- Opowiadanie: kozakievitz - Junkyard

Junkyard

Jakieś trzy miesiące temu, tchnięty refleksją na temat narastających problemów ze śmieciami, napisałem ,,Junkyard”. To poniekąd mój literacki debiut, więc z chęcią przekonam się, co zagrało, a co wypadałoby zmienić. Przygarnę wszystkie opinie, jak i twardą krytykę, więc proszę się nie bać. :)

Mam nadzieję, że nikogo nie wynudzę, a może nawet komuś się spodoba.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy V, zygfryd89, Finkla

Oceny

Junkyard

 

 

 

Przebudziły go słoneczne refleksy, załamane przez okna skonstruowane z plastikowych butelek. Przedwcześnie. Minie jeszcze trochę czasu, zanim przebudzi się ojciec i zaczną pracę. Odkaszlnął kilkukrotnie, czując w gardle ten sam lepki kurz. To były uroki Junkyardu – miasta, które kiedyś Przedwieczni nazywali Ziemią.

Temperatura wskazywała, że jest nieco po Przejściu; już nie było tak zimno, ale złowrogie słońce nie wzeszło jeszcze w pełni, by wypalić kilka bolesnych śladów na skórze. To była jego ulubiona pora w ciągu dnia – choć rzadko miał okazję przebudzić się tak wcześnie. Zazwyczaj po całodniowej pracy, był tak zmęczony, że momentalnie zasypiał i trwał tak w sennych objęciach, dopóki nie zbudził go ojciec.

Na razie po małym mieszkanku rozchodziło się jedynie jego niespokojne chrapanie, tak donośne i mocne, że przypominało terkot maszyn wytwarzających dyskietki. Zza okna wtórowały mu pierwsze kroki szurania metalu o metal. Widocznie pierwsi zbieracze już się trudzą. Tylko czekać aż zaczną pracować małe silniczki w fabryce, a Junkyard raz jeszcze przywita kolejny bezbarwny dzień.

Leo zrzucił z siebie wypłowiałą derkę i dotknął stopami tafli podłogi ze sprasowanego plastiku. Przetarł zaspane oczy i zaczął rozglądać się po mieszkaniu. 

W jego centrum stał własnoręcznie sklecony z puszek i kawałka blachy stół, na którym leżały przygotowane spiętrzone dyski z syntetycznym pożywieniem. Powinni dotrwać do końca miesiąca. Przy jednej ze ścian stała metalowa miednica, w której mieściły się grudy zaschniętego plastiku, a obok leżały potrzebne do pracy narzędzia – szpadle z niklowanej stali. Po przeciwległej stronie, zaraz obok drzwi, wisiały na prętach ich robocze kostiumy: peleryna z na wpół porwanej folii termicznej, prowizoryczne karwasze ze streczu i stworzone z puszek buty z wypłowiałymi napisami “Coke”.

I to było wszystko, na co mogli sobie obydwaj pozwolić. Kiedyś, gdy mama jeszcze żyła, bytowali dostatniej. Wtedy znalezisk było więcej, a przynajmniej tak twierdził ojciec.

Z jedzeniem musiał poczekać na tatę. To jedna z niewielu rzeczy, które – oprócz pracy – robili razem. Zignorował burczenie w brzuchu, ubrał się i po cichu wyszedł z mieszkania.

Tylko jedna rzecz pozwalała mu chwilowo oderwać się od świata – marzenia. Zaszedł więc za dom i przysiadł w tym samym co zawsze specjalnie uklepanym miejscu. Zamknął oczy, próbując odgonić wszechogarniającą woń smaru i palonego plastiku. Dobrze wiedział, że prędzej straciłby powonienie, niż wyprzeć z nozdrzy fetor, ale ten element był częścią swoistego rytuału. Podobnie zresztą jak dwa następujące po sobie rytmiczne oddechy. Gdy ponownie uniósł powieki, przed nim rozciągał się ten sam, znajomy widok, jak gdyby cierpliwie na niego czekał.

Promienie słońca o herbacianej barwie oblepiały poprute plandeki, rury i pręty. Tylko aluminiowe puszki i profile odpędzały apatycznie światło, śląc je wprost na blaszane ściany. Przedmioty służące niegdyś Przedwiecznym tworzyły ciągnące się rzeki, głębokie jary, sięgające nieba szczyty i blednące przy nich pagórki.

Nie to jednak robiło wrażenie na młodym mężczyźnie; Leo zwykł sięgać zdecydowanie dalej. W stan prawdziwego osłupienia wpędzał go bezmiar krainy. Uważnie przypatrywał się, zlewającemu się z pomarańczowym firmamentem, horyzontowi. Gdy akurat nie pracował – lub nie widział się z żoną – wszystkie jego myśli skoncentrowane były właśnie na nim. 

A raczej na tym co za nim, co znajdowało się dalej.

Zadawał sobie identyczne pytanie już setki razy, ale nigdy nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko obserwować ciągnący się w nieskończoność punkt, który jednocześnie zdawał się być bardzo blisko i bardzo daleko. 

Odchylił lekko głowę i przetarłszy czoło z żelaznych drobinek, na długo zatracił się w widoku.

– Już nie śpisz? – Wyrwał go z transu basowy głos dobiegający zza pleców. Ojciec. 

Leo wstał, otrzepał się i odwrócił głowę.

Ojciec Leopolda, Franciszek, był krępym mężczyzną o śniadej cerze. Patrzył na niego spokojnym wzrokiem spod szpakowatych brwi, idealnie dopełniających się z rozłożystą brodą o tej samej barwie. Pod koszulką kreśliła się rachityczna sylwetka, a skóra od wewnętrznej strony obydwu dłoni była zniszczona.

– Tak, od jakiegoś czasu – odparł, patrząc wprost w zmęczoną twarz.

– Lepiej wstać ciut wcześniej, niż ciut później. To się zgadza. Chodź, Leopoldzie, musimy się odpowiednio posilić przed pracą.

Leo skinął głową, po czym razem ruszyli do mieszkania.

Ojciec podszedł do stołu i chwycił dwie dyskietki z napisem KUKURYDZA. Starannie przetarł miedziany port, po czym włożył jeden z nich do przestarzałej maszyny produkującej żywność o wdzięcznej nazwie EM1000. Jak zwykle, wynalazek nie zaskoczył od razu, ale puknięcie w metalową obudowę załatwiło sprawę. Po niespełna trzydziestu sekundach z boku wysunęła się tacka z dwiema żółtymi kolbami.

Franciszek wręczył synowi śniadanie na powyginanej blasze. Było zimne – system grzewczy dawno odmówił posłuszeństwa – i nie wyglądało zbyt apetycznie, ale Leo i tak odpowiedział ojcu ciepłym uśmiechem. 

Po chwili już obaj zasiedli na krzesłach. W chwili, gdy młodszy stażem zbieracz wgryzał się w kolbę, ojciec zakasłał parokrotnie. Odruchowo przetarł twarz, by pozbyć się szkarłatnej cieczy z ust.

– Krew? – spytał niepewnie Leopold.

– Tylko trochę, pewnie nawdychałem się oparów z fabryki jak szedłem do kupca – odparł tym samym wiecznie spokojnym głosem.

– Nie mów mi, że to metaliczność…

– Gdzie tam, Leo! Wiem, że jest ci trudno po stracie matki, bo mnie także, ale nie tylko metaliczność płuc czyha na ludzkie życia. Nic mi nie będzie.

– Wierzę ci, tato, ale myślę, że i tak powinieneś wybrać się do znachora.

– Uhm, ale teraz już zacznij jeść, synu. Czeka nas dzisiaj trochę roboty.

 

***

 

Leo zdjął osłaniający głowę płaszcz i przetarł umorusane czoło. Perliste drobinki potu widoczne spod pozlepianych włosów lśniły w promieniach wysoko zawieszonego słońca. Rzęził, i to mocno. Praca zbieracza była mitręgą, którą ktoś jednak musiał wykonywać. Leopold wiele razy zadawał sobie pytanie, dlaczego to właśnie oni muszą napędzać gospodarkę Junkyardu, ale podobnie jak na większość tego typu pytań, nie mógł znaleźć odpowiedzi. 

W dużej kieszeni płaszcza tłoczyło się kilka kapsli, które dopiero po puncowaniu nabiorą wartości, obok nich gnieździł się stary procesor, wykorzystywany przy tworzeniu maszyn, i kilka strzępków folii dla miastowych krawców.

Nie dostaną za to dużo pieniędzy; pewnie ledwo starczy na jedzenie, a jeśli w najbliższym miesiącu nie spadnie kojący deszcz i nie napełni zbiornika deszczówką, nie będą mieli także co pić.

Z tępym chrzęstem wbił szpadel w ziemię i lustrując puste tereny, szukał wzrokiem pracującego niedaleko ojca. Dojrzał go oddalonego o jakieś trzysta metrów.

Jego cherlawa sylwetka tańczyła na tle morza złomu i wyświechtanych tekstyliów. Franciszek, wychowany w kulcie pracy, robił przerwy tylko wtedy, gdy pragnienie stawało się na tyle silne, że kolejny zamach szpadlem wywołałby apopleksję. Leo nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego ojciec haruje dla tego nic nieznaczącego miasta, a w szczególności impertynenckiego burmistrza.

Odgonił myśli, chwycił drzewce szpadla i mocno zacisnął na nim palce. Wrócił do pracy.

 

***

 

Zaczęło zmierzchać. Słone kropelki potu żłobiły drogę przez osmolone opiłkami metali twarze obydwu mężczyzn. Wracali właśnie do domu. Jak w ostatnich kilku dniach, kieszenie były napchane jedynie połowicznie.

– Będziemy musieli zjeść skromną kolację. I zapewne odpuścić sobie w tym miesiącu mięso – powiedział Franciszek.

– Wiem, tato. Wiem – odparł Leo.

– Może w przyszłym miesiącu bardziej nam dopisze… Pamiętaj, że wciąż są niezbadane tereny.

– I tak zapuszczamy się już daleko od miasta. W takim tempie, więcej będzie chodzenia, niż kopania. A pieniędzy wcale za to nie dostajemy.

– Pamiętasz przysłowie dziadka? – Odkaszlnął parokrotnie, jak gdyby chciał nadać swoim słowom odpowiedniej wagi. – Wierz w to, że każdy dzień nie będzie gorszy od poprzedniego. Inaczej spotkasz na swojej drodze wiele przeciwności.

– Bajki…

– Może i bajki, ale to właśnie ta wiara pozwoliła nam przetrwać tyle pokoleń.

Leo nie kontynuował rozmowy i resztę drogi przeszli w milczeniu.

Ku ich zdziwieniu przed drzwiami domu stała żona Leopolda, z którą planowo widywał się dokładnie co trzy dni, a dzisiaj akurat takowy dzień nie wypadał.

Anastazja, bo tak miała na imię, była piękną – i jak na piętnaście lat bardzo okazałą – kobietą o brązowej cerze. Ubrana była w splecioną z kilku szmat długą sukienkę, która uwydatniła ciążowy brzuch. Spokojny temperament zdawał się idealnie komponować z wyglądem.

Nie dlatego jednak Leo się z nią ożenił. W Junkyardzie wczesne śluby były rzeczą przymusową. Na przestrzeni kilku stuleci wystąpił druzgocący niż demograficzny; większość noworodków wychodziła z łona już martwa i naznaczona krwawym sińcem pośrodku klatki piersiowej. Młode pary były zobligowane do współżycia w celu podtrzymania miasta. Nie inaczej było z tym małżeństwem.

Patrzyła na nich posępnym, bliskim płaczu, wzrokiem. Obydwiema dłońmi obejmowała brzuch, tak jakby chciała pogładzić swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Gdy tylko się do niej zbliżyli, wyprostowała się i powiedziała: 

– Leopoldzie, ja… 

– Co się stało, Anastazjo? – spytał Leo.

– Wracam właśnie od znachora i myślałam, że cię tu znajdę. Wiem, że to nie jest odpowiedni dzień, ale…

– Nieważne, mów, co ci jest i zaraz się tym zajmiemy. – Położył dłoń na jej ramieniu. – W końcu twoje zdrowie liczy się teraz szczególnie.

Anastazja schowała głowę w jego ramię, mając nadzieję, że ukryje spływające po policzkach łzy.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział, przytulając ją. – Powiedz mi proszę, co się stało.

Kobieta jeszcze przez dłuższą chwilę wtulała się w męża, aż w końcu uścisk zelżał. Stanęła pewniej i ponownie ułożyła drżące dłonie na brzuchu.

– Dziecko… – zaczęła – najpewniej urodzi się martwe. Chore na metaliczność. To znaczy, tak powiedział mi znachor. Ale przecież tak wcale nie musi być. Może być jeszcze jakaś szansa, prawda? Prawda, Leopoldzie?

Ale Leopold nie odpowiadał. Achromatyczny świat wszedł w kolejną warstwę szarości. Ciężki głaz po raz kolejny zwalił się na jego życie, zbierając przy tym kolejne żniwa. 

Samo słowo “metaliczność wywoływało w nim wściekłość i odrazę, tak wielką, że nawet nie zauważył, jak własne paznokcie zatapiają się w skórze, żłobiąc nowe bruzdy. Z daleka dochodziły nawoływania; ktoś chyba wykrzykiwał jego imię; ktoś potrząsał jego ciałem. Ale to było bardzo daleko…

Ominął stojącą przed nim kobietę, wszedł do mieszkania, i z tępym odgłosem zwalił się na cuchnące kwaśnym potem posłanie. Spracowane palce zacisnął na skroniach, które okrywały skołtunione włosy. Czuł, jak tysiące mrówek przemieszcza się podskórnymi tunelami, powodując nasilające się dreszcze. Mózg zdawał się rozsadzać czaszkę, a złowieszcze myśli wirowały w szaleńczym tańcu. 

Przegrywał kolejną walkę z metalem. I po raz kolejny nie był w stanie nic zrobić.

 

***

 

Paski światła oblepiły strudzoną twarz. Sen nie przyniósł ukojenia. Być może dlatego że był krótkotrwały albo dlatego, że wszystko wokół zaczynało się walić. Leo zaakceptował obydwie możliwości. To i tak nie ma znaczenia – pomyślał, dyskretnie podnosząc się z łoża. Gardło miał tak suche, że mógł wyczuć jego grudkowatą fakturę. 

 Zimna woda przyniosła ukojenie, nawet pomimo kwaśnego smaku. Każdego innego dnia zapewne odetchnąłby teraz z ulgą, ale tego dnia nie można było ,,każdym innym”. Szalony plan – choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy – siedział w jego wnętrzu od bardzo dawna, a teraz nadszedł czas, by przeciął obezwładniające więzy. 

Podniósł z ziemi kilka złączonych ze sobą szmat, które służyły za plecak. Załadował do niego roboczą folię termiczną, kilka złożonych w kostkę, miedzianych drutów – w razie gdyby musiał stworzyć zadaszenie – przesuszoną grudkę plastiku i metalowy bidon z litrem brunatnej deszczówki. Następnie pochwycił pięciodniową porcję dyskietek z jedzeniem i po kolei powsuwał je do maszyny, która od razu wypluła dwie kolby kukurydzy, worek przemieszanej z ryżem kaszy i jasny bochenek chleba. Wszystko wrzucił do plecaka.

Powinno starczyć, pomyślał, musi starczyć.

Ubrał się w pełny komplet: przepocony podkoszulek, chroniący przed słońcem płaszcz, drelichowe spodnie i aluminiowe, dopasowane do stóp, buty.

Rzucił ojcu tylko jedno przelotne spojrzenie. Być może widzi go właśnie po raz ostatni, powinien nacieszyć się tym widokiem, ale to mogło wszystko zniweczyć. Odwrócił głowę, zmełł w ustach smak gorzkich przeprosin i chwycił klamkę.

– To już, Leopoldzie? – głos rozbił się o ściany i roztoczył się po miniaturowym mieszkaniu.

Tego obawiał się najbardziej. Wyjść czy się odwrócić? Wybrał to drugie.

– Tato… Nie będzie mnie dzisiaj w pracy, ani dzisiaj, ani przez najbliższy czas – odparł przepraszającym tonem.

– Wiem, poczekajże jeszcze chwilę – powiedział ojciec, podnosząc się z posłania.

– Jak to wiesz? Chyba nie rozumiesz, gdzie zmierzam.

– Nie jestem jeszcze tak stary, żebym był ślepy. – Odkaszlnął, po czym przetarł wargi. – Myślisz, że nie widziałem, jak całymi dniami gapisz się w horyzont?

Zszokowany, wpatrywał się w ojca, jakby był jakąś nieznaną wcześniej postacią, która jakimś cudem znalazła się w mieszkaniu. Był pewien, że zatrzyma go, zastąpi mu drogę i choćby siłą wybije z głowy tak irracjonalny pomysł.

– Masz, powinno się przydać – powiedział Franciszek, wręczając synowi kilkanaście monet z wytłoczoną literą “J” na rewersie. – Oszczędności moje i mamy. Obydwoje wiedzieliśmy, że kiedyś będziesz ich potrzebował.

– Dziękuję – odparł niemrawo Leo.

– Pamiętaj, synu, droga odkrywcy nie jest łatwa. Nie bez powodu nikt jeszcze nie wrócił z wyprawy. Wiem, że nie mogę cię zatrzymać, ale będę modlił się do Przedwiecznych, by mieli cię w opiece. I przede wszystkim nie zapominaj, że wszyscy będziemy czekać na twoje przyjście.

Leo nie odpowiedział, zamiast tego objął ojca najserdeczniej jak umiał. To było warte więcej niż jakikolwiek potok słów, który mógłby z siebie aktualnie wylać.

Dwie bliźniacze pary oczu spojrzały na siebie po raz ostatni. Zaraz po tym Leo opuścił dom.

 

Było chwilę po Przejściu, słońce powoli pięło się coraz wyżej, szary dym rozpoczął już proces oblepiania gardeł mieszkańców Junkyardu.

Leo stał po drugiej stronie lady i czekał aż wąsaty handlarz zwróci na niego uwagę. Doskonale wiedział, że nie nastąpi to prędko – po pierwsze sprzedawca dopiero przygotowywał się do dzisiejszych interesów, a po drugie Leopold był robotnikiem niższej klasy, który i tak za wiele nie wniesie do jego skarbca. Zdążył się już przyzwyczaić do tego, że każdy patrzy na zbieraczy jak na dyskietkę z kaszą, ale dziś przyświecał mu jeden cel i warto było wyruszyć jeszcze przed nadejściem pierwszej fali gorąca.

– Przenośną maszynę do jedzenia masz? – zapytał.

Handlarz spojrzał nań wzrokiem, który zdradzał zaskoczenie i oburzenie zarazem. Pokręcił kilka razy swoimi szarymi jak dym wąsami, lustrując klienta. Po dogłębnych oględzinach wrócił do pracy, puszczając pytanie mimo uszu.

Leo rzucił na stół wszystkie monety (oprócz jednej, ukrytej w bocznej kieszeni płaszcza, którą zostawił sobie na szczęście). Teraz to on dyktował warunki. Sprzedawca chyba również był tego zdania, bo oblizał usta i wyciągnął z torby wynalazek.

– EMT 100 – powiedział, stawiając go na ladzie. – Jak to mówią, stary ale jary. Jeszcze trochę pochodzi. Innego nie mam.

– Dorzuć do tego cztery dyski z kukurydzą, dwie z ryżem i kanister wody.

Wąsal na moment ściągnął usta i zamyślił się, jakby rozwiązywał skomplikowane działanie matematyczne, zaraz jednak przeniósł wzrok na rozsypane przed nim pieniądze i ponownie zanurzył ręce w torbie.

Po chwili obok maszyny ustawione były spiętrzone dyskietki i wgnieciona blaszanka z mętną cieczą. Zadowolony sprzedawca już sięgał po zapłatę, ale Leo zręcznie zagarnął monety na swoją stronę.

– Nie ma pan w zwyczaju pytać, czy kanister należy zakleić?

Leo miał wrażenie, że po wąsach mężczyzny przebiegły miniaturowe elektryczne wiązki. 

– A zakleić? – spytał z przekąsem.

– Owszem – odparł ze spokojem. Po raz pierwszy w życiu to on był w tej walce górą. Żal było tego nie wykorzystać.

Swąd palonego tworzywa nadal unosił się w powietrzu, pomimo tego, że Leo już kroczył głównym traktem. Miasto powoli budziło się do życia, co sygnalizował terkot pracujących wkoło maszyn i rytmiczny stukot uderzających o punce młotków. Kolejny szary dzień w oceanie smaru i smrodu, pomyślał.

Przystanął dopiero przed złożonym z blaszanych płyt budynkiem. Ze środka dobiegały kobiece głosy, jeden z nich zdążył rozpoznać. Wszedł do środka.

Nieczęsto w pracowni krawieckiej można było spotkać mężczyznę, toteż wszystkie panie przerwały poranne pogawędki i z ciekawością skierowały wzrok na stojącego w przedsionku jegomościa. W tle słychać było jedynie warkot maszyny do szycia.

– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam. Przyszedłem spotkać się z Anastazją.

– Z tego, co wiem, to jeszcze nie ma przerwy? – powiedziała jedna z pań, najpewniej szefowa.

– To zajmie tylko chwilkę. Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale to sprawa bardzo pilna.

Przełożona skinęła do, wciąż trzymającej w ręce igłę i nić, Any. Lustrowała ich imperatywnym wzrokiem, jakby dawała do zrozumienia, że rzeczywiście ma to być jedynie chwilka, aż nie zniknęli za ciężkimi drzwiami.

Niewinne niebieskie oczy Any zdradzały kryjący się w głębi niepokój. Zmierzyła wzrokiem jego robocze odzienie i wzdrygnęła się, gdy zobaczyła wypełniony plecak. Zacisnęła dłonie na powierzchni obwiązanego wokół pasa materiału. 

– Wyruszam na wyprawę – powiedział sucho Leopold. Kobieta nerwowo pogładziła się po brzuchu, tak jakby chciała uspokoić spoczywające w nim dziecko. – Nie mogę pozwolić, żeby metaliczność odebrała mi kogoś jeszcze. Podążę drogami Przedwiecznych i znajdę nam nowy dom, taki z trawą, owocami i wodą płynącą w korytach.

Kobiece usta drżały, lecz nie wydobywał się z nich żaden, nawet najmniejszy dźwięk. Utkwiła wzrok w posadzce, pokaleczone dłonie ślizgały się po warstwach brudnego materiału.

Leo objął ją ramieniem i pogładził po głowie. 

– Nie mam pojęcia, kiedy wrócę – kontynuował – ale gdy moja noga ponownie przekroczy Junkyard, będę niósł ze sobą dobre wieści. Nie spocznę, póki nie odnajdę tego, o czym marzyłem przez całe moje życie.

Powiedziawszy to, przytulił żonę, a wraz z nią nienarodzone dziecko. Niech Przedwieczni mają was w opiece, pomyślał. Mnie także.

W chwili gdy się odwracał, kobieca dłoń chwyciła go za przegub. Nigdy nie podejrzewałby Any o tak silny uścisk. Chciał powiedzieć, że decyzja już zapadła i nic nie jest w stanie jej zmienić, ale kobieta go uprzedziła:

– Jeśli nie wrócisz… – mówiła łamiącym się głosem – jak mam nazwać nasze dziecię? 

– Wrócę. – Złapał ją za drobne dłonie. – Wtedy razem wybierzemy mu imię.

Ana przez dłuższy czas gładząc się po brzuchu, obserwowała oddalającą się sylwetkę ukochanego, aż nie zasłoniły jej tumany dymu i wznieconego kurzu.

 

***

 

Chyba po raz pierwszy w życiu docenił, że całe życie był zbieraczem, i to nie takim marnym jak się okazało po nieprzerwanej sześciogodzinnej wędrówce. Słońce już trwale zawisło na bezchmurnym firmamencie. Metal jakoś odbijał jego promienie, ale przemierzający połacie złomu Leo był pozbawiony właściwości, które by na to pozwoliły. Strumienie potu raz za razem spływały po śniadym czole, znajdując ujście na szpiczastej brodzie. Płaszcz, co prawda, dobrze osłaniał głowę przed krążącym wokół niczym śmierć udarem, ale był kolejną z wielu cegiełek, które sprawiały, że organizm ulegał powolnemu przegrzaniu.

W końcu zrzucił z siebie plecak i usiadł na czymś, co Przedwieczni nazywali pralką, a przynajmniej tak Leo usłyszał kiedyś od dziadka. To chyba właśnie on zaszczepił w nim tę niepojętą potrzebę zgłębienia arkanów oddalonego horyzontu. Wiele razy opowiadał mu o starodawnych rzeczach służących przodkom, które dziś były jedynie stertą nikomu niepotrzebnych śmieci składających się na niezmierzony krajobraz. 

Wydobył z plecaka ciężki kanister i za pomocą drutu zeskrobał plastik otaczający blaszkę, która robiła za wieczko. Ciecz była kwaśna w smaku, ale wciąż lepsza niż zwykła deszczówka, a przy okazji wprowadzała zasuszoną gardziel w błogi stan. Pochłonął oszczędnie kilka łyków, po czym dobrał się do schowanego na dnie pakunku kawałka plastiku. Następnie rozłożył go na nagrzanym kawałku metalowej płyty i pobożnie czekał, aż się nadtopi. Po chwili wydobył się gryzący zapach z wtórującym mu charakterystycznym skwierczeniem. Chwyciwszy ogryzek, nasmarował nim blachę i na powrót przymocował do kanistra. Teraz wystarczy tylko poczekać, aż całość się zespoli.

W oczekiwaniu postanowił rozglądnąć się po okolicy. Nie sposób było dojrzeć oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Junkyardu. Wszędzie rozciągały się ułożone ze śmieci miniaturowe pagórki, gdzieniegdzie poprzedzielane ziejącymi zapadliskami. Wokół panowała cisza tak gęsta, że nawet wiatr nie był w stanie pociąć jej swoimi wstęgami. 

Złapał się na tym, że, jak zwykle o tej godzinie, szuka krążącego wokół ojca. Brak dźwięku szeleszczących w kieszeni kapsli i dłoni zaciśniętych na stylisku łopaty powodował poczucie wiercącej pustki, zupełnie jakby jego ciało tęskniło za mitręgą, której tak nienawidził. Wydało mu się to na tyle bezsensownie, że by dłużej się nad tym nie głowić, postanowił wstać i ruszyć dalej.

Otrzepał płaszcz z zalegających na nim drobinek żelaza i przetarł spoconą twarz. Popatrzył na zawieszone w górze słońce – to właśnie w jego stronę się kierował, a raczej w stronę punktu, za którym wkrótce miało się schować. Przez lata mógł się tylko mu przyglądać, teraz wreszcie może go niemal sięgnąć. Wystarczy, że będzie szedł. Zawiesił plecak na wątłych ramionach i skupił całą uwagę na rozmytym horyzoncie.

 

***

 

Ciemne połacie nocy zaatakowały z zaskoczenia i błyskawicznie otuliły go z każdej strony. Przez cały okres trwania marszu tkwił w tępym uporze; nie był w stanie rozszyfrować, czy to gorąco wywołało taki wpływ na mózg, czy może to była siła własnego charakteru. Być może jedno i drugie.

Gdy tylko usiadł na kawałku zardzewiałego żelaza, poczuł, jak cholernie jest zmęczony. Wysuszona gardziel domagała się chociażby kropelki zbawiennej deszczówki, a pusty żołądek doznawał skurczów, powodując przeszywający ból. Nieporadnym ruchem wydobył worek kaszy i ciężki kanister. 

W mgnieniu oka pochłonął cały przeznaczony na dzisiaj wikt. Umysł przejaśnił się nieco, a mięśnie przestały drżeć. W międzyczasie mknący z północy wiatr owionął go, działając jak balsam na przepoconą skórę. Chętnie podelektowałby się nim jeszcze trochę, gdyby był na tyle nieświadomy albo na tyle głupi, żeby nie wiedzieć, że ów wiatr niesie za sobą złowrogiego bakcyla – Przejście. Ciche świsty rozchodziły się wokół okalającego jego obóz morza puszek i miedzianych rur, gdzieś w oddali zahuczała napięta plandeka. To był znak, że należy rozbić obóz.

Po pewnym czasie, zdołał stworzyć prowizoryczny szałas ułożony na zimnej, metalowej powierzchni eternitu. Składał się ze sfatygowanego koca, folii termicznej, kilku kawałków niklowanego drutu i służących do podtrzymania konstrukcji zębatek. W środku pachniało kwaśną rdzą, dopełnioną nutką oleistego smaru. Hardy wiatr szturmował bramy schronienia, wpuszczając do środka chłodne podmuchy, ale powinno wystarczyć. 

Skulił się, by przez noc zatrzymać jak najwięcej ciepła i wyszeptał ciche:

– Dobranoc.

 

***

Pierwsze cztery dni przemaszerował w jednostajnym, wzorowym rytmie. Codziennie posuwał się o kilkadziesiąt kilometrów, nieprzerwanie obserwując horyzont. Zatrzymywał się jedynie, gdy musiał się napić lub załatwić. Zaraz przed Przejściem konstruował szałas i nie wychodził dopóki nie świtało. Jadł tylko przed snem i zawsze wykorzystywał tylko pół dyskietki. Wszystko szło perfekcyjnie. A przynajmniej tak mu się wydawało, do momentu aż nie rozpoczął się piąty dzień.

 

Tego dnia dopadło go coś dziwnego. Miał nieodparte wrażenie, że każdy element krajobrazu śmieje mu się prosto w twarz. Każda przerdzewiała blacha wbijała w niego parszywy wzrok; tumany pyłu wznosiły się tylko po to, by zastąpić mu drogę, a zawieszone na niebie słońce skupiało wszystkie promienie właśnie na nim. 

Mijał właśnie nieduży pagórek, gdy po raz kolejny obrócił się za siebie, by upewnić się, że ktoś (lub coś) za nim nie podąża. Oczywiście, nikogo (ani niczego) tam nie było. Jedynie ciągnący się ocean brudu i rdzy – droga, którą przeszedł, i droga, którą jeszcze przejdzie. Wszystko wokół wyglądało identyczne: pozbawione paliwa silniki, postrzępione plandeki i derki, zetlałe czarne opony i gipsowe usypiska pozostałe po strefach mieszkalnych Przedwiecznych. 

Kiedyś, jeszcze za dawnego życia, pewnie coś przykułoby jego uwagę, a wręcz wywołało niemałą chęć poszerzenia swojej wiedzy o świecie przodków, teraz jednak hałdy śmieci napawały go odrazą. Najchętniej posłałby na ziemię kilka plwocin, jeśli organizm mógłby jeszcze takowe wytworzyć.

 Nagle, choć wydawało się to niemożliwe, niebo poszarzało jeszcze bardziej. Silny wiatr wiał coraz mocniej, rozbijając się o wbite w ziemię ostre pręty, a powietrze nabrało jakby większej wilgotności. Leo długo się nie zastanawiając, przyspieszył kroku. Zmęczone oczy wynajdywały płaskiego miejsca, w którym mógłby rozbić obóz. Tutaj takiego nie było. Nie ma czasu, żeby uklepać puszki, burzowe chmury poruszały się znacznie szybciej niż on. Zaczął biec. Ominął kilka samochodowych wraków i ziejących w ziemi rozpadlin, gdy zaczęły spadać pierwsze chłodne krople. Powierzchnia stawała się powoli śliska, jeszcze chwila i zamieni się w wielkie lodowisko. Gdzieś w oddali uderzyła błyskawica, a zaraz po niej rozległ się gwałtowny ryk. 

 W takich chwilach wraz z tatą utwardzali dach, przyklejając do niego kilka warstw sprasowanych puszek. Drzwi uszczelniali tym co znaleźli – czasami były to strzępy starych materiałów, przekrojone wpół opony, a czasami musieli użyć do tego swoich roboczych rzeczy, w których następnego dnia pracowali. Teraz miał jedynie marny szałas, który albo utrzyma wiatr, albo runie pod jego wpływem.

 Gdy wypatrzył wreszcie leżącą metalową płytę – najpewniej były to kiedyś drzwi do rezydencji – w tym samym momencie poślizgnął się i wpadł prosto na jeden z wystających drutów. Wbił się głęboko, tuż nad łokciem, z którego skapywała teraz zmieszana z wodą krew. Pręt najpewniej rozerwał mu mięśnie, ból był nie do zniesienia. 

 – Pomocy! – wrzasnął.

 Odpowiedział mu jedynie rytm wystukiwany przez już w pełni rzęsisty deszcz. Kto miał mu pomóc? Był zdany na siebie. 

Zacisnął zęby i z bólem wyszarpał z ręki rdzawy pręt. Kawałki skóry wciąż tkwiły na drucie, ale już tego nie widział. Pędził w stronę płyty, na której miał wybudować szałas.

 Po dziesięciu minutach pracy, leżał w szałasie. Przemoknięty do granic możliwości, z krwawiącą ręką i poszarpanym płaszczem, ale względnie bezpieczny.

 Przycisnąłszy piekącą ranę do tułowia, skulił się i wsłuchał w nadawany przez krople rytm. Ciekawe, czy przeżyje.

 

***

 

Minęło dokładnie dziesięć dni. Z całego zaopatrzenia pozostały jedynie dwie dyskietki z ryżem, gnieżdżące się na dnie plecaka. Leo siedział właśnie na przeżartym rdzą kawałku blachy i wygrzebywał pojedyncze ziarenka kukurydzy, które jakimś cudem uratowały się przed zjedzeniem. Sięgnął drżącą ręką po leżący u jego stóp kanister. Krople wody odrobinę przemyły wysuszone gardło. Tylko tyle jej zostało – na przemycie.

Mężczyzna o wątpliwym zapachu był jedynie marnym cieniem młodego chłopaka, który wyruszył pewnym krokiem z Junkyardu. Twarz – już wcześniej mizerna – stała się nienaturalnie pociągła, krągłe policzki znikły pod naporem grubych kresek kości policzkowych, oprószonych szczecinką i potówkami. Z wątłego tułowia wychodziły przypominające druty kończyny. Prowizoryczny bandaż, który zawiązał na prawej ręce sczerniał i przypominał zgniliznę. 

Obejmował zmęczonym wzrokiem gruzłowate usypiska, zaciskając palce na skroniach. Zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny. Z utęsknieniem wspominał poranny chrobot maszyn, chrzęst blaszanych butów, a nawet ten cholerny dym. To wszystko zdawało się być teraz niewiarygodnie daleko. Tak bardzo za tym tęsknił.

Nagle, jakby dotknięty przypływem zwierzęcego instynktu zerwał się z siedziska. Z wściekłości zaczął uderzać w ułożone na ziemi, sprasowane puszki. Wypracowane przez lata mięśnie grzbietu napinały się i kurczyły w szaleńczym rytmie wystukiwanym przez odgłos uderzeń kłykci o aluminium. Młócił napisy “Coca”, “Stella” i “Hein”, aż te zupełnie się zniekształciły. Dopiero wtedy opadł bezsilnie. Przycisnął dłonie do czaszki w obawie, że może zaraz eksplodować. Spomiędzy palców ściekała bladoróżowa krew, zostawiając na butach plamy przypominające lakowe pieczęcie. 

Za każdym razem, gdy zamykał oczy, jego świadomość odseparowywała się od ciała, zupełnie jakby już umarł, stał się duchem i został skazany na nieskończoną obserwację cielesnej powłoki. Dokładnie widział ten obraz: zgarbiona postać pochłaniana przez rażące słoneczne promienie, wyschnięte na wiór usta, poznaczone szkarłatem dłonie, wątłe ciało, a na nim zawieszona złachana odzież

Tysiące pytań lawirowało mu w głowie. Czy to słońce tak na mnie działa, czy to bezsilność odcisnęła swoje piętno? Czy gdybym pokazał się dziecku, rozpoznałoby we mnie swojego ojca? Czy sam ojciec by mnie rozpoznał? Czy Ana nie odwróciłaby wzroku, kryjąc płacz? Jakim ignorantem byłem, wierząc, że jestem kimś więcej niż reszta odkrywców. Jakim głupcem, myśląc, że może mi się to udać! Czy tak wygląda koniec?

Pewnie zadałby ich sobie jeszcze więcej, gdyby nie bolesne uderzenie wiatru, które na powrót scaliło go z dogorywającą powłoką; bierne pod względem większej siły ciało przewaliło się na plecy.

Zdołał wydusić z siebie jedynie cichy jęk, nic nieznaczący dla zgromadzonych tu setki lat temu puszek i drutów.

– Co jeszcze mi ześlecie Przedwieczni? – wykrztusił. Jego głos przypominał skrzypienie ocierających się o siebie puszek. – Czy taplanie się we własnych fekaliach wam nie wystarczy? Czy… – Nim zdążył dokończyć, wszystko pociemniało. Zemdlał.

 

Zbudził go chlust lodowatej cieczy. Próbował odgonić nadciągający poranek rękoma. Za nic w świecie nie był w stanie jeszcze otworzyć oczu. Mogą się przecież spóźnić… I tak wyrobią swoją normę. Jak zawsze, jak zawsze…

– Jeszcze chwilę, ojcze. Zaraz się ubieram. Daj mi jeszcze chwilę pospać.

– Widziałeś? Mówiłem ci, tato! Nie dość, że abnegat, to jeszcze w malignie! – powiedział tajemniczy piskliwy głos.

– Tak, twoje usta nie kłamały, zresztą tak, jak i oczy. Musimy się nim zająć, może mieć święte znamię – odparł barytonowy.

– Nie! Wtedy może nie starczyć miejsca dla mamy. To ona pierwsza otrzymała znak!

– Spokojnie, synu. Żelazna Dziewica przyjmie każdego, bez wyjątku. W jej skromnych progach starczy miejsca dla wszystkich. No już, pędź po Jana, razem powinniśmy unieść tego nieszczęśnika.

Głosy ucichły, zastąpił je odgłos szurania butów o metal.

 

***

 

Właśnie zmierzchało, gdy Leo przebudził się z odżywczego snu. Chłodny powiew wiatru – zwiastun nadciągającego Przejścia – spokojnie muskał jego skórę, a wyzierające przez dziurki w kotarze pomarańczowe światło przyjemnie oświetlało pokój. Najchętniej wcale nie opuszczałby łóżka. Ale od kiedy jego materac jest taki miękki?

Panicznie zerwał się z posłania i przetarł zaspaną twarz. Błyskawicznie poruszające się gałki oczne próbowały zarejestrować każdy najmniejszy szczegół: kotara, blaszane drzwi, poplamiony materac, pordzewiały świecznik, i co najważniejsze, ściany, takie, jakich używali Przedwieczni. 

Żaden z tych elementów nie przypominał domu. Cholera, nie przypominał nawet domostwa samego burmistrza! Nikt w Junkyardzie nawet nie śnił o cegłach i tynku; wszystko zostało zburzone i zagrzebane setki lat temu. Miał wrażenie, że dygoczące serce zaraz wystrzeli mu przez klatkę piersiową. Dla pewności przyłożył do niej dłoń. Dopiero teraz, gdy podniósł rękę, zdał sobie sprawę, że jest ubrany w starannie uszytą szatę o kolorze ciemnego popiołu. Była długa aż do kostek, a z tyłu doszyty był rozłożysty kaptur, który po założeniu, zakrywał czoło i niemalże całe oczy. Leo instynktownie zaczął rozglądać się za swoimi rzeczami. Bezskutecznie; w zasięgu wzroku nie było ani jego plecaka, ani ubrań. 

W chwili gdy wstawał – z poczuciem tysiąca igieł wbijanych w obolałe plecy – zgrzytnął metal i blaszane drzwi otwarły się z piskiem. W przedsionku stał wysoki mężczyzna w sędziwym wieku. Ubrany był w płaszcz podobny do tego, który nosił Leopold, jego wersja jednak odznaczała się pięknymi złotymi nićmi, które przepasały szary materiał. Leo domyślił się, że ów jegomość musi być kimś wyżej postawionym, co tłumaczyłoby też skrupulatnie zaczesaną brodę zakończoną kucykiem.

 – A więc wstałeś, przybyszu – powiedział mężczyzna. Ton głosu miał spokojny, jakby pełen dostojeństwa. – Nie mam pojęcia, skąd przybyłeś, aczkolwiek podróż musiała cię zmęczyć. Nie sięgam pamięcią, kiedy ostatni raz mieliśmy gości w naszym skromnym miasteczku.

– Tak… Z pewnością to było męczące…

– Jak widzisz, zajęliśmy się tobą bez twojej zgody – pociągnął dalej mężczyzna. – Twój stan był na tyle ciężki, że pozwoliłem sobie na taką ewentualność. Zrobiliśmy, co mogliśmy w związku z twoją ręką…

Rzeczywiście, kompletnie o tym zapomniał. Odciągnął jeden rękaw, a pod nim zobaczył nowiutki bandaż utworzony z cienkiego materiału przypominającego len. Sącząca się z rany mieszanina krwi i ropy utworzyła na materiale wzór w kształcie półksiężyca.

– …jednak mój zaufany znachor był za trwałym usunięciem jej.

– Usunięciem? – żachnął się Leo. – Chyba nie jest tak źle.

– Nie mnie to oceniać, chłopcze, przekazuję tylko wieści. Naturalnie rozumiem twój szok, lecz radzę ci zwracać się do mnie milszym tonem. Nie tylko ze względu na to, że jeden z moich podopiecznych cię uratował, ale także dlatego, że jestem Czternastym Biskupem tego miasta.

“Biskupem?” – pomyślał. Coś kiedyś o tym słyszał, być może dziadek opowiadał mu jakąś historię z tym związaną. Opuścił głowę i odparł:

– Przepraszam, nie powinienem był tak reagować.

– Mhm, wybaczę ci tę chwilę ze względu na pełne emocji okoliczności. Następnym razem, proszę o tym pamiętać. 

– Oczywiście, to już się nie powtórzy.

– Nosi, wędrowiec, jakieś imię? – spytał jakby od niechcenia.

– Leopold.

– Hm… Arcyciekawe… No więc, Leopoldzie, znajdujesz się w cudownym mieście strzeżonym przez Żelazną Dziewicę.

Leo wpatrywał się w mężczyznę, potakując, tak jakby doskonale wiedział, kim owa “Dziewica” jest.

– Miasto liczy około pięćdziesięciu poddanych jej ludzi. Każdy mieszkaniec zobowiązany jest do uczęszczania na każdą z trzech mszy, które odbywają się kolejno: przed porannym Przejściem, w środku dnia i przed Przejściem wieczornym. Jedynym wyjątkiem, w którym modły się nie odbywają, jest Wyniesienie. Dobrze trafiłeś, młodzieńcze, bo to ten zaszczyt wypada właśnie dzisiaj.

Starzec wypatrywał na twarzy Leopolda świadczącego o przejęciu poruszenia, więc ten niepewnie się uśmiechnął. Szczerze, za nic miał sobie jakieś obrzędy; trapiła go sprawa o wiele większej wagi.

– Przepraszam, jeśli to nie na miejscu, ale… Gdzie ja tak właściwie się znajduję?

– Och, wędrowcze, twoja noga stanęła na świętych ziemiach. Lata temu Przedwieczni zamieszkiwali to miejsce, kultywując swoją wiarę. – Biskup przeniósł utęskniony wzrok na okno. – Niestety, z dawnych świątyń zostały jedynie marne ruiny, objęte ryżawą zarazą. Korzystając z łaski przodków, osiedliliśmy się wśród tego, co zostało. Miasto, o którego splendorze, zaraz się przekonasz, zowie się Junkyard.

– Słucham? – spytał Leo ledwie słyszalnym głosem.

Mężczyzna spojrzał nań gniewnie, jakby właśnie posądzał go o herezję. Żyłka na lewej skroni drgała niespokojnie, oczekując natychmiastowych przeprosin.

– Czy mógłby pan powtórzyć, jak nazywa się miasto?

– Junkyard – odparł sucho. – Czy coś panu przeszkadza? Jeśli tak, to radzę jak najszybciej opuścić nasz teren.

Leo poczuł jak zasycha mu w gardle. Nie przesłyszał się, to była prawda. To miejsce również nazywa się Junkyard. Ukrył drżące ręce pod derką.

– Nie, przepraszam, chyba nie czuję się jeszcze zbyt dobrze.

Biskup zlustrował go wzrokiem: rzeczywiście, ciemne sińce jeszcze nie do końca zniknęły z twarzy młodzieńca, a w dodatku ta rana… 

– Rozumiem. Jeśli poczułby się pan lepiej, panie Leopoldzie, powinien pan udać się po zmierzchu do Wielkiej Kaplicy, w której odbędzie się dzisiaj Wyniesienie. – Zaczął pocierać dłoń o dłoń. Leo dostrzegł na jego palcu powleczony drutem pierścień. – Naprawdę radzę się tam zjawić. 

– Oczywiście, będę tam dziś wieczorem.

Wysłannik Żelaznej Dziewicy odpowiedział mu czymś na kształt uśmiechu, po czym odwrócił się doń plecami.

– Pańskie rzeczy zostaną tu przyniesione wraz z obiadem, który będzie lada moment – oznajmił biskup, chwytając klamkę. – Gdyby czegoś pan potrzebował, proszę spytać o to moją służkę, Ewę. Miłego pobytu w Junkyard, wędrowcze.

Leo ponownie został sam pośród czterech ścian malutkiego pokoju. Tylko, że teraz w czaszce obijał mu się wielki napis JUNKYARD. Czy to nie od tego próbował uciec?

Rozłożył się na wygodnym sienniku. Rozsądne posunięcie, gdy nie ma się pojęcia, ile jeszcze czasu przyjdzie mu spędzić w przybytku. 

Spojrzał na owiniętą bandażem rękę. Nie musiał specjalnie wytężać zmysłów, by wyczuć bijący od niej zapach stęchlizny. Zapewne podali mu jakieś silne leki, bo pulsujący ból ucichł, zastąpiony niemrawym odrętwieniem. “Znachor był za trwałym usunięciem ręki” – wspomniał słowa mężczyzny. Powiedział to z takim spokojem, jak gdyby amputacja była czymś nader prostym, wręcz codziennym. Sama myśl o utracie kończyny roztaczała na plecach nieprzyjemny chłód. 

Zamknął oczy, próbując odgonić niesforne myśli. Wsłuchał się w dźwięki rozchodzące się za oknem: znajome szuranie buta o metal, gryzący w płuca smog, nawoływanie kupców. Może to rzeczywiście był Junkyard?

 

***

 

Przebudziła go aromatyczna woń strawy i kojący uszy głos. Za sprawą, okazało się, Ewy, służącej biskupa. Ona z kolei, w przeciwieństwie do gospodarza, ubrana była w pożółkłą koszulę i zlepek materiałów, które wspólnie tworzyły fartuch. Skołtuniony kok i spierzchnięte usta zdradzały, że stoi nisko w hierarchii miasta. W jednej dłoni trzymała w rękach metalowy talerz z mięsem i polanymi sosem ziemniakami – posiłek ściśle zarezerwowany dla największych szych Junkyardu (i tego, i rodzinnego), a w drugiej dzierżyła wyświechtany plecak.

Leo nawet nie próbował ukryć niekontrolowanego zachwytu, niesionego od żołądka aż do kącików ust.

– Dzień dobry. Dziękuję bardzo za posiłek – powiedział, gdy służka postawiła talerz na metalowym stole. 

Położyła plecak na podłodze i ukłoniła się tak głęboko, że jej ciało przypominało odwróconą literę “L”. Leo zamachał rękami na znak protestu, ale służka obojętnie zniknęła za drzwiami. Słyszał tylko posuwiste – zapewne wyuczone – kroki niosące się po korytarzu.

Nie miał pojęcia, czym zasłużył sobie na takie traktowanie, tym bardziej, że nie sprawiało mu zbytniej przyjemności. Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy moralne byłoby zjedzenie posiłku, ale zwierzęcy głód wziął nad nim górę. Odłożywszy sztućce na bok, zaczął wgryzać się w mięso.

 

***

 

Gdy niebo poszarzało, a księżyc zepchnął palące słońce za niekończący się horyzont, Leo postanowił, tak jak mu zresztą zalecali, wybrać się na Wyniesienie (czymkolwiek ów obrzęd był). Od południa w progu drzwi nie pojawiła się ani postać Biskupa, ani Ewy. Jedynym towarzyszem rozmyślań był zimny wiaterek przedzierający się przez wyrwy w metalu.

Umywszy twarz w wiadrze z deszczówką, ostrożnie otworzył drzwi i po chwili znalazł się w wąskim korytarzyku. Nie wyglądał tak ładnie jak pokój; zza odpadającego ze ścian tynku wyzierały ciemnopomarańczowe cegły. Odnowiona posadzka wykonana była z połączonych płaskich blach w jednolitym szarym kolorze. Za to niebotyczny sufit zawieszony był wysoko nad głową, zupełnie jakby kiedyś znajdowało się tu jeszcze jedno piętro. Wokół unosił się zapach stęchlizny i siarczystego dymu.

Rozejrzał się. Po prawej stronie znajdowała się ściana, po lewej zobaczył zaś szereg identycznych drzwi prowadzących, jak sądził, do podobnych pokoi. Każdy z nich był szczelnie zamknięty, a obsadzony na ryglu kurz zdradzał, że od dawna nie były użytkowane. Widocznie był tu jedynym gościem.

Podążył korytarzem, aż dotarł do grubych drzwi z czernionej stali. Przez głowę przemknęła mu myśl, że one również są zamknięte, ale, gdy tylko przekręcił klamkę, drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka słup światła. W nozdrzach zatańczył mu znajomy siarczysty zapach.

Miasto Żelaznej Dziewicy strukturą bardzo przypominało jego rodzimy Junkyard. Składało się z długiego na jakieś pięćset metrów deptaka, wokół którego rozciągał się szereg domostw. Jak mówił Biskup, zostały im ofiarowane przez Przedwiecznych, ale nawet one nie były bierne pod względem czasu. Większość budynków była bliska zawalenia: wyrwy w ścianach zakryto kawałkami sprasowanych metali, a za dach robiły wykonane z prętów strzechy. Z pewnością Przejście było dla nich równie zgubne, jak dla mieszkańców jego rodzinnych stron. 

Leo wstąpił na główną drogę. Wykonana była z utlenionych blaszanych części, spod których prześwitywały gdzieniegdzie kawałki postrzępionych materiałów. Rozejrzał się kilkukrotnie i gdy tylko zatrzymał wzrok na zmierzającej ku niemu gromadzie, natychmiast tego pożałował. 

Wysłannicy Dziewicy, ubrani w jednolite popielate szaty, kroczyli ku rysującej się w oddali kapliczce. Ich strudzone twarze poznaczone były licznymi bliznami, lśniącymi w bladym świetle księżyca. Nieobecne oczy wyglądały, jakby wyparowało z nich życie, a na spierzchniętych ustach zgromadziły się krwiaki; niektóre z nich popękały i wypuszczały z siebie spływającą po brodzie lepką maź. Wątłe ciała dźwigane na brudnych od krwi i smaru bosych stopach, ospale przesuwały się do przodu.

Leo zakrył dłonią usta, by możliwie uniknąć torsji. Niemalże w tym samym momencie musiały przestać działać leki, bo ręka zakłuła niemiłosiernie. Syknął. Był pewien, że tamci tego nie usłyszeli – byli zbyt zajęci dogorywaniem. 

Ruszył dopiero wtedy, gdy ich sylwetki rozpłynęły się wśród tumanów kurzu i żelaznych drobinek. Po piętnastu minutach znalazł się tuż pod niebotycznym gmachem, który Biskup nazwał Wielką Kaplicą. 

Niegdyś piękny budynek zmienił się w budzącą odrazę kreaturę. W wysokich na kilkanaście metrów ścianach chłód wyżłobił ziejące dziury, przez które przesączało się niemrawe światło świecy. Fronton – niemalże całkowicie zdewastowany – oblepiony był, odbijającymi blask księżyca metalowymi płytami, przepasanymi gdzieniegdzie sczerniałymi cegłami. Nad wielkimi drzwiami z utlenionego żelaza rysował się odcisk krzyża (pamiątka po Przedwiecznych), którego nie potrafiła zmyć nawet najsilniejsza ulewa. Całość budowli wieńczył postrzępiony dach, tak strzelisty, jakby wbijał swój grot w ciemne niebo.

Leo chwycił mosiężną klamkę. Wszedł do środka.

Momentalnie uderzył go wypełniający pomieszczenie zapach zgnilizny. Odkaszlnął, chcąc się go pozbyć z ust. Zgromadzeni w starannie ustawionych rządkach wysłannicy nie zwrócili nań najmniejszej uwagi. Wszyscy gremialnie wpatrywali się w jeden punkt – prezbiterium. Nałożył kaptur i ustawił się w szeregu. Był dosyć wysoki, więc bez trudu mógł dojrzeć rozgrywającą się przed nim scenę.

Na ołtarzu, za którym stał Biskup, leżała na wpół martwa kobieta. Jej naga skóra okryła się szarą poświatą, poprzedzielaną czerwonymi ropniakami i bruzdami. Klatka piersiowa podnosiła się i opadała w ospałym rytmie. Oczy miała zamknięte, a spomiędzy drżących warg wyciekała cienka strużka różowawej śliny.

Leo popatrzył po pozostałych. Ich pokryte bielmem oczy nie zdradzały strachu, wręcz przeciwnie – wyrażały zachwyt.

– Przypatrzcie się, moi drodzy! – wybrzmiał głos biskupa. – Oto kolejna Wyniesiona istota, która już niebawem odrodzi się jako sługa Żelaznej Dziewicy! 

– Żelazo! – zawtórowali wysłannicy.

– Ta kobieta została dotknięta boskim znamieniem. Zaraz po narodzinach poprzysięgła, że do końca swojego jestestwa służyć będzie swojej Pani. Ten dzień już nadchodzi. Niebawem zakończy służbę na tym padole i rozpocznie ją w Żelaznym Królestwie. Niebawem założy najczarniejszą z szat i przekroczy jego wrota…

– Czerń!

– I wy, oddani słudzy, dostąpicie tego miana. Na razie jednak zadbajcie o zniszczenie powłoki, nieście brzemię swojej Pani i oddajcie się jej w pełni, gdy nadejdzie wasz dzień. A wtedy jak ona okryjecie się metalem…

– Metal!

Wraz z tymi słowami Biskup uniósł ciało pokrzywdzonej ofiary, tak by każdy z sali mógł w pełni objąć ją wzrokiem. Po pomieszczeniu rozniosły się zachwycone westchnienia. Część wysłanników wyciągnęła przed siebie dłonie z nadzieją, że wchłoną choć cząstkę mocy Wyniesionej.

Wtedy Leo dojrzał rozciągającą się po piersiach, przywodzącą na myśl stal, połyskującą szramę. Nagle wszystko ucichło i poczerniało. Biskup w dalszym ciągu odmawiał modlitwę, ale Leo tego nie słyszał. Nie czuł też napierających na jego plecy ciał ani nie widział jak Wyniesiona wydaje ostatnie tchnienie.

Donośny wizg zabrzęczał mu w uszach, a przed oczami stanął mu obraz dogorywającej matki. Jej zniekształcona w bólu twarz, zroszone potem czoło, strudzone ciało i ten sam szary znak na piersiach.

To nie było Wyniesienie. To była postępująca metaliczność. Ta sama, która odebrała mu matkę. Ta sama, która miała odebrać mu także dziecko.

Zacisnął pięść w rozsadzającym go gniewie. Miał wrażenie, że ktoś napędza jego serce za pomocą ciężkiego młota, który raz za razem wystukuje wojenne pieśni. 

Chciał krzyczeć. Chciał zabić ich wszystkich, zdewastować kościół i miasto, zrównać je z powierzchnią ziemi; wbić cierń w serce Biskupa, aż ten będzie modlił się do swojej Pani.

Ale nie był w stanie.

Jego ciało poruszało się samoistnie. Dusza oddzieliła się od ciała i spoglądała na wszystko z góry, obojętna na jego rozkazy. Bał się. Tak bardzo się bał.

Wybiegł z kościoła.

 

***

 

Minęły dwa miesiące, od kiedy Leo opuścił zamieszkiwany przez wysłanników Dziewicy Junkyard. 

Po drodze spotkał jeszcze parę pomniejszych miasteczek. Choć na początku nie chciał się do nich zapuszczać – pomny na wcześniejsze wydarzenia – instynkt przetrwania, napędzany pustym brzuchem, za każdym razem wygrywał tę batalię. 

W trakcie odwiedzin rozmawiał z burmistrzami, księżmi, biskupami i prezydentami. Każdy oferował mu strawę w zamian za opowieści o świecie, którego Leo wolałby nigdy nie zobaczyć. Opowiadał więc o połaciach metalu, wąwozach, kraterach, a także o wierzeniach, kulturach i różnych mieszkańcach. Rozmowa kończyła się wtedy, gdy wędrowiec pytał o nazwę miasta. Niezależnie od tego, czy domy w aktualnie odwiedzanym mieście postawione były z cegły, kawałków żelaznych blach, czy też były szałasami z miedzianych i niklowanych prętów, odpowiedź zawsze była taka sama: Junkyard. Wtedy Leo pakował się i bez słowa opuszczał wioskę. 

Cały czas obserwował rysujący się w dali horyzont. Gruba kreska oddzielająca niebo od metalu była jego celem. Miał wrażenie, że z każdym dniem coraz bardziej się do niego przybliża, a jednocześnie nieważne ile kroków przeszedł jakby się od niego oddalał. Teren wokół nieustannie się zmieniał, przekształcał. Hałdy śmieci tworzyły coraz to nowsze formy: pagórki zmieniały się w szczyty, szczyty w pagórki, małe dołki transformowały się w wąwozy i jary, które później przechodziły w płaskowyże. Tylko horyzont zawsze pozostawał taki sam.

 

***

 

Leopold, a raczej to, co po nim zostało, leżał zwrócony twarzą do ziemi, rzężąc niespokojnie. Usadowione na środku pomarańczowego firmamentu słońce wypalało kolejne dziury w wymęczonej śniadej skórze. Obok niego, tuż przy bosych, krwawiących stopach, leżał mały, należący niegdyś do ojca, tobołek i wysłużony płaszcz. Wtapiały się w teren, były obce.

Usilnie próbował sobie coś przypomnieć, ale nie wiedział co. Wspomnienia wypłowiały, jakby ktoś za długo trzymał je w słońcu. Nie pamiętał już ani ojca, ani Any. W zasadzie jedyne, co teraz pamiętał, to nieustanny ból, który rozsadzał każdą pojedynczą cząstkę jego marnego ciała. Zogniskowana w ręce zaraza błyskawicznie rozprzestrzeniła się po organizmie. Czuł to. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że widoczne na całym ciele żyły nabrały koloru metalu, a plugawe osocze powoli przenika do jego serca. 

Wiedział, co się zaraz stanie. Umrze, wtopi się w metalowe odmęty, stanie się częścią morza śmieci, które Przedwieczni kiedyś nazywali Ziemią.

Chciał się podnieść, iść dalej. Ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Wkrótce serce przestało pompować krew i wszystko stało się nieistotne. 

Nie czuł już bólu ani zmęczenia. 

Mógł iść dalej.

 

Tuż za rogiem czeka na niego jaskrawozielona trawa, która łaskocze, gdy tylko zbliżysz do niej poliki. Dalej jest pozbawiona zmartwień polana, która wygrzewa się na słońcu, co jakiś czas zerkając w stronę jaskrawozielonego lasku. Tam żyją sarny, jelenie, dziki, wiewiórki, kolorowe ptaki i rozhasane zające. Zwierzęta biegają pomiędzy owocodajnymi drzewami i krzewami, których owoce są tak słodkie jak nic na świecie. W samym środku płynie wartka rzeczka z krystalicznie czystą wodą. Przepływa między uśmiechającymi się do siebie skałkami i pałkami wodnymi. Można w niej pływać w upalne dni i pić z niej kiedy tylko ma się ochotę. Wokół roztacza się cichy, przyjazny szum wiatru, a powietrze jest tak odżywcze, że chce się oddychać i oddychać.

To będzie nasz nowy świat. Taki, w którym wychowa się Nadzieja. Tak, tak się będzie nazywała, o ile będzie to dziewczynka, a jeśli to będzie chłopiec, to razem z Aną wymyślimy mu jakieś imię. Wybudujemy dom, taki pełnoprawny, z drewna! A wokół będzie duży ogród usłany różnobarwnymi kwiatami. Nadzieja – zaraz po tym jak przestanie dokuczać dziadkowi – będzie mogła się tam bawić z innymi dziećmi. Obok będziemy uprawiać warzywa. Zasadzimy tam marchew, kukurydzę, a może nawet buraki. Ana będzie je podlewać.

W dużej izbie położymy wielki siennik, żeby pomieścił nas wszystkich. A obok niego na ścianach zawiesimy świeczki, które oświetlą nawet najciemniejszą noc. W rogu ustawimy maszynę do szycia, a w drugim kącie będzie stało biurko z litego drewna, a na nim dziennik. Będę zapisywał tam wszystko, co znajdę w tym nowym świecie. Od owadów, po zwierzęta, rośliny, minerały i surowce. A Nadzieja i Ana będą mi pomagać. 

 

Tak, to będzie nasz nowy dom. Nazwiemy go Junkyard. 

Wystarczy zrobić tylko krok.

 

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Malownicze, interesujące i pełne charakterystycznych porównań opisy przerażającego następcy Ziemi.

Podoba mi się stworzony przez Ciebie, fantastyczny świat z jego zasadami. Nasuwa się wiele kadrów z animacji „WALL-E”. :)

Życie bohaterów opowiadania jest przytłaczające. Mimowolnie współczucie nasuwa się ciągle podczas lektury tego opka.

 

Na tym na razie przerywam czytanie. :)

 

 

Z technicznych:

Warto pousuwać powtórzenia, bo tak będzie łatwiej czytać; np.:

Przy jednej ze ścian stała metalowa miednica, w której mieściły się grudy zaschniętego plastiku, a obok stały potrzebne do pracy narzędzia – szpadle z niklowanej stali.

 

Pojawiają się błędy logiczne; np.:

I to było wszystko, na co mogli sobie obydwoje pozwolić. – ten wyraz oznacza kobietę i mężczyznę

 

 

Są i usterki gramatyczne; np.:

Po niespełna trzydziestu sekundach z boku wysunęła się tacka z dwoma żółtymi kolbami. – kolba to rodzaj żeński, powinno być zatem: dwiema

 

Franciszek wręczył synowi śniadanie na powyginanej blaszy. – czy ta literówka celowa?

 

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

Pecunia non olet

Witam ponownie. ;)

 

Straszna opowieść… Bardzo żal mi Leopolda. Ojca, Any, dziecka… 

 

Czasami powinniśmy cieszyć się z tego, co mamy, nawet ze zwykłej deszczówki… 

Gratuluję pomysłu na tak niesamowity, makabryczny świat. 

 

 

Z technicznych:

Czasem pojawia się powtórzenie jedno za drugim; np.:

Młócił napisy “Coca”, “Stella” i “Hein”, aż te zupełnie zupełnie się zniekształciły.

 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Dziękuję bardzo, bruce, o to mi właśnie chodziło z wytykaniem błędów.

Cieszę się, że ta “straszna opowieść” zagrała. Miała właśnie skłonić do takich refleksji. :) 

Zabieram się do poprawiania.

To ja bardzo dziękuję, brawa za pomysł; szczególnie godnym uznania jest fakt, że to debiut; pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Hej!

Mam wolną chwilę i nie zawaham się jej użyć, żeby przeczytać Twoje szczególne opowiadanie i oczywiście zasugerować, co bym poprawił. Będę notował moje uwagi na bieżąco:

Odkaszlnął kilkukrotnie, czując w gardle ten sam zaklejający drogi oddechowe kurz.

Skoro gardło, to wiadomo, że drogi oddechowe ;) A tak bardziej serio moim zdaniem dookreślenie niepotrzebne, ale to bardziej kwestia gustu niż błąd. Także do rozważenia.

Widocznie pierwsi zbieracze rozpoczęli już swoją pracę. Tylko czekać aż zaczną pracować małe silniczki w fabryce, a Junkyard raz jeszcze przywita kolejny bezbarwny dzień.

Tak a propos powtórzeń. Jedno jest rzeczownikiem, drugie czasownikiem w formie bezokolicznika, ale mają ten sam źródłosłów, więc warto poszukać jakiejś zamiany. Może zamiast pracy daj silniczkom jakiś odgłos? Może zaczną szumieć? 

Po przeciwległej stronie, zaraz obok drzwi, wisiały na prętach ich robocze kostiumy: peleryna z na wpół porwanej folii termicznej, prowizoryczne karwasze z [innego rodzaju] folii, którą niegdyś nazywano spożywczą, i stworzone z puszek buty z wypłowiałymi napisami “Coke”.

Czasami powtórzeń trudno uniknąć, ale nie zawsze trzeba. Jeśli powtarzasz słowo świadomie, nie jest to błąd. Jak natomiast pokazać, że celowo się powtarzasz? Na przykład w ten sposób odnosząc się do pierwszego zastosowania danego słowa – dzięki temu czytelnik wie, że autor celowo użył je ponownie.

Zamknął oczy, próbując odgonić wszechogarniającą woń smaru i palonego plastiku. Dobrze wiedział, że prędzej straciłby powonienie, niż odgonił fetor, ale ten element był częścią swoistego rytuału.

Tutaj na przykład waham się, czy uznać to za błąd, bo zdajesz się być świadomy podwójnego użycia tego czasownika. Zastosowałeś bowiem bezpośrednie odniesienie do poprzedniego zdania. Ale jeśli uznasz, że nie chcesz jednak tego powtórzenia, zawsze można wstawić jakiś synonim, np “odegnać”.

Pod koszulką kreśliła się rachityczna sylwetka, a skóra od wewnętrznej strony obydwu dłoni wydawała się być wymęczona.

– Tak, od jakiegoś czasu – odparł, patrząc wprost w zmęczoną twarz.

Jak skóra może być wymęczona? Trochę mnie to zastanowiło. Może bardziej specyficznie, np.: “wysuszona”? Zresztą, potem podobne słowo się powtarza, więc tym lepiej byłoby je zmienić.

W dużej kieszeni płaszcza tłoczyło się kilka kapsli, które dopiero po puncowaniu nabiorą wartości, obok nich gnieździł się stary procesor, wykorzystywany przy procesie tworzenia maszyn, i kilka strzępków folii dla miastowych krawców.

Procesor wykorzystywany przy procesie? Może nie powtórzenie, ale masło maślane. Czemu nie po prostu: “przy tworzeniu maszyn”?

Jej spokojny temperament zdawał się idealnie komponować z jej wyglądem

Wiadomo, że jej wyglądem, więc drugie “jej” możesz wyrzucić.

Zimna woda przyniosła ulgę, nawet pomimo swojego kwaśnego smaku. Zapewne odetchnąłby teraz z ulgą, ale “teraz” już nie istniało. 

Te dwa zdania razem wydają mi się niezręczne. Przede wszystkim chodzi o powtórzenie, ale też o konstrukcję drugiego. Czegoś mi brakuje na jego początku. Może wstaw: “jeszcze wczoraj” albo “każdego innego dnia”. 

Następnie pochwycił pięciodniową porcję dyskietek z jedzeniem i po kolei po wsuwał je do maszyny, która od razu wypluła dwie kolby kukurydzy, worek przemieszanej z ryżem kaszy i jasny bochenek chleba.

Razem.

Było już chwilę po Przejściu, słońce powoli wznosiło się ku niebu, szary dym rozpoczął już proces oblepiania gardeł mieszkańców Junkyardu.

Powtórzenie. Wyrzuciłbym pierwsze “już”.

Zdążył się już przyzwyczaić do tego, że każdy patrzy na zbieraczy jak na dyskietkę z kaszą, ale dziś uświecał mu jeden cel i warto było wyruszyć jeszcze przed nadejściem pierwszej fali gorąca.

Chyba chciałeś powiedzieć: “przyświecał”. 

Lustrowała ich imperatywnym wzrokiem, jakby dawała do zrozumienia, że rzeczywiście ma to być jedynie chwilka, aż nie zniknęli za ciężkimi drzwiami.

Imperatywnym, czyli takim z imperatywem, to znaczy wewnętrznym nakazem, normą moralną? Intrygujący przymiotnik, nie mówię, że to błąd. Tym niemniej wydaje mi się, że bardziej na miejscu byłoby tu “impertynenckim” ale to bardziej sugestia.

Strumienie potu raz za raz spływały po śniadym czole, znajdując ujście na szpiczastej brodzie.

Raz za razem.

Przez cały okres trwania marszu tkwił w tępym stuporze; nie był w stanie rozszyfrować, czy to gorąc wywołał taki wpływ na jego mózg, czy może to była siła jego własnego charakteru.

Stupor to medyczny termin oznaczający zupełne zastygnięcie pacjenta, który przestaje reagować na jakiekolwiek bodźce. Jestem całkiem pewien, że nie do końca o to Ci tutaj chodziło. Zamiast tego, sugerowałbym słowo “upór”.

Z utęsknieniem wspominał poranny chrobot maszyn, chrzęst blaszanych butów, a nawet ten cholerny dym..

O jedną kropkę za dużo na kropkę, a o jedną za mało na wielokropek.

Najchętniej wcale nie opuszczałby łóżka. Ale od kiedy jego materac jest taki miękki?

Panicznie zerwał się z łoża i przetarł zaspaną twarz.

Łoża i łóżka, to nie powtórzenie ale brzmi podobnie. Wiem, że czasami może być trudno się ich pozbyć, jednak w tym wypadku nie musisz dookreślać, z czego się zerwał, mógł też np.: “stanąć na równe nogi”.

W przedsionku stał wysoki mężczyzna o sędziwym wieku.

Tak się raczej nie mówi. Może po prostu “wysoki, sędziwy mężczyzna”?

– Czy mógłby Pan powtórzyć, jak nazywa się miasto?

Proza to nie list, zaimki piszemy z małej.

Ruszył dopiero wtedy, gdy ich sylwetki rozpłynęli się wśród tumanów kurzu i żelaznych drobinek.

Sylwetki rozpłynęły się.

Rzeczywiście tekst robi wrażenie jak na debiut. Widać rzecz jasna pewną niezręczność w komponowaniu zdań, ale to wszystko kwestia wyćwiczenia. Poza tym bardzo ciekawie podszedłeś do klasycznego motywu Bohatera Wyruszającego w Podróż, który, choć rzecz jasna ograny we wszystkich wariantach wydał mi się w Twoim wydaniu intrygujący. Pomysł, że dokądkolwiek się nie udać, znajdzie się w miejscu, które nazywa się tak samo, że nie ma nigdzie prawdziwego Lepszego Miejsca (poza agonalnym rojeniem) jest oczywiście bardzo depresyjny i w istocie kafkowski, ale jednak satysfakcjonujący. Duża w tym zasługa żywej kreacji głównego bohatera, któremu rzeczywiście można kibicować i współczuć, poprzez oczy którego czytelnik może patrzeć na świat.

A ten jest wspaniale zbudowany, głównie w szczegółach ale i w perspektywie, a przy tym opisy nie wchodzą w paradę akcji, lecz są z nią zgrabnie splecione. Również backstory bohatera zostaje nam ładnie zmiareczkowana, także nie dostajemy na początku niezgrabnego infodumpu, lecz stopniowo dowiadujemy się o nim tego, co niezbędne. Sama akcja jest dość prosta, finalnego twista w zasadzie nie ma, ale też i to wiąże się z pomysłem, który obrałeś; bohater miał w zasadzie tylko dwie możliwości – albo odnajdzie Lepsze Miejsce, albo też nie. Tak czy owak sama podróż mówi nam wiele o jego charakterze i o samej ludzkiej naturze, która zawsze będzie nas motywowała do poszukiwania czegoś lepszego.

Podsumowując, udany tekst na początek, oby tak dalej ;)

Pozdrawiam,

Maldi.

Mam nadzieję, że nikogo nie wynudzę, a może nawet komuś się spodoba.

Twoja nadzieja, Kozakievitzu, spełniła się – wcale się nie nudziłam, a opowiadanie, choć długie, zaintrygowało mnie od początku i utrzymało uwagę do samego końca.

Opisałeś świat okropny, zniszczony, pełen ludzkich krzywd i dramatów, a na tym tle interesującego i pełnokrwistego bohatera, który postanowił znaleźć dla siebie i bliskich lepsze miejsce. I choć podobnych historii powstało już wiele, nie miałam wrażenia, że czytam coś wtórnego. Bardzo udany debiut. Gratuluję pomysłu.

Niestety, cieniem na opowiadaniu kładzie się wykonanie, pozostawiające wiele do życzenia.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

Mam też wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Wi­docz­nie pierw­si zbie­ra­cze roz­po­czę­li już swoją pracę. Tylko cze­kać aż za­czną pra­co­wać małe… → Nie brzmi to najlepiej. Zbędny zaimek – czy rozpoczynaliby cudzą pracę?

Proponuję w pierwszym zdaniu: Wi­docz­nie pierw­si zbie­ra­cze już się trudzą.

 

ubrał się i po cichu wy­szedł z miesz­ka­nia → Brak kropki na końcu zdania.

 

– Już nie śpisz? – wy­rwał go z transu ba­so­wy głos do­bie­ga­ją­cy zza ple­ców.– Już nie śpisz? – Wy­rwał go z transu ba­so­wy głos do­bie­ga­ją­cy zza ple­ców.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

skóra od we­wnętrz­nej stro­ny oby­dwu dłoni wy­da­wa­ła się być wy­mę­czo­na. → Pewnie miało być: …skóra od we­wnętrz­nej stro­ny oby­dwu dłoni była zniszczona.

 

Po chwi­li już oboje za­sie­dli na krze­słach. → Piszesz o dwóch mężczyznach, więc: Po chwi­li już obaj za­sie­dli na krze­słach.

Oboje to mężczyzna i kobieta.

 

jest ci trud­no po stra­cie matki, bo mi także… → …jest ci trud­no po stra­cie matki, bo mnie także

 

Od­go­nił myśli, chwy­cił drze­wiec szpa­dli i mocno za­ci­snął na nim palce. → Drzewce jest rodzaju nijakiego, a szpadel męskiego, wiec: Od­go­nił myśli, chwy­cił drze­wce szpa­dla i mocno za­ci­snął na nim palce.

Tu znajdziesz odmianę słów drzewceszpadel.

 

Jej spo­koj­ny tem­pe­ra­ment zda­wał się ide­al­nie kom­po­no­wać z jej wy­glą­dem. → Czy zaimki są konieczne?

 

Młode pary były zo­bli­go­wa­ne do wza­jem­ne­go współ­ży­cia… → Masło maślane – współżycie jest wzajemne z definicji.

Wystarczy: Młode pary były zo­bli­go­wa­ne do współ­ży­cia

 

–W końcu twoje zdro­wie liczy się teraz za dwóch. → Brak spacji po półpauzie.

Proponuję: – W końcu twoje zdro­wie liczy się teraz za szczególnie.

 

że ukry­je spły­wa­ją­ce po jej po­licz­kach łzy. → Zbędny zaimek.

 

po­wie­dział, obej­mu­jąc ją w pełni. → Co to znaczy objąć w pełni?

Proponuję: …po­wie­dział, przytulając.

 

Ko­bie­ta jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę wtu­la­ła się w swego męża… → Zbędny zaimek.

 

Samo słowo “ME­TA­LICZ­NOŚĆ” wy­wo­ły­wa­ło w nim wście­kłość… → Czy wielkie litery są konieczne? Czy cudzysłów nie wystarczy?

 

jak jego wła­sne pa­znok­cie za­ta­pia­ją się w skó­rze, żło­biąc nowe bruz­dy. Z da­le­ka do­cho­dzi­ły do niego na­wo­ły­wa­nia; ktoś chyba wy­krzy­ki­wał jego imię; ktoś po­trzą­sał jego cia­łem. → Nadmiar zaimków.

 

To i tak nie ma zna­cze­nia, po­my­ślał, dys­kret­nie pod­no­sząc się z łoża. → A może: To i tak nie ma zna­cze­nia – po­my­ślał, dys­kret­nie pod­no­sząc się z łóżka/ posłania.

Nie wydaje mi się, aby Leo sypiał na łożu.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Zimna woda przy­nio­sła ulgę, nawet po­mi­mo swo­je­go kwa­śne­go smaku. Za­pew­ne ode­tchnął­by teraz z ulgą… → Zbędny zaimek. Czy to celowe powtórzenie?

 

i po kolei po wsu­wał je do ma­szy­ny… → …i po kolei powsu­wał je do ma­szy­ny

 

Wszyst­ko jed­na­ko­wo wrzu­cił do ple­ca­ka. Wszyst­ko wrzu­cił do ple­ca­ka.

 

i chwy­cił za klam­kę. → …i chwy­cił klam­kę.

 

po­sta­cią, która ja­kimś cudem zna­la­zła się u nich w sa­lo­nie. → To oni mieli salon??? Z wcześniejszego opisu mieszkanka to nie wynikało.

 

słoń­ce po­wo­li wzno­si­ło się ku niebu… → Słońce jest na niebie zawsze.

Proponuję: …słoń­ce po­wo­li pięło się coraz wyżej

 

ale dziś uświe­cał mu jeden cel… → Pewnie miało być: …ale dziś przyświecał mu jeden cel

 

wró­cił do pracy, pusz­cza­jąc py­ta­nie mi­mo­cho­dem. → …wró­cił do pracy, pusz­cza­jąc py­ta­nie mi­mo uszu.

 

Swąd pa­lo­ne­go two­rzy­wa dalej roz­le­gał się w po­wie­trzu… → Swąd nie wydaje dźwięku, wiec nie może się rozlegać.

Proponuję: Swąd pa­lo­ne­go two­rzy­wa nadal unosił się w po­wie­trzu

 

ter­kot pra­cu­ją­cych w koło ma­szyn… → …ter­kot pra­cu­ją­cych wkoło ma­szyn

 

 Po­wie­dziaw­szy to, przy­tu­lił swoją żonę… → Zbędny zaimek.

 

ob­ser­wo­wa­ła od­da­la­ją­cą się syl­wet­kę uko­cha­ne­go, aż nie za­stą­pi­ły jej tu­ma­ny dymu i wznie­co­ne­go kurzu. → A może: …ob­ser­wo­wa­ła od­da­la­ją­cą się syl­wet­kę uko­cha­ne­go, aż nie zasłoniły jej tu­ma­ny dymu i wznie­co­ne­go kurzu.

 

do­ce­nił, że całe swoje życie był zbie­ra­czem. → Zbędny zaimek.

 

i za po­mo­cą druta ze­skro­bał… → …i za po­mo­cą drutu ze­skro­bał

Tu znajdziesz odmianę słowa drut.

 

i za­ci­śnię­tych dłoni na sty­li­sku ło­pa­ty… → …dłoni za­ci­śnię­tych na sty­li­sku ło­pa­ty

 

i sku­pił całą swoją uwagę na roz­my­tym ho­ry­zon­cie. → Zbędny zaimek.

 

czy to gorąc wy­wo­łał taki wpływ… → …czy to gorąco wy­wo­łało taki wpływ

 

na jego mózg, czy może to była siła jego wła­sne­go cha­rak­te­ru. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Gdy tylko usiadł na gru­bym skraw­ku utle­nio­ne­go że­la­za… → Skrawek jest mały z definicji, więc raczej nie może być gruby.

Proponuję: Gdy tylko usiadł na kawałku utle­nio­ne­go/ zardzewiałego że­la­za

 

a stru­dzo­ny żo­łą­dek stę­kał, po­wo­du­jąc prze­szy­wa­ją­cy ból. → Czym był strudzony żołądek? To nie stękanie powoduje ból, a odwrotnie – ból jest przyczyną stękania.

Proponuję: …pusty żo­łą­dek doznawał skurczów, po­wo­du­jących prze­szy­wa­ją­cy ból.

 

że każdy po­szcze­gól­ny ele­ment kra­jo­bra­zu śmie­je mu się pro­sto w twarz. → Skoro każdy, to wystarczy: …że każdy ele­ment kra­jo­bra­zu śmie­je mu się pro­sto w twarz.

 

tam nie było. Je­dy­nie cią­gną­cy się ocean brudu i rdzy to była droga, którą prze­szedł, i droga, którą jesz­cze przej­dzie. Wszyst­ko wokół zda­wa­ło się być iden­tycz­ne. Wszę­dzie po­roz­rzu­ca­ne były po­zba­wio­ne… → Lekka byłoza.

 

po­sze­rze­nia swo­jej wie­dzy o świe­cie jego przod­ków… → Zbędny zaimek.

 

Silny wiatr wzbie­rał się, roz­bi­ja­jąc się o wbite w zie­mię ostre pręty, a po­wie­trze zro­bi­ło się jakby bar­dziej wil­got­ne. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Silny wiatr wiał coraz mocniej, roz­bi­ja­jąc się o wbite w zie­mię ostre pręty, a po­wie­trze jakby nabrało większej wilgotności.

 

prze­kro­jo­ne w pół opony… → …prze­kro­jo­ne wpół/ na pół opony

 

sza­łas, który albo utrzy­ma wiatr, albo zu­peł­nie go po­grą­ży. → Czy dobrze rozumiem, że zadaniem szałasu było otrzymanie wiatru, albo wiatru pogrążenie?

A może miało być: …sza­łas, który albo wytrzyma wiatr, albo zu­peł­nie się zniszczy.

 

Za­ci­snął zęby i z bólem wy­szar­pał rękę z rdza­wych objęć. → Skoro pręt wbił się w rękę, to nie obejmował ręki, to rzeczony pręt znajdował się w objęciach mięśni.

Proponuję: Za­ci­snął zęby i z bólem wy­szar­pnął z ręki z rdza­wy pręt.

 

Mi­nę­ło równe dzie­sięć dni. → Czy zdarza się, by dziesięć dni było nierówne?

 

Leo sie­dział wła­śnie na prze­żar­tym od rdzy ka­wał­ku bla­chy… → Leo sie­dział wła­śnie na prze­żar­tym rdzą ka­wał­ku bla­chy

 

a nawet ten cho­ler­ny dym.. → Jedna kropka wystarczy.

 

wątłe ciało, a na nim za­wie­szo­ne zła­cha­ne ubra­nia. → …wątłe ciało, a na nim za­wie­szo­ne zła­cha­ne ubra­nie.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mam na sobie to ubranie.

 

jest ubra­ny w sta­ran­nie wy­dzier­ga­ną szatę o ko­lo­rze ciem­ne­go po­pio­łu. → Czy szata była zrobiona na drutach lub szydełkiem, czy może haftowana?

Proponuję: …jest ubra­ny w sta­ran­nie uszytą szatę o ko­lo­rze ciem­ne­go po­pio­łu.

Sprawdź znaczenie słowa dziergać.

 

Leo in­stynk­tow­nie za­czął roz­glą­dać się za swo­imi rze­cza­mi. Bez­ku­stecz­nie; → Literówka.

 

wy­so­ki męż­czy­zna sę­dzi­wym wieku. → …wy­so­ki męż­czy­zna w sę­dzi­wym wieku.

 

Ubra­ny był w płaszcz zbli­żo­ny do tego… → Ubra­ny był w płaszcz podobny do tego

 

Leo do­my­ślił się, że owy je­go­mość… → Leo do­my­ślił się, że ów je­go­mość

Tu znajdziesz odmianę zaimka ów.

 

Ton głosu miał spo­koj­ny, jakby pełen do­sto­jeń­stwa i ma­je­sta­tu. → Masło maślane – dostojeństwo i majestat to synonimy, znaczą to samo.

 

Na­cią­gnął jeden rękaw, a pod nim zo­ba­czył… → Od­cią­gnął/ Odsunął jeden rękaw, a pod nim zo­ba­czył

 

– … jed­nak mój za­ufa­ny zna­chor był za trwa­łym usu­nię­ciem jej. → Zbędna spacja po wielokropku.

 

– Nie mi to oce­niać, chłop­cze… → – Nie mnie to oce­niać, chłop­cze

 

Nie tylko ze wzglę­du na to, że jeden z moich pod­opiecz­nych cię ura­to­wał, a i na to, że je­stem Czter­na­stym Bi­sku­pem tegoż mia­sta.Nie tylko ze wzglę­du na to, że jeden z moich pod­opiecz­nych cię ura­to­wał, ale także dlatego, że je­stem Czter­na­stym Bi­sku­pem tego mia­sta.

 

– Hm… Ar­cy­cie­ka­we… No więc, Le­opol­dzie, znaj­du­jesz się w cu­dow­nym mie­ście strze­żo­nym przez Że­la­zną Dzie­wi­cę. – Leo wpa­try­wał się w męż­czy­znę, po­ta­ku­jąc, tak jakby do­sko­na­le wie­dział, kim owa “Dzie­wi­ca” jest. – Mia­sto liczy około pięć­dzie­się­ciu pod­da­nych jej ludzi. → Narracji nie zapisujemy tak jak didaskaliów. Winno być:

– Hm… Ar­cy­cie­ka­we… No więc, Le­opol­dzie, znaj­du­jesz się w cu­dow­nym mie­ście strze­żo­nym przez Że­la­zną Dzie­wi­cę.

Leo wpa­try­wał się w męż­czy­znę, po­ta­ku­jąc, tak jakby do­sko­na­le wie­dział, kim jest owa “Dzie­wi­ca”.

– Mia­sto liczy około pięć­dzie­się­ciu pod­da­nych jej ludzi.

 

– Czy mógł­by Pan po­wtó­rzyć, jak na­zy­wa się mia­sto?– Czy mógł­by pan po­wtó­rzyć, jak na­zy­wa się mia­sto?

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Czy coś Panu prze­szka­dza?Czy coś panu prze­szka­dza?

 

– Nie, prze­pra­szam, chyba nie czuje się jesz­cze zbyt do­brze. → Literówka.

 

oznaj­mi­ły okry­te po­pie­la­tym płasz­czem plecy. → Czy to pewno plecy oznajmiły?

 

Prze­bu­dzi­ła go aro­ma­tycz­na woń stra­wy i ko­ją­cy uszy głos. Oby­dwie rze­czy przy­pro­wa­dzi­ła ze sobą słu­żą­ca Bi­sku­pa – Ewa. → Czy Ewa na pewno przyprowadziła woń i głos?

Proponuję: Prze­bu­dzi­ła go aro­ma­tycz­na woń stra­wy i ko­ją­cy uszy głos. Za sprawą, okazało się, Ewy, służącej Biskupa.

 

wy­świech­ta­ny ple­cak, który mocno kon­tra­sto­wał z prze­peł­nio­nym splen­do­rem po­ko­ikiem. → Na czym polegał splendor pokoiku?

 

po­wie­dział, gdy służ­ka po­ło­ży­ła ta­lerz na me­ta­lo­wym stole. 

Po­ło­ży­ła ple­cak na zie­mię… → Nie brzmi to najlepiej.

po­wie­dział, gdy służ­ka postawiła ta­lerz na me­ta­lo­wym stole. 

Po­ło­ży­ła ple­cak na podłodze

 

Odło­żyw­szy sztuć­ce na bok, za­czął wgry­zać się w mię­sną struk­tu­rę. → Gdy masz przed sobą talerz z kotletem, to masz zamiar jeść mięso, czy wgryzać się w mięsną strukturę?

Proponuję: Odło­żyw­szy sztuć­ce na bok, za­czął wgry­zać się w mię­so.

 

(czym­kol­wiek owy ob­rzęd był).(czym­kol­wiek ów ob­rzęd był).

 

Po­dą­żył wzdłuż ko­ry­ta­rza… → Podążył korytarzem

Czy szedłby w poprzek korytarza?

 

Więk­szość bu­dyn­ków była bli­ska za­wa­le­niu… → Więk­szość bu­dyn­ków była bli­ska za­wa­le­nia

 

Roz­gląd­nął się kil­ku­krot­nie… → Raczej: Rozejrzał się kil­ku­krot­nie

 

Ich stru­dzo­ne twa­rze po­prze­dzie­ra­ne były licz­ny­mi bli­zna­mi, lśnią­cy­mi w bla­dym księ­ży­cu.Ich stru­dzo­ne twa­rze porozdzierane/ poznaczone były licz­ny­mi bli­zna­mi, lśnią­cy­mi w bla­dym świetle księ­ży­ca.

 

Usa­do­wio­ne po­śród nich oczy były nie­obec­ne, ane­micz­ne… → Oczy mogą być osadzone, np. blisko nosa, ale nie mogą być usadowione na twarzy. Na czym polega anemiczność oczu?

 

Utrzy­my­wa­ne na bo­sych, brud­nych od krwi i smaru sto­pach wątłe ciała le­ni­wie po­su­wa­ły się do przo­du. → A może: Wątłe ciała dźwigane na brudnych od krwi i smaru bosych nogach, powoli/ ospale po­su­wa­ły się do przo­du.

 

w tym samym mo­men­cie mu­sia­ły pu­ścić leki, bo ręka za­ku­ła nie­mi­ło­sier­nie. → Leki niczego nie trzymają, wiec i puścić nie mogą.

Proponuję: …w tym samym mo­men­cie mu­sia­ły przestać działać leki, bo rana zakłuła nie­mi­ło­sier­nie.

Sprawdź znaczenie słów kućkłuć.

 

gdy ich syl­wet­ki roz­pły­nę­li się wśród tu­ma­nów… → Sylwetki są rodzaju żeńskiego, więc: …gdy ich syl­wet­ki rozpłynęły się wśród tu­ma­nów

 

prze­pa­sa­ny­mi gdzie­nie­gdzie szczer­nia­ły­mi ce­gła­mi. → …prze­pa­sa­ny­mi gdzie­nie­gdzie sczer­nia­ły­mi ce­gła­mi.

 

Leo chwy­cił za mo­sięż­ną klam­kę. Leo chwy­cił mo­sięż­ną klam­kę.

 

Zgro­ma­dze­ni w sta­ran­nie uło­żo­nych rząd­kach… → Zgro­ma­dze­ni w sta­ran­nie ustawionych rząd­kach

 

Bi­skup w dal­szym ciągu pro­wa­dził mo­dli­twę… → Bi­skup w dal­szym ciągu odmawiał mo­dli­twę

 

nie wi­dział jak Wy­nie­sio­na wy­da­je swoje ostat­nie tchnie­nie. → Zbędny zaimek.

 

a przed ocza­mi sta­nął mu obraz do­go­ry­wa­ją­cej matki. → Zbędny zaimek.

 

ktoś na­pę­dza jego serce za po­mo­cą gru­be­go młota… → Raczej: …ktoś na­pę­dza jego serce za po­mo­cą ciężkiego młota

 

Wtedy Leo pa­ko­wał się i bez słowa opusz­czał wio­skę. → Na początku akapitu napisałeś: Po dro­dze spo­tkał jesz­cze parę po­mniej­szych mia­ste­czek. → Miasteczko i wioska to nie to samo. Proponuję zastąpić wioskę osadą.

 

Zo­gni­sko­wa­na w ręcę za­ra­za… → Literówka.

 

zer­ka­jąc w stro­nę ja­skra­wo zie­lo­ne­go lasku. → …zer­ka­jąc w stro­nę ja­skra­wozie­lo­ne­go lasku.

 

po­mię­dzy owo­co­daj­ny­mi drze­wa­mi i krze­wa­mi, któ­rych owoce… → Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: …po­mię­dzy drze­wa­mi i krze­wa­mi, któ­rych owoce są

 

a po­wie­trze jest tak od­żyw­cze… → Pewnie miało być: …a po­wie­trze jest tak ożyw­cze

 

ogród upstrzo­ny róż­no­barw­ny­mi kwia­ta­mi. → A może: …ogród pełen różnobarwnych kwiatów.

 

W sa­lo­nie po­ło­ży­my duży sien­nik, żeby po­mie­ścił nas wszyst­kich. → Salon zupełnie tu nie pasuje.

Proponuję: W dużej izbie po­ło­ży­my wielki sien­nik, żeby po­mie­ścił nas wszyst­kich.

 

W rogu usa­do­wi­my ma­szy­nę do szy­cia, a w dru­gim kącie bę­dzie stało biur­ko… → W rogu ustawimy ma­szy­nę do szy­cia, a w dru­gim kącie biur­ko

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Maldi.

Na wstępie dziękuję za cenne rady i poświęcony czas. Każde powtórzenie, które wypunktowałeś, jest, niestety, oznaką mojej niewiedzy, a nie świadomego zabiegu. Od teraz będę zwracał na to uwagę. :)

 

Duża w tym zasługa żywej kreacji głównego bohatera, któremu rzeczywiście można kibicować i współczuć, poprzez oczy którego czytelnik może patrzeć na świat.

To jest dużym zaskoczeniem, bo podczas pisania miałem wrażenie, że wyszedł dosyć drętwy. Niezmiernie się wobec tego cieszę, że okazało się inaczej.

 

Pomysł, że dokądkolwiek się nie udać, znajdzie się w miejscu, które nazywa się tak samo, że nie ma nigdzie prawdziwego Lepszego Miejsca (poza agonalnym rojeniem) jest oczywiście bardzo depresyjny i w istocie kafkowski, ale jednak satysfakcjonujący.

Sama akcja jest dość prosta, finalnego twista w zasadzie nie ma, ale też i to wiąże się z pomysłem, który obrałeś; bohater miał w zasadzie tylko dwie możliwości – albo odnajdzie Lepsze Miejsce, albo też nie.

Sam podczas pisania niejednokrotnie popadłem w depresyjny nastrój i zastanawiałem się, czy jednak nie obrócić finału na korzyść głównego bohatera, ale zależało mi na końcowym wydźwięku, który, jak widzę po komentarzach, spełnił moje oczekiwania.

 

Cześć, regulatorzy.

Serdecznie dziękuję za tak obszerne – i dobitne – wypunktowanie wszystkich błędów. Teraz wiem, na co zwracać uwagę. Przysięgam, że każdy następny tekst będę sprawdzał, dopóki, dopóty nie ostanie się ani jeden zbędny zaimek! I oczywiście popracuję nad resztą warsztatu. ;)

 

Mam też wrażenie, że może zainteresować Cię ten watek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Tak, dopiero po dodaniu, zobaczyłem, że jest możliwość dodania na beta-listę. Z pewnością skorzystam w przyszłości. 

 

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

A z tego względu jest mi niezmiernie miło. Tym bardziej muszę się postarać, żeby przyszłe teksty nie zawierały tak dużej ilości usterek.

 

 

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas i ciepłe przyjęcie na forum. Wszystko oczywiście już poprawione. Wrócę silniejszy. :)

 

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za tak ob­szer­ne – i do­bit­ne – wy­punk­to­wa­nie wszyst­kich błę­dów.

Bardzo proszę, Kozakievitzu. Miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne. Chcę jednak zaznaczyć, że nie daję gwarancji, że wypunktowałam wszystkie usterki – podczas jednorazowej lektury to po prostu niemożliwe.

 

Wszystko oczywiście już poprawione.  

W takim razie z przyjemnością wybiorę się do klikarni. ;)

 

Wrócę silniejszy.

Takie postanowienie jest szalenie budujące. Życzę więc, aby każde Twoje opowiadanie było lepsze od poprzedniego. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie również wciągnęło. Kreacja świata bardzo ciekawa, to największy plus opowiadania. Choć powiedzieć, że świat przygnębiający, to nic nie powiedzieć. I jeszcze to zakończenie, dość mocno jedzie po czytelniku. Główny bohater w porządku. Językowo nie jest źle, czyta się płynnie, parę usterek by się znalazło.

Cześć, zygryd!

Bardzo się cieszę, że świat Ci się spodobał (o ile można powiedzieć, że ta przygnębiająca wizja może się podobać). 

 

Dziękuję za komentarz i za klika!

Postapo. Nieprzyjemny świat. Wrażenie robią repetycje – gdziekolwiek bohater nie trafi, tam śmietnik. Cóż, zapewne tyle po nas zostanie. Fajnie pokazałeś szaloną religię. Straszne jest to, że marzenia bohatera wyglądają dość skromnie (ten wielki siennik) a i tak są nierealne.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka