Promienie zachodzącego słońca topiły się w szybach wieżowców. Po niebie sunęły sznury latających aut. Jack szedł po chodniku i przyciskał do piersi szmacianego kota – jedyną pamiątkę po mamie. Zimny wiatr uderzył chłopca w twarz, a pisk opon wbił się w uszy. Biedniejsi nadal jeździli zwykłymi samochodami.
Jack wcisnął głowę w kołnierz. Po ulicach poruszali się nieliczni ludzie. Część z nich miała metalowe kończyny, tak jak w starych filmach, które mama puszczała mu do snu, zanim nie wymieniła odtwarzacza na jedzenie.
Spojrzał w stronę małego budynku. Nad drzwiami widniał napis: „Pomoc dla ubogich”. W środku świeciły wesoło lampki. Propozycja wydawała się bardzo kusząca, ale Jack wiedział… Już parę razy próbował. Bezskutecznie, nie wpuścili go. Brakowało miejsc. Przełknął łzy i przycisnął mocniej do piersi szmacianego kotka.
– Mój przyjaciel – wyszeptał.
Dotarł do pasów. Skręcił w bok i podszedł do małej budki. W środku siedział strażnik. Jack podniósł rękę i powiedział:
– Wracam.
Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Przez chwilę się nad czymś zastanawiał, aż wreszcie bez ostrzeżenia przyłożył czerwone urządzenie do nadgarstka chłopca. Coś piknęło, a lokalizator spadł na dłoń strażnika.
Jack obrócił się i spojrzał na sygnalizację. Zapaliło się zielone, a ledwo widzialna bariera zniknęła. Chłopiec wiedział, że gdy przejdzie, znowu zamkną wrota.
Postawił nogę na popękanym chodniku. Odór uderzył go w nozdrza, Jack z trudem zaczerpnął powietrza. Izolacja biednej części miasta sprawiła, że w środku dnia cuchnęło. Dopiero wieczorem otwierano górną barierę. Rok temu zainstalowano podziemną klimatyzację, ale ta nie do końca rozwiązała problem, chociaż teraz dało się przynajmniej żyć.
Stare domy tonęły w odpadkach, na poniszczonych drzwiach zalęgła się pleśń. Biedę czuć było na każdym kroku. Ludzie w poplamionych ubraniach szli, patrząc pusto przed siebie.
Jack wszedł w jedną z bocznych ulic. Nie zdołał jednak zrobić nawet kilku kroków, gdy usłyszał czyjś szyderczy śmiech.
– Chłopczyku! Masz coś dla nas?
Obrócił się. Dwóch rosłych chłopaków zastąpiło mu drogę. Jack pobladł. Chciał uciekać, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Nogi zdały mu się nagle ciężkie i przyspawane do brudnego chodnika.
– Billy, co bierzemy? – odezwał się jeden z bandytów.
– Może tego kotka? Dla mojej siostrzyczki będzie w sam raz, spodoba jej się.
– Dobry pomysł! Jak ty coś powiesz, to tylko mądrego. Będzie zachwycona.
Jack chciał krzyczeć, że nie pozwala, ale wydobył z siebie tylko niewyraźny jęk. Zasłonił plecami przyjaciela i zacisnął palce na szmacianym materiale. Jeden z chłopaków chwycił go za bark i pociągnął. Jack stracił równowagę, ale utrzymał się na nogach. Znów stał twarzą w twarz ze złodziejami.
Nie odda przyjaciela! Za nic na świecie, będzie walczył. Dla mamy!
Billy chwycił ogon kotka i szarpnął do siebie. Jack nie zdołał utrzymać szmacianej zabawki w dłoniach i upadł na kolana. Poczuł piekący ból, ale poderwał się.
Za późno!
Złodzieje znikali już w labiryncie uliczek. Zrozumiał, że nie zdąży ich dogonić. Błagalnym spojrzeniem omiótł drugą stronę ulicy. Stąd jeszcze widział budkę, strażnik też go zauważył.
– Pomocy! Proszę pana, oni mnie okradli. Potrzebuję pomocy! – wołał Jack, ale mężczyzna tylko kwaśno się uśmiechnął.
To nie był jego problem. Ta strona świata go nie dotyczyła. Jack oddychał ciężko, a łzy cisnęły mu się do oczu. Zacisnął pięści i przełknął ślinę.
Wspomnienia uderzyły, tym razem znacznie mocniej. Zobaczył mamę w przytulnym pokoiku, uśmiechającą się od ucha do ucha. W rękach trzymała szmacianego kotka. Rzucił się jej wtedy w objęcia.
W tamtych czasach żyli jeszcze w dużym wieżowcu, może i bez taty, ale razem. Zanim nie przyszedł pan w garniturze z wielką teczką. Mówił coś o długach. Wtedy wszystko się zmieniło. Mama stała się małomówna, płakała wieczorami. Próbował ją pocieszyć, ale nie potrafił.
Zacisnął powieki i pociągnął nosem.
***
Jack z umorusaną od płaczu buzią wlókł się po ścieżce oświetlanej przez księżyc. Skręcił w boczną uliczkę i przypadł do muru. Zza osłony dobiegały rozmowy. Czasem ktoś zaklął, czasem krzyknął, albo zrobił te dwie rzeczy naraz.
Jack uspokoił oddech. Na czworakach dopadł poniszczonej budy dla psa. Wdrapał się na górę i wyjrzał zza muru. Wokół placu wypełnionego odpadkami kręciło się kilkunastu ludzi. W rękach trzymali pałki, noże i maczety.
Z dali dolatywał buczący odgłos, a więc transport się zbliżał. Jack przywarł plecami do zimnego muru. Nie było dobrze, było źle. Bardzo źle. Zrozumiał, że będzie musiał znaleźć kolejne wysypisko. Tutaj nie mógł już czuć się bezpiecznie. Zresztą gangi powoli zajmowały całą biedną część miasta, ale od bogatej dzielił je mur nie do przebycia.
Buczenie narastało. Teraz Jack widział już dokładnie latający pojazd. Nie zdołał policzyć do trzech, gdy śmieciarka zawisła nad placem. Kilka ton odpadów spadło na ziemię. Jack jeszcze nigdy nie widział wysypiska w bogatej części miasta. Śmieci wyrzucano tylko tam, gdzie panowała bieda.
Coś parę metrów od chłopca uderzyło o ziemię. W sercu Jacka zapaliła się iskra nadziei. Zsunął się z budy i na kolanach zaczął przetrząsać rzadką trawę.
Pod palcami poczuł metal. Uśmiechnął się i oblizał wargi. Podniósł konserwę z ziemi i w świetle księżyca przyjrzał się jej dokładnie. Nie była napoczęta, a na boku widniał napis “Felgijskie mięso”.
***
Jack wskoczył przez okno małego budynku, a właściwie pozostałych ruin i skulił w kącie pomieszczenia. Wyjął spod kurtki koc i położył na zimnym betonie.
Wziął do rąk konserwę i szarpnął za uchwyt. Wieczko pstryknęło i odsłoniło kawałki mięsa, a Jack z lubością zanurzył palce w sosie. Jeszcze tydzień temu miał łyżkę, dopóki nie zabrał jej jakiś wredny osiłek.
Jack jadł szybko i łapczywie. Ból w żołądku powoli ustawał.
Gdy opróżnił puszkę, odrzucił metalowe pudełko w bok. Przez chwilę korciło go, żeby sięgnąć do kieszeni i wyjąć z niej kawałek mięsa schowany na czarną godzinę, ale szybko odrzucił tę myśl. Musiał racjonować żywność.
Położył głowę na kocu i przymknął oczy. Nie miał się do kogo przytulić, ani z kim porozmawiać. Dzisiaj zabrali mu ostatniego przyjaciela. Stracił wszystko.
Przewrócił się na plecy i spojrzał w niebo. Po suficie pozostał jedynie niewielki ślad w rogu budynku. Gwiazdy były ledwo dostrzegalne. Nawet tu, w biednej dzielnicy światło starych lamp przyćmiewało złote punkciki.
Pamiętał jeszcze dobrze, że kiedyś siadali wraz z mamą na ławce i parzyli ku górze. Ciepła matczyna dłoń gładziła jego włosy. Kiedyś gwiazdy były bardziej widoczne, piękniejsze. Mama mówiła, że tam wysoko jest tata i patrzy na nich z góry.
Teraz może oboje rodzice patrzą na niego? Gardło mu się ścisnęło. Chciał powędrować tam, gdzie oni, ale nie widział drogi do gwiazd. Nie było żadnego mostu, po którym mógłby przejść, ani żadnej drabiny, po której mógłby się wdrapać.
Coś zaszeleściło, ktoś znowu przyszedł go okraść? Było mu to obojętne. Przewrócił się na bok. Nie obudzą go, choćby chcieli. Nie będzie uciekać. Nie dzisiaj. Zacisnął powieki i wsłuchał się w ciszę. Przez chwilę odnotowywał ostrożnie stawiane kroki, a później i ten odgłos zamilkł.
Wstrzymał oddech i zadrżał. Chciał, żeby to już nadeszło, bo najgorsza była niepewność. Wypuścił powietrze i wtedy poczuł na poliku coś mokrego.
To było takie przyjemne, a jednocześnie niespodziewane. Może to mama wróciła po niego? Gdy leżała w kałuży krwi, obiecała, że się jeszcze spotkają. Teraz przyszła? Nie, na pewno nie… Ale w takim razie, co go dotykało?
Otworzył oczy i zobaczył nad sobą futrzasty łeb.
– Pies? – wyszeptał z niedowierzaniem.
Zwierzę zaskomlało i przesunęło jęzorem po jego poliku. Na twarzy Jacka zagościło coś na kształt uśmiechu.
– Spokojnie, piesku, spokojnie. Co tu robisz?
Podrapał zwierzę za uchem. Mała dłoń utonęła w futrze, a Jack poczuł dziwne ciepło, choć na dworze było zimno.
– Pewnie głodny jesteś? – zapytał i sięgnął do kieszeni.
Odwinął folię i podał psu kawałek mięsa.
– Jedz, nie krępuj się. Jutro coś sobie znajdę.
Zwierzę musiało być naprawdę głodne, bo jednym kłapnięciem pożarło posiłek. Serce chłopca płonęło szczęściem, chociaż przed chwilą oddał prowiant zachowywany na czarną godzinę.
– Zostaniesz ze mną? Mam już dla ciebie nawet imię. Jey, podoba ci się?
Zwierzę trąciło go łbem. Jack uśmiechnął się, a w jego oczach zabłysły łzy. Tej nocy, jak nigdy wcześniej, było mu szczególnie ciepło.