- Opowiadanie: mcraptorking - Kwestia życia lub powieści

Kwestia życia lub powieści

Wresz­cie udało mi się do­pro­wa­dzić coś do końca. A mia­łem już spore wąt­pli­wo­ści, o czym wła­ści­wie piszę i czy by znów nie za­cząć od po­cząt­ku. Ale czy osta­tecz­nie wszyst­ko wy­szło przej­rzy­ście i w stu pro­cen­tach spój­nie? Czy tekst sa­tys­fak­cjo­nu­je, a może nawet wzru­sza lub wstrzą­sa? Sprawdź­cie sami!

Szcze­gól­ne po­dzię­ko­wa­nia dla Am­bush za re­dak­cję, w tym do­radz­two w spra­wie szla­chec­kich kon­we­nan­sów.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Kwestia życia lub powieści

Wcze­sno­je­sien­ne li­ście, skąpo oświe­tlo­ne przez par­ko­wą la­tar­nię, trze­po­ta­ły na wie­trze, przy­po­mi­na­jąc chma­rę ogrom­nych ciem. Vic­tor nie po­tra­fił ode­rwać od nich wzro­ku. Jakże in­spi­ru­ją­ca jest je­sień, jej mrok i chłód! O wiele bar­dziej niż cie­płe, roz­le­ni­wia­ją­ce lato i jego dłu­gie dni. Nie czuł tego zewu od dawna, chyba od ja­kie­goś roku. Znów chciał pa­trzeć, do­strze­gać, prze­twa­rzać. Na­praw­dę za­po­mi­nał o tro­skach – o tym, co w kli­ni­ce i w domu. W ostat­nim cza­sie na nowo od­kry­wał w sobie na­tu­rę twór­cy.

Prze­mie­rzał park, roz­glą­da­jąc się na boki i wdy­cha­jąc mroź­ne, ożyw­cze po­wie­trze. W gło­wie roz­trzą­sał wątki no­we­go opo­wia­da­nia. Za­czął je pisać rap­tem kilka dni temu. Miała to być hi­sto­ria kry­mi­nal­na, roz­gry­wa­ją­ca się w sta­rym pa­ła­cu. Opisy wy­cho­dzi­ły świet­nie, jed­nak uło­że­nie sen­sow­nej fa­bu­ły jak zwy­kle oka­zy­wa­ło się pro­ble­ma­tycz­ne.

Skrę­cił w ścież­kę, na któ­rej końcu, tuż pod la­tar­nią, stał czar­ny po. Jej ta­jem­ni­czość po­ru­szy­ła Vic­to­ra do głębi. Z pod­eks­cy­to­wa­niem sta­wiał ko­lej­ne kroki. Ko­zioł był pusty, drzwicz­ki za­mknię­te, a okna po­za­sła­nia­no. Konie par­sk­nę­ły nie­spo­koj­nie. Wtem z wnę­trza po­wo­zu do­bie­gło ciche skrzyp­nię­cie. W środ­ku ktoś się po­ru­szył!

Vic­tor wy­tę­żał słuch. Prócz sze­le­stu liści nie sły­szał już nic, a jed­nak wy­raź­nie wy­czu­wał czy­jąś obec­ność. Aż zro­bi­ło mu się nie­swo­jo, w gar­dle uro­sła ol­brzy­mia gula. Mimo to nie prze­sta­wał wpa­try­wać się w czar­ne za­sło­ny jakby w ocze­ki­wa­niu na ich ruch i od­sło­nię­cie tego, co się za nimi skry­wa. Gdzieś bli­sko roz­legł się trzask ła­ma­nej ga­łąz­ki. Męż­czy­zna spoj­rzał przez ramię. Oczy­wi­ście w mroku nocy nie do­strzegł ni­cze­go. Skie­ro­wał wzrok z po­wro­tem na okna do­roż­ki i drgnął. Za­słon­ka w jed­nym z nich za­fa­lo­wa­ła! Czy może to było przy­wi­dze­nie? Vic­tor cof­nął się, po czym zde­cy­do­wał, że mimo wszyst­ko chyba nic tu po nim. 

Zdą­żył po­sta­wić dwa kroki, gdy usły­szał skrze­kli­we:

– Mło­dzień­cze, za­cze­kaj! 

Sta­nął jak wryty. Tym­cza­sem drzwicz­ki do­roż­ki się otwar­ły.

– Bądź tak ła­ska­wy i po­dejdź tu. – Po­now­nie usły­szał za­chryp­nię­ty głos, tym razem wy­raź­niej i już był pe­wien, że skądś go zna.

Sta­nął na­prze­ciw uchy­lo­nych drzwi­czek. We­wnątrz po­jaz­du sie­dzia­ła nie­wiel­ka po­stać. Jej twarz po­zo­sta­wa­ła skry­ta w cie­niu, jed­nak Vic­tor sko­ja­rzył głos z syl­wet­ką i pojął z kim ma do czy­nie­nia.

– Pani hra­bi­na? – za­py­tał.

– Dobry wie­czór, Vic­to­rze – od­par­ła Maria Al­do­na Ben­ning. – Wsiądź, pro­szę. Chcia­ła­bym z tobą po­mó­wić.

– Och, do­brze… – wy­du­sił z sie­bie. – Więc przy­je­cha­ła pani w od­wie­dzi­ny? Pola nic nie wspo­mi­na­ła…

– Nie in­for­mo­wa­łam jej. Cho­dzi o cie­bie, chłop­cze.

Vic­tor usły­szał kroki. Ktoś za­cho­dził go od tyłu! W krąg świa­tła la­tar­ni wszedł bro­da­ty męż­czy­zna w brą­zo­wej ma­ry­nar­ce, z me­lo­ni­kiem na gło­wie. Wy­chu­dłą twarz szpe­ci­ły licz­ne po­ospo­we bli­zny. Spod ścią­gnię­tych, krza­cza­stych brwi wy­zie­ra­ło po­nu­re spoj­rze­nie.

Pod­szedł szyb­ko i sta­nął przy Vic­to­rze, wy­pi­na­jąc pierś. Zdez­o­rien­to­wa­ny mło­dzie­niec wy­mam­ro­tał:

– Dobry wie­czór.

– Dobry wie­czór – od­burk­nął bro­dacz tonem czło­wie­ka znu­żo­ne­go do gra­nic.

Z tak bli­ska Vic­tor do­strzegł na­de­rwa­ne lewe ucho je­go­mo­ścia.

– Hra­bi­no, czy zna pani tego pana?

– Ow­szem, to mój stan­gret, Izy­dor – od­rze­kła Maria Al­do­na.

– Och… – wes­tchnął Vic­tor. – Ale czemu?…

– Wsiądź – hra­bi­na we­szła mu w słowo – wszyst­ko wy­ja­śnię po dro­dze.

– Ale dokąd?… – za­czął Vic­tor, lecz po­nu­ry stan­gret na­parł na niego.

Zbity z tropu dał we­pchnąć się do po­wo­zu. Nie­mal wpadł na hra­bi­nę, lecz nie­spo­dzie­wa­nie wiel­ka graba chwy­ci­ła jego ramię, od­cią­gnę­ła i usa­do­wi­ła na ławce. Prócz ko­bie­ty, w po­jeź­dzie znaj­do­wał się jesz­cze jeden osob­nik. Vic­tor przy­le­gał do jego sze­ro­kie­go, tłu­ste­go ra­mie­nia. Sły­szał i czuł na po­licz­ku cięż­ki, męski od­dech za­la­tu­ją­cy ce­bu­lą i ty­to­niem.

Stan­gret wsko­czył na kozła, strze­lił z bata. Za­przęg ru­szył chwiej­nie.

– Pani Mario, nie ro­zu­miem…

Ko­bie­ta mil­cza­ła, a osob­nik sie­dzą­cy obok Vic­to­ra wydał z sie­bie je­dy­nie po­mruk. Powóz nie za­trzy­my­wał się przez ja­kieś kil­ka­na­ście minut. Vic­tor nawet nie wyj­rzał przez okno, za­nad­to odrę­twia­ły. Nie miał po­ję­cia, dokąd go wiozą. 

Wresz­cie stan­gret za­gwiz­dał i konie sta­nę­ły.

Rosły osob­nik uru­cho­mił lamp­kę ga­zo­wą, uka­zu­jąc Vic­to­ro­wi py­za­te lico ozdo­bio­ne cien­kim wą­si­kiem. Świa­tło padło też na Marię Al­do­nę. W ciem­nych oczach błysz­cza­ła duma, za­ci­śnię­te usta za­wie­ra­ły w sobie wię­cej su­ro­wo­ści niż setki re­pry­mend. W tych si­nych ży­łach krą­ży­ła szla­chec­ka krew, bez dwóch zdań.

– Już ci wszyst­ko wy­kła­dam, mój drogi – prze­mó­wi­ła, pa­trząc wprost na Vic­to­ra. – Bar­dzo mnie roz­cza­ro­wa­łeś. Oka­za­łaś się fał­szy­wy oraz ob-łu-dny! Nie wy­trzesz­czaj oczu! Znam twoje ta­jem­ne spraw­ki.

– Nie ro­zu­miem…

– Po­cze­kaj – po­ki­wa­ła pal­cem. – Od­wie­dzi­li­ście mnie z Polą na po­cząt­ku lata. Wów­czas wy­war­łeś na mnie jak naj­lep­sze wra­że­nie. Przy­stoj­ny, wy­kształ­co­ny, z miesz­czań­stwa co praw­da, ale świat idzie do przo­du, każdy robi sobie grubą nie­przy­zwo­itość z ro­do­wo­dów. Po­nad­to Pola za­pew­nia­ła, że masz cele na przy­szłość, twar­do stą­pasz po ziemi, żaden z cie­bie nie­do­łę­ga. Za­ba­wi­li­ście u mnie prze­szło ty­dzień. Spodo­ba­ło ci się w pa­ła­cu, czyż nie, Vic­to­rze?

W rze­czy samej Ben­ning wy­war­ło na nim ogrom­ne wra­że­nie. Re­zy­den­cja skry­ta po­środ­ku sta­rej pusz­czy, nie­wska­za­na na ma­pach re­gio­nu bu­dzi­ła sko­ja­rze­nia z go­tyc­ki­mi po­wie­ścia­mi – sie­dzi­ba­mi wam­pi­rzych lor­dów bądź czar­no­księż­ni­ków. Ścia­ny po­ra­stał bluszcz, wszel­kie ubyt­ki i pęk­nię­cia je­dy­nie po­tę­go­wa­ły at­mos­fe­rę za­po­mnie­nia, od­ręb­no­ści od świa­ta ze­wnętrz­ne­go. In­ny­mi słowy, było to ta­jem­ni­cze miej­sce po­ru­sza­ją­ce wy­obraź­nię.

Vic­tor z chę­cią trwo­nił­by czas prze­cha­dza­jąc się po skrzy­pią­cej pod­ło­dze sal albo ścież­ka­mi skry­ty­mi wśród drzew pa­ła­co­we­go parku, jed­nak­że Polę to nu­ży­ło. Wo­la­ła po­roz­ma­wiać z ciot­ką, za­grać w karty, a naj­le­piej po­je­chać do mia­stecz­ka nie­opo­dal, za­mó­wić je­dze­nie w re­stau­ra­cji, albo po­słu­chać wy­stę­pu ja­kiejś ka­pe­li. Vic­tor jako dżen­tel­men do­sto­so­wy­wał się do wy­bo­rów swej lubej i tak na tym do­sto­so­wy­wa­niu zle­cia­ło pół­to­ra ty­go­dnia. Z chę­cią wró­cił­by do Ben­ning sam, by swo­bod­nie na­cie­szyć się jego uro­ka­mi. Stwier­dził, że po­dej­mie sta­ra­nia w tym kie­run­ku, do­pie­ro gdy zo­sta­nie czę­ścią ro­dzi­ny. W życiu nie po­my­ślał­by, że to Maria Al­do­na pierw­sza na­wią­że kon­takt. I to w jaki spo­sób!

– Spodo­ba­ło ci się, to jasne! Tak bar­dzo, że po­sta­no­wi­łeś wy­ko­rzy­stać Ben­ning do wła­snych celów. Jak wszy­scy lu­dzie two­je­go ro­dza­ju je­steś zwy­kłym pa­so­ży­tem! Że­ru­jesz na tym, czego wznie­sie­nie i utrzy­ma­nie, inni oku­py­wa­li nie­ludz­kim wy­sił­kiem i krwią! W za­mian nie ocze­ki­wa­li okla­sków, a ty tylko po to ży­jesz. Dla cu­dze­go uzna­nia! Co dzień ma­rzysz o nim, że­brzesz o nie od losu, jak każdy… ar­ty­sta – ostat­nie słowo wy­rze­kła z nie­kry­tym obrzy­dze­niem.

– Skąd…? – jęk­nął Vic­tor. – Roz­ma­wia­łaś z Polą? – Je­dy­nie takie roz­wią­za­nie przy­cho­dzi­ło mu do głowy. Pola od­kry­ła ma­nu­skryp­ty i po­in­for­mo­wa­ła ciot­kę.

Ale żeby zwy­kłe opo­wia­da­nia wzbu­dzi­ły aż taką re­ak­cję? Po­ry­wać czło­wie­ka z po­mo­cą za­ka­pio­rów, bo na­pi­sał hi­sto­rię roz­gry­wa­ją­cą się w miej­scu wzo­ro­wa­nym na twoim do­mo­stwie? Wy­star­czy­ło po­pro­sić, a Vic­tor po­zmie­niał­by szcze­gó­ły i po spra­wie.

– Ko­re­spon­do­wa­ły­śmy, zga­dza się – pod­ję­ła hra­bi­na – ale nie o two­ich fa­na­be­riach. Ona wciąż o nich nie wie, Vic­to­rze, i wo­la­ła­bym, by tak zo­sta­ło. Jak mnie­mam, ty rów­nież, skoro dotąd trzy­ma­łeś pi­sar­stwo w ta­jem­ni­cy.

– Ta­jem­ni­cy? Nie po­wie­dział­bym, że jakoś spe­cjal­nie się z tym kry­łem. Tak to wy­szło po pro­stu… zna­czy… Nie wiem, czy ją by to w ogóle in­te­re­so­wa­ło…

– I tu się z tobą zgo­dzę, mło­dzień­cze. Twoje prace nie in­te­re­su­ją ni­ko­go, prócz po­dob­nych tobie. A ja nie za­mie­rzam wy­sta­wiać ro­dzin­nej sie­dzi­by na po­żar­cie przez tę sza­rań­czę! Za­łóż­my, że osią­gniesz suk­ces, wów­czas wieść o Ben­ning się roz­nie­sie i do pa­ła­cu za­czną przy­by­wać ta­bu­ny, pożal się Boże, twór­ców. Przez lata utrzy­my­wa­łam to miej­sce da­le­ko od pu­blicz­ne­go oka, cho­ciaż z ła­two­ścią mo­gła­bym prze­mie­nić je w atrak­cję tu­ry­stycz­ną. Jed­nak nie zro­bi­łam tego, by mury wznie­sio­ne przez moich przod­ków nie za­in­spi­ro­wa­ły bandy próż­nia­ków!

– Ależ pani Mario, w po­wie­ści ani razu nie pada nazwa Ben­ning! Wszyst­ko po­zmie­nia­łem. Nikt się o ni­czym nie dowie, za­pew­niam. Po­wiem, że wszyst­ko zmy­śli­łem i tyle…

– Wi­dzisz, Flo­ria­nie? – Maria Al­do­na zwró­ci­ła się do ro­słe­go osob­ni­ka. – Sobie chce przy­pi­sać wy­my­śle­nie Ben­ning, a wszyst­ko ukradł! – Pod­nio­sła głos. – Jakim pra­wem, za­gra­biasz rze­czy­wi­stość, a potem krzy­czysz: to moje, to ja stwo­rzy­łem! Por­tret mo­je­go ojca wspo­mi­nasz co wie­czór, za­pew­ne two­rząc jed­ne­go z bo­ha­te­rów na jego modłę. Kto ci po­zwo­lił, wy­ko­rzy­sty­wać jego wi­ze­ru­nek w ten spo­sób?

Vic­tor wy­trzesz­czał oczy. Hra­bi­na do­po­wie­dzia­ła jesz­cze:

– Uprze­dzę py­ta­nia: por­tret to nie twór ar­ty­stycz­ny, tylko użyt­ko­wy! Mistrz utrwa­lił ojca, do­stał za­pła­tę i na tym ko­niec, żad­ne­go po­kla­sku, ani do­ra­bia­nia zbęd­nej głębi do płót­na uma­za­ne­go farbą. Tak to wy­glą­da­ło nie­gdyś, nim roz­po­czął się fe­sti­wal próż­no­ści: or­ga­ni­zo­wa­nie wy­staw, kult na­ra­sta­ją­cy wokół nie­udacz­ni­ków, bo po­dob­no ład­niej skle­ca­ją zda­nia, ma­lu­ją, szar­pią stru­ny.

Przyj­rza­ła się Vic­to­ro­wi, chyba by mieć pew­ność, że zro­zu­miał. Czy udało jej się to wy­czy­tać ze skon­ster­no­wa­nia, wy­ma­lo­wa­ne­go na twa­rzy mło­dzień­ca. Nie wia­do­mo, ale w końcu rze­kła:

– Przejdź­my się. – Wy­szła z po­wo­zu.

Flo­rian po­słał Vic­to­ro­wi wy­mow­ne spoj­rze­nie. Ten od razu się ze­rwał i prze­ci­snął do drzwi­czek. Na ze­wnątrz za­stał wszech­obec­ną plą­ta­ni­nę na­gich ga­łę­zi drzew. Okla­płe, po­skrę­ca­ne i spróch­nia­łe szyb­ko wy­ty­cza­ły tor biegu myśli w stro­nę spraw osta­tecz­nych. W stro­nę prze­mi­ja­nia, śmier­ci…

Wy­wieź­li go za mia­sto. Tyle do­brze, że znał te oko­li­ce – nie­raz prze­cha­dzał się tam za cza­sów stu­denc­kich. I tak prze­ra­ził się nie na żarty, nie mając po­ję­cia czego spo­dzie­wać się po hra­bi­nie i jej słu­gu­sach. To jakaś cał­kiem nie­do­rzecz­na sy­tu­acja. Przede wszyst­kim skąd ta baba tyle wie? O tym, że Vic­tor pisze i to na do­da­tek o czym. Rze­czy­wi­ście wzo­ro­wał ofia­rę mor­der­stwa na Han­sie Bap­ty­sie Ben­nin­gu. Po­do­bi­zna hra­bie­go w ge­ne­ral­skim mun­du­rze z or­de­ra­mi, ak­sel­ban­ta­mi z miej­sca przy­ku­ła uwagę pi­sa­rza ama­to­ra. Vic­tor po­trze­bo­wał opar­cia dla po­sta­ci re­pre­zen­tu­ją­cej ulot­ność po­tę­gi, a wy­dat­na pierś oraz gęste bo­ko­bro­dy Ben­nin­ga ide­al­nie wpa­so­wy­wa­ły się w wy­obra­że­nie o wiel­kiej fi­gu­rze. Wy­star­czy­ło jedno celne pchnię­cie, by zgła­dzić we­te­ra­na wielu bitew – cytat z dzie­ła, o które tyle ha­ła­su dzi­siej­sze­go wie­czo­ra.

 I wtedy, pach o zie­mię! Vic­tor się wzdry­gnął. To Izy­dor wy­lą­do­wał tuż za jego ple­ca­mi, ze­sko­czyw­szy z kozła. Mina woź­ni­cy wy­ra­ża­ła prze­moż­ne znu­dze­nie. Flo­rian także do nich do­łą­czył. Powóz prze­chy­lił się na bok, gdy zstę­po­wał ze schod­ka.

– Pa­no­wie, dalej w las! – za­ko­men­de­ro­wa­ła Maria Al­do­na.

Na prze­dzie szedł Flo­rian, z tyłu Izy­dor, mię­dzy nimi Vic­tor i hra­bi­na. Po bo­kach ścież­ki wił się gąszcz, więc nie było dokąd uciec. Vic­tor łypał na ko­bie­tę do­trzy­mu­ją­cą mu kroku. Szła wy­pro­sto­wa­na, w ciem­no­zie­lo­nej sukni za­pię­tej pod szyję. Ileż to siły może się skry­wać w tej mi­krej isto­cie? Lada mo­ment pani Ben­ning zmiaż­dży go jak gi­gant­ka, którą jest.

– Jak ci się tu po­do­ba, ma­estro? – spy­ta­ła ką­śli­wie. – Jest się czym na­pa­wać, czyż nie?

Vic­tor tylko spu­ścił głowę. Utra­cił reszt­ki re­zo­nu, po czę­ści ze stra­chu, po czę­ści ze zmie­sza­nia.

– Ro­zej­rzyj się i po­wiedz mi, jaką scenę umiej­sco­wił­byś w takim oto­cze­niu. Co ci pierw­sze przy­cho­dzi na myśl, gdy spo­glą­dasz na te ko­na­ry.

Lina – Vic­tor od­po­wie­dział w duchu i o mało nie po­tknął się o wła­sne nogi. Na twa­rzy hra­bi­ny, ob­ser­wu­ją­cej go bacz­nie, za­go­ścił lekki uśmiech. Pod­ję­ła:

– Wy­znaj, tak szcze­rze, czy osią­gną­łeś coś, jeśli idzie o pi­sa­nie? Czy jakiś znaw­ca po prze­czy­ta­niu uznał, że zna­ko­mi­te, albo cho­ciaż wy­czuł po­ten­cjał?

– Zdo­by­łem dru­gie miej­sce w kon­kur­sie… – prze­łknął ślinę – or­ga­ni­zo­wa­nym przez mia­sto. Kilka moich prac wy­dru­ko­wa­no w cza­so­pi­śmie „Fan­ta­ści”. Opi­nie na ich temat w więk­szo­ści były ra­czej… po­wie­dział­bym… mo­ty­wu­ją­ce… Zna­czy, za­chę­ca­ły do dal­szych sta­rań, bo ist­nie­je spora szan­sa, że wyj­dzie z tego coś wię­cej.

– Hmm… – Maria Al­do­na po­du­ma­ła przez chwi­lę. – W takim razie trwasz gdzieś po­środ­ku. Wciąż ży­wisz na­dzie­ję, lecz osta­tecz­ne­go po­twier­dze­nia brak. Czy odro­bi­nę cię to nie fru­stru­je, Vic­to­rze? Nie wy­wo­łu­je myśli o po­sęp­nej tre­ści? Że jed­nak nic z tego nie bę­dzie albo żeś za mało wart? Że przyj­dzie mo­ment, w któ­rym los zmusi cię do wy­bra­nia ścież­ki: kon­ty­nu­ować sta­ra­nia, li­cząc na coś wię­cej, czy sku­pić się na ka­rie­rze, na ro­dzi­nie. Trud­no to po­go­dzić, chyba przy­znasz. Pola wspo­mi­na­ła w li­ście, że po­ja­wi­ły się ja­kieś kom­pli­ka­cje w kli­ni­ce. Ślub za trzy mie­sią­ce, a ty po po­wro­cie z pracy je­steś nie­obec­ny. Do­ko­ła dzie­je się życie, tym­cza­sem ty trwo­nisz go­dzi­ny na bzdu­rach! – wy­buch­nę­ła po raz ko­lej­ny.

– To nie do końca… – chciał za­prze­czyć, wy­tłu­ma­czyć się, lecz nie zdo­łał prze­rwać pani Ben­ning:

– Jeśli sobie nie da­ru­jesz, pro­ble­my nie prze­sta­ną na­ra­stać. Wresz­cie przy­tło­czą cię i po­pad­niesz w me­lan­cho­lię. A potem mo­gło­by się stać nie­szczę­ście. Wiesz jaki ko­niec spo­ty­ka wielu nie­do­ce­nio­nych ar­ty­stów.

Vic­tor lu­stro­wał hra­bi­nę wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma, pod­czas gdy ona gro­zi­ła mu śmier­cią. Rzecz jasna wy­po­wia­da­ła te zda­nia z non­sza­lan­cją, jakby to były luźne spo­strze­że­nia i nic poza tym. Zaraz potem spy­ta­ła Flo­ria­na o go­dzi­nę. Ten, zer­k­nąw­szy na ze­ga­rek kie­szon­ko­wy, od­po­wie­dział, że do­cho­dzi kwa­drans po dzie­wią­tej.

– Czas na nas – stwier­dzi­ła Maria Al­do­na. – Weź pod roz­wa­gę, to o czym dziś roz­ma­wia­li­śmy, chłop­cze. Zde­cy­duj, co jest dla cie­bie waż­niej­sze – do­da­ła.

Wszy­scy wró­ci­li do po­wo­zu. W dro­dze po­wrot­nej nie za­mie­ni­li słowa. Vic­to­ra od­wie­zio­no na miej­sce, z któ­re­go zo­stał po­rwa­ny. Flo­rian za­trza­snął za nim drzwicz­ki, Izy­dor strze­lił z bata. Gdy powóz znik­nął za za­krę­tem i nie po­zo­stał żaden na­ma­cal­ny dowód na rze­czy­wi­stość wy­pad­ków z ostat­niej go­dzi­ny, można by swo­bod­nie wziąć je za senny kosz­mar. Twarz męż­czy­zny, sa­mot­nie sto­ją­ce­go na par­ko­wej ścież­ce, była blada ni­czym płót­no. Nogi mu drża­ły. Ster­czał tak dłuż­szą chwi­lę, aż ru­szył w swoją stro­nę.

 

***

Blask księ­ży­ca oświe­tlał wiel­kie pa­ła­co­we sale. Srebr­ne pro­mie­nie pa­da­ły na po­sadz­ki z gra­ni­tu ozdo­bio­ne róż­no­ko­lo­ro­wy­mi wzo­ra­mi, na ma­syw­ne meble z ma­ho­niu lub dębu, na go­be­li­ny, przed­sta­wia­ją­ce sceny po­lo­wań i bitew. Dzie­ła po­cho­dzi­ły z wie­ków śred­nich, stwo­rzo­no je we­dług ści­słych reguł, nie po­zo­sta­wia­ją­cych miej­sca na wła­sną in­wen­cję. Na kom­po­zy­cjach próż­no było szu­kać pod­pi­su mi­strzów.

Jedna z pod­trzy­mu­ją­cych strop ko­lumn, rzu­ca­ła cień na oto­czo­ny po­zła­ca­ną ramą, por­tret po­tęż­ne­go i dum­ne­go Hansa Bap­ty­sa Ben­nin­ga.

W re­zy­den­cji nie było sły­chać nic z wy­jąt­kiem ty­ka­nia na­krę­ca­nych ze­ga­rów. Co do jed­ne­go wska­zy­wa­ły pięć minut po pierw­szej. W rogu, obok drzwi hra­biow­skiej sy­pial­ni usta­wio­no pięk­ną dwu­wa­go­wą „babę”. Po­ma­lo­wa­na na biało, mie­rzy­ła bli­sko dwa metry. Tar­cza ze­ga­ro­wa tkwi­ła za szyb­ką ozdo­bio­ną wi­tra­ża­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi czar­ne róże. Me­cha­nizm tykał nie­prze­rwa­nie, lecz wtem za­głu­szy­ły go okrzy­ki:

 – Wynoś się stąd, pa­so­ży­cie! Pie­cze­nia­rzu prze­klę­ty, wy­no­cha z mego domu! Janie! Janie! On wró­cił. Ten pi­sar­czyk wszyst­kie­go do­ty­ka, ocie­ra się. Janie!

Skrze­kli­we wrza­ski nio­sły się po re­zy­den­cji. Odźwier­ny Jan van Veth pę­dził po scho­dach, kla­piąc po­de­szwa­mi kapci o płyty gra­ni­tu. Był to męż­czy­zna cał­kiem już po­si­wia­ły. Nagle wy­bu­dzo­ny ze snu, je­dy­nie na­rzu­cił szla­frok na pi­ża­mę.

Wpadł do sy­pial­ni, gdzie za­stał Marię Al­do­nę Ben­ning, ostat­nią z rodu, le­żą­cą na oto­ma­nie w ko­szu­li noc­nej. Młoda służ­ka ster­cza­ła nad nią, nie bar­dzo wie­dząc, co po­ra­dzić. Van Veth od­pra­wił dziew­kę mach­nię­ciem dłoni, po czym pod­szedł do hra­bi­ny i za­py­tał:

– Pisze? Ten sam? Po­wi­nie­nem dzwo­nić, pani?

Ko­bie­ta unio­sła na niego wy­trzesz­czo­ne oczy.

– Nie! On jest tutaj, czuję… czuję wy­raź­nie. Tuż, tuż!

Po tych sło­wach hra­bi­na uci­chła, jakby całe cier­pie­nie mi­nę­ło. Sama wy­da­wa­ła się być zdzi­wio­na tym fak­tem – roz­glą­da­ła się zdez­o­rien­to­wa­na. Za­skrzy­pia­ły drzwi kom­na­ty. Odźwier­ny łyp­nął przez ramię. To wró­ci­ła służ­ka, lecz nie sama. Za nią stał młody męż­czy­zna w ciem­no­sza­rym płasz­czu.

– Pani Mario – rzekł – znów się spo­ty­ka­my.

– Jak śmiesz?!

– Gdzie twoi po­ma­gie­rzy? – mó­wiąc to, Vic­tor wy­mow­nie spoj­rzał na prawą kie­szeń, w któ­rej trzy­mał dłoń. Pod ma­te­ria­łem wy­raź­nie od­zna­czał się kształt re­wol­we­ru. – Duży i Po­nu­ry, nie ukry­wa­ją się tu gdzieś?

– Tak, są tu! Ucie­kaj, jeśli ci życie miłe! – krzy­cza­ła hra­bi­na.

– Nie­zgor­szy blef – Vic­tor wy­szcze­rzył zęby. – Jed­nak mnie­mam, że tamci dwaj cza­tu­ją w mie­ście w ocze­ki­wa­niu na te­le­fon od pana odźwier­ne­go.

– Jak się tu do­sta­łeś? – wtrą­cił się Van Veth.

– Obie­cu­ję, że wszyst­ko wy­ja­wię, lecz naj­pierw sam chciał­bym roz­ja­śnić kilka kwe­stii. Nie mam złych za­mia­rów, przy­rze­kam.

Służ­ka pierz­chła przy­wo­ła­na przez odźwier­ne­go i scho­wa­ła się za nim. Vic­tor kon­ty­nu­ował:

– Pani Mario, przy­znam, że na­pę­dzi­ła mi pani nie­ma­łe­go stra­cha. Żeby ude­rzać tak bez­po­śred­nio trze­ba mieć w sobie wiel­ką dumę, za co po­dzi­wiam ary­sto­kra­tów. Jed­nak­że wła­śnie przez tę wy­nio­słość nie do­pu­ści­ła pani do świa­do­mo­ści, że po­sta­no­wię wal­czyć. Uważa pani ar­ty­stów za jed­nost­ki słabe, za pie­cze­nia­rzy i pa­so­ży­ty. Może i znaj­dzie się wielu ta­kich. Ja także nie na­le­żę do naj­bar­dziej he­ro­icz­nych, lecz sztu­ka wpo­iła mi po­trze­bę prze­zwy­cię­ża­nia wła­snych sła­bo­ści oraz sta­wia­nia czoła nie­zna­ne­mu.

Trój­ka miesz­kań­ców re­zy­den­cji pa­trzy­ła na niego, marsz­cząc czoła. Vic­to­ra to nie zra­zi­ło. Po­wie­dział tonem peł­nym po­wa­gi:

– Chcę po­znać na­tu­rę klą­twy, która spo­czy­wa na Ben­ning oraz na tobie, hra­bi­no, a na­stęp­nie, jeśli okaże się to moż­li­we, zdjąć ów urok.

– Że co, pro­szę? – wy­du­si­ła z sie­bie hra­bi­na.

– Roz­ma­wia­łem z Polą. Wszyst­ko jej wy­ja­wi­łem i za­re­ago­wa­ła zu­peł­nie nor­mal­nie. Obie­ca­ła, że prze­czy­ta moje dzieł­ka, choć nie prze­pa­da za fan­ta­sty­ką. W takim razie za­czą­łem do­py­ty­wać, czemu jej ciot­ka darzy ar­ty­stów nie­chę­cią, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc. Po­wie­dzia­ła, że nie ma po­ję­cia, ale za­uwa­ży­ła, że ow­szem Maria Al­do­na stro­ni od mu­ze­ów, nie czy­tu­je ksią­żek, nie słu­cha wy­stę­pów graj­ków. Po­dob­no je­ste­ście ze sobą bli­sko, moja na­rze­czo­na to twoja ulu­bio­na sio­strze­ni­ca, hra­bi­no i tak na­praw­dę naj­bliż­sza osoba, jaka ci po­zo­sta­ła. Nie masz dzie­ci, ro­dzeń­stwo po­mar­ło, więc komu przy­pad­nie ma­ją­tek, gdy przyj­dzie na cie­bie pora? Po­dej­rze­wam, że wła­śnie Poli. Jed­nak czy odzie­dzi­czy ona tylko dobra ma­te­rial­ne, czy może coś jesz­cze? Pewną przy­pa­dłość…

– Skąd…? – za­czę­ła pani Ben­ning, lecz zaraz urwa­ła.

– Skąd to wszyst­ko wiem? – Vic­tor uśmiech­nął się sze­rzej. – Prze­czy­ta­łem w życiu kilka ksią­żek i mam bujną wy­obraź­nię, pani Mario. To tyle. Rzecz jasna, w pierw­szej ko­lej­no­ści wzią­łem pod uwagę ra­cjo­nal­ne wy­ja­śnie­nia, ale wy­da­wa­ły mi się gru­by­mi nićmi szyte. Dys­po­nu­jąc otwar­tym umy­słem, nie wy­klu­czy­łem bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych roz­wią­zań i osta­tecz­nie po­sta­wi­łem na klą­twę. Klą­twę ro­do­wą. Nie omy­li­łem się zbyt­nio, jak mnie­mam?

Maria Al­do­na za­ci­snę­ła usta i mil­cza­ła jak grób.

– Do­brze, więc. – Vic­tor wy­cią­gnął dłoń z kie­sze­ni, na­stęp­nie się­gnął za pa­zu­chę. Dobył czar­ny notes. Mię­dzy stro­na­mi tkwił ołó­wek.

– Skleć­my coś na szyb­ko – rzekł pi­sar­czyk, lecz nim zdą­żył przy­ło­żyć rysik do pa­pie­ru, roz­legł się okrzyk:

– Janie, po­wstrzy­maj go!

Na roz­kaz swej pani odźwier­ny drgnął i nic wię­cej. Nie za­po­mniał o broni pal­nej na po­do­rę­dziu prze­ciw­ni­ka. Vic­tor, któ­re­mu nikt nie prze­rwał, za­czął skro­bać ołów­kiem po pa­pie­rze. Hra­bi­na za­dy­go­ta­ła, potem chwy­ci­ła się za skro­nie i jęk­nę­ła prze­cią­gle:

– Nie!

Van Veth po­ru­szo­ny ko­bie­cym za­wo­dze­niem, mimo opo­rów ru­szył na pi­sar­czy­ka. Chwy­cił ramię młod­sze­go męż­czy­zny. Wy­wią­za­ła się prze­py­chan­ka.

– Niech pan się opa­mię­ta – Vic­tor pró­bo­wał prze­mó­wić do roz­sąd­ku star­co­wi, upar­cie szar­pią­ce­go rękaw płasz­cza.

– Dość tego – ode­zwał się dźwięcz­ny ko­bie­cy głos.

Odźwier­ny onie­miał. W progu sy­pial­ni stała ru­do­wło­sa Pola. Po­de­szła do pi­sar­czy­ka. Z czu­ło­ścią po­pa­trzy­li sobie w oczy.

– Och… – Hra­bi­na po­de­rwa­ła się na równe nogi. – Moje dro­gie dziec­ko…

– Cio­ciu – rze­kła tamta – co to ma zna­czyć? Czemu nie ra­czy­łaś po­wie­dzieć mi o klą­twie?

– Dziec­ko… a uwie­rzy­ła­byś? Nie wzię­ła­byś mnie za starą wa­riat­kę?

– Nie­ła­two by mi to przy­szło, lecz wiesz, że nigdy bym się od cie­bie nie od­wró­ci­ła.

– Więc co teraz ro­bisz? Po­ka­zu­jesz ob­ce­mu tajne przej­ścia, bo tak wła­śnie tu wtar­gnę­li­ście, czyż nie?

– Chce­my ci pomóc.

– Ale ja nie po­trze­bu­ję żad­nej po­mo­cy! Pro­szę, oto hi­sto­ria tej całej klą­twy, jak wy to zwie­cie. – Usia­dła i od­chrząk­nę­ła. – Dziad mo­je­go dzia­da wy­je­chał na wojnę, zo­sta­wia­jąc mał­żon­kę w pa­ła­cu. Ta nie­mal­że na­tych­miast spro­wa­dzi­ła do Ben­ning czte­rech ulu­bio­nych tru­ba­du­rów. Po wy­stę­pach, prze­chadz­kach w po­szu­ki­wa­niu na­tchnie­nia i sy­tych ko­la­cjach ar­ty­ści, hra­bi­na oraz licz­ne damy: żony, sio­stry i córki żoł­nie­rzy, wszy­scy razem szli do sy­pial­ni. Do­brze sły­szy­cie! Ów­cze­sny odźwier­ny po­ma­gał utrzy­my­wać zdra­dy w ta­jem­ni­cy, przyj­mu­jąc ła­pów­ki w róż­nych for­mach… Pra­pra­bab­ka no­si­ła zacne na­zwi­sko, także dys­po­no­wa­ła nie­ma­ły­mi środ­ka­mi, a i tak sprze­da­wa­ła sie­bie samą, bo taka już była jej nie­czy­sta na­tu­ra.

Ze­ga­ry wy­bi­ły wpół do dru­giej. Maria Al­do­na kon­ty­nu­owa­ła opo­wia­da­nie:

– Odźwier­ny za­stra­szył resz­tę słu­żą­cych albo, jeśli to nie skut­ko­wa­ło, uży­wał prze­kup­stwa. Jed­nak młody sta­jen­ny, przo­dek sto­ją­ce­go tutaj Jana, wy­stą­pił prze­ciw be­ze­ceń­stwu! Do­niósł o wszyst­kim Ben­nin­go­wi, gdy ten wró­cił z wojny. Hra­bia oczy­wi­ście wściekł się nie na żarty. Roz­ka­zał schwy­tać graj­ków, a sta­re­go odźwier­ne­go oraz ko­bie­ty, w tym wła­sną mał­żon­kę, z miej­sca wrzu­cił do lochu. Resz­tę służ­by ska­zał na chło­stę, potem wy­gnał za bez­czyn­ność. Żoł­nie­rze spro­wa­dzi­li bar­dów, śpie­wa­ków, wier­szo­kle­tów, ale wię­cej niż tych czte­rech, sło­wem ła­pa­li każ­de­go, kto im się na­wi­nął. Ben­ning nie oszczę­dził ni­ko­go, za­wi­sło co naj­mniej kil­ku­na­stu. Taki sam los spo­tkał odźwier­ne­go. Hra­bi­nę po­rząd­nie prze­ćwi­czył i trzy­mał pod klu­czem do końca jej dni. Ko­bie­ty wydał mężom, ojcom, bra­ciom, po­zo­sta­wia­jąc im swo­bo­dę w wy­mie­rze­niu kary.

Pola wes­tchnę­ła cicho. Hra­bi­na jesz­cze nie skoń­czy­ła:

– Mój an­te­nat prze­klął próż­nia­cze ple­mię i albo na górze w nie­bio­sach, albo na dole w cze­lu­ściach, ktoś go usły­szał. Od tam­tej pory ja­kie­kol­wiek opi­sa­nie na­szej sie­dzi­by w utwo­rze ar­ty­stycz­nym od­czu­wa­my bar­dzo do­tkli­wie, ale nie je­stem skora do uzna­wa­nia tego za prze­kleń­stwo. My­śli­cie, że jeśli ból znik­nie, prze­sta­nę po­gar­dzać? Teraz przy­naj­mniej wiem, gdy ktoś że­ru­je na ma­je­sta­cie mo­je­go do­mo­stwa. Wy­czu­wam też przy­bli­żo­ną od­le­głość od ar­ty­sty oraz to ja­kiej jest płci, ile ma lat. Mam kon­tro­lę nad sy­tu­acją, mogę dzia­łać…

– Czyli sto­so­wać groź­by ka­ral­ne? – wciął się Vic­tor. – A potem może prze­cho­dzić od słów do czy­nów?

Hra­bi­na nic mu nie od­rze­kła, tylko skie­ro­wa­ła wzrok na Polę. Ocze­ki­wa­ła na re­ak­cję sio­strze­ni­cy.

– Mój Boże, cio­ciu… – pod­ję­ła zmie­sza­na dziew­czy­na. – To brzmi okrop­nie i strasz­nie.

– Twój luby do­brze wy­kon­cy­po­wał. – Maria Al­do­na sta­ra­ła się utrzy­mać pozór nie­wzru­sze­nia, lecz głos za­czy­nał jej de­li­kat­nie drżeć, do oczu na­pły­wa­ły łzy. – Jeśli odzie­dzi­czysz re­zy­den­cję, moja przy­pa­dłość rów­nież na cie­bie spły­nie. Ro­zu­miesz, z czym to się wiąże?

Za­pa­dła cisza. Van Veth prze­ska­ki­wał wzro­kiem z hra­bi­ny na parę, z pary na hra­bi­nę.

– Wobec tego, ja się zrze­kam – oznaj­mi­ła Pola, pod­cho­dząc bli­żej Vic­to­ra.

Na­rze­czo­ny spoj­rzał na nią, ona na niego. Ich ob­li­cza za­ja­śnia­ły szczę­ściem. Po po­licz­ku pani Ben­ning spły­nę­ła słona kro­pla.

 

***

Wypił ostat­ni łyk po­ran­nej kawy. Po­że­gnał się z, czy­ta­ją­cą ga­ze­tę, Polą i ru­szył do wyj­ścia. Gdy w przed­po­ko­ju wkła­dał buty, ktoś za­pu­kał do drzwi. Zer­k­nąw­szy przez wi­zjer, zo­ba­czył zna­jo­mą, star­czą twarz. Po dru­giej stro­nie stał nie kto inny, a Jan van Veth, odźwier­ny w pa­ła­cu Ben­ning. Vic­tor za­sta­no­wił się, nim na­ci­snął na klam­kę.

– Słu­cham? – za­py­tał, uchy­liw­szy drzwi.

Za ple­ca­mi odźwier­ne­go, przy kra­węż­ni­ku, stał powóz. Ten sam, któ­rym upro­wa­dzo­no Vic­to­ra. Na koźle sie­dział ten sam stan­gret, co wów­czas, po­nu­ry Izy­dor. Mło­dzie­niec gło­śno prze­łknął ślinę. Tym­cza­sem Van Veth wy­su­nął w jego stro­nę ko­per­tę z pod­pi­sem „P & V”.  Vic­tor, ode­braw­szy prze­sył­kę, z cie­ka­wo­ścią ob­ró­cił ją w dłoni. Na usta ci­snę­ło mu się py­ta­nie, czy nie można było tego wy­słać pocz­tą.

– Za­cze­kam – rzekł Van Veth, od­stę­pu­jąc od drzwi.

Vic­tor kiw­nął głową. Co praw­da nieco śpie­szy­ło mu się do kli­ni­ki, lecz cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła. Wró­cił do kuch­ni i po­ka­zał ko­per­tę Poli.

– To od ciot­ki – stwier­dzi­ła, uj­rzaw­szy za­war­tość.

Na bia­łej kart­ce, strze­li­stym pi­smem, za­war­to co na­stę­pu­je:

 

Moi dro­dzy,

minął ponad mie­siąc od na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia. Prze­ży­łam w tym cza­sie wiele nie­prze­spa­nych nocy, a, jako że mam już swoje lata nie od­bi­ło się to naj­le­piej na moim zdro­wiu. Dla­te­go też wy­sy­łam posła z li­stem – po­dróż mo­gła­by mnie do­szczęt­nie wy­czer­pać.

A o sen trud­no u mnie z po­wo­du myśli. Tak jest, chyba pierw­szy raz w życiu drę­czą mnie wąt­pli­wo­ści. Jed­nak­że dziel­nie zno­szę trud­ne py­ta­nia, bo in­tu­icyj­nie czuję, że do cze­goś mnie za­pro­wa­dzą.

Długo nie po­tra­fi­łam po­go­dzić się z Twoim wy­bo­rem Polu. W za­sa­dzie to nadal cięż­ko mi na sercu z po­wo­du Twego od­rzu­ce­nia Ben­ning. Jed­nak za­wsze Cię sza­no­wa­łam i wiem, że nie pod­ję­ła­byś lek­ko­myśl­nej de­cy­zji. W tym pi­sar­czy­ku musi coś być, in­ny­mi słowy. Żywię na­dzie­ję, że nie od­wró­ci­łaś się ode mnie, a je­dy­nie od dzie­dzic­twa jakie Ci za­pro­po­no­wa­łam. Uświa­do­mi­łam sobie, że może nie­ko­niecz­nie ze­chcesz spę­dzić życie na od­lu­dziu, wśród sy­pią­cych się murów.

Co do klą­twy – do­praw­dy nie mam po­ję­cia jak można by ją od­czy­nić. Przej­rza­łam stare dzien­ni­ki i nie zna­la­złam żad­nej wzmian­ki. Ben­nin­go­wie do tej pory trak­to­wa­li tę do­le­gli­wość ra­czej jako część wła­snej na­tu­ry. Do­my­ślam się jed­nak­że, że tak jak po­wsta­ła z gnie­wu i nie­na­wi­ści, tak ule­czyć ją może wy­ba­cze­nie oraz mi­łość. By­naj­mniej nie za­mie­rzam spro­wa­dzać graj­ków w me progi! Po pro­stu pró­bu­ję prze­ko­nać się do róż­ne­go ro­dza­ju dzia­łal­no­ści ar­ty­stycz­nej. Za­ku­pi­łam kilka kla­sycz­nych po­wie­ści, od­wie­dzi­łam teatr i operę. Jeśli mam być szcze­ra to wciąż prze­wra­cam ocza­mi na pod­nio­słe słowa na­pi­sa­ne przez byle kogo, jed­nak nie jest aż tak źle, jak się spo­dzie­wa­łam. Nie­któ­rzy z tych twór­ców zdają się być cał­kiem świa­do­mi ota­cza­ją­ce­go ich świa­ta.

Tu zwra­cam się do Cie­bie, Vic­to­rze. Je­śliś w sta­nie oddaj Ja­no­wi swoje prace. Z chę­cią po nie się­gnę. Po­sta­ram się zbyt­nie nie emo­cjo­no­wać. Gdy­bym zna­la­zła mniej traf­ny opis, za­su­ge­ru­ję po­praw­ki.

Poza tym po­wo­dze­nia w życiu pry­wat­nym i za­wo­do­wym. Za­kła­dam, że zo­ba­czy­my się na ślu­bie, o ile nie skre­śli­li­ście mnie z listy gości.

 

Maria Al­do­na Ben­ning

 

Vic­tor od­czu­wał usil­ną po­trze­bę prze­cie­ra­nia oczu, albo nawet uszczyp­nię­cia się. Cóż za obrót spraw! Po paru se­kun­dach pę­dził już do swo­je­go ga­bi­ne­tu. Z szu­fla­dy biur­ka wy­cią­gnął star­sze oraz now­sze ma­nu­skryp­ty. Wy­biegł przed dom i oddał je Ja­no­wi. Van Veth po­dzię­ko­wał, po­że­gnał się, po czym wsiadł do po­wo­zu. Izy­dor strze­lił z bata. 

Vic­tor pa­trzył, jak od­jeż­dża­ją. Gdy skrę­ciw­szy na skrzy­żo­wa­niu, znik­nę­li za bu­dyn­ka­mi, mógł­by uznać, że ten po­ra­nek mu się przy­śnił. Lecz nie było czasu tego roz­trzą­sać – jesz­cze chwi­la zwło­ki i spóź­ni się do pracy.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Wspa­nia­ły, kli­ma­tycz­ny tekst. Je­stem pełna uzna­nia.

W kilku miej­scach prze­cin­ki wy­da­ły mi się zbęd­ne, czy wy­ra­zy na­pi­sa­ne razem/osob­no, ale to spra­wy mar­gi­nal­ne.

Po­le­cam i po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Spra­wy mar­gi­nal­ne świad­czą­ce o nie­dbal­stwie!

Tak cał­kiem serio to bar­dzo mnie cie­szy, że się po­do­ba­ło.

 

Łączę naj­lep­sze myśli.

Lu­cer­nam olet – czuć smród wszem i wobec...

Wza­jem­nie, dzię­ku­ję bar­dzo. 

Gdyby tylko tyle uste­rek zna­la­zło się w moich tek­stach, by­ła­bym dumna, na­praw­dę. :)

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. ;)

Pe­cu­nia non olet

Kli­ma­tycz­na opo­wieść świad­czą­ca o wy­obraź­ni au­to­ra.

Po­wtó­rzę za betą, że nie po­do­ba mi się pe­jo­ra­tyw­ny, w moim od­czu­ciu, pi­sar­czyk.

Na­to­miast cała opo­wieść jest barw­na i roz­wi­nię­ta fa­bu­lar­nie. Wszyst­ko tam jest mi­łość, zdra­da, szan­taż, klą­twy i wspa­nia­ła re­zy­den­cja.

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Spodo­bał mi się po­mysł na oso­bli­wą przy­pa­dłość hra­bi­ny Marii Al­do­ny, bę­dą­cą na­stęp­stwem daw­nych be­ze­ceństw z udzia­łem pra­przod­kiń, a także jej póź­niej­szy zwrot w spra­wie twór­czo­ści Vic­to­ra. ;)

Na­to­miast ze smut­kiem kon­sta­tu­ję, że wy­ko­na­nie do naj­lep­szych nie na­le­ży. :(

 

W gło­wie roz­trzą­sał wątki swo­je­go no­we­go opo­wia­da­nia. → Zbęd­ny za­imek, wszak w ko­lej­nym zda­niu mó­wisz, kto za­czy­na je pisać.

 

tuż pod la­tar­nią, stała czar­na do­roż­ka. […] Ko­zioł był pusty, drzwicz­ki za­mknię­te, a okna po­za­sła­nia­no. → Okna nie mogły być po­za­sła­nia­ne, bo do­roż­ki nie mają okien.

Pro­po­nu­ję pierw­sze zda­nie: …tuż pod la­tar­nią, stał czar­ny powóz.

 

Wtem z wnę­trza do­roż­ki do­bie­gło… → Wtem z wnę­trza po­wo­zu do­bie­gło

 

Czy może to było prze­wi­dze­nie?Czy może to było przy­wi­dze­nie?

Sprawdź zna­cze­nie słów prze­wi­dze­nieprzy­wi­dze­nie.

 

– Bądź tak ła­ska­wy i po­dejdź tu – po­now­nie usły­szał za­chryp­nię­ty głos… → Brak krop­ki po wy­po­wie­dzi. Di­da­ska­lia wiel­ką li­te­rą.

Winno być: – Bądź tak ła­ska­wy i po­dejdź tu.Po­now­nie usły­szał za­chryp­nię­ty głos

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

– Ow­szem, to mój woź­ni­ca, Izy­dor – od­rze­kła Maria Al­do­na.– Ow­szem, to mój stan­gret, Izy­dor – od­rze­kła Maria Al­do­na.

Woź­ni­ca kie­ru­je wozem kon­nym, a po­wo­zem stan­gret.

 

Zbity z tropu dał we­pchnąć się do do­roż­ki.Zbity z tropu, dał we­pchnąć się do po­wo­zu.

 

Woź­ni­ca wsko­czył na kozła, strze­lił batem. Woź­ni­ca wsko­czył na kozła, strze­lił z bata.

 

Z chę­cią wró­cił­by do Ben­ning sa­me­mu… → Z chę­cią wró­cił­by do Ben­ning sa­m

 

Czy udało jej się to wy­czy­tać ze skon­ster­no­wa­nej twa­rzy mło­dzień­ca. → Skon­ster­no­wa­ny może być czło­wiek, nie jego twarz.

Pro­po­nu­ję: Czy udało jej się to wy­czy­tać ze skon­ster­no­wa­nia, ma­lu­ją­ce­go się na twa­rzy mło­dzień­ca.

 

Wy­szła z do­roż­ki.Wy­szła z po­wo­zu.

 

nie raz prze­cha­dzał się tam… →…nie­raz prze­cha­dzał się tam

 

Do­roż­ka prze­chy­li­ła się na bok… → Powóz prze­chy­li­ł się na bok

 

Na prze­dzie szedł Flo­rian, na tyle Izy­Dor… → Na prze­dzie szedł Flo­rian, z tyłu Izy­dor

 

Cięż­ko to po­go­dzić, chyba przy­znasz.Trud­no to po­go­dzić, chyba przy­znasz.

 

A potem mo­gła­by się stać nie­szczę­ście. → Li­te­rów­ka.

 

Flo­rian za­trza­snął za nim drzwicz­ki, Izy­dor strze­lił batem.Flo­rian za­trza­snął za nim drzwicz­ki, Izy­dor strze­lił z bata.

 

Gdy do­roż­ka znik­nę­ła za za­krę­tem… → Gdy powóz znik­nął za za­krę­tem

 

Nie łatwo by mi to przy­szło… → Nie­ła­two by mi to przy­szło

 

Vic­tor za­sta­no­wił się, nim po­cią­gnął za klam­kę.Vic­tor za­sta­no­wił się, nim na­ci­snął klam­kę.

 

Za ple­ca­mi odźwier­ne­go, przy ulicy, stała do­roż­ka. Ta sama, którą upro­wa­dzo­no Vic­to­ra. Za ple­ca­mi odźwier­ne­go, przy kra­węż­ni­ku, stał powóz. Ten sam, któ­rym upro­wa­dzo­no Vic­to­ra.

 

Na koźle sie­dział ten sam woź­ni­ca… → Na koźle sie­dział ten sam stan­gret

 

Co do klą­twy – do praw­dy nie mam po­ję­cia→  Co do klą­twy – dopraw­dy nie mam po­ję­cia…

 

do tej pory trak­to­wa­li do­le­gli­wość …do tej pory trak­to­wa­li do­le­gli­wość…

 

wciąż ob­ra­cam ocza­mi na pod­nio­słe słowa na­pi­sa­ne przez byle kogo… → …wciąż prze­wra­cam ocza­mi na pod­nio­słe słowa na­pi­sa­ne przez byle kogo…

 

po czym wsiadł do do­roż­ki. → …po czym wsiadł do po­wo­zu.

 

Izy­dor strze­lił batem. → Izy­dor strze­lił z bata

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję za garść cel­nych uwag, które cał­ko­wi­cie zdru­zgo­ta­ły moje po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Niech o moim nie­by­wa­łym warsz­ta­cie świad­czy, że nie wie­dzia­łem o ist­nie­niu słowa przy­wi­dze­nia.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie! :-)

Lu­cer­nam olet – czuć smród wszem i wobec...

Bar­dzo pro­szę, Mcrap­tor­kin­gu. To miłe, że uzna­łeś uwagi za celne, a jed­no­cze­śnie bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du Two­je­go zdru­zgo­ta­nia. Jed­no­cze­śnie je­stem prze­ko­na­na, że nie­ba­wem otrzą­śniesz się, zbie­rzesz do kupy, może po­znasz jesz­cze kilka faj­nych słów, a warsz­tat bę­dzie sta­wał się coraz lep­szy.

Po­wo­dze­nia w dal­szej pracy twór­czej. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Powóz nie za­trzy­my­wała się przez ja­kieś kil­ka­na­ście minut. ← czyż­byś użył “znajdź, za­mień” do­roż­ka na powóz?

Powóz prze­chy­liła się na bok, gdy zstę­po­wał ze schod­ka. ← j.w.

Rzecz jasna wy­po­wia­da­ła te zda­nia z non­sza­lan­cją, jakby to były luźne spo­strze­że­nie i nic poza tym.

jed­nak nie jest aż tak źle PRZE­CI­NEK jak się spo­dzie­wa­łam.

In­te­re­su­ją­ce. Po zro­bie­niu po­pra­wek warto prze­czy­tać tekst i gdy nie zo­ba­czysz już uste­rek, po­szu­kaj jesz­cze raz. Pisz, po­mysł był lep­szy od wy­ko­na­nia, to się może wy­rów­nać. :)

Fajny po­mysł na klą­twę. Mam na­dzie­ję, że uda się ją jakoś zdjąć. Co by to było, gdyby an­te­nat­ka pu­ści­ła się z ogrod­ni­kiem, kla­sycz­nie… ;-)

Przy­jem­nie się czy­ta­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka