
Urodziłem się, gdy bliźniaczy księżyc Venifexu rozpadł się na kawałki, a umrę, kiedy świat wreszcie sięgnie kresu. Nieprędko.
Pionierzy przybyli z dwoma zadaniami – mieli terraformować planetę i wydać na niej potomstwo. Oba cele spełnili, więc gdy po raz pierwszy wciągnąłem w system nubin, odłamki sztucznego satelity grzmotnęły w tarcze energetyczne. Symulacje nas uratowały.
Wiele lat później, w dniu nieuniknionego czułem wstręt do własnego ciała. Nagle zdawało się obce. Mięso mnie zdradziło. Mieszanka węgla, wodoru i tlenu z odrobiną innych makro– i mikroelementów złożona w jedną chałturniczą masę zamkniętą pod srebrzystymi powłokami – to miał być powód mojej tragedii? Tkwiłem w duszy, nie w pierwiastkach, ale użalanie się nie pasowało do Reklanina.
Fakty są takie, że nubin jest dla nas jak paliwo. Bez niego giniemy. Z drugiej strony, kto polega na nim zbyt długo, ten traci kontrolę. Segmenty degenerują, synapsy niszczeją albo tworzą się wbrew prawom, a system rdzewieje. Jaźń ulatnia się z parującymi łzami, dlatego lepiej być wtedy daleko. Na szklanej pustyni Hokki. Cmentarzu, gdzie przyjdzie pochować tych, co poszli wcześniej, a samemu wyłożyć się na szkle, licząc, że śmierć prześcignie szaleństwo. Pozorny wybór prowadzi wszystkich ku otchłani. Ale nie można narażać społeczności.
Szedłem. Myślałem o potomstwie, które mnie nie żegnało. Tak jak starcy odchodzą na pustkowie, tak miejsce szczeniąt jest w wylęgarniach, gdzie nauczą się życia. Mój pobyt tam to szara plama zapomnienia. Ale konieczna. Dla klanu warto poświęcić wszystko.
Maszerowałem. Narzędzia stukały o uda.
– Jeśli dogonisz Nadena khetten Imkita, pozdrów go – rzekł mi napotkany po drodze Reklanin. W tle stała nędzna chata, a obok ruiny starego domu zmiażdżonego odłamkiem księżyca. Nie ma perfekcyjnych symulacji. – Powiedz mu, że szczenię nie jest gotowe.
– Szczenię?
– Głupiec zabrał swoje nasienie na cmentarzysko. Przywiązał się. Może się opamięta i go odda.
– Ma nadzieję?
– Twierdzi, że założy tam nową osadę i położy kres szaleństwu. Sam dawno już postradał zmysły. Miejsce małego jest w wylęgarni. A ja chcę go jeszcze zobaczyć.
Pokiwałem głową, znając prawdę. Rozmówca miał zaklejone szczeliny, a nubin bezskutecznie próbował je sforsować. W olbrzymich oczach czaiła się woda.
Były bieda, tragedie i sceny.
Zrujnowane gospodarstwo gazowe, w którym samce poszaleli i wymordowali brutalnie wszystkich domowników. Korpusy leżały przy rurociągach i tkwiły w kapsułach, jakby mieszkańcy wierzyli, że mogą się uratować. Sprawców brak.
Żleb na zboczu olbrzymiego węża kadu. Bestia mierzyła około sześciu mil długości, a przysypana od tysięcy lat ziemią, była idealnym miejscem dla rolników i górników. Tym pierwszym dawała zaprawioną swoimi sokami glebę, drugim zaś kryształową powłokę, z której produkowano komponenty do inżynierii terraformacyjnej. Teraz po kilku stłoczonych tu niegdyś budynkach nic nie zostało – zapewne dorwał je afu. Spore monstrum z niezwykłą szczęką zdolną połknąć w biegu i w całości pół wioski. Mieszkańców czekał okrutny koniec – wielogodzinne trawienie gdzieś za horyzontem
Znaleźli się wreszcie porywacz i jego ofiara. Samiec leżał na brzuchu wśród sterczących stalagmitów i drgał konwulsyjnie. Brakowało mu olbrzymiej połaci pleców. Obok szczenię. Majstrowało coś przy szczelinach oprawcy. Zamykało je, by ten nie mógł się zregenerować. Młoda twarzyczka lepiła się od srebrzystej posoki.
Zostawiłem ich samych sobie. Buntownik zdechnie, a potomek zgubi się na pustkowiu. Jego powrót do domu nie pomógłby społeczności, a to jedyny wyznacznik dobra jaki znałem. Każdy musi się poświęcić.
Potrafiliśmy dostosowywać świat pod siebie, a jednak raz za razem tworzyliśmy niemal identyczne kopie dotychczasowych błędów. Te same dramaty opowiadane z przestrachem przez nielicznych pozostałych przy życiu pionierów rozgrywały się za każdym progiem. Nie wszyscy potrafili oddać się kolektywowi. Nielojalne wobec plemienia istoty potajemnie przewożące zwierzęta na planetę, wypuszczające je w dzicz – to przez nie jakiś klan cierpiał teraz w brzuchu afu. Podział klasowy innych khette, ich wieczne wewnętrzne wojny – to one poprowadziły spotkanego po drodze rolnika na pustkowie, gdzie nie chroniły go tarcze. Stracił dom, przyjaciół, a wkrótce postrada i życie. Wreszcie wieczny brak odpowiedzi na zagrożenie nubinem, który sprawił, że samiec był gotów porwać własne stworzenie, a inni wymordować klan.
Powtórz.
Zaczynałem się cieszyć, że mój udział w tej opowieści dobiega końca. Chyba mamiłem samego siebie. Szedłem.
Wreszcie pewnej nocy ujrzałem cel. Fioletowa zorza, pasmo jakby utkane z delikatnej niczym jedwab mgły rozciągało się na całym aksamitnie czarnym nieboskłonie i rzucało hipnotyzujący blask na leżące jak okiem sięgnąć szkło. Co najmniej setka słupów postawiona na pozór losowo strzegła dumnie swego sekretu. Cmentarz sprawiał, że nubin krążył we mnie szybciej. Przestrzeń aż się od niego skrzyła…
Zbliżyłem się. Jedynie delikatne zawodzenie wiatru obijającego się o kolumny przełamywało ciszę, niczym nieśmiały muzyk wygrywający melancholijną melodię na antycznym flecie.
Na lśniącej powierzchni monolitów ktoś wyrył znaki i rysunki. Zaś u podstaw kłębiły się czarne na tle horyzontu, poskręcane sylwetki. Autorzy…
„My”.
To słowo najczęściej przewijało się wśród inskrypcji, które nie były żadnymi epitafiami czy modlitwami a bardziej… bazgrołami? Jedne zrobiono zapewne w kilka minut, nad innymi ślęczano całymi godzinami. Niektóre urywały się gwałtownie w pół słowa, a kilka zalanych było nawet zaschniętą, matową posoką. Czytając, czułem przygniatający mnie ciężar. Oszukano mnie.
Pisarze rozkładali się. Setki lśniących powłok powoli traciło na kształcie. Z wielu otworów wystawało nieśmiało zielonobure mięso. Ale biedacy zdawali się być w… euforii? Napierali na kolumny, depcząc się nawzajem i wystawiali dłonie w stronę metalu, próbując go choćby musnąć – może liczyli, że zbawi ich to od śmierci? Palce niektórych były poszarpane. Pewnie chcieli wyryć swoje słowa bez narzędzi. Nie to było jednak najgorsze.
Żadna z ofiar nie miała systemu. Ich czaszki ziały pustką, podobnie jak czarne szczeliny tam, gdzie powinny biec odgałęzienia. Poczułem, że drżę. Sama myśl, że ktoś mógłby tak brutalnie, niemalże jednym ruchem wyrwać mi z ciała całą aparaturę sprawiała, że miałem ochotę się wyłączyć.
Jednak dostałem misję. Społeczność na mnie liczyła.
Dotknąłem jednej z kolumn. Wyczuwałem szpary w fakturze stopu. Zgodnie z zaleceniami miałem oddać ciała szkłu, a systemy skierować ku niebu. Przekazać monolitom. Co sprawiło, że moi poprzednicy porzucili misję? Zostali zaatakowani? Ale przez kogo? Oszalałego Reklanina, który nie poddał się eutanazji? Nie widziałem żadnych wskazówek…
Tylko te napisy. Jedyny dowód, że to wszystko nie było przypadkową rzezią.
„My. Jest się. Żyje się. Wspólnie. Głos. NUBIN. JEST. WSZĘDZIE. Żyję? Człowiek. Kłam… JESTEŚMY. My”.
Ciągnęło się to w nieskończoność, więc po prostu wcisnąłem palce w szczelinę i pozwoliłem swojemu ciału na chwilę złączyć się kolumną. Dzięki powłokom zlaliśmy się w jedno, czułem jak lodowaty stop oplata mnie niczym kastet knykcie, jak moje jestestwo rozlewa się ku górze, w stronę nieba i gwiazd, jak…
Jak spada w dół. Głęboko. W ciemność, gdzie ktoś na mnie czeka, gdzie czai się obecność, gdzie…
My.
To jedno słowo całkowicie wybiło mnie z rytmu i odepchnęło od słupa. Cofnąłem się o krok, zahaczyłem o zwłoki i upadłem z przeciągłym jękiem. Wyczułem Istotę.
Nadzwyczajną. Nie zwierzę, nie Reklanina. Jakbym nagle przytulił się z całą swoją khette jednocześnie i pożarł wszystkie ich palące myśli w ostatecznym akcie wspólnoty. A nawet to nie oddawało w pełni doświadczenia.
My.
Słowo znów wybrzmiało pod czaszką z siłą dzwonu i natrętnością robactwa.
My.
Spojrzałem. Kolumna otworzyła się. Z wnętrza bił metaliczny połysk. Kłębek sygnowanych kabli, półprzezroczystych rurek, cienkich obręczy i zwiniętych niechlujnie odgałęzień, które zdawały się wrastać w strukturę monolitu. System. Ciała porzucono, ale oprogramowania tkwiły na swoim miejscu. Tyle że… żywe. Płyny krążyły w układzie, resztki mięsa pulsowały lekko i migotały czerwienią, a całość przywodziła na myśl dziwaczną symbiozę przyrody z architekturą.
Miałem wrażenie, jakbym patrzył na czyjeś otwarte serce położone na dłoni.
Raptem ze zgrzytem otwarła się druga skrytka, tuż powyżej. Pusta. Przeczuwałem, co to znaczy, ale nie chciałem uwierzyć.
My.
Słowo rozbrzmiało znów w czaszce. Rozglądanie się nic nie dawało – wokół same trupy i milczące kolumny zdające się nachylać coraz bardziej w moją stronę.
My. Dołącz. My.
Głosy przybierały na sile, a ja mogłem tylko bezradnie złapać się za głowę i, potykając co krok, popędzić w stronę horyzontu, klanu, domu, innych…
MY.
Upadłem. Huk niemalże rozsadził powłoki. Zdawało się, że ziemia drży, a monolity chwieją się w posadach. Próbowałem się czołgać, ale tylko ubabrałem się w posoce, zaplątałem w poskręcane ciała, poprzecinałem o szkło i niemal zakrztusiłem nubinem wdzierającym się brutalnie przez szczeliny. Świat gasł w oparach złotego pyłu, jakbym znalazł się w środku burzy piaskowej.
My. Dołącz. My!
Czas zmienił się. Nie potrafię określić, jak długo trwałem w amoku, pogrążony w niezbadanych myślach, których dziś nie potrafię nawet przywołać. Skulony i zmarznięty pod jedną z kolumn przygryzałem paznokcie do krwi, żułem własne palce i wkładałem okruszki szkła do oczu. Czemu? Nie wiem. Może podświadomie próbowałem się wybudzić? A może liczyłem, że wykrwawię się na śmierć i dołączę do przodków w górze? Wreszcie, może nie miało to sensu, jak wszystko, co mnie dotychczas spotkało…
Wielokrotnie robiło się jasno i ciemno. Szkło raz lśniło niczym roziskrzona tafla oceanu, a raz jeno opalizowało nikłym fioletem, jak tamtej pierwszej nocy. Musiało minąć ich sporo.
Słyszałem głosy. Dyskutowaliśmy. Przekonywały mnie. Przypominało to targi z kupcami paliwowymi, ale z czasem tematy odeszły daleko od spraw przyziemnych. Zdawało się, że przez wieczność debatowaliśmy o istnieniu, systemach i tym, dlaczego warto się zjednoczyć. A ja nie mogłem odejść. Nie potrafiłem.
Dziś uważam, że musiałem oszaleć. Popaść w całkowitą paranoję i postradać wszystkie zmysły. Pamiętam, że w końcu coś we mnie pękło i ostatecznie złączyłem jaźń z tymi, którzy byli przede mną.
Ból był niewyobrażalny, a chłód metalu, gdy panicznie wpychałem swój system do skrytki, okazał się ostatnim wspomnieniem fizycznego świata. Tęskniłem.
***
Dziwaczne uczucie. Jak opisać językiem coś, co nie ma nic wspólnego z mięsem? Chwilowe przebłyski istniejące w… Po prostu istniejące. Nicość nie jest ani czarna, ani biała. Co fizjologicznie widzą ślepcy? Co słyszą głusi? Co czują martwi? Wydawało mi się, że umarłem, a jednocześnie nigdy nie byłem tak prawdziwy, jak wówczas.
Można by nas nazwać Legionem. Tworzyliśmy zwartą jaźń, więc w tym samym czasie byłem sam. Nie rozmawialiśmy, jak normalne stworzenia. Ich, czyli moje, myśli zakwitały w moim, czyli ich umyśle, w tej samej chwili, kiedy przyszły im, czyli mnie, do „głowy”. Dlatego raz po raz zalewały mnie fale sprzecznych emocji, tak szybko, jak prędko zmieniały się nastroje „lokatorów”, czyli moje własne. Ale czasami zapadła śmiertelna cisza zdająca się trwać wieczność. Ile minęło lat? Nawet nie wspominam o dniach, czuję, że są jak ziarna piasku w młynie Losu. Tutaj procesy zachodziły z siłą, ale jednocześnie lenistwem starożytnych olbrzymów.
Ostatnia opowieść, nim skończy się świat.
– Jestem człowiekiem – stwierdziłem nagle po eonach dumania nad naturą rzeczywistości. – Prawdziwym człowiekiem.
– Nie Reklaninem – mówiłem sobie. – Niemalże nie ma Reklan na… Ziemi.
– Tak ją kiedyś zwano.
– Ziemia… Terraformowana planeta. Miała być… nowym domem. Zabezpieczeniem dla Reklan i dla macierzy…
– Ale każde stare domostwo było kiedyś zamieszkane. Widać, w oczach Reklan ludzie zdawali się szkodnikami, a nie równymi sobie istotami. Dlatego zaczęto od deratyzacji…
– Tyle że szkodniki potrafiły się bronić, a wojna zrujnowała planetę. Przegraliśmy… wszyscy. Lecz mimo to stałem tam, przed kolumnami. Ja, człowiek. Sądzący, że jestem Reklaninem, tak traktowany przez Reklan… Czemu? Ach, jasne… Wszystko w przyrodzie sprowadza się do jednego.
– Karma wróciła. Nie dość, że konflikt oddalił wizję nowego domu dla najeźdźców o stulecia, to skaził też ich samych. Zdali sobie sprawę, że samice nie potrafią donieść ciąży, a zarodki mutują. Do tego macierz w perspektywie czasu nie nadawała się do zamieszkania. A gatunek bez domu i potomstwa jest niczym. Tylko szczenięta gwarantują, że w otchłani czasu będzie czymś ważniejszym niż pyłek na wietrze. Zaś ludzie mnożyli się… o, ironio… jak szkodniki.
– Dlatego wyhodowali nas, zmodyfikowali, zaimplementowali naszym kobietom własne potomstwo, wysadzili na zniszczonej Ziemi, a potem poinstruowali swoje „mrówki” jak wznieść mrowisko. Terraformowaliśmy planetę, nie wiedząc, że tylko zakończenie tego procesu dzieli nas od zagłady. A nasze dzieci… Ich dzieci… Porywali je. Do wylęgarni w macierzy. Produkowaliśmy wrogów!
– Ale przecież… Ja urodziłem się na Ziemi! Nie zwieźli mnie tu… A nie jestem Reklaninem! Ani kobietą! Po co mnie tu trzymali?
– Nie… Byłem pionierem, terraformatorem i… Scenografią. Ludzka ciąża wymaga relacji i spokoju ducha. Dlatego należało zachować pozory i umożliwić rozwój. Każdy dostał swój bagaż wspomnień i zaczął żyć. Nie sposób stwierdzić, ile czasu tak naprawdę upłynęło. I czy cokolwiek jest prawdziwe. A jeśli to wszystko to też część ich symulacji…
– Nie mogę panikować. Nawet, jeśli nic nie jest prawdą, trzeba płynąć z nurtem. Lub przeciw niemu. Ale nie łamać zasad gry. Jeszcze nie.
– A nubin?
– Podtrzymuje symbiozę z reklańskimi pancerzami i systemami. A bez nich nie ma wspomnień, nie ma ograniczeń. Jednocześnie usprawniły nas, abyśmy przetrwali i zdołali „oswoić” Ziemię. Tyle że ludzkie ciała źle znoszą pył.
– Stąd pustynia Hokki. I cmentarz.
– Czy ja już umarłem? Czy to już to?
– Nie umarłem. Po prostu zmieniłem system. Obszedłem zabezpieczenia, straciłem pancerz. To istota alternatywnej ewolucji. Przystosować się za życia. Zwykłe ziemskie stworzenia tego nie potrafiły. Po prostu niektóre w wyniku przypadkowych mutacji rodziły się inne i to pozwalało im przeżyć, a potem przekazać cechy dalej. A ja… My łączymy się. Zmieniamy. Tworzymy…
– Współświadomość. Wielką sieć neuronalnych połączeń.
– Cała pionierska generacja w jednym miejscu i w jednym czasie. Zjednoczona. Kolektyw o jakim Reklanie mogą tylko pomarzyć.
– Niespotykana nigdzie indziej moc obliczeniowa, której powstania nie przewidział żaden reklański inżynier. Potęga połączona z korzeniami tej planety, sięgająca do samego jej jądra i zdolna zmieniać ją, gdy zechce, a jeśli się znuży… Zniszczyć na zawsze.
– Sprawa ostateczna.
– Sprawa ostateczna – wołałem wielokrotnie, czując rosnącą nienawiść.
Kolektyw rósł. Tłumaczenia powtarzały się.
– Dość już – stwierdziłem wreszcie. – Reklanie okupują nasz dom, a my jesteśmy mnodzy. Jeden umysł musi zdecydować o przyszłości…
Wahałem się. Przypominałem sobie wszystkich potomków. Khettyn, które opuściłem. Twarze, które niemal zapomniałem. Świat, który czekał na górze.
– Czy warto?
– To wszystko jest już bez znaczenia. Co mi da zniszczenie planety, która i tak nie należy do mnie? Nie czuję nawet… złości.
– Nie… Czuję! Czuję żal. Gorycz. Nie jak Reklanin. Jak człowiek.
– Czuję, czuję!
– Jestem człowiekiem. Mam prawo do zazdrości. Do zawiści. Chcę oglądać jak cierpią!
– Chcę! Żądam!
Zdecydowałem. Jeśli mam runąć, pociągnę za sobą każdego, kogo chwycę.
Planeta kończy żywot powoli, a wraz z nią znikam ja. Raptem czuję się jak kropla w słonym morzu albo kawałek drewna dryfujący wśród fal. Ile takich światów jak ten mogli przygotować Reklanie? Ile istnień zaprzepaścić? Ale jednego nie przewidzieli – skrzętnie przygotowana przez nich iluzja była moim paliwem. Prawdziwym, choć sztucznym.
Wspominałem jak upadał bliźniaczy księżyc Venifexu, kiedy świat kończył swój ży