Ba jest jak sokół – szybuje wysoko, potrafi skupić wzrok na najdrobniejszym szczególe, lecz umyka jej szersza perspektywa. Kiedy dobrze przygotowaną na dalsze życie złożono mnie w bogato wyposażonym grobowcu pod Aleksandrią, niemalże z radością udałam się w pierwszy lot.
Pogrzeb zawdzięczałam matce; ojciec, Grek i uczony z Museionu, nie był przekonany do starych obyczajów. Rzymscy urzędnicy popatrywali na nie krzywo, z lękiem, choć nie zabraniali. Na szczęście wola matki przeważyła i ledwie umieszczono nieśmiertelne już ciało w drewnianym sarkofagu, wymalowanym w święte znaki potrzebne do ochrony przed demonami, poszybowałam ku bogini Nut. Zobaczyłam z bliska gwiazdy wyhaftowane na jej sukni i cierpliwie oczekiwałam sądu. Nie zrobiłam w życiu nic naprawdę złego, moje serce było lekkie, więc nie obawiałam się sług Maat ani Ammit, pożeraczki dusz.
Wydawało mi się, że lot trwał raptem okamgnienie, lecz kiedy wróciłam do dżet, poczułam, że świat się zmienił. Nigdzie nie widziałam drogi ku pałacowi Maat. Czyżby ktoś z bliskich zapomniał o ważnym szczególe rytuału?
Gdy tylko zdołałam znów się oderwać od cielesnej sah, przerażona poleciałam szukać rodziców, brata, znajomych… i nie odnalazłam nikogo. Nawet miasto nie było już takie, jak wtedy, kiedy w nim mieszkałam. Na próżno szukałam Serapejonu czy Biblioteki, a nawet naszej niewielkiej willi nad morzem, między stolicą a Naukratis.
Aleksandria znikła, na miejscu świątyń i pałaców widziałam nędzne domki. W przerażeniu myślałam, że kapłani się pomylili i świat po drugiej stronie życia jest tylko marną namiastką rzeczywistego.
A potem, po kilku lotach zrozumiałam, że za każdym razem, kiedy wznosiłam się nad ziemię, przemierzałam nie tylko połacie lądów, ale i dziesiątki czy setki lat. Ilekroć wracałam, przyglądałam się darom, w które mnie zaopatrzono na dalszą drogę. Nie ma żadnej drogi, nie ma sądu Maat ani wstępu do krainy Ozyrysa. Jest pustka i świat przemykający zbyt szybko przed oczami. W nowym życiu jesteśmy przeraźliwie samotni i żadne sprzęty zgromadzone w grobie na to nie pomogą.
A może to ja, nienależąca naprawdę do żadnego z zaświatów, błąkałam się między ziemią a Duat i nie mogłam trafić do pałacu Ozyrysa? Może greccy królowie i ich bóg Sarapis, któremu służył ojciec, byli bezsilnymi istotami, niezdolnymi stworzyć królestwo dla narodzonych na nowo? Przypomniałam sobie greckie wierzenia, lecz nigdzie nie widziałam też łodzi Charona.
Byłam tylko ja, gwiazdy na sukni Nut i świetliste promienie Ra, obojętne na mój los.
Zrozpaczona przylgnęłam do wyschniętego ciała, kotwicy nieśmiertelności, i płakałam, aż zasnęłam. Nie chciałam już oglądać świata.
Nie wiem, jak długo spałam, obudziło mnie światło.
– Milordzie.
Uwadze uczonego nie umknęło, że gospodarz jest ubrany do wyjścia do klubu.
– Widział pan, profesorze? Będziemy sławni!
Henry Forster, drugi baron Lonsdale potrząsnął trzymaną w ręku gazetą. Pół kolumny zajmowało w niej ogłoszenie. Peter Morton nie musiał się ruszyć z progu, żeby wiedzieć, co tam napisano.
– Ja właśnie w tej sprawie, milordzie. Niech pan odwoła przyjęcie.
Zgodnie z przewidywaniem młodzieniec zrobił wielkie oczy.
– To niemożliwe. Udział zapowiedzieli…
Tu nastąpiła długa lista utytułowanych gości: earl taki, baronowa siaka, biskup, ktoś z rodziny królewskiej, podobno nawet lord kanclerz wyraził zainteresowanie. Peter odczekał cierpliwie całą wyliczankę.
– Niech pan ich podejmie herbatką i ciastkami – powiedział z ledwie skrywanym sarkazmem – niech pan zaprosi jakiegoś modnego śpiewaka, damy będą zachwycone.
Henry podniósł się z fotela, odłożył gazetę i stanął oko w oko z uczonym.
– Damy obecne, drogi profesorze, pragną dreszczu grozy. I ja im to zapewnię.
Morton wziął głęboki oddech. Położył dłoń na ramieniu młodzieńca; była to poufałość, którą tamten przyjął z lekkim zdumieniem, lecz nie strząsnął ręki. Magia przeszłości, studenckiej przyjaźni Petera z pierwszym baronem działała.
– Na pamięć pańskiego ojca, milordzie, zaklinam, niech pan zrezygnuje z głównej atrakcji.
Odpowiedział mu śmiech. Henry nie odziedziczył po przedwcześnie zmarłym ojcu rozwagi ani też prawdziwego umiłowania wiedzy.
– Czy jeśli nie zrezygnuję, stanie się coś okropnego?
„Tak” – pomyślał Peter. Wiedział jednak, że jeśli będzie próbował straszyć młodzieńca, tylko podsyci jego entuzjazm.
– Jeśli odwinie pan tę mumię, ktoś umrze podczas seansu.
Ryzykowne, ale może zadziała? Byłoby przecież wielce niepolityczne, gdyby lord kanclerz zakończył żywot w domu młodego ambitnego arystokraty.
– Kto?
Peter skrzywił się. Nie lubił kłamać, a jeśli powie prawdę, Henry się nie przejmie.
– Nie wiem. – To było najmniejsze kłamstwo. I nie do końca kłamstwo: nie wiedział przecież, kim była kobieta ukryta w pięknie zdobionym sarkofagu.
– Nie wierzę w zabobony – oznajmił młody Lonsdale pewnym, może nawet nazbyt pewnym tonem.
Niemniej w tym, jak brał od służącego laskę i cylinder, Morton dostrzegł cień niepewności. W takich drobiazgach syn bardzo przypominał ojca.
Peter miał niecały tydzień na to, by przekonać młodego człowieka do zmiany decyzji. Pięć dni na uratowanie nieznajomej sprzed dwóch tysiącleci.
Nie czekał, aż Henry wyjdzie do klubu. Pobiegł natychmiast do biura telegrafu, po czym wrócił do biblioteki rezydencji przy Piccadilly.
Nad sah pochyla się nieznajomy człowiek. Podnosi wzrok i nasze spojrzenia się spotykają, choć on chyba tego nie zauważa. Sięga po coś, co musiało leżeć w pobliżu, i zaczyna mruczeć pod nosem. Czuję wzbierającą nadzieję: to zapewne kapłan, a przynajmniej skryba, który odczyta właściwe modlitwy (czy to możliwe, że matka o nich zapomniała?), a ja będę mogła stanąć przed Ozyrysem i położyć serce na wadze Maat. Kiedy to nastąpi, moje ciało odżyje w nowym świecie, a dusza będzie wracać do Aleksandrii, gdzie zobaczy bliskich i wszystko wróci do porządku.
Niepokoi mnie, że nie rozumiem ani słowa z tego, co on mówi, aż nagle słyszę własne imię. Brzmi dziwnie, lecz nie mam wątpliwości, że ten człowiek mnie zawołał.
– Polydora.
Tak nazywał mnie ojciec. Matka nadała mi imię Neferet, więc jako Neferet zostałam pochowana w pomalowanym na złoto, otoczonym służebnymi uszebti sarkofagu, może jednak ojciec dopisał tam coś po grecku.
Rozglądam się, lecz nie dostrzegam figurek. Ogarnia mnie przerażenie. Czyżby mój grobowiec został obrabowany bardzo szybko i dlatego nie mogę odnaleźć ani świata, ani zaświatów?
Pragnę to wszystko powiedzieć człowiekowi, który mnie obudził, ale nie jestem w stanie się odezwać. Usiłuję rozpostrzeć skrzydła i unieść się tylko troszkę nad ziemię: zobaczyć, czy mam do czynienia z bogiem, czy człowiekiem, i czuję, że nie potrafię oderwać się od sah.
Nie, nie od sah. Jestem zamknięta w figurce sokoła, moim domu podczas odpoczynków w pobliżu ciała; domu, który powinnam móc bez trudu opuścić, by wzbić się ku niebu!
A z sah dzieje się coś bardzo niedobrego.
“Błagam, niech Pan bardzo pilnie przyjedzie do Londynu w niecierpiącej zwłoki kwestii egipskiej”.
To nie było w stylu Petera Mortona, uosobienia brytyjskiego taktu i flegmy. Urzędnik w Grenoble uznał najwyraźniej, że sprawa jest warta popchnięcia do Vif posłańca natychmiast, a nie następnego dnia, bo telegram miał poranną datę.
Ponieważ wiadomość była tak bardzo nie w stylu Mortona, Jacques-Joseph Champollion nie wahał się ani chwili.
– Marius, wyślij do miasta list z odwołaniem mojego jutrzejszego odczytu, każ pakować kufer i zaprzęgać konia – zwrócił się do sekretarza, który pojawił się w drzwiach biblioteki. – Tylko niezbędne rzeczy. Pociąg do Paryża odchodzi przed wieczorem, zdążymy.
Kilka godzin później turkot kół i sapanie lokomotywy kołysały do snu, lecz Jacques-Joseph nie był w stanie zasnąć, mimo że wykupił cały przedział, by zapewnić sobie spokój. Wyciągnął z neseseru, który zapakował osobiście i nie wypuszczał z ręki, małą fajansową figurkę sokoła z rozpostartymi skrzydłami, i drugą: niewielkiego obsydianowego skarabeusza. Poczuł bardzo delikatne mrowienie w palcach, jak kiedy zaprzyjaźniony profesor fizyki demonstrował mu ogniwa galwaniczne i ich ulepszenia.
„Dobrze” – pomyślał. „Jeśli coś przestraszyło Petera, mogę potrzebować wsparcia”. Nie do końca wierzył w opowieści młodszego brata o tych figurkach, ale czuł się w ich towarzystwie pewniej. Na dodatek François przed śmiercią nalegał, by Jacques-Joseph nigdy się z nimi nie rozstawał, a jakkolwiek dziwna by nie była ta prośba, trudno było jej odmówić. A tym bardziej złamać obietnicę.
Po długiej podróży przesiedli się na Gare du Nord w pociąg do Dunkierki, gdzie udało się znaleźć miejsce na parowcu płynącym następnego ranka do Dover i wysłać telegram do Londynu. Wschodzące słońce malowało czerwienią mijane skały Blanc Nez; ich bliźniacze siostry w Dover jaśniały bielą, kiedy wczesnym popołudniem dobili do drugiego brzegu. Tu Marius wykazał się sprytem, gdy zdołał upchnąć dwóch mężczyzn i kufer w dyliżansie, wyprzedziwszy w wyścigu do ostatnich miejsc kilka statecznych rodzin.
Niecałe dwie doby od otrzymania telegramu fiakier wysadził dwóch Francuzów pod niedużym domkiem w Islington. Na odgłos zatrzymującego się turkotu do ogródka wybiegł profesor Morton w rozwianym orientalnym szlafroku.
– Nawet pan nie wie, jak bardzo się ucieszyłem, otrzymawszy dziś wiadomość! – wykrzyknął bezbłędną francuszczyzną, pozbawioną obcego akcentu. – Mamy bardzo mało czasu! Niech panowie wejdą i zaraz ruszamy dalej!
Jacques-Joseph uśmiechnął się; pod wieloma względami ten konkretny Anglik, pomimo wszystkich typowo wyspiarskich cech, zawsze kojarzył mu się z ukochanym bratem. Jednym z podobieństw był niezwykły talent do języków; drugim – niepohamowany entuzjazm i całkowite oddanie nauce.
– Ton pańskiego telegramu był, oględnie mówiąc, naglący – powiedział, kiedy butler bez słowa odebrał od nich bagaż – więc pozwoliłem sobie przyjechać tutaj, ale zatrzymamy się oczywiście w hotelu. Mój sekretarz zaraz się tym…
– Nie, nie, lepiej tutaj – przerwał mu Morton. – Mamy naprawdę mało czasu. Jedźmy od razu, istnieje szansa, że teraz nie zastaniemy pana domu. Chciałbym, żeby zobaczył ją pan… bez niego.
W umyśle Jacquesa-Josepha zaczęła kiełkować myśl, że Anglik postradał zmysły.
Ojciec i matka zgadzali się co do tego, że ren jest bardzo ważne. Dlatego on nazwał mnie Polydorą czyli tą, która została bogato obdarowana; widział we mnie swą uczennicę, badaczkę dawnych tekstów, poetkę. Matka uważała, że sale Biblioteki pełne zakurzonych zwojów to nie miejsce dla młodej kobiety, więc nadała mi drugie imię, Neferet. Piękna, bogata, ale i utalentowana. Nie zdołała mnie uchronić przed tym, czego chciał dla mnie ojciec. Dopiero po śmierci postarała się, bym należała bardziej do niej.
Może to ren mnie obudziło, a nie światło?
Mężczyzna, który był tu już wcześniej, pochyla się znów nade mną. Pochyla się nad sah, które leży teraz nieco dalej, więc nie widzę go dobrze. Mimo sokolich oczu niewiele widzę, choć przecież nie jest tu ciemno. Gdybym tylko zdołała wydostać się poza posążek, gdybym mogła przemówić!
Kimkolwiek jest człowiek, który mnie obudził, nie potrafi mnie odnaleźć, zajmuje go tylko sah, podczas gdy ja jestem tutaj, na wyciągnięcie ręki! Jeśli chce mi pomóc w przejściu do drugiego świata, odnalezieniu bramy i drogi na sąd Ozyrysa, powinien przecież szukać Ba!
Słyszę nagle inny głos i nadal nic nie rozumiem, choć teraz słowa brzmią inaczej.
Czuję coś jeszcze, coś, co napawa mnie nadzieją. Kimkolwiek jest ten drugi człowiek, wraz z nim pojawił się potężny artefakt. Może pierwszy jest tylko skrybą, który przyprowadził kapłana? Jeśli odzyskam uszebti, jeśli ktoś odmówi odpowiednią modlitwę, powinnam zdołać narodzić się na nowo.
– Odwijanie mumii? – Francuski uczony nie krył zdumienia.
Peter westchnął ciężko.
– Lord Lonsdale to bogaty, znudzony młodzieniec, wcześnie osierocony przez rozsądnego ojca, poznał pan zresztą Cecila wiele lat temu w Paryżu. – Spojrzał na gościa, który potaknął. – Matka zmarła przy narodzinach syna – uprzedził pytanie. – Wychowywany przez zdziwaczałą ciotkę, nie wie, na co wydawać pieniądze, nie chce się ustatkować, choć, o ile wiem – puścił oko do gościa – nie jest wyznawcą helleńskiego występku.
„W przeciwieństwie do mnie” – dodał w myślach. Sądząc po minie, Francuz się domyślił. Może zresztą wiedział. Po ich stronie kanału to znacznie mniejszy problem. A dzięki własnym skłonnościom Morton był pewny, że niechęć Henry’ego do ożenku ma inne przyczyny.
– Henry to dzieciak – przyznał. – Uwielbia robić wrażenie, kocha poklask, chce być adorowany przez piękne damy na dworze i jeszcze piękniejsze tancerki w teatralnej garderobie.
– Ale mumie?
– Anglia jest bogata i znudzona jak Henry, profesorze – odparł Morton. – Nie wystarczają nam już zwykłe podniety, pragniemy coraz to czegoś nowego. Pokaz odwijania mumii w Muzeum Brytyjskim wywołał entuzjazm zarówno uczonych oraz ludzi z wyższych sfer, jak i zgromadzonej tłumnie gawiedzi… – Zerknął na rozmówcę i dodał szybko: – Tak, ja też tam byłem. Dlatego chce powstrzymać Henry’ego.
Nie lubił wracać do wspomnień tego dnia, kiedy spojrzał w puste oczodoły człowieka sprzed kilku tysięcy lat i ujrzał w nich cierpienie.
Poczuł na ramieniu dłoń towarzysza.
– Pan uważa, że ich w ten sposób zabijamy?
– Tak – odparł Peter. – Dobrze to pan ujął. Oni wierzyli, że będą żyć, jeśli ich groby pozostaną nienaruszone, prawda?
Champollion potaknął.
– Co jeżeli to prawda?
Peter był zły na samego siebie. Co go opętało? Pół roku temu podczas pokazu w Muzeum rzeczywiście poczuł się nieswojo na widok odkrytej twarzy zmumifikowanego człowieka, niemniej dopiero wizyta u młodego Lonsdale’a, który poprosił go w imię dawnej przyjaźni z ojcem o przygotowanie wydarzenia od strony naukowej, spowodowało, że naruszanie spokoju dawnych Egipcjan wydało mu się czynem niegodnym cywilizowanego człowieka.
– Czego pan ode mnie oczekuje? – Głos gościa wyrwał go z zadumy.
Z odłożonej na bok pokrywy otwartego sarkofagu spoglądała na nich malowana twarz. Kobieca, nie było co do tego wątpliwości, o wielkich podkreślonych kohlem oczach. Bardzo egipska w braku cech indywidualnych, które pozwoliłyby odgadnąć, kim była, ile mogła mieć lat. W środku ozdobnej trumny spoczywało obandażowane ciało. Nawet pod warstwami płótna kobieta sprawiała wrażenie drobnej, kruchej i bezbronnej.
„Mnie przecież nawet nie pociągają kobiety!” – pomyślał Peter, po czym uświadomił sobie, że myśli o nieznajomej raczej jak o córce, której nigdy nie będzie miał, albo młodszej siostrze.
– Pomocy – odparł, choć tak naprawdę nie wiedział, czego się spodziewał, zapraszając słynnego gościa. Może powstrzymania własnej paniki, jeśli uczony archeolog przekona go, że nie ma powodu do obaw. – Dla niej. – Wskazał na Polydorę. Słowa przychodziły same, wbrew rozsądkowi i woli. – Po grecku napisano tu tylko jej imię, a ja nie umiem dobrze czytać hieroglifów. Założyłem, że pan… Pan pozostał najlepszym specjalistą, nieprawdaż, po… po bracie?
Jacques-Joseph Champollion wziął do ręki niedużego obsydianowego skarabeusza, którego postawił wraz z figurką sokoła na etażerce obok wielkiego stołu z sarkofagiem. Uwadze Mortona nie uszło, że statuetka podobnego ptaka znajdowała się wśród drobiazgów rozłożonych wokół trumny. Gość rozglądał się po bibliotece.
– Jest tu jego Précis? – zapytał. – Nie zabrałem ze sobą, nie przyszło mi to do głowy, w dodatku pakowałem się szybko. Nie jestem aż tak biegły w lekturze, jak był François.
Kątem oka, przeszukując półki, Peter przyglądał się, jak Francuz wodzi palcem po wieku sarkofagu, szepce pod nosem, robi notatki.
– Ciekawe – powiedział w końcu Champollion – to najwyraźniej sarkofag z okresu rzymskiego, choć przygotowany zgodnie z obyczajem egipskim. Tu znalazłem jej imię zapisane fonetycznie, to akurat łatwe, wystarczy znać alfabet, a w dodatku wiedziałem czego szukam – wskazał na długi ciąg znaków. – Ale – położył dłoń w innym miejscu wieka – tu, o ile się nie mylę, mamy modlitwę w imieniu zmarłej i inne imię.
Przerysował dwa znaki na kartę papieru.

– Nfr i t – powiedział w zamyśleniu. – Tak zapisane znaczy przede wszystkim „piękna”, choć może być i „utalentowana”, „obdarzona”. A gdyby dodać tu jeszcze jeden znak, czytałoby się tak samo, choć znaczenie by się zmieniło na „brama”.

– Nfr i t – powtórzył Peter. – Dobrze zgaduję, że przeczytamy to Neferet?
Zanim Francuz zdążył odpowiedzieć, gwałtowny podmuch wiatru za otwartym oknem wydął zasłony i strącił papiery ze stołu. Stojący na skraju blatu, u samych stóp sarkofagu sokół przewrócił się i spadł na ziemię. Delikatny fajans rozpadł się na kawałki.
– Przeklęta pogoda – mruknął Morton.
Jestem wolna? Moc ren zerwała więzy? Czy teraz ktoś usłyszy moje wołanie? Wysłucha opowieści? Pomoże w przejściu do Duat?
Podrywam się w górę, lecz nade mną nie ma gwiaździstej Nut, nie potrafię przedostać się przez sklepienie grobowca, jak dawniej. Trzepocę się jak ćma, która wpadła do pokoju, zwabiona światłem lampki, i teraz odbija się od ścian, bo nie potrafi znaleźć okna, by wydostać się na wolność.
Czuję, że rozpadam się na kawałki. Widzę szczerzącego zęby Anubisa, a przecież nie zrobiłam w życiu nic złego, nie zasłużyłam na pożarcie! Nie zdążyłam nawet zaprzeczyć wszystkim czterdziestu dwu występkom i złożyć serca na wadze. Sąd nade mną się nie odbył, nie mogę zostać skazana!
Kieruję wzrok w dół, ku niestrzeżonemu przez uszebti dżet i martwieję z przerażenia. Wieko leży koło trumny, widzę bandaże spowijające sah. Jeśli opadną, moje ciało będzie nagie, niezabezpieczone, niezdolne trzymać mnie przy życiu.
Usiłuję skupić wzrok, co nie jest łatwe, bo wciąż rozpadam się na kilka kawałków niczym rozbite naczynie, które rzemieślnik bezskutecznie usiłuje naprawić, i widzę teraz dwóch mężczyzn pochylonych nad wiekiem. Są ubrani w dziwaczne szaty, inne jeszcze niż ludzie, których oglądałam podczas dawnych przebudzeń. Zapewne znów minęły co najmniej stulecia.
– Neferet – powtarza jeden z nich, gdy wskazuje na coś, co leży przed nim.
Spoglądam z trudem w tym kierunku i widzę znaki, święte pismo. Znam je na tyle od ojca, że widzę moje imię, a obok słowo „brama”. Czuję radość: ci kapłani w dziwnych szatach musieli zrozumieć, że nie mogę wydostać się ze świata pomiędzy, chcą mi pomóc. Gdybym tylko mogła do nich przemówić!
Jeden z nich pochyla się i podnosi z ziemi skorupy. Potrzebuję chwili, by zrozumieć, że to szczątki mojej figurki Ba. Martwieję znów, bo rozumiem, dlaczego rozpadam się na części: nie mogę wrócić do bezpiecznego domu. W przerażeniu szukam innego posążku sokoła, dostrzegam go – i czuję, że jest zamieszkany. To on jest amuletem, który przynieśli tu kapłani. Po raz pierwszy w zaświatach spotykam inną Ba i to do tego potężną, chcę przemówić do tego człowieka – może on będzie zdolny mnie usłyszeć! – lecz w tej chwili rozlega się kolejny głos.
Nadal nie rozumiem słów, czuję jednak, że ten, kto przyszedł, ma władzę. Jest ubrany jak kapłani, lecz w tym, jak się porusza, jak mówi, przypomina raczej aroganckich Rzymian, na których ojciec, pamiętający ostatnich greckich królów, zawsze wyrzekał.
„Egipt bez królów nie jest Egiptem” – powtarzał, a matka w tym też mu wtórowała. Może dlatego błąkam się po świecie, może dlatego w tej pustce nie ma rodziców ani niczego, co znałam za życia? Może stary kapłan Izydy, który przychodził do naszej willi, miał rację: bez króla, który łączył nasz świat ze światem bogów, Egipt przestał istnieć?
Jak byłam mała, dostałam od tego człowieka medalion wykonany ze złotej monety dawnej królowej. Ojciec pokiwał z powagą głową i powiedział: „Bądź mądra jak ona, córeczko”. Na monecie królowa jest boginią i nagle przypominam sobie, że w gorączce, zanim umarłam, prosiłam matkę, by włożyła mi ten amulet do grobu. Muszę go mieć na szyi, on mnie uchroni!
To nie ja go mam, napominam siebie, lecz sah, która leży bezbronna w otwartej trumnie.
Mężczyzna przypominający rzymskiego urzędnika mówi coś do pozostałych, a potem światło gaśnie i zostaję sama, rozdarta między potrzaskane kawałki figurki, niezdolna nawet zasnąć. W ciemności majaczą cienie, okruchy wspomnień z czasu, kiedy spałam, a świat toczył się leniwie dokoła mnie.
Z gabinetu dobiegały podniesione głosy. Jacques-Joseph za słabo znał angielski, żeby wiele zrozumieć poza tym, że młody Henry Forster jest wzburzony, a Peter Morton usiłuje go jednocześnie zbesztać i uspokoić.
Stary Lonsdale… Istotnie, obaj Champollionowie spotkali go raz w Paryżu, kiedy przyjechał do Instytutu słuchać wykładów François o hieroglifach. Profesor Morton przedstawił go jako człowieka głodnego wiedzy, erudytę i kolekcjonera całkowicie oddanego swym fascynacjom. Jacques-Joseph, który pamiętał z wczesnej młodości plotki krążące o Sir Williamie Hamiltonie niepomnym tego, że Horatio Nelson, jeszcze nie admirał, uwodzi jego piękną żonę, uśmiechał się wtedy pod nosem. Teraz pomyślał, że nie zdziwiłby się, gdyby w żyłach młodego lorda nie płynęła ojcowska krew, tak bardzo inny wydawał się od świętej pamięci Cecila Forstera.
Nie zapowiadało się na to, żeby rozmowa, czy raczej kłótnia, miała się szybko skończyć, więc Jacques-Joseph postanowił zaryzykować.
Morton mógł wyrzekać na angielską pogodę, ale w tym, jak nagle zerwał się wiatr i jak nagle ucichł, było coś niezwyczajnego. No i ten posążek sokoła. Ba. Dusza.
„Że też wcześniej nie zwróciłem na niego uwagi” – zbeształ się w myślach.
Odstawił na chiński stoliczek filiżankę z niemal przezroczystej porcelany i bardzo cicho wyszedł z salonu, po czym zszedł po schodach i odnalazł właściwe drzwi. Były otwarte.
W kinkiecie płonęła tylko jedna świeca, więc zapalił od niej drugą w lichtarzu i zbliżył się do sarkofagu. Wziął do ręki wykład pisma egipskiego pióra własnego brata – Peter zdążył znaleźć książkę, zanim gospodarz wparował do biblioteki – i powoli, z rozmysłem, zaczął odcyfrowywać tekst. Potem zmienił zamiar i przerysował znaki na papier; zleci tłumaczenie Mariusowi wieczorem, jak wrócą do Islington.
– Rzymskie czasy – mruknął pod nosem – co oni wtedy wiedzieli o zwyczajach egipskich?
Przyjrzał się dokładniej sarkofagowi i wykluczył podejrzenie, jakie powziął na samym początku, kiedy odnalazł drugie imię: że w późniejszych czasach wykorzystano dla Greczynki Polydory cudzą trumnę. Greckie imię było wymalowane wraz z wszystkim innym, co więcej, powtarzało się w zapisie hieroglificznym. Najwyraźniej kobieta miała dwa imiona lub też ktoś przełożył greckie na egipskie Neferet.
Jako archeolog nie znał się dostatecznie na języku, a nie mógł zapytać brata. Miał natomiast nadzieję na coś innego.
Zanim wyjął znów z kieszeni surduta swoje skarby, zamknął porządnie okno. Wcześniej podejrzewał, że jeśli do trumny przywiązany był duch innej kobiety, której mumię wyrzucono, by pochować obywatelkę rzymską, to jej Ba, krążąca zapewne w pobliżu, miała prawo być rozzłoszczona.
Wyglądało jednak na to, że Polydora-Neferet była jedyną właścicielką tego pięknego sarkofagu, lecz ona także miała powody do strachu i gniewu. Lepiej się zabezpieczyć i nie wpuścić burzy do środka, już dość szkód narobiła poprzednia.
Jacques-Joseph pozbierał skorupy z potłuczonej figurki i ułożył je na piersi mumii, a następnie postawił tuż obok własnego sokoła. Nie wypuszczał z ręki ochronnego skarabeusza, w duchu zaś zanosił modły do wszystkich bóstw, jakie kiedykolwiek czciła ludzkość, aby to, co właśnie zrobił, nie skończyło się katastrofą.
Z początku nic się nie wydarzyło, a potem o szyby uderzył wicher. Tyle że nie od zewnątrz, a od środka. Champollion za późno zrozumiał swój błąd i pożałował zamknięcia okna. Wir zakotłował się w pomieszczeniu, książki spadały z półek, zasłony wydymały się i łopotały niczym żagle. Rozbity sokół na mgnienie oka uniósł się w powietrze, drugi zaś stał nieruchomo, niepomny otaczającego go cyklonu.
Chwilę później na schodach rozległ się tupot i do biblioteki wpadli wściekły lord Londsdale z przerażonym Peterem Mortonem.
– Wszystko jest pod kontrolą! – zawołał Jacques-Joseph, zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył się odezwać. Nie odrywał wzroku od czerwonego fajansowego sokoła siedzącego nadal nieruchomo na piersi mumii. I nie był wcale, ale to wcale pewny, czy jego zapewnienie było prawdą.
W ciemności słyszę głosy. Wokół czuję kołysanie, coś dziwnego dzieje się ze światem. Nic nie widzę, nie mogę wznieść się ponad ciało, żeby zobaczyć. Nie czuję obecności uszebti ani bóstw opiekujących się moimi wnętrznościami. Dżet, do którego przylgnęłam, nie jest całkowite, spora część nieśmiertelnego ciała znikła, pozostała tylko łupina sah. Otaczają mnie obcy ludzie, może rabusie grobów?
Każdy Egipcjanin boi się ich bardziej niż złodziei zakradających się do domu żywych. Głosy mówią w języku, którego nie znam i nigdy wcześniej nie słyszałam. To nie libijscy piraci nie hebrajscy uczeni, nawet nie Nubijczycy z dalekiego południa, których spotykałam na aleksandryjskim rynku, sprzedających przedmioty z hebanu i kości słoniowej. Mam wrażenie, że jestem na statku morskim, bo kołysze mną tak, jak wtedy, kiedy popłynęliśmy z ojcem i bratem na Cypr, by złożyć ofiary w świątyni greckich królów.
A potem nagle jestem znów w tym pomieszczeniu, w którym się obudziłam. Ktoś do mnie mówi spokojnym głosem, najpierw po grecku, potem po egipsku. Za życia lepiej znałam grekę, ale Ba uspokaja się dopiero na dźwięk starego języka, mowy bogów.
– Nie bój się, Neferet – ten człowiek wymawia słowa trochę jak ojciec, ale rozumiem go bez trudu. – Chcę ci pomóc.
Skupiam wzrok, na ile potrafię, i dostrzegam, że głos dochodzi od sokoła w kolorze ochry stojącego nad szczątkami mojej figurki. Czyżby sam Horus przyszedł mi z pomocą? Wyobrażam sobie, że mam ciało i wykonuję głęboki ukłon przed bóstwem. Przed oczami mam odpowiedni znak. Roztrzaskany kształt nie pozwala mi jednak nic powiedzieć.
– Nie jestem bogiem – mówi tamten i czuję w jego głosie rozbawienie.
Mam ochotę odpowiedzieć, że skoro poznał moje myśli, musi być bóstwem, lecz dopóki moja Ba nie znajdzie nowego domu na odpoczynek, jestem bezsilna.
– Byłem człowiekiem tak jak ty – słyszę tymczasem. Oczywiście, to jest tamta potężna Ba, którą wcześniej wyczułam. – Znam wiele tajników twoich przodków, poznałem je za życia, a po śmierci zrozumiałem też, że w wielu szczegółach się mylili.
„Znasz sekrety kapłanów” – myślę – „a jednak jesteś zaklęty w glinianego sokoła”. Zastanawiam się, czy i on wzlatywał duszą tak wysoko, że w dole mijały stulecia.
– Dżet nie jest potrzebne – mówi on, a ja wracam pamięcią do Aleksandrii i wywodów ojca. – Ba może zamieszkać w dowolnym przedmiocie. Musisz tylko w to uwierzyć.
„Nie, nie” – myślę z przerażeniem. Chociaż widziałam, że dary nie zapewniają życia, wciąż chcę wierzyć, że jeśli je odzyskam, zdołam znaleźć bramę.
Przebudziłam się przecież, kiedy ktoś zdjął wieko mojej trumny, naruszył dżet. Czułam ból i lęk.
– Chcesz dalej żyć, Neferet? – pyta tamten człowiek.
Nagle uświadamiam sobie, że nie znam odpowiedzi na to pytanie. Po co mam żyć w pustce? Usiłuję poderwać skrzydła martwego sokoła, mój strach wywołuje znów wir powietrza. Przed oczami widzę znak neszni przemieniający się w neszen. Rzucam je ku drugiemu sokołowi, może zrozumie, może w ten sposób zdołam do niego przemówić?
Słyszę krzyki, łoskot, a potem znów cichy, spokojny głos jedynego człowieka, który mówi moim językiem. Nie rozróżniam słów, bo neszni płonie w mojej głowie burzą i błyskawicami. Jeden znak różnicy, myślę, muszę tylko zamienić jeden znak.
– Jesteś silna, Neferet – mówi ochrowy sokół, a wokół mnie zaczynają wirować znaki tworzące słowo m’ten, spokój.
– Co to za sztuczki? – Lord Lonsdale był czerwony z wściekłości, ale Peter Morton widział, że młodzieniec się przestraszył.
Co tu dużo mówić, on sam też patrzył z przerażeniem na cyklon szalejący po bibliotece.
– Przeklęta angielska pogoda – odparł z sarkazmem francuski gość.
– Jeżeli panowie myślicie, że takie tanie popisy prestidigitatorskie odwiodą mnie od raz powziętego planu, to się mylicie! Przez wzgląd na mojego ojca oraz moją pozycję – Henry wyprostował się dumnie, by ukryć lęk – nie wyrzucę panów z domu, ale poproszę uprzejmie, abyście go opuścili.
Peter podszedł do niego i chciał mu położyć dłoń na ramieniu, lecz tym razem młodzieniec odsunął się z niechęcią.
– Zrezygnuj z pokazu, Henry – powiedział mimo to uczony, nie doczekał się jednak odpowiedzi. Audiencja była skończona.
Wyszli na ciemną już ulicę, po której snuła się wilgotna mgiełka. W oddali majaczył łuk Wellingtona; Peter zerknął na towarzysza z nadzieją, że rozmowa nie zejdzie na historyczne zaszłości, natomiast przez ułamek chwili rozważał szturm na Apsley House i wywleczenie z łóżka wiekowego księcia, który wprawdzie dawno już nie był premierem, pozostawał jednak naczelnym dowódcą armii brytyjskiej, i błaganie go o wysłanie oddziału gwardii do domu lorda Lonsdale celem aresztowania gospodarza.
Tymczasem Champollion podszedł do najbliższej latarni i wyciągnął przed siebie dwie ręce. Na jednej dłoni siedział fajansowy sokół w kolorze ochry, na drugiej leżały szczątki podobnego ptaka pomalowanego na różne kolory.
Peter uniósł pytająco brwi.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, co tam się działo, te skorupy są pozostałością po posążku, w który była zaklęta dusza naszej Polydory.
Czy tylko mu się wydawało, czy też ręka towarzysza się zatrzęsła, a może skorupy poruszyły się nieznacznie na dźwięk imienia?
– Zabrałem więc szczątki posążku, może w ten sposób zapobiegniemy katastrofie podczas pokazu?
Peterowi kręciło się w głowie.
– Jedźmy do domu – zaproponował i machnął ręką na przejeżdżającego fiakra. – Tam mi pan wszystko wyjaśni.
Pół godziny później grzali się przy kominku; milczący butler podał gorący poncz, a sekretarz Champolliona zajął się odcyfrowywaniem napisów z sarkofagu Neferet.
– Zdradzi mi pan, co tam się wydarzyło?
– Nie znam angielskiego, ale domyśliłem się z tonu rozmowy, że nie zdoła pan przekonać tego młodego człowieka do zmiany zdania. Miałem nadzieję, że naszej przyjaciółce się to uda, choć przyznam, że nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
Gość wodził palcem po blacie stolika, jakby rysował tam hieroglify.
– Moja znajomość języka jest mierna – odezwał się w końcu – ale pamiętam z tyrad François, że burza i strach to niemalże to samo słowo. Myślę… – Urwał, jakby to, co zamierzał powiedzieć, jemu samemu wydawało się niedorzeczne. – Myślę, że jej strach przed utratą ciała, dżet, czy też tego, co nazywamy mumią, sah, powoduje te burze.
Cierpienie w pokrytych wyschniętą, naciągniętą skórą powiek oczodołach człowieka z Muzeum. To mogło być tylko złudzenie, widok sam w sobie był dość przerażający. Jeśli jednak gdzieś w pobliżu krążyła przerażona dusza…
– Pół roku temu była piękna pogoda – powiedział, czepiając się resztek rozsądku – rzecz wręcz nietypowa w Londynie.
Champollion pokręcił głową.
– Nie twierdzę, że mam rację. Może to tylko gra wyobraźni, paskudna angielska pogoda?
Spojrzenia obu uczonych się spotkały i Peter nabrał pewności, że jego rozmówca wie, że to nie pogoda.
Otacza mnie ciemność. W oddali wyczuwam obecność potężnej Ba – człowieka, który pomógł mi się uspokoić. Wokół mnie przepływają obrazy, niektóre rozpoznaję, lecz nie potrafię ułożyć z nich świata.
Kapłani mówili, że dawno temu święte znaki były mową bogów, która stworzyła świat, wyprowadziła go z chaosu. Geb objął go od spodu, Nut nakryła płaszczem od góry, Ozyrys objął władzę w królestwie podziemi, a ludzie nauczyli się pisma i zaczęli kształtować świat wedle swoich wyobrażeń. Czerwony sokół pokazał mi, że mogę użyć znaków, by zbudować wokół siebie spokój, uśmierzyć strach i burzę.
Czuję jego spokojną obecność, choć nie słyszę słów. Nie słyszę teraz żadnych dźwięków, nic nie widzę. Może do tego potrzebowałam dżet, którego teraz nie wyczuwam w pobliżu? Nigdy nie byłam tak daleko od niego, nawet kiedy wzlatywałam ku gwiaździstemu niebu.
Nie chcę się bać, bo strach wyzwala chaos, a jednak przerażenie podpełza, kiedy myślę, że mogłam utracić dżet na zawsze. Jeśli tak się stało, nie dotrę nigdy do pałacu Ozyrysa, nie zostanę osądzona i nie zamieszkam w królestwie nowego życia.
Czerwony sokół zapytał mnie, czy chcę dalej żyć, a ja wciąż nie znam odpowiedzi. Nie chcę być samotna, nie chcę błąkać się po nieznanym mi świecie. W zaświatach wszystko miało być tak jak za życia, a świat się zmienił, czy więc odnalazłabym się w innej rzeczywistości po tylu latach tułaczki?
Ojciec pragnął, żebym została poetką, lecz nie zdążyłam nią zostać, choroba zabrała mnie za wcześnie ze świata. Czy w królestwie Ozyrysa pisałabym wiersze? W jakim języku? Uczyłam się układać poezje po grecku, czy jeszcze to pamiętam?
W ciemności i ciszy zaczynam recytować z pamięci ukochane wiersze ojca. Drżę, kiedy dochodzę do tego, który powtarzał najchętniej i uważał za najpiękniejszy w całej literaturze.
φαίνεταί μοι κῆνος ἴσος θέοισιν…
τεθνάκην δ᾽ ὀλίγω ᾽πιδεύης φαίνομ᾽ ἔμ᾽ αὔται
Greckie litery płyną wokół mnie i przemieniają się w święte znaki. Czerwony sokół patrzy z uznaniem przez dzielący nas mrok. Czy to echo tego wiersza sprawiło, że uznałam go za równego bogom?
– Jesteś silna, Neferet – powtarzam słowa, które do mnie wypowiedział.
Zaczynam rozumieć, że nawet jeśli odbiorą mi dżet, to umrę tylko trochę, jak w wierszu, a jeśli będę chciała żyć, będę żyła.
– Jestem Polydora – mówię – kobieta o licznych darach.
Powoli, bardzo powoli, tworzę znak anch, życie. Wytężam w ciemności wzrok i odnajduję skorupy mojego sokoła.
– Jest pan pewny, że to nie dzieło pańskiego sekretarza?
Profesor Morton trzymał w ręce figurkę wielokolorowego sokoła. Gdyby nie ledwie widoczne rysy w miejscach, w których się poprzedniego dnia potłukła, można by uznać, że nigdy nie była uszkodzona.
– Żaden człowiek nie skleiłby tego tak bezbłędnie – odparł Jacques-Joseph.
– Pora wychodzić.
– Myśli pan, że lord Lonsdale pana wpuści?
Morton skrzywił się.
– Jeśli będzie chciał zachować pozory w społeczeństwie, nie zrobi awantury, nie każe mnie wyrzucić. Nie jestem może lordem, ale mam pozycję w Royal Society. Zresztą pan naraził się podobnie jak ja, więc nie będę sam.
– Ja się tam nie wybieram.
Anglik uniósł pytająco brwi. Jacques-Joseph pospieszył z wyjaśnieniem.
– Nie poczułem się urażony, proszę się nie martwić. Po prostu… ktoś musi zostać z nią. Nie wiemy przecież, jak ona zareaguje, jeśli nasz drogi panicz doprowadzi dzieło do skutku. A zapewne to zrobi, choćby panu na złość.
Morton kiwnął głową ze zrozumieniem.
– Dobrze – powiedział. – Ja będę pilnował ciała, a pan duszy. – Zaśmiał się. – Nawet pasuje, Francja to kraj ducha, a Anglicy naród sklepikarzy.
Kiedy wyszedł, Jacques-Joseph ustawił dwa sokoły naprzeciwko siebie na karcie pokrytej znakami oznaczającymi spokój, harmonię, dom. Miał nadzieję, że to wystarczy.
Ból. Budzi mnie ból. Światło razi oczy, skóra pęka; czuję się tak, jak w chorobie, kiedy umierałam.
Siedzący naprzeciwko mnie sokół unosi skrzydła, spod których wyfruwają znaki. Układają się w Maat, porządek.
Chwilę później oboje wznosimy się nieznacznie nad ziemię i widzę tłum ludzi zgromadzonych wokół dżet. Ich spojrzenia powodują ból, a potem bandaże opadają i wyziera spod nich sah. Wyschnięta skorupa, w której oczach kryje się cierpienie. Ból staje się nie do zniesienia, mimo że towarzysz szepcze słowa uspokojenia, mimo że widzę pióro Maat dające mi prawo przejścia do nowego życia. Neszen chwyta mnie za gardło, kiedy nieznany człowiek bierze do ręki złotą monetę złożoną na piersi – mojej, choć już nie mojej, lecz wciąż mojej w bólu. Strach nie pozwala myśleć, rany sokoła otwierają się, za chwilę rozpadnę się z powrotem na kawałki, a wokół mnie rozpęta się neszni.
– Jesteś silna, Neferet, masz wiele talentów.
Izyda unosi się z wizerunku na złotym krążku i otacza mnie skrzydłami.
Z oddali dobiega głos, mówiący po grecku. Dwa głosy. Znam je, słyszałam je po przebudzeniu.
– Bogom równy mi się wydaje…
– … i trochę umieram.
Dwaj mężczyźni, dwaj kapłani, którzy postanowili pomóc mi w przejściu, recytują ten sam wiersz, który uspokoił mnie w ciemności, zanim rozszarpano moje dżet.
W powietrzu płynie ku mnie znak anch w kolorze ochry.
– Jestem silna.
Patrzę na pustą skorupę, która była moim ciałem.
– Niech trup idzie do ziemi, a dusza wzleci ku niebu – mówi czerwony sokół.
Powtarzam jego słowa – a moja Ba wie, że to jedno z najstarszych egipskich zaklęć – i czuję wolność.
Mogę lecieć do nieba i wrócić tu, kiedy zechcę.
Turkot kół uspokajał i usypiał, ale Jacques-Joseph nie zasnął. Wpatrywał się w figurkę czerwonego sokoła, stojącą na stoliku.
– François? – wyszeptał, by nie zbudzić sekretarza. – To ty jej pomogłeś, prawda?
Nie miał pojęcia, czy to tylko nadzieja, że brat go nie opuścił, czy też rzeczywiście uwierzył w obecność jego Ba w posążku. Kto inny mógłby przemówić do oszalałej ze strachu Egipcjanki i zostać zrozumiany? Kto mógł powstrzymać kolejną burzę?
Kto wreszcie mógł być tym drugim cieniem, który przez chwilę krążył po salonie w Islington, kiedy kolorowy posążek zaczął pękać, niebo za oknem zasnuły ciemne chmury, a Jacques-Joseph przestraszył się, że w rezydencji przy Picadilly naprawdę ktoś zginie. Kto mógł podpowiedzieć, żeby uspokoić serce strofami Safony? Zwłaszcza że, jak się okazało, Morton miał tę samą myśl.
Obok sokoła leżała wczorajsza londyńska gazeta, donosząca, że pokaz odwijania mumii w rezydencji lorda Lonsdale’a był kolosalnym sukcesem. Szczególne zainteresowanie wzbudziła gładka złota zawieszka na szyi kobiety, a nastrój spotęgowało to, że w kulminacyjnym momencie nad Londynem rozpętała się burza, która równie nagle się zakończyła, chmury rozwiały się i wyjrzało zza nich olśniewająco jasne słońce.
W małym domku w Islington Peter Morton przeglądał tę samą gazetę i zerkał co chwilę, żeby się upewnić, że rysy, które pojawiły się wczoraj na wielokolorowej figurce sokoła, zasklepiły się, a figurka połyskuje w słonecznych promieniach nowym życiem jego przybranej córki.