niej szko­dy, a z wiel­ką ko­rzy­ścią dla stylu.

Kiedy żyła Shan­tai Za­cha­ry spę­dzał więk­szość czasu w lesie, w od­osob­nie­niu, które tak bar­dzo sobie cenił; był jed­nym z naj­lep­szych tro­pi­cie­li zwie­rzy­ny w oko­li­cy. Do­rów­ny­wał łow­czym z rdzen­nych, pół­noc­nych ple­mion In­dian, z któ­ry­mi się przy­jaź­nił. Po­zo­sta­ły czas Za­cha­ry spę­dzał z żoną i córką.

In­dia­nie nie mieli zwy­cza­ju ob­sa­dza­nia sta­no­wi­ska „łow­cze­go”. Łow­czy nie jest sy­no­ni­mem łowcy/my­śli­we­go. Dla­cze­go nie uży­łeś jed­nej z tych naj­bar­dziej oczy­wi­stych nazw? Do­rów­ny­wał łow­com/do­rów­ny­wał my­śli­wym/do­rów­ny­wał wy­traw­nym tro­pi­cie­lom.

Po­wtó­rze­nia na pewno za­uwa­ży­łeś, bo je pod­kre­śli­łam.

Shan­tai rów­nież za­pew­nia­ła go, że woli miesz­kać na ubo­czu, oto­czo­na przy­ro­dą, z dala od in­nych ludzi. Wie­rzył jej. Bu­do­wa domu na po­la­nie, wśród wiecz­nie zie­lo­nych świer­ków, w są­siedz­twie gór, które w upal­ne, let­nie dni za­pew­nia­ły przy­jem­ny cień, a zimą, gdy wiatr za­mra­żał nawet słone łzy, sta­no­wi­ły za­sło­nę przed mroź­nym wia­trem, pę­dzą­cym z po­łu­dnia z pręd­ko­ścią ga­lo­pu­ją­cych, dzi­kich mu­stan­gów, 

Zda­nie urwa­ne, coś wy­ka­so­wa­łeś, ostał się jeno prze­ci­nek, a końca nie widać.

Jej ple­mię, ży­ją­ce na tych te­re­nach od wie­ków, brzy­dzi­ło się try­bem życia, jakie pro­wa­dzi­li  przy­by­sze z po­łu­dnia: wy­ci­na­li drze­wa, za­nie­czysz­cza­li wodę, znie­wa­la­li zwie­rzę­ta, trzy­ma­jąc je w brud­nych klat­kach i ciem­nych, prze­tło­czo­nych za­gro­dach, (…)roz­brzmie­wał tak gło­śno, że dźwięk niósł się na wiele ki­lo­me­trów,(…)

ży­ciem, jakie pro­wa­dzi­li – bez “trybu”, spo­koj­nie wy­star­czy

prze­tło­czo­nych za­gro­dach – Po­tocz­nie mo­gło­by ob­le­cieć, ale nar­ra­cji ję­zy­kiem po­tocz­nym nie pro­wa­dzisz , więc  wy­szła ci za­gro­da ufor­mo­wa­na na nowo przy po­mo­cy prasy tło­czą­cej.

prze­peł­nio­nych za­gro­dach/za­tło­czo­nych za­gro­dach – by­ło­by le­piej

 

ki­lo­me­try mi nie pa­su­ją, bo ten aka­pit za­wie­ra treść prze­ka­zy­wa­ną z punk­tu wi­dze­nia In­dian­ki, czyli przed­sta­wi­ciel­ki ludu, który od­le­gło­ści w ki­lo­me­trach z pew­no­ścią nie mie­rzył.

Od czasu śmier­ci Shan­tai dietę Kim sta­no­wi­ło przede wszyst­kim pie­czo­ne mięso, przy­ozda­bia­ne su­ro­wy­mi lub go­to­wa­ny­mi wa­rzy­wa­mi(…)

Dieta – nie te czasy, ana­chro­nizm pa­skud­ny.

 „przy­ozda­bia­ne wa­rzy­wa­mi” – dzię­ki Bogu nie było wów­czas po­my­lo­nych in­flu­en­ze­rek, co­achów ży­wie­nio­wych (co­kol­wiek by ten an­glo­ję­zycz­ny pryszcz nie zna­czył) i men­to­rek o po­dej­rza­nej men­tal­no­ści, za­le­ca­ją­cych przy­ozda­bia­nie ko­tle­ta so­jo­we­go bu­kie­ci­kiem sto­kro­tek w celu po­bu­dze­nia ape­ty­tu i osią­gnię­cia stanu ku­li­nar­no-tra­wien­nej nir­wa­ny. Gdy­byś się więc wy­co­fał ze swo­jej kon­cep­cji „es­te­tycz­nej”, by­ła­bym wiel­ce rada. 

Dziew­czy­na wtu­li­ła się w chło­pa­ka i po­dą­ży­ła za nim w kie­run­ku wozu tre­se­ra ka­pu­cy­nek.

To teraz sobie ich wy­obraź! Zo­ba­czysz dziew­czy­nę przy­kle­jo­ną oso­bi­stym po­pier­siem (odzia­nym w fu­ter­ko) do ple­ców chło­pa­ka, bo tylko w taki spo­sób mogła po­dą­żać „za nim”. Czyż nie?

 

 Sto­jąc przed na­mio­tem, nie wy­czuł żad­nej woni, przy­po­mi­na­ją­cej za­pach pa­lo­nych ga­łę­zi, a jako łow­czy po­tra­fił wy­czu­wać za­pa­chy, na które prze­cięt­ny czło­wiek nie zwró­cił­by uwagi. (…) Tuż za ogni­skiem stał po­kry­ty in­diań­skim ple­dem stół. Za­cha­ry ro­zej­rzał się po wnę­trzu, jed­nak poza sto­łem i tlą­cym się ogni­skiem ni­cze­go nie do­strzegł. Zro­bił krok do przo­du. (…)Ta­jem­ni­cze białe plamy zbli­ża­ły się w stro­nę stołu, wy­wo­łu­jąc przy­śpie­szo­ne bicie serca,( u) ob­ser­wu­ją­ce­go to ta­jem­ni­cze zja­wi­sko Za­cha­re­go. Po chwi­li, tak samo nie­spo­dzie­wa­nie, białe plamy za­trzy­ma­ły się (za­wi­sły) nad sto­łem, a z ogni­ska wy­strze­lił snop żół­tych iskier, roz­świe­tla­jąc na uła­mek se­kun­dy wnę­trze po­miesz­cze­nia.

 

Stół w in­diań­skim tipi – bruź­dzi mi i skrzy­pi. :) Prze­myśl, czy nie da­ło­by się go za­stą­pić czymś bar­dziej wpi­su­ją­cym się w kli­mat – może choć w ten spo­sób: „pro­wi­zo­rycz­ny, z kilku desek zbity stół, przy­rzu­co­ny (nie „przy­kry­ty” bo to się z nie­dziel­nym ob­ru­sem ko­ja­rzy) in­diań­skim/wzo­rzy­stym ple­dem. Stołu w tym dość dłu­gim frag­men­cie o wiele za dużo! I znów ten „łow­czy”!

 

(…)Nie zdą­żył się jej do­kład­nie przyj­rzeć, gdyż błysk trwał kró­cej niż by tego pra­gnął, ale zdą­żył za­uwa­żyć, że ko­bie­ta ma na sobie długą, in­diań­ską suk­nię, a z jej si­wych za­ple­cio­nych w war­ko­cze wło­sów ster­cza­ło orle pióro. Spra­wia­ła wra­że­nie bar­dzo sta­rej.

 

ma suk­nię – czas te­raź­niej­szy, ster­cza­ło pióro  –czas prze­szły = mus ujed­no­li­cić

Po­wtó­rze­nia pod­kre­ślo­ne.

 

(…) Z mniej­szej od­le­gło­ści star­sza ko­bie­ta na­bra­ła wy­raź­nych rys.

Coś nie po­szło jak po­win­no – ko­bie­ta się po­ry­so­wa­ła!

 

 Po­kry­ta głę­bo­ki­mi zmarszcz­ka­mi skóra jej twa­rzy przy­wo­dzi­ła na myśl wy­su­szo­ne jabł­ko. In­dian­ka, oparł­szy dło­nie o blat stołu, usia­dła na krze­śle, któ­re­go Za­cha­ry wcze­śniej nie do­strzegł. Na­chy­li­ła się do przo­du, jakby bała się, że to co chce po­wie­dzieć, może usły­szeć ktoś jesz­cze

 Za „krze­sło”, jako zbyt cy­wi­li­zo­wa­ne, spo­koj­nie mógł­by “robić” np. zydel.

Na­chy­la­my się – w do­my­śle do przo­du, od­chy­la­my się – do tyłu. Wia­do­mo, czego się po­zbyć.

 

– Bio­rąc pod uwagę twoje czy­ste serce i szcze­re in­ten­cje masz szan­sę się zre­ha­bi­li­to­wać i wy­peł­nić po­wsta­łą w za­świa­tach próż­nię.

No, tylko nie „zre­ha­bi­li­to­wać”! Z całym sza­cun­kiem dla in­diań­skiej sta­ro­win­ki, ale tego słowa to ona znać nie mogła!

 

(…) kilka przy­po­mi­na­ją­cych węgle ka­mie­ni za­czę­ły je roz­cie­rać, po­cie­ra­jąc o sie­bie.

Wia­do­mo, w czym rzecz.

 

Pzdr. KT

Edit: Za­po­mnia­łam nad­mie­nić, że po­wi­nie­neś tu i ów­dzie pod­ra­so­wać in­ter­punk­cję. Ja każ­de­go braku prze­cin­ka księ­go­wać nie lubię, więc i nie księ­gu­ję. 

Dzię­ki, faj­nie za­czy­na się czy­tać od kom­ple­men­tów. Jak za­wsze cenne uwagi, zbie­ram je skru­pu­lat­nie i po­pra­wię gdy przyj­dzie pora .

Nowa Fantastyka