- Opowiadanie: No-names - Gambit Ganimedes

Gambit Ganimedes

Jest to tekst może i nieco długi, ale osobiście dla mnie ważny. Również z tego względu, iż, w duchu najnowszych dzieł z kategorii Sci-Fi, przedstawia świat, który może stać się rzeczywistością, choć nigdy nie powinien. 

 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Gambit Ganimedes

Podbój kosmosu. Największe marzenie ludzi odkąd udało im się opanować ziemskie niebo. Trudny, długotrwały, kosztowny i wiekopomny wysiłek dziesiątków pokoleń dość odważnych, by lecieć w bezkresną otchłań widoczną niemal każdej nocy. „Ostatnia granica”, jak mawiano. Cel romantycznej podróży całej cywilizacji, miejsce, gdzie otworem stawały niezliczone możliwości i szanse na przygody i doświadczenia, tylko czekające, by głodna wrażeń ludzkość po nie sięgnęła.

Kto by pomyślał że okaże się to tak koszmarnie nudne?

Anton Lesmicki często łapał się na tego typu przemyśleniach w czasie służby na pokładzie OZS „Pionier”. Masywny, walcowaty okręt wisiał na orbicie Tytana, tkwiąc w bezpiecznych objęciach jednego z punktów Lagrange’a. Dzięki tak szczególnemu miejscu silniki jonowe zostały wyłączone, kapitan mógł więc zagonić całą sekcję techniczną do przeglądów wszystkich instalacji. Bez napędu, z wyłączoną częścią arsenału i załogą zajętą ćwiczeniami, krążownik Związku Solarnego stanowił w tej chwili niewiele więcej niż sześciuset metrowy kawałek metalu tkwiący w zapomnianym kącie Układu Słonecznego.

Minęło sześć ziemskich miesięcy od czasu, gdy okręt dostał rozkaz udania się na Tytana jako „ jednostka do zwalczania aktywności pirackiej” jak to ładnie ujęło dowództwo. Pięknie brzmiące słowa oznaczały, że „Pionier” większość czasu spędzał tkwiąc w miejscu, obserwując trasy przelotu frachtowców i – jeżeli by im się poszczęściło – pomaganiu miejscowej policji w zwalczaniu przemytu. Jednak w ciągu ostatniego pół roku stróże prawa ani razu nie prosili o pomoc, a wszystkie transportowce podróżowały bez zakłóceń. Jeżeli w sektorze byli jacykolwiek piraci, musieli opanować sztukę kamuflażu do perfekcji.

W chwilach takich jak ta Lesmicki poważnie kwestionował swoje wybory życiowe. Wszystkie spoty zachęcające do wstępowania do marynarki przedstawiały zupełnie inny obraz rzeczywistości. „Podróżuj po całym Układzie Słonecznym!”. „Odkrywaj nowe perspektywy rozwoju!”. „Znajdź swoje miejsce we wszechświecie!”. Obrazy okalające te slogany też wyglądały inaczej: ciężko pracujący ale szczęśliwi oficerowie w błyszczących mundurach (wszyscy bez wyjątku piękni, młodzi i zdrowi), mężczyźni i kobiety, Ziemianie, Marsjanie, Księżycowcy razem wykonujący fascynujące misje w imię rozwoju i postępu.

Jedyne co się zgadzało, to to że faktycznie służyło się z przedstawicielami obydwu płci.

To nie tak, że Anton ślepo wierzył propagandówkom. Wiedział doskonale, że rzeczywistość nigdy nie jest taka, jak malują ją w reklamach. Zdążył nauczyć się, że nic nie może być nigdy tak łatwe, gładkie i przyjemne. Kiedy decydował się na wstąpienie do floty, spodziewał się wszelkiej maści problemów. Był gotowy na niewygodne warunki mieszkalne, długie, wyczerpujące zmiany i wymagające rozkazy. Na irytujących oficerów i załogantów, rezygnowanie z przyjemności życia cywilnego. Ba, próbował się nawet choć powierzchownie przygotować na możliwość własnej śmierci!

We wszystkich swoich rozważaniach nigdy nie pomyślał, że jego największymi zmartwieniami będą najzwyczajniejsze w świecie nuda i monotonia.

Miał akurat kilka godzin czasu wolnego w przerwie między wachtami. Normalnie wykorzystywał by je na odsypianie, ale z jakiegoś powodu nie był dziś w stanie zasnąć. Próbował, starał się zmusić organizm do snu, lecz ten niemniej uparcie odmawiał przejścia w stan spoczynku. Tak więc, po długiej sesji przewracania się na drugi bok na koi i liczeniu baranów, marynarz postanowił spędzić resztę zluzowania w mesie dla załogi, oczekując na swoją zmianę w ciszy.

Pomieszczenie jako jedno z niewielu na pokładzie było wyposażone w okna. Jedno z nich, panoramiczny wizjer ze wzmocnionego szkła zajmowało znaczną część prawej ściany pokoju. Można było powiedzieć, że w zasadzie stanowiło jedną z głównych atrakcji. Po stalowo-białej mesie porozstawiano kilka stołów i krzeseł, a nieco dalej zawieszono pojedynczy ekran vidowy.

Lesmicki siedział w fotelu naprzeciwko okna i wpatrywał się w zamyśleniu w rozciągający się przed nim widok. Masywna sylwetka Saturna wypełniała prawą część jego pola widzenia, sprawiając wrażenie jakby w każdej chwili mogła wlać się przez wizjer do środka. Jego charakterystyczne pierścienie wzmagały efekt, zdawały się rozciągać, jak gdyby gazowy olbrzym sięgał nimi w dal, chcąc pochwycić przeszkadzający mu okręt. Gdyby mężczyzna podszedł nieco bliżej, byłby w stanie zobaczyć tkwiącą nieco niżej (przynajmniej z tej perspektywy) powierzchnię ochranianego przez nich Tytana. Księżyc, zakryty przez swą gęstą atmosferę, wydawał się być niemal całkowicie żółty. Gdzieś pod tym chemicznym całunem, na pustynnej powierzchni znajdowały się pojedyncze, przykryte kopułami osady górnicze. Ot, mała kolonia dla której jedynym uzasadnieniem istnienia było zapotrzebowanie na występujące tu pierwiastki.

Według zegarka do nowej zmiany zostało mu około trzech godzin. Westchnął cicho. Poza nim w pomieszczeniu było jeszcze kilku członków załogi, ale z żadnym z nich nie znał się zbyt blisko. Mimo że na okręcie nie służyło aż tak wielu ludzi – zaledwie dwustu pięćdziesięciu pięciu – nie miał jak dotąd zbyt wielu okazji do integracji z kimkolwiek spoza swojej sekcji. Ani rozkład zajęć, ani wydawane hurtowo polecenia oficerów nie były w tym pomocne.

Problem samotności został jednak rozwiązany, gdy do kantyny wkroczyli nowi goście: Huang i Cassia, jego towarzysze niedoli z sekcji technicznej. Anton skinął im głową, gdy wchodzili, oni odpowiedzieli tym samym i ruszyli w jego stronę. Opadli na sąsiednie fotele, oboje wyraźnie zmęczeni. Huang miał nawet resztki smaru serwisowego rozmazane na policzku.

– Do czego was rzucili tym razem? – Zapytał na powitanie.

– Konserwacja przewodów energetycznych. Jakbyśmy nie robili tego tydzień temu! – odparł technik.

– I to w przedziałach działowych. – dodała jego koleżanka. – I baw się teraz z kablami dla każdego stanowiska. Naszemu porucznikowi zamarzył się test sprawności.

– Masz dziś szczęście, chłopie. Najgorsza robota cię ominęła. – powiedział Huang, starając się w końcu zetrzeć smar z twarzy. Lesmicki uśmiechnął się ponuro w odpowiedzi.

– Obyś miał rację. Ale coś czuję, że i dla mnie stary Hawring znajdzie jakąś atrakcję.

– Mam nadzieję. Nie może być tak, że ty będziesz miał lżej. – powiedziała kąśliwe Cassia, uśmiechając się przy tym.

– Za ile macie kolejną zmianę? – zapytał tymczasem Anton. Huang spojrzał na noszony na nadgarstku zegarek.

– Za dziesięć godzin. – odparł. – Więc jeśli chcemy choć trochę przed tym odpocząć, to ja chyba lecę się położyć. Może zdążę zasnąć przed nowym „stanem nadzwyczajnym”.

Technik właśnie podnosił się z fotela, gdy rozbrzmiał sygnał alarmu komunikacyjnego – za chwile miano nadać pilną wiadomość do załogi.

– Masz niezłe wyczucie. – skomentowała zgryźliwie Cassia, odruchowo spoglądając na migoczącą na suficie lampę. Syrena wydawała swój rytmiczny dźwięk jeszcze przez parę chwil, w czasie których do mesy przybyło kilku innych załogantów. Ekran vidowy ożył. Pojawiła się na nim twarz dowódcy okrętu, kapitana Endricsa. Skupiony wzrok i maska niezachwianej powagi na twarzy, taka jaką mogli przyjąć tylko zawodowi oficerowie zdradzały, że stało się coś nietypowego.

– Do wszystkich członków załogi, mówi kapitan. Niniejszym zarządzam stan podwyższonej gotowości. Wszystkie systemy okrętu, włącznie z uzbrojeniem mają być w stanie gotowości operacyjnej w przeciągu najbliższych pięciu godzin. Dowódcy wszystkich sekcji i starsi oficerowie mają niezwłocznie zgłosić się do mesy oficerskiej na odprawę. Dokładne szczegóły naszej sytuacji poznacie wkrótce. Rozkazy obowiązują do odwołania. Endrics bez odbioru.

Chwilę po tym, jak twarz kapitana zniknęła z ekranu, w mesie wybuchł niekontrolowany hałas. Każdy z zebranych zgadywał, co takiego mogło pchnąć dowódcę do wydania takich rozkazów i co mogło oznaczać ostatnie, enigmatyczne wezwanie do profesjonalizmu. Kilka osób postanowiło bez zwłoki wykonać polecenie i udało się biegiem na swoje stanowiska. Reszta przypomniała sobie o tym dopiero wtedy, gdy syrena alarmu zawyła po raz kolejny, tym razem wzywając wszystkich na przypisane im pozycje. Nie ukróciło to jednak dalszych spekulacji. Każdy chciał podzielić się swoją teorią na temat nadchodzącej katastrofy.

 

***

Pomieszczenie na co dzień służące technikom za salę odpraw chyba jeszcze nigdy nie było tak zatłoczone. Dotąd na spotkaniach stawiali się tylko marynarze przypisani do pojedynczej zmiany, dziś jednak zmieścić się tu musiała cała sekcja techniczna – bez mała pięćdziesiąt osób. Ludzie tłoczyli się pod ścianami, następując sobie na nogi i usiłując znaleźć bardziej optymalną pozycję. Nieliczne miejsca siedzące przy stole pośrodku już dawno obsadziła garstka szczęśliwców. Anton zdołał na szczęście zająć względnie wygodne miejsce koło drzwi, jako że był jednym z pierwszych, którym udało się dobiec do sali. Hałas i przekrzykiwanie wypełniały atmosferę jeszcze przez jakiś czas, nim utarczki, przepychanki i spekulacje przerwało w końcu przybycie ich szefa, porucznika Hawringa.

Podstarzały już nieco, siwiejący oficer wkroczył do pomieszczenia. Na jego twarzy malowało się głębokie zamyślenie. Wystarczył rzut oka na jego sylwetkę, by domyślić się, że teorie na temat kolejnych ćwiczeń czy nagłej inspekcji nie były prawdziwe. Chodziło o coś ważniejszego.

Hawring stanął obok centralnego stołu, oparł dłonie na blacie i zastanawiał się przez chwilę nad tym, co chce powiedzieć. W końcu porucznik podniósł głowę, potoczył wzrokiem po swoich ludziach i zaczął:

– Panie i panowie, kapitan kazał mi wtajemniczyć was w annały tego, co się właśnie wydarzyło. Chce, żebyście działali w pełni świadomi realiów. Wiec oto one: będziemy brali udział w tłumieniu powstania planetarnego.

Wypowiedziane słowa zawisły w powietrzu z całym swym ciężarem. Szef sekcji odczekał chwilę, by każdy mógł przyswoić sobie powagę informacji. Bunt przeciwko Ziemi?

– Sytuacja jest niejasna. – ponury głos Hawringa przerwał rozważania. – Nie wiemy za dużo, ale w skrócie wygląda to tak: jakiś tydzień temu banda terrorystów wysadziła w powietrze połowę rządu Ganimedesa. W odpowiedzi policja zaczęła polowanie na wiedźmy, zginęło parunastu cywilów, zaczęły się zamieszki. We wszystko wplątali się uzbrojeni anarchiści, neo-komuniści i reszta wywrotowców. Jak się okazuje wszyscy mają broń i postanowili jej w końcu użyć w walce za swoją sprawę. Innymi słowy, w kolonii panuje kompletny chaos. I tu właśnie wkraczamy my. Ziemia wysyła nas i kilka innych jednostek w celu opanowania powstania. Tak? – skinął głową w stronę jednego z techników, chcącego zadać pytanie.

– Ci terroryści mają jakieś swoje statki?

– Nic nam o tym nie wiadomo.

– Ale po co tam my? Jesteśmy marynarką, nie piechotą! – oburzył się inny załogant. Jego słowa zebrały kilka pomruków aprobaty od kompanów.

– To rozkazy z dowództwa naczel…

– Jeśli nie mają statków, to chyba nie trzeba…

– Neo-komuniści? Myślałam, że ostali się tylko na Europie.

– Powtarzam, że póki co mamy rozkazy dotrzeć na miejsce. Cokolwiek będzie działo się dalej zależy od…

– Chwila, chwila. Chyba nie będziemy bombardować ich z orbity?!

To wykrzyczane oskarżycielskim tonem pytanie wywołało istną burzę. Technicy zaczęli wyraźnie demonstrować swoje nastawienie do tego pomysłu:

– To byłaby zbrodnia wojenna!

– Pierdoleni watażkowie z Ziemi…

– Nie przyłożę do tego ręki, choćby…

– Nie będę strzelał do cywilów, o tym mogą zapomnieć…

– Zaciągnąłem się, żeby zwalczać piratów, a nie kolonistów!

– Przecież to by było najgorsze możliwe…

– Spokój do kurwy nędzy! – porucznik przekrzyczał wrzawę, po czym huknął pięścią w stół kilka razy. Stopniowo oburzone głosy zaczęły cichnąć, aż w końcu ponownie zapanowała cisza.

– No. – skwitował Hawring. – A teraz zamknąć się i słuchać. Nikt nie mówi nic o bombardowaniu niczego. I my, i Ziemia mamy dwudniowe opóźnienie komunikacyjne z tym nieszczęsnym księżycem, więc wiele może się jeszcze zmienić. Ale nasze rozkazy nadal brzmią: lecieć na Ganimedes i pomagać w opanowaniu sytuacji. Wiecie teraz dokładnie tyle samo, ile wiem ja i cała reszta załogi. – zrobił krótką przerwę, znowu wpatrując się w blat. – Cała ta afera nie podoba mi się tak samo jak wam. Ale nie mamy na to wpływu. Teraz możemy tylko działać tak, by jak najlepiej wykonać nasze obowiązki względem wszystkich. I siebie nawzajem i tych biedaków w kolonii. Musimy skupić się na tym.

Słuchacze dali sobie chwilę na przetrawienie tych słów. Każdy rozważał, na ile się z nimi zgadza i na ile mógł się do nich odnieść. I najwyraźniej nikt się od nich nie odcinał, bo nie padły już żadne inne komentarze.

– Dobra. – odezwał się porucznik. – Skoro to już mamy za sobą, możemy wracać do naszej części roboty. Słyszeliście kapitana, w ciągu pięciu godzin mamy być w pełnej gotowości do drogi. To dość czasu żeby posprzątać śmietnik pozostały po przeglądach, rozgrzać przewody silnikowe…

 ***

Około ośmiu godzin później „Pionier” oddalał się już od Tytana, nabierając stopniowo prędkości. Samo wyjście z punktu Lagrange’a zajęło im niemal półtorej godziny, podczas której musieli ściśle kontrolować przyśpieszenie – zbyt małe nie pozwoliłoby na wydostanie się z orbity, zbyt wielkie zaś mogłoby doprowadzić do uszkodzenia kadłuba, a w najgorszym razie zniszczenia statku. To pierwsze wyzwanie mieli już jednak za sobą i mogli rozpędzać się bez dodatkowych obramowań aż dotrą do celu. Przy maksymalnym pędzie i obecnym ułożeniu planet powinni dotrzeć na Ganimedesa za jakieś trzy doby. Co oznaczało że czekały ich trzy doby lotu przez pustkę, z wydłużającym się opóźnieniem w komunikacji i najprawdopodobniej bez bezpośredniego kontaktu z kim lub czymkolwiek w Układzie. W takich warunkach załoga miała mnóstwo czasu i możliwości do snucia najróżniejszych spekulacji.

Nim przekroczyli granicę połączenia sieciowego z SolarNetem Tytana, jednemu z marynarzy udało się zgrać całkiem pokaźną liczbę przekazów informacyjnych z lokalnej videowizji. Jak się okazało, nawet w tak wyludnionej dziurze wiadomości podchwyciły wątek krwawych wydarzeń na Ganimedesie. Nagrania programów z Ziemi, Księżyca i Marsa do których mieli dostęp również informowały wyłącznie o tym. Gdziekolwiek by nie szukać, wszędzie znajdowało się niemal identyczną dziennikarską zupę: ciągłe raporty o ofiarach, wieści o poszczególnych starciach, komentarze polityków i ekspertów wszelkiej maści, dyskusje na temat genezy powstania – media pokryły każdą płaszczyznę tego tematu szczelniej niż zestaw śluz hermetyzacyjnych. Nie przeszkodziło to jednak temu, by we wszystkie te relacje wkradał się typowy dla kryzysów chaos – jedne doniesienia mówiły o zwycięstwie neo-komunistów, inne o zmasowanym kontruderzeniu lojalistów, a jeszcze inne o rzekomej detonacji jednej z elektrowni fuzyjnych na księżycu. Fakt, że wszystko to z reguły były wiadomości sprzed około dwóch dób względem wydarzeń nie poprawiał sytuacji. Z całą pewnością można było stwierdzić tyko tyle, że na księżycu nie działo się nic dobrego.

Anton wiedział, że wśród członków załogi jest przynajmniej kilkunastu rodowitych Ganimedejczyków. Zdarzyło mu się przyłapać ich kilka razy na tym, jak oglądali chaotyczne przekazy z przerażeniem na twarzach. Nic dziwnego – ich dom właśnie tonął w rozlewie krwi niespotykanym od powstania na Marsie sprzed siedemdziesięciu lat. A wtedy reakcja z Ziemi nadeszła dużo szybciej i miała charakter raczej policyjny.

Sam od czasu do czasu rzucał okiem na te wiadomości. Musiał przyznać, że nagrania z zamieszek i walk robiły niemałe wrażenie. Masy ludzi w cywilnych kombinezonach napierały na siebie z brutalną mocą, ścierając się w imię takiej czy innej ideologii. Innym razem wozy pancerne sił bezpieczeństwa taranowały jakiś tłum, próbujący odciąć im drogę do którejś z dzielnic miasta. W kilku przypadkach widział nawet jak dwie wrogie sobie grupy najzwyczajniej w świecie obrzucały się bombami domowej roboty. W tle tego wszystkiego często widniały płonące budynki mieszkalne. Człowiek czasem zapominał, że wszystko to działo się w podwodnych, otoczonych kopułami koloniach. Pomysł zasiedlania powierzchni Ganimedesa zarzucono po kilku pierwszych próbach, które okazały się dość spektakularnymi porażkami. Zamiast tego drążono otwory w pokrywającej księżyc warstwie lodu i budowano się na dnie oceanu ukrytego pod nią. Tak powstałe osiedla nie były zbyt wielkie, ale zapewniały dość przestrzeni mieszkalnej i użytkowej dla wszystkich pracujących przy wytwarzaniu głównego eksportu kolonii – wody. W całym Związku Solarnym zasoby wody były cały czas w stanie chybotliwej niby-równowagi. Oficjalnie było jej dość, by zapewnić dostawy wszystkim zasiedlonym planetom, i faktycznie, od lat nie zdarzyła się jeszcze klęska skrajnego niedoboru. Ale zapotrzebowanie na nią ciągle rosło, razem z nim rosły ceny, a zapasy tego kluczowego surowca zdawały się pozostawać zawsze na poziomie ledwo wystarczającym do pokrycia popytu. Każde większe wahanie mogło doprowadzić do sytuacji, w której jedna z kolonii zostanie zmuszona do racjonowania wody. Dlatego właśnie, mimo swych małych rozmiarów i niewielkiej populacji Ganimedes był dla Związku niezwykle ważnym punktem na mapie. Bez produkowanej na nim wody ów balans mógł bardzo szybko zniknąć, zastąpiony kryzysem jakiego Układ Słoneczny nie widział od dziesięcioleci. A w obecnej sytuacji, gdzie w zasadzie pewnym było, że produkcja ta stanie w miejscu lub też zmaleje znacznie, można było mówić wręcz o zagrożeniu na skalę niespotykaną od powstania Związku.

Świadomość tego wszystkiego nie pomagała w rozładowaniu panującej na okręcie atmosfery. Mimo ciągłych zapewnień oficerów, wielu załogantów wciąż obawiało się, że przyjdzie im brać udział w ludobójczym bombardowaniu, nawet jeśli wszelka logika podpowiadała, że takie działanie nie miałoby sensu. Ale kiedy zamyka się ludzi na kilka dób wewnątrz okrętu mknącego przez kosmiczną pustkę, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, z zestawem ponurych wiadomości i perspektywą strzelania do cywilów, pesymizm i defetyzm szerzą się z prędkością światła. Ludzie wyraźnie chodzili przybici, wszelkie towarzyskie rozmowy, kiedyś głośne i dynamiczne toczono teraz półszeptem, a wielu załogantów po zakończeniu zmiany zaszywało się w swoich kwaterach i zostawało tam do rozpoczęcia następnej. Oficerowie starali się nie okazywać po sobie jakichkolwiek wątpliwości czy innych oznak słabości, przynajmniej ich część próbowała to robić, ale nie wszystkim to wychodziło. Albo zachowywali się jak roboty, mechanicznie wydając polecenia i wykonując wszystkie służbowe czynności, albo wręcz przeciwnie – pozwalali sobie na krótkie pogawędki z marynarzami, dając upust swoim opiniom.

Kapitan Endrics chyba jako jedyny zdołał zachować jakąkolwiek równowagę między tymi dwiema postawami. Od czasu opuszczenia przez nich Tytana większość czasu spędzał na mostku, ale zdarzało mu się pojawić również na którymś z pokładów. Wszyscy załoganci naprężali się wtedy i chodzili niczym automaty, ale w tych rzadkich momentach dowódca pozwalał sobie na pewną dozę poufałości. Anton sam był tego świadkiem.

Razem z dwoma innymi technikami dokonywali rutynowej kontroli przewodów przesyłowych przy jednej z konsol, kiedy kapitan, najwyraźniej bez żadnego konkretnego celu, postanowił odwiedzić to właśnie pomieszczenie. Obecni marynarze od razu oderwali się od pracy i stanęli na baczność, ale dowódca gestem kazał im wracać do pracy. Kapitan był wysokim, postawnym mężczyzną krótko po czterdziestce. Jego trójkątna, poważna twarz zdradzała profesjonalizm i lata spędzone na pełnieniu odpowiedzialnego stanowiska. Biła od niego aura spokoju, szacunku i – co nie zawsze zdarzało się wśród oficerów – szczerości.

– Widzę, że porucznik Hawring nie daje wam chwili wytchnienia, panowie. – Oznajmił neutralnym tonem, obserwując krzątaninę przy stanowisku komunikacji.

– To nic nadprogramowego, sir. – odpowiedział jeden z techników. – Zwykła kontrola sprzętu.

– Dobrze jest wiedzieć, że wszystko na tym okręcie wymaga tylko kontroli, nie naprawy. – odparł Endrics.

– Z pewnością, sir.

– Jak często się tym zajmujecie?

– Eee… staramy się przeprowadzać diagnostykę raz na tydzień, sir. Tak zdecydował porucznik.

– Ah, no tak. Procedury zwykle mówią o dwóch tygodniach, o ile się nie mylę?

– Dokładnie o dwunastu dobach ziemskich, sir. Powszechnie uznaje się, że taki czas wystarczy do tego, by każdy standardowy system mógł… – marynarz nagle podniósł głowę znad naprawianego panelu, zdając sobie sprawę z tego, że właśnie zaczął pouczać kapitana. – Ja… przepraszam, sir. Nie chciałem zabrzmieć niewłaściwie. Ani powiedzieć niczego…

– Nie ma problemu. – uspokoił go dowódca. – Cieszę się, że nasz personel techniczny jest w stanie sprostować pomyłkę nawet u starszych stopniem. Nie powinno pozwalać się, by przełożeni trwali w błędzie.

Mówiący do tej pory technik skinął zdawkowo głową na znak, że się zgadza, po czym całą swą uwagę skupił na przewodach i płytach wystających z otwartego panelu.

– Kiedy kończycie zmianę, panowie? – zapytał po chwili milczenia kapitan.

– Za jakieś dwie godziny, sir.

– Ah. Cóż, w takim razie zawczasu życzę, byście zdążyli wypocząć w czasie swojej przerwy. Zasługujecie na to, jeśli co tydzień dokonujecie tych samych kontroli. I skoro potraficie poprawiać własnego kapitana. – uśmiechnął się przyjaźnie przy ostatnim zdaniu, po czym odwrócił się do wyjścia. Zatrzymał go jednak głos jednego z załogantów:

– Sir?

Endrics odwrócił się na pięcie i przekrzywił głowę w geście zapytania. Skupił wzrok na mówiącym marynarzu, tym który go wcześniej poprawiał. Tamten, widząc że ma uwagę słuchacza, kontynuował:

– Czy mogę mówić szczerze, sir?

– Oczywiście. Panie…?

– Magabe, sir.

– Tak. Oczywiście, panie Magabe.

– Czy to wszystko ma jakiś sens? Wysyłanie nas na Ganimedesa. Nie mamy wielu żołnierzy z piechoty na pokładzie. Nie mamy zapasów dla kolonistów ani żadnych możliwości wsparcia naziemnego. Niczego, co może się jakkolwiek przydać na powierzchni. Dlaczego więc wysłano nas? Jedynym, co moglibyśmy zrobić by wpłynąć na to, co się dzieje, jest… ostrzelanie kolonii. Ale nie zrobimy tego, prawda?

Przez chwilę w pomieszczeniu panowała pełna napięcia cisza. Wszyscy patrzyli z przejęciem na kapitana i oczekiwali reakcji. Tak otwarte kwestionowanie rozkazów mogło zostać uznane nawet za preludium buntu, a flota miała surowe zasady wobec tych, którzy nie zachowywali dyscypliny. Antonowi przemknęło nawet przez myśl, że biednego Magabe mogliby aresztować za podżeganie do niesubordynacji. Co w miarę tego, jak przedłużała się nieznośna cisza stawało się coraz bardziej prawdopodobne.

Ku uldze wszystkich i zdumieniu niektórych kapitan uśmiechnął się po chwili i odpowiedział pytaniem:

– Jest pan Ganimedejczykiem, prawda?

Marynarz wydał się zmieszany takim zapytaniem. Milczał kilka sekund, nim potwierdził.

– Nikt inny nie odważyłby się zadać tego pytania. Otóż odpowiem na nie w taki sposób: ma to ogromny sens w tym wymiarze, w którym dla nas nie ma go w cale.

Magabe zmrużył oczy i przybrał niepewny wyraz twarzy. Widać było, że trudno było mu zrozumieć odpowiedź.

– Z naszego punktu widzenia – ciągnął kapitan. – faktycznie, nie jesteśmy przystosowani, by działać na powierzchni. Nie mamy realnej wartości dla lojalistów na dole. Ale dla polityków mamy wartość wręcz nieocenioną. Otóż ludzie, panie Magabe, zwykli obywatele czują się dużo pewniej, kiedy widzą namacalny dowód jakiegoś działania. A jako że na Ganimedesie trwa kryzys niespotykany od dekad, wszyscy przed ekranami vidowymi w całym Związku poczują się dużo spokojniej widząc, że na miejscu są okręty. Nieważne, że będziemy tam równie bezużyteczni jak gdyby bylibyśmy zwykłym kawałkiem skały. Wszyscy zobaczą, że ktoś tam jest. Chcą to zobaczyć. Ktoś czuwa i obserwuje, kontroluje sytuację. Skoro tak, to wszystko będzie dobrze, nie ma się o co bać. Taki właśnie jest cel naszej misji, uspokoić ludzi – ale nie tych na księżycu, tylko wszystkich innych w systemie. Żeby mogli na chwilę zapomnieć o całym tym szaleństwie i wrócić do tego, co zawsze robili. A co do ukochanego przez załogę widma bombardowania – dodał z przekąsem w głosie. – strzelanie do cywilnych osad z dział elektromagnetycznych z pewnością by społeczeństwa nie uspokoiło. O to więc może przestać się pan martwić. Ani my, ani żaden inny okręt nie zamienimy pańskiej ojczyzny w płonące zgliszcza. Czy odpowiedziałem na pańskie pytanie, panie Magabe?

Marynarz stał osłupiały, wpatrując się w przełożonego. Minęła chwila, nim zorientował się, że kapitan czeka na jego odpowiedź.

– Tak jest, absolutnie, sir. Czuję się teraz dużo spokojniejszy. Przepraszam, jeśli…

– Niech pan nie przeprasza. Na pana miejscu też pewnie miałbym obawy. Proszę tylko nie zapomnieć, by rozprzestrzenić ten spokój na resztę pańskich towarzyszy. To rozkaz. – dodał z uśmiechem. Następnie skinął wszystkim głową na pożegnanie i odszedł.

Lesmicki przeanalizował sobie potem całe zdarzenie. Mimo że sam nie odezwał się słowem, uważnie słuchał wymiany zdań. Argumenty kapitana miały oczywiście sens, dawały do myślenia i pokazywały metodę tam, gdzie większość widziała szaleństwo. Sam Magabe po rozmowie faktycznie wydawał się mniej zestresowany niż na początku swojej zmiany, więc najwyraźniej wziął sobie je do serca. Jednak Anton nie mógł dojść do wniosku, czy czuł się teraz lepiej czy gorzej niż przedtem. Jakby wyczuwał, że coś jednak nie do końca wyglądało tak, jak to spokojnie wyłożył Endrics. Może odzywały się w nim wrodzona paranoja i sceptycyzm, a może po prostu z nudów szukał dziury w całym. Tak czy inaczej sprawa długo nie mogła dać mu spokoju. Zapomniał o niej dopiero, kiedy wyczerpany w końcu zasnął.

***

Pozostałe dwie doby lotu upłynęły w zasadzie rutynowo. Ekipy Hawringa zadbały o to, by wszystkie urządzenia na okręcie działały bez zarzutu, a napęd rozwinął maksymalne przyśpieszenie w przeciągu doby. Dzięki temu dotarli nad Ganimedesa z wyprzedzeniem o kilka godzin.

Gdy „Pionier” przybył na miejsce, orbitę księżyca najlepiej chyba opisywało słowo „zatłoczona”. Kilkanaście statków cywilnych wisiało w różnych punktach w bezpiecznej odległości od kolonii, zmuszonych do oczekiwania na dalsze dyspozycje. Połowę z tych jednostek stanowiły zbiornikowce – zasadniczo latające zbiorniki na wodę z przytwierdzonym zestawem silników z jednej i obszarem mieszkalnym z drugiej strony. Z oczywistych powodów nie mogły one przyjąć przypisanego im ładunku, tak więc trwały zawieszone nad księżycem. Poza zbiornikowcami znalazło się też kilka standardowych frachtowców, jeden liniowiec pasażerski, a nawet – co nieszczególnie zaskoczyło załogę krążownika – trzy niedawno przybyłe statki dziennikarskie. W okolicy nie było żadnych innych pojazdów wojskowych.

Anton kończył właśnie swoją zmianę, gdy okręt zbliżał się do księżyca. Marynarz początkowo planował wrócić do swoich kwater jak zawsze, ale uznał, że woli jednak skorzystać z nadarzającej się okazji. Udał się więc do mesy, by przy pomocy jej panoramicznego okna móc przyjrzeć się celowi ich podróży i przyczynie tak nagłego zwrotu w ich dotychczasowej rutynie.

Księżyc na pierwszy rzut oka nie robił wrażenia. Z kosmosu nie było widać żadnych cech szczególnych, anomalii czy świateł. Ot, zwykła, szara kula obracająca się powoli w przestrzeni w cieniu dużo potężniejszego, widocznego w tle w swej pełnej okazałości Jowisza. Jedynym gołym okiem widocznym dowodem na jakąkolwiek bytność ludzi w tym miejscu był sterczący pionowo szyb jedynej w kolonii windy orbitalnej – potężnej wieży sięgającej niskiej orbity, do której przybywające statki mogły zadokować i nawiązać interakcję z mieszkańcami. Ta konkretna winda ciągnęła się nawet pod powierzchnię, aż na dno kryjącego się pod lodem oceanu, gdzie łączyła się z największą osadą na Ganimedesie. Przypatrując się temu obrazowi dłużej mógł zobaczyć wiszące w oddali sylwetki cywilnych statków, widocznych na tle kosmicznej czerni dzięki ich migającym leniwie światłom pozycyjnym.

Patrząc na to wszystko, bez wiedzy o tym co dzieje się na dole, można by odnieść wrażenie że nie stało się tu nic ważnego. Wszędzie zdawały się niepodzielnie panować całkowity spokój, harmonia i naturalny bieg rzeczy. Ale wpatrywanie się w tą nieruchomą, czarną otchłań wszechświata, w niezmąconą taflę czystej, nieograniczonej przestrzeni zawsze potrafiło pchnąć ludzkie myśli na zupełnie niespodziewane tory. Nawet przedwieczna stoickość kosmicznej próżni na tle której toczyła się ludzka krzątanina nie była w stanie w pełni wykorzenić świadomości tego, że gdzieś pod lodową powierzchnią tej spokojnej szarej kuli ludzie cierpieli i ginęli z żałośnie prostych, prymitywnych wręcz powodów. I że między innymi na nich, na załodze tego okrętu spoczywała misja i obowiązek zakończenia tej chorej sytuacji za wszelką cenę.

Czasem Lesmicki miał wrażenie, że nieświadomość i niewiedza wydawały się być naprawdę przyjemnymi alternatywami dla tego, z czym mierzył się właśnie teraz.

***

Anton był szczerze zaskoczony, kiedy kilka godzin później został wezwany do okrętowej sali odpraw. I to nie tej małej klitki przynależącej sekcji technicznej, ale do dużego, przestronnego pomieszczenia niedaleko mostka którego z reguły używali starsi rangą. W komunikacie, który otrzymał nie powiedziano, o co dokładnie chodziło, zaznaczono jednak, że ma stawić się na miejscu niezwłocznie i że sprawa jest z kategorii tych „najwyższej wagi”. Nie wiedział więc, czego mógł się spodziewać, choć domyślał się, że nie będzie to nic dobrego.

Gdy wiedziony obowiązkiem, ciekawością i skrajną niepewnością co do swoich czynów wszedł do pokoju, zastał w nim grupę marines z kontyngentu pokładowego, paru swoich kolegów z sekcji technicznej oraz – ku jeszcze większemu zdziwieniu – kapitana Endricsa w towarzystwie innych oficerów.

– Siadajcie proszę, panie i panowie. – powiedział kapitan dostojnym głosem, wskazując ręką kilka rzędów krzeseł. Gdy wszyscy już zajęli swoje miejsca, dowódca rozpoczął odprawę.

– Będę się streszczał. Dwie godziny temu nawiązaliśmy kontakt z tym, co zostało z władz Ganimedesa. Z tego co nam przekazali wynika, że sytuacja jest jeszcze gorsza, niż zakładaliśmy. Na powierzchni potrzebne jest im wszelkie wsparcie jakie możemy zapewnić. Poza naszym skromnym oddziałem marines nie mamy żadnych sił bojowych, ale jak się okazuje, jest coś, co możemy im przekazać. Chodzi mianowicie o kluczowe dla nich części zamienne do systemu zasilania.

Po tych słowach Endrics zrobił niewielki krok w tył, przed szereg zaś wysunął się jeden z towarzyszących mu oficerów. O ile Anton się orientował, był to szef zebranych w sali marines.

– Frakcje walczące o kontrolę nad kolonią zdają się lepiej zorganizowane, niż przewidywaliśmy. Okazały się być w stanie szybko i skutecznie opanować infrastrukturę kluczową, w tym lokalną sieć energetyczną. A bez niej siły rządowe nie mają możliwości budowy umocnień. Ponadto jeden z pozostających pod kontrolą lojalistów reaktorów uległ jakiś czas temu sabotażowi. Dlatego wysyłamy na dół was. Chłopcy – zwrócił się do skupionych w prawej części pomieszczenia żołnierzy. – wasze zadanie jest proste: chronicie mechaników Hawringa w czasie gdy oni będą pomagać miejscowym w naprawach. Przy okazji macie obserwować, jak radzi sobie tutejsza samoobrona i jakim cholernym prawem banda uzbrojonych męt była w stanie tak szybko opanować tyle kluczowych punktów w kolonii. Czy to jasne?

Zebrani marines jeden po drugim kiwali głowami. Ich twarze wyrażały zimny profesjonalizm połączony z determinacją.

– Rola techników jest chyba oczywista. – odezwał się kapitan. – Macie pomóc im ogarnąć sytuację na dole. Będziecie w stałym kontakcie z okrętem. I pamiętajcie: ci wszyscy ludzie liczą na nas. W tej chwili jesteśmy ich jedynym łącznikiem z resztą Układu i jedynym, co może utrzymać ich przy życiu do przybycia wsparcia. Tu nie chodzi tylko o was i o załogę – los całej cholernej kolonii wisi na włosku.

Reszta odprawy upłynęła na podawaniu bardziej szczegółowych informacji: części potrzebnych kolonistom do przeprowadzenia napraw, dokładnego miejsca ich lądowania, kontaktu z miejscowymi i tym podobnych. Anton słuchał tego wszystkiego tylko częściowo, myślami będąc już praktycznie na miejscu. Widział przecież wcześniej, jak wyglądały spustoszone walkami ulice, jego wyobraźnia dopowiadała zaś wszystko, czego oczy i umysł nie przyuważyły. Na przykład to, jak będzie musiał męczyć się, pomagając w jej naprawie i obronie. Albo to, jak łatwo będzie zgubić się wśród zrujnowanych budynków, w których roiło się zapewne od wrogów. Nie czuł się dobrze z żadną z tych myśli.

Nawet w najczarniejszych koszmarach nie spodziewał się, że do tego typu zadania wybiorą właśnie jego. Żadna z jego cech nie sugerowała, by był logicznym wyborem. Miał tylko podstawowe przeszkolenie bojowe, a w naprawianiu systemów takich jak cywilna sieć energetyczna nie posiadał doświadczenia. Czym więc kierowali się jego przełożeni, podejmując tą decyzję?

Dopiero po chwili zastanowienia dotarło do niego, że równie dobrze zamiast patrzeć na umiejętności i specjalizację marynarzy, mogli po prostu wybierać losowo z listy nazwisk i nieszczęśliwym trafem padło akurat na niego. Nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby okazało się to prawdą.

Bez względu na to, jak doszło do tej przedziwnej sytuacji, nie mógł już zmienić faktu, że miał ledwie kilka godzin na przygotowanie się do wyprawy w sam środek ogarniętej wojną kolonii.

***

Jakieś trzy godziny później Lesmicki razem z dwudziestoma dziewięcioma „szczęśliwcami” znajdował się w korytarzu prowadzącym do śluzy okrętowej. W tym czasie „Pionier” zbliżył się do windy orbitalnej i zadokował do niej, by ułatwić transport wszystkich części i narzędzi niezbędnych na powierzchni. Z tego co Anton wyłapał na odprawie, frakcje lojalne wobec Związku obecnie broniły się w niewielkiej części stolicy skupionej właśnie wokół windy, dzięki czemu ich zespół nie musiał w zasadzie nigdzie się przemieszczać – wystarczyło zjechać na sam dół i wysiąść w terminalu. Problem polegał tylko na tym, że było to najważniejsze miejsce na Ganimedesie i każda z wojujących stron próbowała je zdobyć.

Wnętrze windy, czy może raczej jednej z kapsuł transportowych na pierwszy rzut oka wywoływała skojarzenie z grobowcem lub jaskinią. Jako że jej celem było głównie zwożenie na powierzchnię wszelakich towarów w ogromnych ilościach, konstrukcja miała sześćdziesiąt metrów szerokości i tyleż samo długości, co przyzwyczajonych do przebywania w ciasnych, zamkniętych przestrzeniach okrętów marynarzy mogło przyprawić o agorafobię. Owa potężna przestrzeń była oszczędnie oświetlana przez rzadko rozmieszczone lampy podłogowe, wypełniające wewnętrzną komorę mdłym biało-niebieskim poblaskiem, dzięki któremu dało się przynajmniej odróżnić kontury na tle półmroku. Nie dało się jednak z jego pomocą dostrzec sufitu ani wyższych partii czarno-stalowych ścian– nad głowami przybyszów rozciągała się plama nieprzeniknionego mroku. Z lewej strony znajdowało się oddzielne pomieszczenie w którym zwożono na powierzchnię pasażerów. Z niego to właśnie wyłaniał się skromny komitet powitalny wysłany przez Ganimedejczyków – starszy mężczyzna w cywilnym kombinezonie i dwóch ochroniarzy w kamizelkach kuloodpornych z krótkimi, małymi karabinkami. Bardziej wyglądali na miejscowych policjantów, albo nawet zwykłych korporacyjnych bramkarzy niż na jakąkolwiek siłę bojową. Na ich widok nawet Anton, w kwestii uzbrojenia kompletny laik, poczuł przypływ współczucia dla broniących się na dole. Jeśli tak wyglądała większość ich sojuszników, fakt że mieli jeszcze komu pomagać zakrawał na cud.

Cywil przywitał ich jowialnie, mówiąc w standaryzowanym angielskim, choć z wyraźnym akcentem. Pojedyncze słowa zastępował kolonialnym żargonem, o ile Lesmicki pamiętał wywodzącym się z jakiejś odmiany arabskiego. Na dość okrutną ironię losu zakrawał fakt, że przodkami znacznej części współczesnych mieszkańców księżyca zaopatrującego pół ludzkości w wodę byli ludzie, którzy na Ziemi zamieszkiwali najsuchsze pustynie i stepy.

– Akhalan! Witajcie, przyjaciele! Nawet nie wyobrażacie sobie, jaka to tydra was w końcu widzieć! Baliśmy się, że zapomnieliście o nas.

– Związek nigdy nie zostawia swoich w potrzebie. Zwłaszcza, gdy potrzeba jest tak poważna. – odparł dowodzący oddziałem porucznik marines, nazwiskiem Sidakh. – Jak wygląda sytuacja na dole?

– Tragicznie, tragicznie! Separatyści zajęli wczoraj dwie kolejne ulice, zajmują już prawie całą dzielnicę Al-Kadasy! Z zachodnich dzielnic wciąż uciekają mieszkańcy, nie mamy już co z nimi robić. Przybywacie w samą porę!. Za mną proszę, za mną.

Facet ewidentnie nie wiedział jak powinno się rozmawiać z wojskowymi, z resztą trudno było mu się dziwić. To pewnie tylko jakiś pomniejszy urzędas z którym akurat nie mieli co zrobić. Ale fakt, że wysłali tu kogoś takiego zamiast najniższego stopniem policjanta świadczył, że faktycznie mieli poważny problem z ludźmi. Lesmicki miał tylko nadzieję, że porządne posiłki dotrą tu zanim kapitan wpadnie na pomysł zostawienia jego i całej reszty ich wesołej gromadki na dobre. Jeszcze nie dojechali na dół, a już mu się tu nie podobało.

Poprowadzono ich do bocznego pomieszczenia dla pasażerów. Kiedy wchodzili, stojący po obu stronach drzwi ochroniarze, ci sami którzy przybyli z witających ich urzędasem lustrowali ich podejrzliwym wzrokiem. Miało to w sobie wyraźną dozę groteski – widocznie poziom podejrzliwości osiągnął pułap wyższy niż zenit.

Kiedy już wszyscy marynarze znaleźli się w środku, usadzono ich na stojących pod ścianami specjalnych, anty-urazowych fotelach dla podróżnych. Wszyscy zjeżdżający w dół windą orbitalną musieli zabezpieczyć się uprzężami bezpieczeństwa i wpiąć buty w zatrzaski umieszczone na podłodze. Podróżująca w dół platforma rozwijała możliwie największe przyśpieszenie, jakie człowiek mógł wytrzymać w takich warunkach , a nawet przy nim jazda w dół zajmowała blisko cztery godziny.

Anton poczuł wyraźne szarpnięcie, gdy uruchomiono mechanizm zjazdowy. Po nim atmosferę wypełniło cichy, miarowy szum towarzyszący niewidzialnej maszynerii windy. Zaczynał się powolny zjazd na powierzchnię, w sam środek strefy walki.

Poza wspomnianym szumem i nieskładnym trajkotaniem witającego ich urzędnika w przedziale panowała cisza. Widać było, że pasażerowie nie byli zbyt rozmowni, trudno z resztą się dziwić – każdy zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Lesmicki zdołał zaobserwować drżące kolana i mokre dłonie kilku ze swoich towarzyszy techników. Ich obstawa wydawała się bardziej opanowana, choć nie sposób było odgadnąć co działo się w ich głowie. Jednak najmniej emocji okazywali ganimedejscy ochroniarze. Siedzieli na prawym końcu rzędu siedzeń, kompletnie nieruchomi, ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt przed sobą. Twarze mieli jak wykute z marmuru, przez chwilę zdawali się nawet nie mrugać. Nie trudno było odgadnąć, że myślą o tym, co czeka na nich na dole.

„Jeżeli wszyscy ci obrońcy tak wyglądają”, myślał Anton, „to niech nas Bóg ma w swej opiece…”.

***

Pierwszym co usłyszał były przyciszone głosy dobiegające jakby ze studni. Potem do uszu dotarł dużo głośniejszy niż do tej pory szum. Jednak dopiero potężne szarpnięcie naprawdę wyrwało Antona ze snu, w jaki zapadł w czasie jazdy. Poprawił się w siedzeniu i rozejrzał się nerwowo, czując, że dzieje się coś złego.

– Tak nie powinno być. Coś musi się dziać na dole…

– Ale co?! Nie macie żadnych wiadomości?

– Nie, nic nie dostaliśmy… Ale to musi być poważna sprawa…

Rozmowę przerwał niemiłosierny huk i nagłe migotanie świateł. Wszyscy powiedli wzrokiem na sufit.

– To wygląda źle. – skomentował ktoś.

– No co ty nie powiesz? – odgryzł się inny.

– Za sześć minut będziemy na dolnej stacji. – Przerwał im jeden z ganimedejczyków. – Przygotujcie się.

Zaczęła się typowa dla takich sytuacji krzątanina. Ludzie odpinali się z uprzęży, rozciągali mięśnie, większość sprawdzała broń. Dowódca ich drużyny wciąż próbował wyciągnąć coś z przerażonego cywila, ale tamten potrafił tylko dukać pojedyncze komentarze.

Kabiną znowu wstrząsnęło.

Anton mocniej zacisnął palce na swoim karabinku. Jako nieopierzony mechanik dostał lżejszą wersję tego, z czym biegała ich obstawa, ale wcale nie czuł się z nią lepiej. Broń sprawiała wręcz, że czuł się bardziej jak cel. Wrażenia wcale nie poprawiały nerwowe ruchy pozostałych i ich pełne wątpliwości spojrzenia. Powietrze w pomieszczeniu wydawało się gęstnieć z każdą mijającą chwilą, zewsząd czuć było napierające napięcie. Dla prawie wszystkich była to w końcu pierwsza taka sytuacja w życiu.

Mogli mieć teraz tylko nadzieję, że przeżyją by przekonać się, czy nie będzie też ostatnią.

Po czasie który zdawał się trwać wieczność poczuli kolejne szarpnięcie, nawet silniejsze niż to na samym początku. Usłyszeli jak coś przesuwa się po zewnętrznej powierzchni kabiny transportowej, po czym dobiegł ich odgłos zwalniania zamków i blokad. Właśnie dokowali do dolnej stacji. Pomieszczenie wypełniło jeszcze bardziej namacalne napięcie, gdy właz wyjściowy zaczął się powoli otwierać…

Pierwszym co poczuli był zapach dymu – gryzący, niosący woń siarki i palących się materiałów. Potem usłyszeli tłumiony jeszcze przez ściany stacji dokującej odległy terkot, którego nie dało się nie rozpoznać jako odgłosu broni automatycznej. Ten sam hałas powtórzył się z resztą kilka chwil później, tyle że wydawał się dochodzić z bliższej odległości. W tle tego wszystkiego słychać było okazjonalne piski i świst, jakby ktoś przejechał drutem po kawałku blachy. Powietrze było gęste i gorące, jak po wybuchu wulkanu.

Marines z ich grupy szli przodem, powoli, niemal bez słów ustawiając się w dwóch szeregach wzdłuż ścian. Działali jakby mieli to wszystko we krwi, a sytuacja nie robiła na nich wrażenia. Za nimi niezdarnie tłoczyła się reszta przybyłych, próbując naśladować jakoś ich szyk. Anton szedł na samym końcu, niemal wbijając drżące palce w obudowę swej broni.

Wyszli ze śluzy na ciemny, skąpo oświetlony korytarz, na końcu którego widniał kwadracik światła oznaczający drzwi do terminala. Przeszli przez nie do przestronnej hali przeładunkowej. Poczekalnie, krzesła, rampy i wózki transportowe – wszystko wyglądało na nieużywane od bardzo dawna. Przedmioty pokrywał kurz, na podłodze walały się różnego rodzaju śmieci.

Kolejne, tym razem większe drzwi prowadziły już na zewnątrz. Marines, po krótkiej konsultacji na migi, zmienili nieco szyk i powoli podeszli do wyjścia, mierząc w nie cały czas. Wszyscy obserwujący na chwilę wstrzymali oddech, gdy żołnierze wypadli na zewnątrz, ale znowu nic się nie zdarzyło. Gestem kazali reszcie oddziału przejść dalej.

Pierwszym co rzuciło im się w oczy była potężna, matowa, wypełniająca cały horyzont przestrzeń kopuły, pod którą zbudowano miasto. Kolosalna, szara konstrukcja ze stopów ceramicznych potęgowała tylko ponurą atmosferę okolicy. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się przysadziste, kanciaste i równie matowe budynki mieszkalne, urozmaicane pojedynczymi punktami zieleni. W całej okolicy nie było żywej duszy.

Było za to mnóstwo ciał.

Na samych schodach prowadzących z terminala na ulicę leżało siedem trupów, wszystkie w mundurach. Poniżej, na szerokim bulwarze było ich przynajmniej dwa razy tyle. Dookoła leżały naprędce budowane barykady i osłony, stało nawet kilka pojazdów, choć wszystkie były podziurawione kulami. Poza pojedynczymi wystrzałami gdzieś w oddali panowała kompletne cisza.

Marines sformowali trójkątny szyk, po czym zaczęli ostrożnie schodzić ze schodów. Reszta oddziału, nie do końca pewna swojej roli, podążyła za nimi. Anton szedł na samym końcu, zamykając pochód. Wodził wzrokiem po opuszczonych blokach i zniszczonej ulicy, szukając… w zasadzie sam nie wiedział czego. Ruchu? Ludzi? A może nadziei na to, że ich obecność tutaj ma jeszcze jakiś sens? Jeżeli ich celem miała być pomoc mieszkańcom, to tą pozycję mogli już chyba z listy skreślić.

Coś przykuło nagle jego uwagę. Widział, jak na dachu budynku naprzeciw terminala coś się porusza, jakby cień człowieka. Przymrużył lekko oczy, jednocześnie próbując dopasować ostrość widzenia w hełmie. Dzięki temu po chwili rozpoznał ludzką sylwetkę stojącą w rozkroku na krawędzi dachu. Trzymała coś na ramieniu, coś dużego, kanciastego… Wyglądało trochę jak…

– Uwaga! – zdążył ryknąć, sekundę po tym jak dojrzał rozbłysk. Wszyscy stanęli jak wryci, patrząc we wskazywanym kierunku. Zajęło to kilka sekund, ale jak się okazało, było to o kilka sekund za dużo.

Pocisk uderzył w sam środek schodów z ogłuszającą mocą. Niemal wszyscy marines zniknęli w oka mgnieniu, zastąpieni rozbryzgiem wściekle pomarańczowego ognia. Idących za nimi marynarzy siła uderzenia porozrzucała na wszystkie strony – część spadła za krawędź schodów, część zderzyła się boleśnie ze ścianą budynku za nimi. Samego Lesmickiego przerzuciło przez drzwi wyjściowe, z powrotem do hali. Nim zderzył się z betonową podłogą, zdążył dojrzeć ciała wzlatujące gdzieś w powietrze.

Lądowanie chyba połamało mu kilka kości, bo czuł, jak coś chrupie mu w plecach i nogach. Przed oczami miał mroczki, w dodatku lewe oko zalała mu chyba krew. Nie wiedział, czy jego, czy kogoś innego. Dławił się pyłem i kurzem unoszącym się w powietrzu. Nie wiedział jak długo leżał na podłodze, kaszląc i wijąc się bezradnie w próbach wstania. Jak przez mgłę słyszał tylko kilka huków dobiegających gdzieś zza drzwi.

Ostatnim, co pamiętał w ogóle, była ponura, zamaskowana twarz pochylająca się nad nim i sięgająca do niego rozczapierzoną dłonią…

***

Słońce powoli schodziło coraz niżej, zbliżając się do granicy horyzontu. Mimo że zostało jeszcze kilka godzin dnia, Nowy Jork zdawał się szykować już do nocy. Choć z drugiej strony, „Miasto które nigdy nie śpi” wyglądało tak samo o niemal każdej porze. Takie przynajmniej miał wrażenie, patrząc przez okno swego biura na zatokę Manhattan i panoramę metropolii.

Lasarus Quiin, sekretarz generalny Związku Solarnego i nominalnie najważniejsza osoba w Układzie Słonecznym odwrócił wzrok od panoramy stolicy Ziemi i zawiesił go na jakimś punkcie nad drzwiami. Był zapracowanym człowiekiem. Człowiekiem, który nota bene dźwigał na swoich barkach los niemal całej ludzkiej cywilizacji. Nie było to lekkie brzemię, ale nauczył się już, jak sobie z nim radzić. Przynajmniej tak myślał.

– Sir? – jeden z jego asystentów wychylił nieśmiało głowę zza framugi.

– Tak, Jeremy?

Urzędnik wsunął się ostrożnie do gabinetu i zasunął za sobą drzwi, po czym stanął niemal na baczność.

– Dotarł raport z Ganimedesa,. „Pionier” został zniszczony przez rebeliantów.

– Och? – wydał z siebie Quinn. – W jaki sposób?

– Sabotowali windę orbitalną. Bomba eksplodowała w kapsule transportowej na samym szczycie, w czasie gdy okręt był zacumowany…

– Ktoś przeżył?

– Z tego co wiemy na razie, nikt.

– Rozumiem… Media już wiedzą?

– Jeszcze nie, ale najdalej pojutrze będą o tym trąbić wszędzie.

– Świetnie. Coś jeszcze?

– Na tą chwilę nic.

– Dziękuję. Chciałbym teraz zostać sam.

Urzędnik skinął tylko głową i zniknął z gabinetu. Quinn tymczasem wstał z fotela i podszedł do okna. Pozwolił sobie odpłynąć w zamyślenie.

Od samego początku miał wątpliwości co do planu. Zezwolenie na to, by kolonia zaopatrująca w wodę miliony ludzi pogrążyła się w chaosie nawet jemu wydawało się zbyt ryzykownym posunięciem, ale finalnie dał się przekonać. I był bardzo zadowolony z rezultatów.

Ludzie się bali. Po raz pierwszy od lat byli naprawdę przerażeni. Media całymi dniami pokazywały wstrząsające reportaże, zdjęcia płonących budowli i zasłanych ciałami ulic. Widział to cały Związek. Widział, i nie mógł nic zrobić. Ludzie zamieszkujący osiedla ukryte pod kopułami lub w jaskiniach, klaustrofobiczne stacje kosmiczne i przemierzający układ we  frachtowcach mieli bardzo silne poczucie niezależności. Trudno było nimi rządzić. Nie lubili władzy z natury. Według nich nikt nie miał prawa nakazywać im niczego tylko z racji noszenia munduru lub piastowania jakiegoś stanowiska.

No, chyba że naprawdę nie mogli sobie z czymś poradzić. Na przykład z ogólno-planetarną rebelią. Wtedy byli bardzo otwarci na pomoc.

Wywrotowców przeciwnych Związkowi nigdy nie brakowało. Zawsze znaleźli się pionierzy tak niezależni, że najchętniej ogłosiliby swoją zapomnianą skałę niepodległym państwem. Wystarczyło, że służby przymknęły oko na kilka spraw, przepuściły kilka transportów broni i utrzymały przy życiu kilku liderów, by na Ganimedesie zaczęło wrzeć od spisków i niezadowolenia. Trzeba było tylko zadbać, by rewolta nie wybuchła zbyt wcześnie, by wszystkie frakcje były na nią gotowe. A potem wysłanie okrętu dla opanowania sytuacji, tylko po to by ten został zniszczony przez terrorystów…

Żaden księżyc, zwłaszcza Ganimedes nie miał szans w starciu z potęga Ziemi. Najbardziej radykalni wywrotowcy zebrali się w jednym miejscu, by jego ludzie mogli ich wszystkich wydusić niczym szczury w klatce. A kiedy już w kolonii ponownie zapanuje porządek i pokój, ludzie będą wdzięczni. Dzięki tej wdzięczności będzie można uciszyć pacyfistów, marudzących na wojsko. Uciszyć anarchistów, uważających, że kolonie mogą rządzić się same. Dać marudnym korporacjom możliwość zysku na odbudowie zniszczeń. No i wygrać następne wybory naturalnie.

Wszyscy będą zadowoleni. Wszyscy wygrywają.

Szkoda tylko kilkunastu tysięcy istnień, które zginą po drodze. Ale czymże było kilkanaście tysięcy, a może nawet milionów, w porównaniu z prawie piętnastoma miliardami ludzi w całym Układzie? Wręcz niczym.

Lazarus Quinn wziął głęboki wdech i przymknął oczy. W głębi duszy naprawdę żal było mu tych ludzi. Ale w tej samej głębi wiedział też, że nie ma skuteczniejszego sposobu na sterowanie maszyną cywilizacji. Maszyną, która musiała działać za wszelką cenę.

Stał przy oknie jeszcze chwilę, po czym znów usiadł za biurkiem. Miał jeszcze tyle papierów do przejrzenia i podpisania…

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Dobrze przemyślana opowieść, wymagająca jednak wielu istotnych poprawek językowych.

Jak widać, wszędzie bezduszna polityka decyduje o losach milionów. Nawet, jeśli komuś żal tych istnień, gotów je poświęcić.

Bardzo podobał mi się stworzony w Twoim opowiadaniu świat, a także główny bohater i jego emocje, rola wody w Układzie, opisy zdarzeń, rozterki marynarzy. Opisane zostały niezwykle realistycznie, co pozwala śledzić bacznie od początku do końca każde wydarzenie. Kto by pomyślał, że wyprawa kosmiczna może wiązać się z wszechogarniającą nudą? :))

 

 

Z technicznych:

Kto by pomyślał (dałabym tu przecinek) że okaże się to tak koszmarnie nudne?

 

Obrazy okalające te slogany też wyglądały inaczej: ciężko pracujący (i tu) ale szczęśliwi oficerowie w błyszczących mundurach …

 

Jedyne (i tu) co się zgadzało, to to (i tu) że faktycznie służyło się z przedstawicielami obydwu płci.

 

Jedno z nich, panoramiczny wizjer ze wzmocnionego szkła (tutaj także) zajmowało znaczną część prawej ściany pokoju.

 

Ot, mała kolonia (tu również przecinek) dla której jedynym uzasadnieniem istnienia było zapotrzebowanie na występujące tu pierwiastki.

 

 

Pod tym kątem warto prześledzić sobie na spokojnie cały tekst, sprawdzając interpunkcję.

 

 

Normalnie wykorzystywał by (znamy podmiot, więc piszemy razem) je na odsypianie, ale z jakiegoś powodu nie był dziś w stanie zasnąć.

 

Mimo że na okręcie nie służyło aż tak wielu ludzi – zaledwie dwustu pięćdziesięciu pięciu – nie miał jak dotąd zbyt wielu okazji do integracji z kimkolwiek spoza swojej sekcji. – powtórzenie

 

– Do czego was rzucili tym razem? – Zapytał (moim zdaniem małą literą, bo to słowna czynność) na powitanie.

 

– I to w przedziałach działowych. (bez kropki) – dodała jego koleżanka.

 

– Masz dziś szczęście, chłopie. Najgorsza robota cię ominęła. (tu też bez kropki w środku dialogu) – powiedział Huang,…

 

– Mam nadzieję. Nie może być tak, że ty będziesz miał lżej. (tu podobnie) – powiedziała kąśliwe Cassia, uśmiechając się przy tym.

 

Warto przejrzeć poradnik o prawidłowym zapisie dialogów, który i dla mnie nadal jest zagadką i uczę się go ciągle. Tutaj dialogi zapisane są błędnie.

 

Technik właśnie podnosił się z fotela, gdy rozbrzmiał sygnał alarmu komunikacyjnego – za chwile miano nadać pilną wiadomość do załogi. – literówka

 

Każdy z zebranych zgadywał, co takiego mogło pchnąć dowódcę do wydania takich rozkazów … – powtórzenie

 

W całym Związku Solarnym zasoby wody były cały czas w stanie chybotliwej niby-równowagi. – i tu.

 

Warto poprawiać pod kątem powtórzeń całe opowiadanie.

 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Hej!

 

Ogólnie tekst napisany raczej poprawnie, nie wyłapałem zbyt wiele usterek. A oto, co mi się rzuciło w oczy:

Gdyby mężczyzna podszedł nieco bliżej, byłby w stanie zobaczyć tkwiącą nieco niżej (przynajmniej z tej perspektywy) powierzchnię ochranianego przez nich Tytana.

Rym wewnętrzny. Staraj się ich unikać, bo wprowadzają poczucie dysonansu; to nie poezja, to proza. A zmiana, która go niweluje, może być bardzo kosmetyczna: “Gdyby mężczyzna zbliżył się nieco…”

– Do czego was rzucili tym razem? – Zapytał na powitanie.

Czasowniki “gębowe” w didaskaliach zapisujemy z małej litery. Tu wrzucam poradnik jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/ 

– Panie i panowie, kapitan kazał mi wtajemniczyć was w annały tego, co się właśnie wydarzyło.

Nie jestem pewien, czy użyłeś tego słowa w znaczeniu, które myślałeś, że ma. W każdym razie internetowy słownik PWN podaje następujące znaczenia:

1. «dawne roczniki lub kroniki»

2. «dawne dokumenty, zapisy»

Czy nie lepiej po prostu “szczegóły”?

Od czasu opuszczenia przez nich Tytana większość czasu spędzał na mostku, ale zdarzało mu się pojawić również na którymś z pokładów.

Powtórzenie. Zamiast pierwszego “czasu” sugeruję użycie np. “dnia”.

Otóż odpowiem na nie w taki sposób: ma to ogromny sens w tym wymiarze, w którym dla nas nie ma go w cale

“Wcale” piszemy razem.

Jednak Anton nie mógł dojść do wniosku, czy czuł się teraz lepiej czy gorzej niż przedtem. Jakby wyczuwał, że coś jednak nie do końca wyglądało tak, jak to spokojnie wyłożył Endrics.

To nie do końca powtórzenie, ale jednak. Drugi czasownik ma ten sam źródłosłów, więc lepiej coś z tym zrobić. A może wyrzucić początek zdania, to “jakby wyczuwał, że”? Wtedy ten fragment nabierze jędrności i napięcia.

Siedzieli na prawym końcu rzędu siedzeń, kompletnie nieruchomi, ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt przed sobą.

Siedzieli na siedzeniach, nie brzmi to zbyt dobrze. Może to nie powtórzenie, ale masło maślane. Zamiast siedzeń, może niech będzie rząd stołków? Albo po prostu krzeseł?

Ten sam hałas powtórzył się z resztą kilka chwil później, tyle że wydawał się dochodzić z bliższej odległości.

Razem.

Lądowanie chyba połamało mu kilka kości, bo czuł, jak coś chrupie mu w plecach i nogach. Przed oczami miał mroczki, w dodatku lewe oko zalała mu chyba krew.

Powtórzenie. Poza tym, prowadzisz narrację trzecioosobową, wiem, że przeważnie z punktu widzenia głównego bohatera, ale to nie znaczy, że narrator może być pewny tego, co mówi. Zresztą, w takiej scenie nawet naturalniejsze byłoby, gdyby bohater w wyniku szoku zaczął patrzeć na wydarzenia z większego dystansu.

 

A tak poza tym, to czytało mi się przyjemnie. Widzę w tym tekście rozmach, który jest przynależny bardziej powieściom niż opowiadaniom. To dobrze i źle jednocześnie. Masz bowiem tendencję do rozwlekania narracji. To typowe dla tych, którzy jeszcze nie mają doświadczenia. Kiedy już się umie dość dobrze opisywać, chce się opisać jak najwięcej – szczegółów, motywacji, domysłów – a czasem i wrzuci się jakimś odautorskim wtrętem dla dramaturgii. Wydaje mi się, że u Ciebie jest tego wszystkiego trochę za dużo. Czytelnik czasami chciałby się czegoś sam domyślić, nie musi mu to być podane na tacy. 

Na przykład takie zdanie:

Ale kiedy zamyka się ludzi na kilka dób wewnątrz okrętu mknącego przez kosmiczną pustkę, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, z zestawem ponurych wiadomości i perspektywą strzelania do cywilów, pesymizm i defetyzm szerzą się z prędkością światła.

My to wiemy, drogi Autorze. Czytelnicy zdają sobie z tego sprawę. Nie musisz nam mówić takich rzeczy. Wcześniej dobrze, dokładnie wszystko opisałeś, takie zdanie jest już niepotrzebne. Tylko nieświadomie rozbijasz napięcie.

A skoro już o napięciu mowa:

Powietrze w pomieszczeniu wydawało się gęstnieć z każdą mijającą chwilą, zewsząd czuć było napierające napięcie. Dla prawie wszystkich była to w końcu pierwsza taka sytuacja w życiu.

Mogli mieć teraz tylko nadzieję, że przeżyją by przekonać się, czy nie będzie też ostatnią.

Po czasie który zdawał się trwać wieczność poczuli kolejne szarpnięcie, nawet silniejsze niż to na samym początku. Usłyszeli jak coś przesuwa się po zewnętrznej powierzchni kabiny transportowej, po czym dobiegł ich odgłos zwalniania zamków i blokad. Właśnie dokowali do dolnej stacji. Pomieszczenie wypełniło jeszcze bardziej namacalne napięcie, gdy właz wyjściowy zaczął się powoli otwierać…

Po co piszesz o napięciu, kiedy opisujesz rzeczy, które je wywołują? Napięcie jest wrażeniem, które powstaje w czytelniku, kiedy czyta o następujących po sobie wydarzeniach, które sprawiają, że bohaterowie są zagrożeni. Nie jest to coś, co należy werbalizować w narracji. 

Wszystko to jednak kwestia wprawy. Myślę, że masz w sobie duży potencjał, wystarczy więc tylko ćwiczyć, a będziesz stawał się coraz lepszy. Bardzo mi się spodobał główny pomysł na opowiadanie, dobrze go poprowadziłeś, w wyniku czego finalny twist był zaskakujący. Lubię grać w szachy i słowo gambit w tytule od razu mnie przyciągnęło. Obawiałem się przy tym, czy wystarczająco uczynisz mu zadość – po przeczytaniu tekstu uważam jednak, że spełniłeś moje oczekiwania. Jestem zadowolony.

Pozdrawiam, 

Maldi

Kłaniam się

Dobre. Mocne. Niepokojąco zbliżone do prawdy…

O sprawach językowych już pisała bruce i pisał Maldi, więc nie będę dublował.

Pozdrawiam – Adam

Bogowie! Widzicie i nie grzmicie. Tag science zobowiązuje do wiedzy na poziomie gimbazy. To już drugie opowiadanie gdy autor umieszcza windę na niskiej orbicie. Ty nawet próbowałeś tam zadokować statek. Umieść ją tam gdzie trzeba a opowiadanie stanie się prawdziwym sf. Poza tym nie ma się do czego przyczepić fajne i wciąga.

Winda musi być zawieszona na orbicie stacjonarnej. Czas obiegu t ma być równa okresowi obrotu wokół własnej osi księżyca (inaczej lina się owinie i winda runie o lód) By to zrozumieć nie trzeba znajomości fizyki wystarczy logika.

Dla tego księżyca t to ponad 7 dni więc winda musi być bardzo wysoko. Orbita to elipsa na której sią odśrodkowa jest równa sile przyciągania, omega kwadrat razy r jest równe natężeniu pola grawitacyjnego np dla Ziemi niska orbita to parę setek km. Stacjonarna to 42160 km od środka Ziemi. Za karę oblicz promień orbity stacjonarnej Ganimedesa.

Ps.

Omega prędkość kątowa to 2 pi przez t w sekundach a nie w dniach.

Za horyzontem, wielki szacun, bo ja (chociaż naprawdę staram się używać mojej “logiki”, czymkolwiek ona jest laugh), kompletnie nie zauważyłabym tych spraw fizycznych/astronomicznych, o których piszesz. blush

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Jest pomysł i jest rozmach, ale jednak językowo zbyt często mi zgrzytało i przez to psuło przyjemność czytania. Momentami trochę rozwleczone. I słusznie pisze Maldi, że trochę za bardzo na tacy niektóre rzeczy nam podajesz. Zakończenie dobrze i mocne, ale powiedziałabym, że lekko przegadane.

Przecinków nie poprawiam, bo ekspertem nie jestem, ale moje nawet nie-eksperckie oko wypatrzyło sporo miejsc, gdzie przecinek być powinien, a go nie ma.

A teraz trochę czepialstwa:

Według zegarka do nowej zmiany zostało mu około trzech godzin.

Niby to nie błąd, ale zbędne. Wszyscy wiemy, że czas zwykle sprawdzamy na zegarku ;)

– Za ile macie kolejną zmianę? – zapytał tymczasem Anton.

Huang spojrzał na noszony na nadgarstku zegarek.

Jak wyżej, wiemy, gdzie się nosi zegarek.

usiłując znaleźć bardziej optymalną pozycję.

“Optymalny” się nie stopniuje.

Hawring stanął obok centralnego stołu,

Ten centralny stół nie brzmi dobrze. Wykreśliłabym.

Panie i panowie, kapitan kazał mi wtajemniczyć was w annały tego, co się właśnie wydarzyło.

Annały?

Wypowiedziane słowa zawisły w powietrzu z całym swym ciężarem.

Taka trochę wewnętrznie sprzeczna ta metafora. Ciężar i wiszenie trochę się wykluczają, chyba że były podwieszone z sufitu na sznurku ;)

W odpowiedzi policja zaczęła polowanie na wiedźmy

Jeśli chodzi o faktyczne wiedźmy, to ok. Jeśli to ma być frazeologizm, to “polowanie na czarownice”.

mogli rozpędzać się bez dodatkowych obramowań aż dotrą do celu

Chodziło ci o ograniczenia?

media pokryły każdą płaszczyznę tego tematu szczelniej niż zestaw śluz hermetyzacyjnych.

Taka sobie ta metafora. Media pokrywające płaszczyzny… A do tego, płaszczyzny + śluzy, nie trzyma się to kupy.

Fakt, że wszystko to z reguły były wiadomości sprzed około dwóch dób względem wydarzeń nie poprawiał sytuacji.

banda uzbrojonych męt

Mętów.

ale tamten potrafił tylko dukać pojedyncze komentarze.

Może raczej pojedyncze słowa albo sylaby? Komentarz może się składać z wielu wielokrotnie złożonych zdań :)

Niemal wszyscy marines zniknęli w oka mgnieniu

w okamgnieniu (bez spacji).

 

Było więcej, ale wypisałam te, które mnie najbardziej raziły.

 

 

 

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Całkiem niezły pomysł i takież przedstawienie okoliczności, z którymi niespodziewanie zetknęli się bohaterowie opowiadania. Miejscami rzecz zdała mi się jednak nieco przegadana i nadmiernie rozwleczona – ucierpiała na tym dynamika historii. Finał zaskoczył.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromną przykrością bardzo utrudniało lekturę i nie pozwoliło się nią należycie cieszyć. Najbardziej przeszkadzały liczne błędy i usterki, czasami zbędne zaimki, nie zawsze czytelni złożone zdania, że o źle zapisanych dialogach i zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, No-names, że Twoje przyszłe opowiadania będą jeszcze ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. Przypuszczam, ze może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

wie­ko­pom­ny wy­si­łek dzie­siąt­ków po­ko­leń… → …wie­ko­pom­ny wy­si­łek dzie­siąt­ek po­ko­leń.

 

nie­wie­le wię­cej niż sze­ściu­set me­tro­wy ka­wa­łek me­ta­lu… → …nie­wie­le wię­cej niż sze­ściu­setme­tro­wy ka­wa­łek me­ta­lu

 

jako „ jed­nost­ka do zwal­cza­nia ak­tyw­no­ści pi­rac­kiej” → Zbędna spacja po otwarciu cudzysłowu.

…szczę­śli­wi ofi­ce­ro­wie w błysz­czą­cych mun­du­rach… → Na mundurach mogą błyszczeć guziki, odznaczenia, ale zastanawiam się, dlaczego błyszczały mundury?

 

pró­bo­wał się nawet choć po­wierz­chow­nie przy­go­to­wać na moż­li­wość wła­snej śmier­ci! → Na czym polega po­wierz­chow­ne przy­go­to­wanie na moż­li­wość wła­snej śmier­ci?

 

We wszyst­kich swo­ich roz­wa­ża­niach nigdy nie po­my­ślał, że jego naj­więk­szy­mi… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Miał aku­rat kilka go­dzin czasu wol­ne­go w prze­rwie mię­dzy wach­ta­mi. → Masło maślane – godziny to czas. Wystarczy: Miał aku­rat kilka wolnych go­dzin w prze­rwie mię­dzy wach­ta­mi.

 

Nor­mal­nie wy­ko­rzy­sty­wał by je na od­sy­pia­nie… → Nor­mal­nie wy­ko­rzy­stałby je na od­sy­pia­nie.

 

Po sta­lo­wo-bia­łej mesie po­roz­sta­wia­no kilka sto­łów i krze­seł… → W sta­lo­wo-bia­łej mesie usta­wiono kilka sto­łów i krze­seł

 

nie znał się zbyt bli­sko. Mimo że na okrę­cie nie słu­ży­ło aż tak wielu ludzi – za­le­d­wie dwu­stu pięć­dzie­się­ciu pię­ciu – nie miał jak dotąd zbyt wielu oka­zji… → Powtórzenia.

 

Pro­blem sa­mot­no­ści zo­stał jed­nak roz­wią­za­ny, gdy do kan­ty­ny wkro­czy­li nowi go­ście… → Wcześniej pisałeś, że Anton siedział w mesie. Nie chciałbym się wymądrzać, ale zdaje mi się, że mesa i kantyna chyba nie są synonimami. Stali mieszkańcy statku nie są w mesie gośćmi.

 

– Do czego was rzu­ci­li tym razem? – Za­py­tał na po­wi­ta­nie.– Do czego was rzu­ci­li tym razem? – za­py­tał na po­wi­ta­nie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Jak­by­śmy nie ro­bi­li tego ty­dzień temu! – od­parł tech­nik. → Czy wykrzyknik jest konieczny? Czy technik wykrzyczał tę kwestię?

 

– I to w prze­dzia­łach dzia­ło­wych. – do­da­ła jego ko­le­żan­ka. → Nie brzmi to najlepiej. Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

za chwi­le miano nadać pilną wia­do­mość do za­ło­gi. → Literówka.

 

Sy­re­na wy­da­wa­ła swój ryt­micz­ny dźwięk… → Zbędny zaimek – czy syrena mogła wydawać cudzy dźwięk?

 

co ta­kie­go mogło pchnąć do­wód­cę do wy­da­nia ta­kich roz­ka­zów… → Powtórzenie.

 

garst­ka szczę­śliw­ców. Anton zdo­łał na szczę­ście zająć… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się głę­bo­kie za­my­śle­nie. Wy­star­czył rzut oka na jego syl­wet­kę… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Wy­po­wie­dzia­ne słowa za­wi­sły w po­wie­trzu z całym swym cię­ża­rem. → Czy słowa mogły zawisnąć częścią cudzego ciężaru?

 

W od­po­wie­dzi po­li­cja za­czę­ła po­lo­wa­nie na wiedź­my… → Czy tu aby nie miało być: W od­po­wie­dzi po­li­cja za­czę­ła po­lo­wa­nie na czarownice

Polowanie na czarownice to związek frazeologiczny, który  SJP PWN definiuje: «ustabilizowane w danym języku połączenie wyrazów, którego znaczenie nie wynika ze znaczeń tych wyrazów»

Dodam jeszcze, że związek frazeologiczny jest formą utrwaloną zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

neo-ko­mu­ni­ści i resz­ta wy­wro­tow­ców. → …neoko­mu­ni­ści i resz­ta wy­wro­tow­ców.

 

Jego słowa ze­bra­ły kilka po­mru­ków apro­ba­ty od kom­pa­nów.Jego słowa ze­bra­ły kilka po­mru­ków apro­ba­ty kom­pa­nów.

 

Neo-ko­mu­ni­ści?Neoko­mu­ni­ści?

 

Stop­nio­wo obu­rzo­ne głosy za­czę­ły cich­nąć, aż w końcu po­now­nie za­pa­no­wa­ła cisza. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Oburzone głosy powoli milkły, aż zapanowała cisza.

 

le­cieć na Ga­ni­me­des i po­ma­gać… → …le­cieć na Ga­ni­me­desa i po­ma­gać.

 

I naj­wy­raź­niej nikt się od nich nie od­ci­nał, bo nie padły już żadne inne ko­men­ta­rze. → Skoro nie padły żadne komentarze, to dookreślenie jest zbędne.

 

mogli roz­pę­dzać się bez do­dat­ko­wych ob­ra­mo­wań… → Czym są tutaj dodatkowe obramowania?

Za SJP PWN: obramowanie 1. «to, co otacza jakiś przedmiot, tworząc ramę» 2. «pas materiału, którym obszyte zostały brzegi ubrania»

 

bez bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z kim lub czym­kol­wiek w Ukła­dzie. → …bez bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z kim- lub czym­kol­wiek w Ukła­dzie.

 

Nie prze­szko­dzi­ło to jed­nak temu, by we wszyst­kie te re­la­cje… → Nie brzmi to najlepiej.

 

mó­wi­ły o zwy­cię­stwie neo-ko­mu­ni­stów… → …mó­wi­ły o zwy­cię­stwie neoko­mu­ni­stów

 

ode­rwa­li się od pracy i sta­nę­li na bacz­ność, ale do­wód­ca ge­stem kazał im wra­cać do pracy. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Ah, no tak.Ach, no tak.

Ah to symbol amperogodziny.

 

po czym całą swą uwagę sku­pił na prze­wo­dach… → Zbędny zaimek – czy mógł skupić cudzą uwagę?

 

Ah. Cóż, w takim razie… → Ach. Cóż, w takim razie

 

En­drics od­wró­cił się na pię­cie i prze­krzy­wił głowę w ge­ście za­py­ta­nia. → Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

Proponuję: En­drics od­wró­cił się na pię­cie i prze­krzy­wił głowę w wyrazie za­py­ta­nia.

 

w któ­rym dla nas nie ma go w cale. → …w któ­rym dla nas nie ma go wcale.

 

bę­dzie­my tam rów­nie bez­u­ży­tecz­ni jak gdyby by­li­by­śmy zwy­kłym ka­wał­kiem skały. → …bę­dzie­my tam rów­nie bez­u­ży­tecz­ni, jak by­śmy byli zwy­kłym ka­wał­kiem skały.

 

Anton koń­czył wła­śnie swoją zmia­nę… → Zbędny zaimek – czy kończyłby cudza zmianę?

 

Ma­ry­narz po­cząt­ko­wo pla­no­wał wró­cić do swo­ich kwa­ter… → Ile kwater miał marynarz?

 

Udał się więc do mesy, by przy po­mo­cy jej pa­no­ra­micz­ne­go okna móc przyj­rzeć się ce­lo­wi ich po­dró­ży i przy­czy­nie tak na­głe­go zwro­tu w ich do­tych­cza­so­wej ru­ty­nie. → Czy zaimki są konieczne?

Proponuję: Udał się więc do mesy, by przez pa­no­ra­micz­ne­ okno przyj­rzeć się ce­lo­wi po­dró­ży i przy­czy­nie tak na­głe­go zwro­tu w do­tych­cza­so­wej ru­ty­nie.

 

Je­dy­nym gołym okiem wi­docz­nym do­wo­dem na ja­ką­kol­wiek byt­ność ludzi w tym miej­scu był ster­czą­cy pio­no­wo szyb je­dy­nej w ko­lo­nii windy or­bi­tal­nej… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: Je­dy­nym, wi­docz­nym gołym okiem, do­wo­dem na ja­ką­kol­wiek byt­ność ludzi w tym miej­scu, był ster­czą­cy pio­no­wo szyb windy or­bi­tal­nej

 

Ale wpa­try­wa­nie się w  nie­ru­cho­mą… → Ale wpa­try­wa­nie się w  nie­ru­chomą

 

jakim cho­ler­nym pra­wem banda uzbro­jo­nych męt była w sta­nie… → Rzeczownik męty jest rodzaju męskiego, więc: …jakim cho­ler­nym pra­wem banda uzbro­jo­nych mętów była w sta­nie

 

wszyst­ko, czego oczy i umysł nie przy­uwa­ży­ły. → …wszyst­ko, czego oczy i umysł nie za­uwa­ży­ły.

 

bia­ło-nie­bie­skim po­bla­skiem… → …bia­łonie­bie­skim po­bla­skiem

 

ani wyż­szych par­tii czar­no-sta­lo­wych ścian nad gło­wa­mi… → …ani wyż­szych par­tii czar­nosta­lo­wych ścian – nad gło­wa­mi

 

Przy­by­wa­cie w samą porę!. → Po wykrzykniku nie stawia się kropki.

 

z resz­tą trud­no było mu się dzi­wić. → …zresz­tą trud­no było mu się dzi­wić.

 

Ale fakt, że wy­sła­li tu kogoś ta­kie­go za­miast naj­niż­sze­go stop­niem po­li­cjan­ta świad­czył, że fak­tycz­nie… → Nie brzmi to najlepiej.

 

zo­sta­wie­nia jego i całej resz­ty ich we­so­łej gro­mad­ki na dobre. Jesz­cze nie do­je­cha­li na dół, a już mu się tu nie po­do­ba­ło. Po­pro­wa­dzo­no ich do bocz­ne­go po­miesz­cze­nia dla pa­sa­że­rów. Kiedy wcho­dzi­li, sto­ją­cy po obu stro­nach drzwi ochro­nia­rze, ci sami któ­rzy przy­by­li z wi­ta­ją­cych ich urzę­da­sem lu­stro­wa­li ich po­dejrz­li­wym wzro­kiem. → Nadmiar zaimków.

 

Wszy­scy zjeż­dża­ją­cy w dół windą or­bi­tal­ną… → Masło maślane – czy można zjeżdżać w górę?

 

mu­sie­li za­bez­pie­czyć się uprzę­ża­mi bez­pie­czeń­stwa… → Brzmi to nie najlepiej.

 

wy­trzy­mać w ta­kich wa­run­kach , a nawet… → Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

jazda w dół zaj­mo­wa­ła bli­sko czte­ry go­dzi­ny. → …jazda w dół trwała bli­sko czte­ry go­dzi­ny.

 

Po nim at­mos­fe­rę wy­peł­ni­ło cichy, mia­ro­wy szum… → Literówka.

 

trud­no z resz­tą się dzi­wić… → …trud­no zresz­tą się dzi­wić

 

Sie­dzie­li na pra­wym końcu rzędu sie­dzeń… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Zajmowali pra­wy koniec rzędu sie­dzeń

 

Nie trud­no było od­gad­nąć… → Nietrud­no było od­gad­nąć

 

Po­pra­wił się w sie­dze­niu i ro­zej­rzał się ner­wo­wo, czu­jąc, że dzie­je się coś złego.

– Tak nie po­win­no być. Coś musi się dziać na dole… → Lekka siękoza.

 

Anton moc­niej za­ci­snął palce na swoim ka­ra­bin­ku. → Zbędny zaimek – czy zaciskałby dłonie na cudzym karabinku?

 

po­wtó­rzył się z resz­tą kilka chwil póź­niej… → …po­wtó­rzył się zresz­tą kilka chwil póź­niej

 

W tle tego wszyst­kie­go sły­chać było oka­zjo­nal­ne piski… → Na czym polegała okazjonalność pisków?

 

nie­mal wbi­ja­jąc drżą­ce palce w obu­do­wę swej broni. → Zbędny zaimek.

 

Wy­szli ze śluzy na ciem­ny, skąpo oświe­tlo­ny ko­ry­tarz… → Zbędne dookreślenie – skoro korytarz był ciemny, to zrozumiałe, że nie był należycie oświetlony.

 

Do­oko­ła le­ża­ły na­pręd­ce bu­do­wa­ne ba­ry­ka­dy i osło­ny… → Raczej: Do­oko­ła wznosiły się budowane na­pręd­ce ba­ry­ka­dy i osło­ny

 

to po­zy­cję mogli już chyba… → …to po­zy­cję mogli już chyba

 

Nie­mal wszy­scy ma­ri­nes znik­nę­li w oka mgnie­niu… → Nie­mal wszy­scy ma­ri­nes znik­nę­li w okamgnie­niu

 

była po­nu­ra, za­ma­sko­wa­na twarz po­chy­la­ją­ca się nad nim i się­ga­ją­ca do niego roz­cza­pie­rzo­ną dło­nią… → Skoro twarz była zamaskowana, to skąd wiadomo, że była ponura? Czy dobrze rozumiem, że twarz miała rozczapierzoną dłoń?

 

Urzęd­nik wsu­nął się ostroż­nie do ga­bi­ne­tu i za­su­nął za sobą drzwi… → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Do­tarł ra­port z Ga­ni­me­de­sa,. „Pio­nier” zo­stał znisz­czo­ny… → Zbędny przecinek przed kropką.

 

– Och? – wydał z sie­bie Quinn. → Co wydał Quinn?

Proponuję: – Och? – westchnął Quinn.

 

– Na chwi­lę nic.– Na chwi­lę nic.

 

Na przy­kład z ogól­no-pla­ne­tar­ną re­be­lią.Na przy­kład z ogól­nopla­ne­tar­ną re­be­lią.

 

nie miał szans w star­ciu z po­tę­ga Ziemi. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sprawy językowe i techniczne wypunktowali Ci przedpiścy. Ograniczę więc mój komentarz do stwierdzenia, że pomysł miałeś dobry. Przedstawiłeś interesująco, na swój sposób, niepokojący problem możliwości poświęcenia dowolnej ilości istnień ludzkich dla osiągnięcia celów własnej polityki.

Dziękuję wszystkim za komentarze, zwłaszcza za konstruktywną krytykę! Postaram się unikać podobnych błędów w przyszłości. 

 

Bruce Kreowanie świata zobowiązuje. Winda na 36 000 km była by dla Ziemi. Taka wieża Babel. Bóg nie miał się czego obawiać i tak po złości pomieszał ludziom języki. Splatanie kwantowe czli ansible Ursuli le Guin to może być łamiąca zasady błyskawiczna łączność? Ale nie pokonamy bariery światła może nadprzestrzeń Ale jak jesteśmy w naszej fizyce to to winda ma zwozić ze stacjonarnej.

Bruce Kreowanie świata zobowiązuje. Winda na 36 000 km była by dla Ziemi. Taka wieża Babel. Bóg nie miał się czego obawiać i tak po złości pomieszał ludziom języki. Splatanie kwantoe czli ansible Ursuli le Guin? Ale nie pokonamy bariery światła morze nadprzestrzeń Ale na niskiej orbicie umieścił bym Teleporter choć to bliższe portalowi fantazy niż Sf

Bruce Kreowanie świata zobowiązuje. Winda na 36 000 km była by dla Ziemi. Taka wieża Babel. Bóg nie miał się czego obawiać i tak po złości pomieszał ludziom języki. Splatanie kwantoe czli ansible Ursuli le Guin? Ale nie pokonamy bariery światła morze nadprzestrzeń Ale na niskiej orbicie umieścił bym Teleporter choć to bliższe portalowi fantazy niż Sf

Szacun powtórny. yes

Pecunia non olet

Porządnie napisane opowiadanie (pomijając usterki gramatyczne). Jednak s-f raczej"tytularny". Po stuleciach mamy w zasadzie współczesne walki, współczesne realia itd. Moim skromnym zdaniem samo nazwanie miejsca akcji kosmosem czy Ganimedesem, to jeszcze nie s-f. Jest to po prostu kolejna opowieść o tym, że ludzie toczą ze sobą wojny i wojenki. Przy okazji – annały to roczniki i raczej nie służą do zapoznawania się z bieżącą sytuacją.

Nowa Fantastyka