
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Oczy wojownika
Jechali. Słoneczna aura utrzymująca się już od kilku dni i wtedy nie uległa zmianie. Grube, niemal oślepiające promienie ukazały całą gamę różnych odcieni złota na liściach zalegając ściółkę oraz gościniec. Była jesień. Koła nowego wozu dobrze reagowały na różnej głębokości wertepy, choć i tak cały konwój odczuwał na pośladkach niekoniecznie miłe wrażenia jakie fundowała im spracowana nawierzchnia.
– Ach, trakty, dukty… – westchnął Malkolm obdarzając przy tym siedzących obok niego oparem o szerokim bukiecie zapachu cebuli czosnku, cebuli podkreśloną sporą dawką wina. Cmoknął na konie, lekko strzelił lejcami po grzbietach.
– Ano. Tak to już jest. Nie chcesz płacić myta za wyglancowane pańskie dukty, to tłucz się dziadu po wertepach, a dla nauczki, żeby królestwo wspomagać to niech cię jeszcze napadną chujki złodzieje, towar zabiorą i mordę obiją – odparł Fiston podkręcając długiego wąsa.
– Racja, racja panie Fiston – rzucił mu Melaf, syn Malkolma jadący na karej klaczy z ciekawą gwiazdką na czole. Pierworodny starego kupca wdał się w krew rodu. Gdyby nie spora różnica wieku można by ich nazwać braćmi. Nosili te same długie, sianowate, proste włosy. Tak samo golili się tylko od święta. I mieli tak samo popsute zęby. Ciągnął dalej:
– Zawżdy ktoś płacić musi, albo kieszeń przyjdzie wyrzemnąć przed pańskim, kurwa jego mać celnikiem, albo drogi nadłożyć i dupę obtłuc na leśnych bocznikach tak, że wypróżnić się nie idzie.
Tak czy siak ktoś płacić musi…
– Masz recht synek, masz recht.
– Nu, ale już nie ma co biadolić – rzucił Artis z Teristen, kupiec z dziada pradziada. Upewniwszy się czy wszyscy poświęcają mu uwagę, nie lubił bowiem mówić do siebie, rzekł dalej:
– Narzekać to możemy chyba tylko tak, dla podtrzymania tradycji. Sami patrzajta, zawżdy tą samą drogą jedziem i zawżdy w te same upatrzone miejsca stajamy. A dziś co chyba każdy stwierdzić może szybciej droga nam z pod nóg ucieka. Jutro wieczorem wyjedziemy na step, a tam miasto widać już jak na dłoni.
Wszyscy przytaknęli. Artis zaś po zweryfikowaniu uwagi słuchaczy ciągnął :
– A na szabrowników to też nie ma co klątw rzucać. Kiedyś to i owszem, jak wylazł z za pniaka jeden skurwiel z drugim to i w gacie można było narobić. Pamiętacie starego Hogena?
Malkolm i Fiston pokiwali głowami, pamiętali. Na ich twarzach wymalował się identyczny, dość głupawy uśmiech wyrażający wspomnienia dotyczące wymienionej postaci. Melaf zaś przybierając minę starego filozofa szukał w pamięci. Nie znalazł.
– No jakbyście mogli nie pamiętać. Meluś, złotko ty se głowy tym nie paraj, jeszcze się spocisz. My tu co prawda o robieniu w pory gadamy, ale powody, dla których w ten jakże nieprzyjemny sposób uwalnialiśmy się od nadmiernych stresów związanych z napaścią zupełnie różnią się od radosnego wypróżniania w pieluchy jakiemu ty podówczas podlegałeś. Melaf skrzywił się. Dopiero po chwili zrozumiał uwagę Artisa, która wcale nie ubliżała mu tak bardzo jak początkowo przypuszczał , uśmiechnął się.
– Tak, stary Hogen… westchnął Artis z tęsknotą rzucają okiem, czy aby nikt nie przestał go słuchać, mówił dalej:
– Ten to się dopiero posrał, na własne oczy widziałem.
Wszyscy po chwili głębokiej zadumy ryknęli śmiechem.
– Ale dziwować się nie dziwuje. Fakt do dziś pamiętam jak mi swoim kosturem żebra liczył. Aj, sękata cholera… pamiętacie ?
Malkolm i Fiston odruchowo złapali się za plecy jakby chcąc je rozprostować. Przed oczami mieli gruby, dębowy, okręcony rzemieniami i okuty na obu końcach kij, który staremu Hogenowi służył nie tylko do podpierania. Pamiętali.
– Oj dziadyga miał łeb do cyferek. Tak dokładnie mi te żebra przekalkulował, że do dziś jak sobie o tym przypomnę to mnie w krzyżu łamie. Artis mówił to z taką boleścią, że aż złapał się za serce. Malkolm znów buchnął wątpliwej przyjemności aromatem z jamy ustnej i zaczął:
– A nie myślisz przyjacielu, że on w tym, że tak wnikliwie za pomocą swojego przyrządu badał anatomie twoich pleców i klatki miał trochę racji ? Po co ci było… w stanie niepełnej świadomości rozpowiadać wszystkim w koło, co się działo na dukcie.
Melaf uśmiechnął się, wiedział, że Artis nie lubi kiedy mówiło się o nim jako warchole i pijaku, wolał łagodniejsze określenie ze stanem niepełnej świadomości.
– No dobrze, dobrze, młody byłem i głupi.
Malkolm chciał rzec, że tego nie dość, że tego drugiego się nie udało mu się pozbyć to jeszcze namnożył, ale powstrzymał się.
– Ale mi to Hogen odpłacił, więc jesteśmy kwita. Niech mu ziemia lekką będzie.
Chwilę milczeli. Skupili się patrząc to na końskie pęciny, to na niebo, to niewiadomo gdzie, przed siebie. Jechali.
Artis przypomniawszy sobie o czym mówił wcześniej i w jakim momencie zboczył z tematu. Zdobywszy pełne audytorium zaczął:
– Tak, kiedyś to byli zbóje. Wielkie jak niedźwiedzie. Do myślenia to oni cugu nie mieli, ale jak komuś mordę obić… Ach… . Dziś już nikt nie zobaczy jak drab z lasu przerąbuje berdyszem jakiego kupczyka od czoła po same jaja… ech… . A oczy.. aż ciarki na plecach, dziś to same niedojdy i obszczymury. Kiedyś to człowiek na widok takich ślepi, uch… . Wojownik to i okiem i pięścią musi umieć przyjebać. Mówię wam , nie mamy na co narzekać. Skończył. Zadowolony ze swojej mowy wyprężył się, zamlaskał ustami. Jechali dalej. Po chwili milczenia Malkolm zaklął :
-Cholerny wąwóz… Z wozów !
*****
Co oni mają za wspomnienia – zastanawiał się w myślach Fanator. Od trzech dni szedł za małą kupiecką karawaną , która jak się domyślił nie chcąc płacić okrutnego myta za mosty i drogi poruszała się uciążliwymi, ale darmowymi, bocznymi ścieżkami. Mimo iż był piechotą nie miał problemu z dotrzymaniem kroku wozom. Kupcy stajali często, a poza tym sporo nadrabiał ścinając długie łuki, jakimi kupcy musieli kluczyć, a jakie Fanator mógł ominąć idąc prosto, przez las.
Trzeci dzień – pomyślał – a oni wspominają jakby byli na przejażdżce.
Fanator liczył, że usłyszy od nich jakieś wieści, które byłyby bardziej aktualne i przydatne. Musiał się jednak obyć bez nich, kupcy fundowali mu jedynie sporą porcję dawnych dziejów. Po trzecim dniu wchłonął ich już taką dawkę, że mógłby napisać kronikę, ale nie był zły. Z czasem słuchał coraz chętniej, często też podchodził bliżej aby poznać dzieje kramarzy.
Choć on zdążył poznać już wszystkich członków konwoju zarówno z wyglądu, jak i z charakteru oni nie byli nawet świadomi jego obecności. Stanął na jednej skał stanowiącą ścianę wąwozu, w który właśnie wjechali. Jego dno było dość strome i niewygodnie kamieniste. Dlatego też kupcy kupcy zeszli z wozów i prowadzili konie za uzdy, a jeden jadący na luzaku stał z tyłu, jak domyślił się, po to, by móc zareagować w razie, gdyby wóz chciał się rozkraczyć. Po wyrzuceniu z siebie potrójnej dawki plugastw, w których kupcy ubliżali królewskim zdziercom aż do siódmego pokolenia wstecz nie oszczędzając przy tym matkom, siostrom, ani też żadnemu innemu członkowi rodziny urzędników przedostali się na drugą stronę wąwozu. Gdy obejrzeli dobytek i stwierdzili, że przeprawa nie była wcale taka groźna, ruszyli dalej. Fanator wciąż zastanawiał się cóż miał na myśli Artis nazywając babkę nieszczęsnego urzędnika „ kurwą nieśmiałą ". Szczęściem z tym samym problemem parał się syn Malkolma. Artis zaś wyjaśniając ów tajemniczy zwrot rzekł:
– No to jak to nie wiesz. To, widzisz Melafku drogi są w gruncie rzeczy cnotliwe kobiety. Takie to cholerstwo nieśmiałe, że nikomu potrafią odmówić… więc dają każdemu.
Taka odpowiedź w zupełności zaspokoiła wiedzę zarówno Melafa, jak i Fanatora. Po opuszczeniu skalistej drogi kupcy zatrzymali się na popas. Wyprzęgli konie z dyszli, dali im trochę swobody pozwalając paść się na polanie, na której stanęli. Wierzchowce wesoło prychały czując przenikliwe zimno wody ze strumyka. Ich właściciele też popijali tyle, że nie wodę, i nie ze strumyka, choć pewnie będąc w stanie niepełnej świadomości marzyli by znaleźć strumyk, w którym płynął by ich niezwykły trunek. Fanator przybliżył się do obozowiska by słuchać rozmów kupców. Lubił je. Usiadł za szerokim bukiem, słuchał.
– Ech, gdybyśmy byli trochę młodsi…
– To dalej byli byśmy nasrane we łbach mieli. Ciesz się żeś już szary szpak. Teraz lepiej głowę na karku mieć niż z nią w chmurach chodzić.
– Pewno masz racje, ale byśmy przynajmniej mieli spokój od złodziejaszków. Sam Melaf choć silny i wprawny to przecie sam nie podoła tym bardziej, że jeszcze na nas baczenie mieć musi żeby nam kto w łeb nie dał.
– Ach tam ojciec, jakie tam na was baczenie, chyba takie, żebyście mi gorzały nie wydukali po kryjomu. Bo sami powiedzcie, na co mnie tu uważać kiedy wy tak okrutnie z kuszy walicie, że się przed ojcowym bełcikiem uchować nie idzie?
– Tak, twój syn ma racje. Może i czas trochę nam plecy po przyginał do ziemi, ale jak spust szczęknie to się nikt zbytnio nie kwapi by dziadkom lagą po krzyżach przejechać.
– He, He pewnie, że racja.
– Synek… a ty gdzie?
– Gdzie, gdzie… trawę zrosić… żeby lepiej rosła.
– Mhm… żeby lepiej rosła, he, dobre. Moja krew, nie ma co.
Fanator wsłuchany w rozmowę, ale także własne myśli ,nawet nie spostrzegł, że trawa jaką zamierza zrosić Melaf rosła tuż obok niego. Kiedy zorientował się w sytuacji było już za późno by odejść, zabijać nie chciał. Postanowił siedzieć i czekać. Fartownie pokaźne korzenie buku, promieniście rozchodzące się od głównego pnia tworzyły dość głębokie koryta. Fanator siedząc w jednym z nich był częściowo zasłonięty, ponad to jego strój stanowił przyzwoity kamuflaż. Jednak uspokoił go dopiero widok samego Melafa. Ten zmierzał ku niemu dość chwiejnym krokiem, mrucząc klątwy narzekał na cholerną wichurę, która przeszkadza mu iść. Przez cały dzień na drzewie nie drgnął nawet liść. Gdy stanął odpowiednio szeroko, tak by nie obalił go żaden podmuch alkoholowego sztormu zaczął chrzcić trawę… własne ręce i portki. Fanator przyglądał się temu mrużąc oczy i wstrzymując się od śmiechu. Z powagą jednak przyznał, że trzymana w rękach Melafa przyszłość kupieckiej dynastii jest pewna i z przedłużeniem męskiej linii rodu syn Malkolma nie powinien mieć żadnych problemów. Kiedy odchodząc, podpierając się od drzewa do drzewa przybliżył się do dwójki przy ognisku będącej w nieco lepszym stanie Fanator wciąż pozostawał w bezruchu . Był skupiony. Po dłuższej obserwacji stwierdził, że mimo dobrej pogody kupcy nie ruszą już dalej. Malkolm ułożył swego syna spać i poszedł uwiązać konie. Było widać, że mężczyzna troszczy się o swoje zwierzęta. Z dużą wprawą używał grzebła, był pewny nie bał się. Mówił do nich tak jakby rozmawiał z człowiekiem i nie był to wcale skutek działania alkoholu. Potem uwiązał ja za kantar i poszedł pomóc Artisowi w przeglądaniu dóbr na wozach. Fanator czekał na to. Nie szedł za nimi bez powodu, miał zadanie.
*****
– Chcąc otworzyć Elis Thar nie możesz po prostu grzecznie zapukać lub rozbić jej drzwi taranem. Stara świątynia to nie sterta skruszałych kamieni…
– Czym jest więc Elis Thar ?
– Stertą zaklętych kamieni.
– A więc klucz ?
– Tak…
Fanator i Bardur widzieli się po raz pierwszy od ponad pół roku. Do wizyty spieszyło się zarówno jednemu jak i drugiemu. Spotkali się, jednak żaden z nich nie zdobył się na jakiekolwiek przywitania ani zwykłe, ludzkie dzień dobry. Doredurowie…
– Jak go zdobyć ?
– Szybko
– Przedni żart. A na poważnie ?
– Jestem poważny, musisz się spieszyć.
– To wiem, gdzie go znajdę ?
– On sam cię znajdzie…
-Acha… kto…
– Anfar
– On…?
– Tak, żyje. A przynajmniej z tego co wiem.
Fanator był szczerze ciekaw tego, jak ten bądź co bądź wysoce utalentowany czarownik znający także tajniki użycia broni pozbawionych magii zdołał przeżyć tak długo. Jednak nie pytał o nic.
– Jedź do Tristen i Elentar. Podobno ukrywa się w lasach dzielących te miasta.
– Co tam robi ?
– Rabuje kupców.
– Artefakty ? – Zapytał nie oczekując odpowiedzi. Siedział wyprostowany w masywnym, rzeźbionym fotelu z rękami ułożonymi dokładnie wzdłuż poręczy, tak jak lubił. Słuchając Bardura wsparł się łokciami na blacie stołu, przejechał sobie dłonią od czoła do potylicy. Bujną fryzurą to raczej nikogo nie zaskoczę, pomyślał. Miał nieco ponad dwadzieścia lat Był kompletnie łysy, cena eliksirów zakonu.
– Tak, na wojnie trochę się ich nazbierało. Niektóre nieaktywne, inne uznane za bezużyteczne w skutek złego zużycia. Teraz, gdy się już namordowali według uznania ruszył cały mechanizm. Kupcy zbierają je bo ładne, co mądrzejsi szukają kogoś kto się na nich zna. Paserzy, zwykli rabusie nawet chłopi… Każdy chce zarobić. Tristen i Elentar to spore miasta a ruch między nimi jeszcze większy.
– Racja, Anfarowi przyda się teraż każdy magiczny drobiazg chcąc odzyskać dawną sprawność. Zastanawiając się chwilę podjął :
– No fakt. Obieg magicznego dziadostwa jest duży, zbyt duży. Nieźle się ulokował. Fizycznie nic mu nie jest, więc okradanie kupców nie sprawi mu problemu. Co radzisz ?
– Przynęta, której nie sposób ud zrzucić…
– Eleis ?
– Tak.
Fanator wstał. Rozmowa się skończyła. Chcieli powiedzieć więcej. Nie powiedzieli. Bardur usiadł na miejscu, które opuścił wychodzący wojownik. Fanator założył kaptur, wiedział, że kolejny raz zdejmie go dopiero za kilka tygodni. Stojąc w drzwiach odwrócił się, Bardur był szybszy:
– Tak, u mnie też dobrze.
– Bądź zdrów.
– Przecież jestem.
*****
– No panie czarodzieju, rzekł do siebie Fanator, zobaczymy czy przegapisz taką okazję. Wyjął z kieszeni bransoletę. Eleis. Wcisnął ją w worek pszenicy. Kupcy krzątający się przed murami ruchliwego Tristen, którzy chodzili wokół koni i towarów nie mieli pojęcia, że ktoś kręci się przy ich obozie. Nie wiedzeli też w co zostali wplątani. Wojownik uznał, że tak będzie dla nich bezpieczniej. Jak się później okazało miał rację…
– Oby tylko nie jechali za szybko, mruknął pod nosem.
Starannie wybrał karawanę jaką miał śledzić, jednak niczego nie mógł być pewien.
*****
Fanator tylko na to czekał. Malkolm i Artis po sprawdzeniu wszystkiego pokładli się spać. Nikt nie trzymał warty. Czuł, że dziś cała sprawa musi się rozstrzygnąć. Chciał tego. Nie przybył tam w końcu po to by słuchać opowieści starych kupców wspominających dawne czasy. Towarzyszyło mu dziwne podniecenie, już od dłuższego czasu nie musiał w tak skomplikowany sposób polować na swą ofiarę. Ostatnie kilka miesięcy spędził na wykonywaniu zadań, które określał jako „idź i weź" a dokładniej „idź i zabij" . Potwory, ludzie i wszelkie inne dziadostwo przeszkadzające w życiu normalnego człowieka szło pod jego miecz. Robił to w poczuciu obowiązku jaki przypadł na niego jako członka zakonu, ale także w poczuciu niezrozumiałej, nawet dla niego samorealizacji. Na dobrą sprawę chcąc uwolnić świat od nieszczęść musiałby wyrżnąć jakieś trzy czwarte ludzi na wszystkich kontynentach i wyspach. Zepsucie moralne człowieka – myślał niejednokrotnie – dlaczego ci, których bronię niszczą się sami? Widać tak już musi być, mówił do siebie – i dalej robił swoje. Tym razem musiał robić tak, by ofiarę złapać na przynętę, wiedział, że inaczej się nie da. Wszystko pewnie było by dobrze, gdyby nie to, że musiał działać tak, żeby przynęta ocalała i ocalała ofiara, przynajmniej jakiś czas, ale to drugie już niekoniecznie. Oczywiście Fanator musiał zadbać też o to, by z łowcy samemu nie stać się zwierzyną.
W tym przypadku mogło to sprawić spore trudności. Anfar był ponoć osłabiony, ale na pewno niegłupi. Tego, że przyjdzie po Eleis mógł być pewien, jednak pewności mieć nie mógł co do tego, czy młody czarodziej bitewny da się pojmać i odebrać klucz. I ile będzie wymagało to od niego wysiłku.
Postać Anfara już od dawna budziła w Fanatorze dziwne zainteresowanie. Byli w podobnym wieku i obaj doszli do sporej wprawy w swoim fachu. Przypuszczał nawet, iż można by przyjąć go do zakonu na Nofar Kozentar, zakonu Fanatora. Przypuszczenia te jednak dawno były już nieaktualne, młody czarownik od dłuższego czasu używał swych mocy w celach złych, częściej w gorszych. Dziwne serie wypadków zetknęły ich ze sobą kilka razy, wtedy jednak nie mieli o sobie bladego pojęcia.
W obozowisku panowała cisza. W lesie nie było wiele zwierzyny a tej, która była nikt się nie bał. I słusznie. Grube, nieco nagnite olchowe pniaki zwolna dogasały w ognisku zamieniając się w popiół i jasny dym przypominający zapachem woń wędzarni. Słońce powoli zanikało za horyzontem. Olchowy dym zmieszany z wieczorną mgłą zdawał się narkotyzować całą okolicę pogrążając ją w błogim śnie. Gasnące ognisko rzucało jeszcze słaby blask na wozy i uwiązane do gałęzi konie.
Fanator snuł mieszane uczucia wobec panującej aury. Z jednej strony mgła pozwalała zostać mu niezauważonym, i dodała nieporównanie większą swobodę w razie gdyby musiał podjąć jakieś działania, z drugiej zaś na to samo mogła liczyć jego zwierzyna, której tak cierpliwie czekał.
*****
– Czarowniku Anfarze Fartfil, w imieniu najwyższej rady zakonu Taen Dorendur z wysp Kozentar w zamian za zdradę skazuję cię na śmierć.
– Hmm… . Wiesz, twój zakon już trzy razy skazywał mnie na śmierć, a jak widzisz stoję tu, co więcej jestem w pełni sił. Jeśli mogę…
– Nic już nie możesz.
Anfar jakby nic nie robiąc sobie z groźnego tonu zakapturzonego wojownika ciągnął dalej:
– Powiem ci, że każde kolejne wyroki śmierci niejednokrotnie zmuszają mnie do refleksji. I myślę sobie, czy ta twoja najwyższa rada nie jest w rzeczywistości gromadą karłów ? – Zachichotał pod nosem ciesząc się ze swego żartu – Jak ci się wydaje ?
Zakonnik puścił słowa mimo uszu i zaatakował długim wypadem. Czarownik tylko szczęśliwym trafem zbił pchnięcie, odskoczył. Obaj trzymali miecze oburącz. Zakonnik próbował zachodzić z boku, starannie i lekko przekładał krok za krokiem, tak by choć na moment nie stracić równowagi. Anfar jednak poznał zamiar przeciwnika i rozpoczął ruch odwrotny, w efekcie poruszali się naprzeciw siebie po obwodzie koła. Krążyli powoli. Czarownik wyczekując dogodnego momentu rzekł:
– Zupełnie nie wiem jakim cudem wasz zakon zdobył taką sławę, ja bym was spalił razem z tą waszą wyspą.
Zakonnik milczał. Anfar mówił dalej:
– Oho, jaki milczący, tylko mieczem rąbać, to wam w głowie.
Potem spojrzał się jakby daleko plecy przeciwnika. Wojownik w kapturze zaatakował. Zakręcił świszczącego młyńca, wykręcił się w obrocie, ciął na odlew. Trafił. Czarownik padł. Odruchowo chwycił się za pierś, w miejsce cięcia. Wijące się z bólu ciało pomarszczyło się szpetnie zawyło i powoli rozpłynęło w powietrzu.
Iluzoempat – przeszło przez myśl zakonnikowi. Razem z myślą przez głowę przeszła mu też dwudziesto dziewięciocalowa strzała. Grot z zadziorami, z Hederotu. Padł martwy, łamiąc wystający z czoła drewniany promień.
Anfar powoli podszedł do ciała. Strzał był celny, szył jednak do dorendura, a strzelając do wojownika z Kozentaru niczego nie można być pewnym. Gdy upewnił się, że zakonnik nie żyje poczuł się dziwnie słabo, na piersi poczuł ból i niepokojące ciepło. Spojrzał w dół , jego koszula niemal ociekała krwią. Czarownik opierając się o pień drzewa delikatnie osunął się na ziemie. Utrata krwi mroczyła go coraz bardziej, czuł to Ostatkiem sił zatoczył ręką krąg w powietrzu, które natychmiast zamigotało i błysnęło, uwalniając przy tym zapach ozonu. Anfar wymówił formułę, otworzył portal. Wczołgał się do niego. Portal rozmył się w powietrzu.
*****
– Spójrzcie oto Iluzoempat.
Wykładowca stojący na katedrze podszedł do ciała leżącego na stole. Podnosząc głowę denata założył mu amulet na łańcuchu o okrągłych ogniwkach, nieco przypominających kółka kolczugi. Do kolistego amuletu przypiął kolejno dwa łańcuchy, te rozciągnął na boki. Potem z wprawą starego rzeźnika przewrócił ciało na brzuch i spiął łańcuchy na wysokości lędźwi. Po odwróceniu do poprzedniej pozycji wykładowca położył obie dłonie na twarzy martwego. Zaczął skandować dość długie, skomplikowane zaklęcie. W czasie wypowiadania czaru pięć świec ułożonych wokół ciała na planie pentagramu strzeliło światłem a potem zgasły całkowicie. Wykładowca cofnął się. Ciało martwego wzdrygnęło się, z ust zaczęła ciec gęsta ślina, potem piana. Denat wstał. Początkowo poruszał się sztywno, szybko jednak zyskiwał na naturalności ruchów. Stary pedagog stanął przed nim zasłaniając go słuchającym uczniom. Gdy odsłonił go ponownie był już idealną repliką wykładowcy.
– Cholera, muszę się ogolić – pomyślał patrząc na nieestetyczny zarost swojej kopii. Gdyby był w innej szkole z pewnością sala huczałaby od zdziwionych okrzyków, podnieconych szeptów lub głośnych rozmów. Był jednak w zakonie na Nofar Kozentar, w zakonie dorendurów. Tu wiele widziano, nikt się nie dziwił. Kiedy wszedł na mównicę zaczął:
– Jak widzieliście iluzoempat jest stuprocentową repliką mojej osoby. W odróżnieniu od hologramów i innych iluzji prostych jest on materialny. Jego stworzenie nie jest rzeczą łatwą. Wymaga to wiadomości z zakresu nekromancji i morfizmu a założenie, prawidłowe założenie amuletu wiąże się z podstawami metalurgii psychokinetycznej. Iluzoempat jest pod pełną kontrolą swego twórcy i jest z nim związany telepatyczną więzią. Telepatyczną, ale nie tylko. Spójrzcie. Wykładowca zszedł z mównicy, ze stojącego za nim regału wyciągnął dwa miecze.
– Jak widzice oto dwa ostrza. To zwykły miecz oraz miecz jaki wykonuje się tylko tu w zakonie i jaki ma każdy z was.
Mówiąc to poczuł się nieco głupio, wiedział, że każdy z nich wie o mieczach więcej niż on mógłby sobie wyobrazić. Iluzoempat na telepatyczny rozkaz wyciągnął obie ręce przed siebie. Jedna z dłonią zaciśniętą w pięść, drugą z dłonią otwartą, tak jakby chciał wziąć pieniądze. Wykładowca podszedł od strony ręki z zaciśniętą pięścią i szybkim zamachem odciął ją na długości przedramienia.
– Jak widzicie użycie stalowego miecza nie przenosi z ciała iluzoempata na mnie żadnych uszkodzeń.
Stary pedagog odłożył stalową klingę, wziął do ręki miecz zakonu. Jak oni to robią – pomyślał – podziwiając kunszt rzemieślników z Kozentaru.
– Jak mówiłem wcześniej stalowe ostrza nie przenoszą żadnych bodźców. Inaczej sprawa wygląda z użyciem waszych mieczy.
Chwycił drugą, otwartą rękę tak jakby chciał z niej wróżyć i trzymając miecz za sztych zrobił długie nacięcie na palcu.
– Ssss… , wykładowca mruknął cicho pod nosem. Uniósł rękę do góry, ze wskazującego palca sączyła się cienka stróżka krwi.
– Jak pokazał przykład, rana jaką zadałem adiamantowym ostrzem przeniosła się na mnie. Odessał krew, wytarł palec w togę. Mówił dalej :
– Oczywiście rany przenoszone z iluzoempata na mnie, jako twórcy są o wiele mniej szkodliwe. Jednak w przypadku zadawania ran twórcy ten zawsze przejmuje je w pełni. Podobne rezultaty przynosi użycie srebra . Musicie wiedzieć także, że więź telepatyczna między twórcą a tworzonym słabnie gdy ten pierwszy skupia się , ulega silnemu rozproszeniu psychicznemu, na przykład gdy wypowiada zaklęcie, walczy z silnym przeciwnikiem lub też musi utrzymywać więź z więcej niż jednym iluzoempatem. Rzecz jasna jest to zależne od predyspozycji twórcy. W czasie powyższych zaburzeń tworzony zatraca płynność i koordynacje ruchową, ma osłabiony refleks, mętnieją tęczówki oka. Iluzoempat pod wpływem aury magicznej, w wyniku odniesionych ran rozpływa się, kruszy, ulatnia bądź spala w zależności od źródła energii z jakiego korzysta tworzący, jednak nie wiadomo co dokładnie jest tego przyczyną. To wszystko.
Wykładowca zdjął zaklęcie, iluzoempat skruszył się jak gruda ziemi razem z amuletem.
Jak oni to wytrzymują – pomyślał zbierając swoje księgi – na normalnym uniwersytecie już po godzinie rzadko które słowo trafia do audytorium, a oni… siedzą już pięć i chłoną wszystko jak gąbki…
Zaiste niezwykły to zakon…
*****
Fanator czekał. Pogrążony we własnych przewidywaniach prawdopodobnie nie usłyszał by Anfara gdyby nie to, że zamiast włożyć rękę do worka rozerżnął go nożem. Rozsypujące się ziarno co prawda nie zrobiło żadnego większego hałasu, ale to wystarczyło. Skupił się składając obie ręce w specjalny znak. Poczuł. Wstał ostrożnie, nie spiesząc się wiedział, że tego śladu nie może zgubić. Eleis. Przyspieszył nieco kroku kiedy zaczął kluczyć między drzewami. Nie mógł dostrzec czarownika ale sygnał jaki emitowała bransoleta pozwalała zorientować mu się, że utrzymuje stały dystans. Po pokonaniu około dwóch stajań dystans zmniejszył się. Fanator spodziewał się takiej sytuacji. Sam gdyby nosił dostateczną ilość rzeczy obozowałby mniej więcej w tej samej odległości od celu. Gdy usłyszał parskanie koni jasne było, że obóz musi być tuż, tuż. Zbliżył się do niewielkiej polany , na środku której był mały, starannie ułożony kamienny krąg wypełniony popiołem oraz innymi pozostałościami po ognisku. Na trzy, przywiązane do jednego drzewa, okulbaczone wierzchowce rzucił tylko przelotne spojrzenie, wyczuł, że eleis leży w przytroczonym do siodła sajdaku. Uwagę za to przyciągnęły leżące obok ogniska świece. Pięć grubych świec. Był i czarodziej. Wyszedł powoli, na wprost Fanatora. W ręku trzymał zgrabnego półtoraka z ością zamiast zbrocza, zakapturzony wojownik spostrzegł, że na zastawie wyryty jest motyw roślinny, otaczający się wokół klingi bluszcz. Anfar miał na sobie dobrze dopasowaną brygantynę. Ładna, pomyślał Fanator, ale do przebicia. Zerkał na ułożenie płytek pancerza szukając dobrego miejsca na pchnięcie choć wiedział, że jego miecz poradzi sobie nawet gdyby miał je przeciąć wzdłuż. Postąpił parę kroków naprzód, stanęli naprzeciwko siebie. Czarownik zaczął:
– Ech, czy wy nigdy się nie nauczycie? Jeśli nie przestaniecie wkrótce zabraknie wam ludzi. Czy wam naprawdę aż tak zależy żebym zawsze był w formie ?
Fanator wymownie, nieco demonstracyjnie wyciągnął miecz zza pleców przeciągając nim po szyjce pochwy. Nie mówił nic.
– Ooo jaki poważny, jaki skupiony nasz profesjonał proszę, proszę. Skup się lepiej dobrze bo jak z pewnością wiesz jesteś już piątym, który po mnie przychodzi. Nic już, starczy gadania, kończmy to, spieszę się.
Czarownik nie bawił się w żadne podchody, zaatakował od razu uderzając z dachu, zawirował mieczem, uderzył ponownie. Był szybki, nawet dla Fanatora. Zdenerwowany drwiącą postawą Anfara także liczył na rychłe rozwiązanie sprawy i nie pozostawał dłużny. Pierwszy cios sparował, potem sam ciął na odlew nie zważając na cios przeciwnika. Miecze minęły się prując powietrze, które nagle zawyło także nad głową Fanatora, gdy uniósł klingę w górę. Zgarbił się instynktownie i zakręcił w nieco rozpaczliwym, acz porządnie wykonanym piruecie. Dopiero teraz zobaczył drugiego przeciwnika. Barczysty chłop z długimi wąsami i cholernie szpetnym uśmiechu, niemal tak szpetnym jak wyszczerbiony berdysz, jaki trzymał oburącz. Wielki drab nie czekał na nic i przystąpił do ataku. Raz za razem chlastał szkaradnym żelazem, Fanator nawet nie próbował parować potężnych ciosów. Schodził na trawers, robił finty tak, by choć na chwilę spowolnić ataki nowego przeciwnika. Ale i stary także nie pozwalał o sobie zapomnieć. Miecz czarownika świstał, co rusz zmuszając go wyłącznie do obrony Wojownik skierował swoje kroki do lasu, słusznie zauważył , że między drzewami długi berdysz będzie miał o wiele mniejszą swobodę ruchów. Mężczyzna też to zauważył i z pod wąsów puścił kilka pospolitych przekleństw doprawionych kilkoma kurwami maciami. Jednak przeciwnicy zakonnika też nie machali bez pomyślunku. Drab odpuścił nieco i cofnął się i w tym momencie całą jego uwagę zajął Anfar. Pchnięcie Fanatora zbił z korony i sam wyprowadził kontrę na prawe, górne otwarcie. Gdy zakonnik odskoczył zbijając wypad czarownika zobaczył, że tuż za nim stoi drugi, ze swym nieodłącznym berdyszem uniesionym do ciosu. Nie widząc innej możliwości odskoczył raz jeszcze . Nie mógł co prawda odwrócić się od Anfara, ale celnie trafił łokciem wprost w brodę mężczyzny stojącego za nim, usłyszał chrzęst zębów. Ten jednak znał się na rzeczy . Cofnął się o pól kroku i wykroczną nogą uderzył stojącego tyłem Fanatora w staw kolanowy. Ten mimowolnie zgiął nogę, zachwiał się. Anfar natarł, szybkim zamachem wybił mu miecz z ręki. Odruchowo odturlał się unikając potężnego rąbnięcia , które z impetem wkomponowało się w leśną ściółkę.
Zakonnik wyciągnął sztylet z cholewy . Teraz albo nigdy – pomyślał. Teraz. Kucając nisko odbił się wprost na człowieka z berdyszem. Gdyby jego broń tkwiła nieco lżej w ziemi zdążyłby zmieść wojownika jednym zamachem, ale tkwiła mocno. Fanator wyciągnął ręce przed siebie, skoczył. Wąsiaty drab był zupełnie zdezorientowany, gdy spoglądając na stopy zobaczył swoje własne jelita wypływające na zewnątrz z rozciętego brzucha. Odzyskać orientacji już nie zdążył. Zakapturzony wojownik ściął go z nóg kopnięciem, jakie sam przed momentem otrzymał i chwytając pewnie dolną szczękę szarpnął. Kark chrupnął jak marchew. Dla pewności, ale także z czystej złości wbił sztylet przed obojczyk, bliżej szyi. Siknęła krew, berdysz opadł.
Jeden mniej, pomyślał. Czarownik nie dał mu chwili wytchnienia, natarł na niego z całym impetem, nie zwracając uwagi na konwulsyjnie drgającego kompana. Fanator wiedział, że krzyżowanie sztyletu z półtorakiem Anfara jest niezbyt mądrym pomysłem. Cofał się, wirował, robił co mógł. Wiedział, że ruchy czarownika są pewne i na zwyczajne zmęczenie nie ma co liczyć. Nagle oczy maga zamgliły się, a ciałem wstrząsnął dreszcz. Miecz uniesiony w górę nie opadł do ciosu, stanął.
– Cholera jasna, warknął Fanator. Stojąc naprzeciwko osłupiałego przeciwnika padł na ziemię, najszybciej jak mógł. Świst. Gdy tylko przywarł do mchu zobaczył, że w piersi przeciwnika tkwi strzała. Anfar ze strzałą na wysokości mostka zachwiał się, wypuścił z rąk miecz, padł na kolana, potem na twarz. Zakonnik nie czekał na nic. Przeturlał się i chwycił półtoraka estetycznie wkomponowanego w mech. Za plecami usłyszał głos:
– Nie wstawaj, to na nic, nie wysilaj się. Starałeś się, wiem, no ale co zrobić, wszystkim nie dasz rady.
Fanator kucał tuż obok wciąż jeszcze żywej kopi czarownika, był zły. Tyle dni starania i jeszcze takie coś, no kurwa mać – krzyczał w myślach. Nie mówił nic, słuchał, starał się skupić.
– Wiesz, mam już dosyć , was, pieprzonych dorendurów, zakonników od siedmiu boleści. Ale cóż trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Żegnam.
Fanator usłyszał szczękanie napinanego łuku, przeszył go dreszcz, mieszanina strachu i gniewu. I jedna myśl. Iluzoempat. Gdy czarownik napiął kompozyt zakonnik dźgnął adiamantowym sztyletem w wydającego ostatnie tchnienia replikanta. Rana natychmiast przeniosła się na Anfara, który czując kłujący ból w udzie wykręcił się, puścił cięciwę. Brzechwa przeszyła kaptur wojownika rozpruwając materiał, chustę, oraz policzek. Fanator zacisnął zęby z bólu, skupił się. Wstał i odwracając się cisnął sztyletem w czarownika, ruch ten był jednak zbyt oczywisty dla maga, który odbił puginał gryfem swego kompozytu. Anfar odrzucił łuk i z pochwy wyciągnął sejmitar.
Cholera, ale tasak – pomyślał zakonnik. W ustach czuł smak krwi, był zły.
– Muszę ci pogratulować jesteś pierwszym, który stoi ze mną twarzą w twarz, a przynajmniej w moją prawdziwą twarz.
Leżący iluzoempat zmienił się najpierw w bezkształtną masę potem rozpłynął w powietrzu.
– Wiesz co zauważyłem ? – Rzucił czarownik, z typową dla niego kpiną w głosie.
– Wy nigdy nie patrzycie przeciwnikowi w oczy. Nie znacie się na psychologii walki, czy jak ? W oczach można przecież wyczytać prawie wszystko o człowieku. Wiesz, może…
Fanator nie wytrzymał, był wściekły. Zacisnął dłonie na rękojeści, poprawił ułożenie nóg. Zasymulował pchnięcie licząc, że przeciwnik będzie chciał go złapać na kontrę. Zgadł. Czekając na to wycelował i rąbnął głownie Anfara tuż przy jelcu i idąc za siłą ciosu wykręcił się w obrocie, ciął. Klinga łatwo oddzieliła głowę od reszty ciała. Fanator stał ciężko dysząc, był zmęczony i zły. Mówił do trupa:
– Patrz w oczy… a widziałeś kiedyś żeby ktoś kogoś uderzył oczami ? Na ciało, patrzy się na całe ciało… Patrz w oczy, thehh… . Może jeszcze mi powiedz, że głowę trzeba mieć na karku, co? A… zapomniał bym. W imieniu najwyższej rady zakonu…
*****
Fanator podszedł do koni, wziął swoją bransoletę potem przeszukał wszystkie przytroczone torby , ciało mężczyzny z berdyszem oraz teren wokół ogniska. Świtało. Nie znalazł nic. Kiedy okazało się, że i ciało czarownika nie kryje w sobie tego, czego szukał poczuł się sfrustrowany. Ledwo co uspokoił się po walce, teraz znów zirytował się nie mogąc znaleźć niczego, co mogło by być kluczem do Elis Thar. Kluczem do świątyni.
Chyba się starzeje – pomyślał. W nagłym przypływie bezsilności i gniewu kopnął z całej siły w głowę czarownika leżącą obok ciała. Ta poturlała się i uderzyła o drzewo. Fanator oddychał przez nos. Jeszcze nigdy nie stoczył tak ciężkiej walki i co gorsza, po raz pierwszy od tak dawna nie mógł zapanować nad własnymi myślami. Rzucając gniewne spojrzenie na głowę dostrzegł, że coś z niej wypadło. Podszedł, schylił się i podniósł. Trzymał w ręku dwie kule, które pod wpływem uderzenia wypadły z oczodołów. Ale nie były to oczy. Niewielkie kule wykonane z materiału przypominającego bursztyn miały wyżłobiony rowek, a w nim napisy. Fanator skądś znał te napisy…. Elis Thar.
*****
– Ty ojciec, spójrz ktoś nam worek rozerżnął
– Gdzie…
– Tu. Ach, już ja bym mu też worki rozciachał
– Pewno, że byś mu rozciachał. Jego szczęście, że zwiał, tfu…
Po drodze do Tristen Malkolm i jego karawana wzbogaciła się o trzy konie, które znaleźli stojące przy drodze. Jeden miał do siodła przytroczony berdysz, półtoraręczny miecz, łuk i dziesięć strzał. Fanatorowi ani wierzchowce ani wojenne narzędzia nie były potrzebne, ale chciał podziękować za dobrą, choć nieświadomą współpracę. Wiedział, że takiej okazji nie przepuszczą. Nie mylił się.
Dlaczego tyle przymiotników? Z perspektywy czasu sam zadaje sobie to pytanie. Opowiadanie jest z czasów, gdzie rzeczywiście tych rzeczy, które(słusznie moim zdaniem) określasz jako „kwiecistość stylu" było u mnie dość sporo (co nieznaczy, że robiłem to dobrze), tak, że ów kwiaty w nadmiarze zdają się plenić wręcz jak chwasty (wtedy jednak uważałem to za element bardzo słuszny). Teraz to ograniczyłem, chciałem jednak upewnić się, czy krok ten był słuszny. Dlatego też opowiadania nie „odchwaszczałem" i wstawiłem, poprawiając jedynie „standardowe" błędy (znając życie i tu co nieco umknęło mojej uwadze) . Co do gwiazdki... Konie mają to do siebie, że ich umaszczenie na czole (zależy od rasy, czasem od przypadku) zmienia się i tworzy ową gwiazdkę. Bywa , że dla jednych jej kształt jest niezwykły (ciekawy), dla innych nie. Kwestia gustu. Siłą rzeczy więc gwiazdka należąca do konia nie mogła być dziedziczona z krwią rodu starego kupca, który jest człowiekiem (nawet w fantastycznym świecie nie odważył bym się na taką dewiacje ze strony bohaterów).
Tak to już jest, że ten, kto pisze chce trochę posterować czytelnikiem. A często chce tym bardziej im większa jest jego świadomość tego, że jego tekst ulega interpretacji, często nie takiej, jakiej by sobie życzył. Ale tu oczywiście masz racje, zapisałem to tak, że może budzić różne skojarzenia. I także ów zabieg uważam za pożyteczny. A czy nie powinno się tego robić? Czytelnik skutecznie sam ( choć często nieświadomie) manipuluje sobą, więc ten raz więcej....