- Opowiadanie: Rindaviir - 7 życzeń

7 życzeń

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

7 życzeń

Każda historia ma swojego bohatera.

Nawet ta.

No…. przynajmniej jakiegoś bohatera.

Powiedzmy: bohatera na miarę tej historii i tego Narratora.

Zaczynając od wzrostu możemy tu mówić raczej o przeciętności. Podobnie wygląd. Nic specjalnego, zapewniam. Nie zwrócilibyście na niego uwagi w autobusie. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie zwrócilibyście na niego uwagi – do chwili, gdy bezpośrednio nie wpieprzyłby się wam w kadr, w dodatku gorączkowo wymachując odnóżami.

Istnieje spore ryzyko, że zapomniałby o nim nawet Narrator – gdyby nie fakt, że jest on bohaterem tej historii.

Na imię ma Janek, co także jest tu pewną oznaką przeciętności. Nikogo nie zdziwi gdy Narrator doda, że nazywa się Kowalski.

No i w zasadzie tyle powinno wystarczyć jeśli chodzi o przedstawienie tej unikalnej i jakże fascynującej postaci, jaką jest pan Jan Kowalski, lat 34.

No może jeszcze ten drobny, acz znaczący fakt, że nasz bohater jest pechowcem.

Pechowcem z rodzaju tych, których drużyna po 20 latach nieustających zwycięstw przegrywa po raz pierwszy – akurat w czasie, gdy postawił na nich sporą sumę pieniędzy.

Pechowcem, który wracając do domu z pracy natrafi na zgrabne stadko skinów, u których ideologia narodowych socjalistów dawno już uczyniła holocaust reszcie komórek mózgu.

Który – uciekając – wpadnie na grupkę o proweniencji romskiej, o wyraźnie określonych celach, które biorą pod uwagę użycie wyposażenia obdarzonego naturalną ostrością i pewnymi skłonnościami do wbijania się w ciało akurat w chwili gdy człowiek zdążył się już do niego jakoś przyzwyczaić.

Pechowcem, na którego widok czarne koty spluwają przez lewe ramię – ot tak, na wszelki wypadek.

 

Pechowcem, o silnie wyrobionym instynkcie przetrwania i łydkach, na których można ostrzyć diamenty.

Który właśnie biegnie przez ulicę, próbując nie oglądać się za siebie.

Gdzieś w oddali słychać krzyki – tego jest pewien. Tak samo jak tego, że wyrażają całkiem bogatą gamę czynności, jakie zamierzają mu zrobić ci, którzy krzyczą.

Narrator nie zamierza tu przytaczać co konkretnie krzyczą – wspomni jednak fakt, że słowa mobilizują Janka do nie zatrzymywania się – przynajmniej przez okres czasu wystarczający na zaszycie się na możliwie wysokim drzewie, z nadzieją na obrzucanie krzyczących kasztanami od czasu do czasu – tak w ramach niewielkiego bonusu.

Tak. Janek Kowalski był nieszczęśliwy.

Nawet bardzo.

Sądził, że z chwilą gdy mięśnie nóg wybuchły pierwszymi falami bólu, bok zapiekł kolką, a kolejne mięśnie zaczęły obłąkańczo krzyczeć domagając się rozpaczliwie tlenu nie może być już gorzej. Wtedy świat – z typowym dla niego wyczuciem czasu postanowił mu pokazać, że jednak się mylił.

Z chwilą, gdy Janek sądził, ze znalazł się już na dnie den, znalazła się i łopata.

A konkretnie – drzewo.

Nagle cały świat zatrzymał się i obrócił pod katem dziewięćdziesięciu stopni. Dla dodania efektów dramatycznych, Narrator mógłby wspomnieć o dźwięku gwizdka, który pojawił się gdzieś tam w tle. Po chwili głowa Janka spotkała się z ziemią i zatrzymała tam na dobre kilka chwil – wystarczająco długich, by mógł zauważać, że to co przed chwilą było zielone i wyraźnie trawiaste jest teraz błękitne z małą domieszką białego puchatego.

Janek – całkiem racjonalnie doszedł do wniosku, ze tak być chyba nie powinno. Dla pewności podniósł się do pozycji półsiedzącej, obmacał korę drzewa na wypadek, gdyby miał znaleźć na niej świeżo utracone siekacze. Z pewną ulgą zauważył, że nadal tkwią w jego ustach – choć może niekoniecznie w tej samej pozycji, w jakiej je zapamiętał. Jednak w chwili obecnej postanowił się cieszyć z tego co jest.

Pierwotny entuzjazm roztopił się z chwilą, gdy zobaczył pochyloną nad sobą twarz.

Twarz wykrzywioną szerokim uśmiechem, bez szczypty wesołości.

Uśmiechem, jakim te ogoniaste z grzywą zazwyczaj witają antylopy gnu.

Uśmiechem zatrzymanym na opalonej twarzy kogoś, kogo częścią składową jest nóż.

I pałka.

I kastet.

I kilka pomniejszych elementów, których pochodzenia dociekać nie zamierzał, jednak doskonale rozumiał spełnianą funkcję.

Każdy z elementów stanowił szeroko rozumianego importera bólu, zgrozy i cierpienia, z możliwym wyłączeniem krwi, śmierci i pożogi. Te zawsze były kłopotliwe, szczególnie jeśli człowiek musiał się potem tłumaczyć żonie z tych rdzawych plam na kurtce.

Janek – akurat w tej konkretnej chwili – ani na chwile nie miał wątpliwości do kogo będą one należeć. Był najzupełniej pewny, że ten swoisty element – nazwijmy to – dekoracyjny – nie będzie się podobał przede wszystkim jemu.

Nachylony nad nim typek wyglądał na kogoś, kto nie musi się martwić żoną, czatującą na progu z wałkiem i pytaniem dotyczącym ostatniego prania. Wyglądał za to na kogoś, kto przepada za elementami dekoracyjnymi, powstającymi na skutek użycia części składowych innych osób, o proweniencji wyraźnie organicznej. Niepokojący uśmiech zdradzał jednak, że za drobną opłatą wspaniałomyślnie jest w stanie powstrzymać swoje wyrobione gusta estetyczne.

Przynajmniej na razie.

 

Janek odruchowo sięgnął do kieszeni kurtki.

Typek uśmiechał się zachęcająco – nonszalancko przerzucając nóż z ręki do ręki w formie pewnej dość dobitnej aluzji.

Dłoń przerzuca nerwowo materiał ubrania – tylko po to by Kowalski ze zgrozą uświadomił sobie, że ostatni raz widział portfel przy spotkaniu ze skinami i że – jak teraz zdał sobie sprawę – istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że tam właśnie wybrał sobie przystanek docelowy.

Uśmiech pochylonego nad nim draba – teraz zdradzający zniecierpliwienie i pewną skrytą nerwowość mówił, że kwestia rdzawych plam jest tu jak najbardziej na miejscu i w interesie Janka jest znaleźć ów portfel możliwie szybko.

Uśmiech, pomału zastępowany gniewnym grymasem, odznaczającym się na opalonej twarzy zakrzywioną, ciemną blizną, z której wystawały białe koraliki zębów.

Nóż zatrzymał się w prawej dłoni opryszka.

Dzieliło ich około pół metra… przy odrobinie szczęścia…

Kowalski westchnął. Nadzieja uderzyła leciutko w cieniutkie ścianki mózgowia, budząc kolejne neurony do życia. Niemal czuł, jak pod sklepieniem poruszają się kolejne tryby, przekazujące gorączkowe wrzaski do pijanych adrenaliną mięśni.

Zawsze miał szansę.

Noooo… Jakąś szansę.

Nie większą, niż jętka z przeżyciem kolejnego dnia – ale zawsze JAKĄŚ szansę.

Taaak… Nadzieja, to jednak piękna rzecz.

 

Podniósł się w jednej chwili, w ogłuszającym akompaniamencie alarmu kolejnych partii mięśni. Zignorował je, koncentrując na uniknięciu pierwszego ciosu ostrza, które jedynie milimetr minęło jego brodę, pozostawiając na skórze nieprzyjemny chłód żelaza. Pobiegł przed siebie, nie odwracając się nawet na chwilę. Teraz pozostawała nadzieja, że mięśnie opryszka odmówią współpracy szybciej niż jego własne.

Niewielka, ale zawsze jakaś.

Biegł prosto, nie zbaczając w zaułki. Jak na złość wokół nie było żywego ducha – jakby cala ulica postanowiła nagle znaleźć się gdzie indziej. Był niemal pewien, że z typowym dla świata wyczuciem dramatyzmu, w odpowiedzi na jego pełne przerażenia okrzyki usłyszałby jedynie cykanie świerszcza.

Nie zdziwiłby się, gdyby nagle przez drogę przeleciał krzak – z rodzaju tych owalnych i wyschniętych – przypominających jakiś bliżej niezrozumiały żart Matki Natury, ze skłonnościami do pojawiania się w kadrze akurat w chwili, gdy dwóch bohaterów westernu wyciąga broń zgodnie z teorią Darwina: z zamiarem trafienia w tego drugiego szybciej, niż ten drugi trafi w nich.

 

I – zgodnie z wszelkimi prawami prawdopodobieństwa – w najmniej spodziewanym momencie przed oczyma naszego przerażonego bohatera (i z zupełnym wyłączeniem jakiejkolwiek logiki architektonicznej) pojawia się ściana.

Z chwilą gdy odwraca się za siebie – z zaułku, z typową nonszalancja drapieżnika wychodzi opryszek. Na opalonej facjacie nosi jednoznacznie szeroki uśmieszek. W dłoni nóż – z pewnym wyczuciem stylu błyszczący groźnie w świetle słońca.

W Janku powoli budzi się myśl.

Zadziwiająco logiczna.

 

Zaraz umrę…

 

I kolejna:

 

O kurwa…

 

Zamyka oczy, dochodząc ostatecznie do wniosku, że widok ostrych części we własnym żołądku nie należy do tych, jakie pragnie zabrać ze sobą na drugą stronę.

Po zastanowieniu przywołuje jakieś ciekawsze wizje – zawierające stosowne nagromadzenie elementów, do jakich prawa autorskie ma tamta – czyli ta druga płeć.

Czeka…

Słyszy plask.

Otwiera oczy, tylko po to, by przekonać się, że owe elementy postanowiły zmaterializować się przed jego oczyma. Co prawda, bardziej zakryte niż w jego wizjach, ale…

Był teraz najzupełniej przekonany, ze właśnie trafił do raju. Po krótkiej analizie własnych przekonań religijnych i rozważeniu ofert co bardziej popularnych religii doszedł do wniosku, że nie jest źle. Był pewien, ze trafił na ofertę muzułmańską – cala wieczność i owe kilkadziesiąt obiecanych dziewic przedstawiały tu całkiem optymistyczny scenariusz.

Fakt, że obecnie była tylko jedna, w dodatku nieprzyzwoicie osłonięta ubraniem utwierdził go w przekonaniu, że za życia nie był aż tak grzecznym chłopcem.

Szybka analiza obecnej sytuacji doprowadziła go do wniosku, że powinien cenić jakość nad ilość. To doprowadziło do wniosku kolejnego – że jednak nie był aż tak złym chłopcem, jak pierwotnie sądził.

Obecna dziewica przedstawiała sobą noo… całkiem ciekawy widok.

Ciekawy widok – oczywiście w chwili, gdy człowiek odwracał wzrok od części podszyjnej i zatrzymywał go na ogólnym efekcie jako takim.

Efekt psuł nieco głuchy, stłumiony jęk gdzieś w okolicach ziemi. Uchylone drzwi z wbitym weń nożem i…

Opryszek jęknął. Spojrzał na dziewczynę z mieszaniną gniewu i zaskoczenia.

Ta stała nadal, uśmiechając się. Trzeba przyznać – jeśli uśmiech tamtego typka go niepokoił, wyraz twarzy dziewczyny spokojnie mógł służyć za broń masowego rażenia. Człowiek patrzył na niego, mając dość niejasne przeczucie, że uczyła się go od ludzi o imieniu Józef, czy Adolf…

Drab widać też go zauważył, bo z typowym dla tego typu osób instynktem samozachowawczym nie próbował się ruszać – z nadzieją, ze jeśli teraz będzie stać grzecznie w jednym miejscu dostatecznie długo zagrożenie znudzi się i odejdzie.

Zagrożenie stało nadal, wpatrując się w niego z uśmieszkiem i spojrzeniem, jakiego mogła mu pozazdrościć kobra.

Na opalonej facjacie pojawiły się pierwsze krople potu.

Janek dopiero po chwili zauważył, że dziewczyna trzyma jedną stopę nieco wyżej niż drugą. Opuścił wzrok, by zobaczyć, jak opiera obcas o miejsce jednoznacznie strategiczne dla całej męskiej populacji, dając tym pewną niewielką aluzję, że opryszek może w najbliższym czasie bardzo szybko zostać wyłączonym z genetycznej zupy ludzkości.

Uśmieszek dziewczyny dobitnie mówił, że ma na to ochotę. I tylko skoncentrowane pokłady wspaniałomyślności powstrzymują ją przed wprowadzeniem zamiaru w czyn…

Poruszyła stopą

Drobinki kurzu zastygły, gdy nagle cały świat postanowił wstrzymać oddech…

 

Podniosła ją, zaledwie o kilka centymetrów..

Po opryszku pozostał jedynie humanoidalny obłoczek kurzu – z lekką sugestią ulgi, która objawiła się na chodniku wielką parującą plamą. Dziewczyna minęła ją ze stosowną ostrożnością. Złapała za klamkę, z łatwością wyrwała nóż i schowała za pasek spódnicy. Ruchem wskazała Jankowi, by poszedł za nią.

*

 

– Yyy… życzenia? – starał się nie wyglądać na zaskoczonego. Naprawdę.

– Tak, życzenia. – westchnęła dziewczyna. – Sprzedajemy życzenia.

 

Janek rozejrzał się wokół siebie. Był w małym sklepiku – tego był pewien. Wskazywała na to lada i nieco zakurzona kasa. Pewien niepokój budziły świecące pustką półki, które obecnie reklamowały jedynie zakurzone powietrze. Pokoik wypełniał zresztą wszechobecny zapach kurzu i ciężkich, kobiecych perfum z rodzaju tych, jakie pretendują do roli małej bomby biologicznej. Musiał odkaszlnąć, zapach zwiędłych kwiatów doprowadzał go do mdłości.

Zapach – jak mógł zauważyć, nie ciągnął się od poznanej wcześniej dziewczyny, ale jej towarzyszki, która z wytrwałością godna lepszej sprawy właśnie upiłowywała tipsy. Czarnowłosa, o drobnej budowie i słabości do wszystkiego co różowe i puchate stanowiła istne przeciwieństwo tamtej, która z wyrafinowanym uśmieszkiem utajonego sadysty spoglądała na Janka od czasu do czasu, by przypadkiem nie poczuł się nazbyt swobodnie. Przedstawiła się, jako Julia – jej spojrzenie jednak jasno mówiło, że wszelkie próby zdrobnienia skończą się dla próbującego małą, krwawą łaźnią.

Jej różowa koleżanka podniosła ze znużeniem głowę. Janek zakładał, że gdzieś zza warstwy podkładu ma twarz – upewnienie się co do tej kwestii wymagałoby jednak użycia solidnego dłuta. Julia trzymała się od niej daleko – na tyle na ile pozwalał niewielki obszar pokoiku, jakby obawiając się, że wszechobecna puszystość i różowatość towarzyszki przeniesie się na nią droga osmotyczną. Z pewną nerwowością odwróciła się w stronę Janka.

 

– Tak. Życzenia. – rzuciła, jakby nieco zirytowana faktem, ze musi to powtarzać. – Wiesz, coś z cyklu: sława, bogactwo…. i tak dalej.. – machnęła nerwowo ręką. – Każdy klient ma prawo skorzystać z naszej oferty, obejmującej równo siedem życzeń. Nie mniej i nie więcej.

– I… co za nie chcecie? – postanowił brnąć w to dalej. Z kimś, kto potrafił się tak uśmiechać nie należało się raczej kłócić o kwestie logiki, czy choćby przybliżonego realizmu.

– Nic materialnego, zapewniam.

– Więc..?

– Dajemy jedną rzecz, zabieramy inną. Zresztą, zrozumie pan jeśli wypróbuje naszą ofertę.

– I nie chcecie za to pieniędzy? – upewnił się.

– Nie. – westchnęła, jak ktoś wyraźnie zaskoczony zidioceniem otoczenia.

 

Jakaś myśl w głowie Janka uderzyła zdradziecko o ściankę mózgu.

Zapytała: Dlaczego by nie…?

Kolejna dodała: Przecież nic nie tracisz, prawda?

 

Janek uśmiechnął się.

 

– I spełniacie każde życzenie…? – upewnił się.

– Z pewnymi minimalnymi ograniczeniami, ale tak. – przyznała.

 

W zasadzie dlaczego by nie…?

 

– I naprawdę nie chcecie pieniędzy? – powtórzył. Ta kwestia dręczyła go najbardziej.

– Nie. – odparła sucho tamta. – Więc…?

 

Janek zastanowił się. To głupie, ale…

Jeśli..?

Nic nie traci, może spróbować, prawda?

No przecież nie chcą za to pieniędzy, tak…?

Uśmiechnął się.

 

– Mam życzenie…

*

 

– Ach ta dzisiejsza młodzież.. – Julia spojrzała wymownie w sufit. – Wy nie potraficie być kreatywni, co? Atrakcyjność. Popularność. Mała, czarna armia przybywająca ze wschodu… no, może jakieś panowanie nad światem, to rozumiem.. ale TO?

– Ehm… – Janek odchrząknął, starając się pokryć zakłopotanie.

– To jeszcze ujdzie… – zastanowiła się Różowa, patrząc na niego znad ładnie spiłowanych tipsów. – Pamiętasz tego gościa z zeszłego miesiąca?

– Tja. – Julia spojrzała wymownie na Janka. – Chciał gromu z jasnego nieba. Problem w tym, że stał wówczas w kałuży. To było nawet… ciekawe, haha…

– Haha. – potwierdził natychmiast Janek.

 

Powoli zaczął dochodzić do wniosku, że rzeczy objęte pojęciem „ciekawe", nie należą do tych, jakie chciałby osobiście doświadczyć. Miał prawo sądzić, że sam czas doświadczania nie byłby odpowiednio długi, a na pewno nie zostawiał zbyt wiele czasu na rozważania po fakcie.

W dodatku nie odpowiadał mu jej typ humoru. Julia należała do tego typu osób, które nadal rozśmiesza numer z bananem i pośliźnięciem. Pod warunkiem, że miejscem docelowym pośliźniętego jest wyjątkowo bolesna i obowiązkowo krwawa śmierć.

 

– No więc.. miłość.. – powtórzyła to słowo, stukając nerwowo o ladę. Wydawała się w pewnym stopniu zakłopotana. – Miłość.. – zdawała się rzuć to słowo, jak wyjątkowo upierdliwy karmelek. – Miłość…

– Niedawno były Walentynki. – podsunęła Różowa, w samobójczej próbie bycia usłużną. – Serca… takie wielkie, pluszowe.. – dodała, jakby miało to cokolwiek wyjaśniać.

– Znaczy się… czekoladki? – Julia rzuciła jej dziwne spojrzenie. Nie mniej, Różowa wkraczała właśnie w obszary gastronomiczne – a te, w odróżnieniu od innych, bardziej skomplikowanych tematów, rozumiała.

– W wielkich opakowaniach w kształcie… eee.. serca. – podsunął Janek, chcąc być pomocnym.

– I… róże? – z pokładów wspomnień Julia próbowała dobrać coś znajomego.

– Coś w ten deseń. – wzruszył ramionami.

– I o to ci chodzi? Znaczy się.. róże..?

– Raczej o coś innego. – wtrąciła Różowa. – Uczucia..? – podsunęła w nadziei na właściwy odzew.

 

Julia podniosła ze zdziwieniem brew.

 

– Przyspieszone bicie serca? Motylki w brzuchu? Przyjemne uczucie ciepła..? – Różowa spróbowała ponownie, z nieco mniejszym entuzjazmem.

– Nadciśnienie? Problemy żołądkowe? Gorączka? – dziewczyna wyglądała na zszokowaną. Obrzuciła Janka spojrzeniem zwyczajowo zarezerwowanym dla wariatów i samobójców.

– Troska o drugiego człowieka..? Pragnienie przebywania z nim.. Zbliżania się do niego.. czucia go, jego ciała…

 

Julia wytrzeszczyła oczy. Spojrzała na błogi uśmiech Różowej. Gdziekolwiek teraz tamta była, Julia była najzupełniej przekonana, że nigdy nie chce się tam znaleźć.

 

– Wzmożona chęć prokreacji..? – zaproponowała nieśmiało.

 

TO należało do tego drugiego rodzaju obszarów, na które nie chciała wkraczać. Czuła, że czekoladki są znacznie bardziej pewne.

I stanowczo mniej krępujące.

Janek spojrzał na nią znacząco. Na wszelki wypadek odsunęła się kilka kroków, gdyby kwestia prokreacji nadal była aktualna.

 

– To.. też jest istotna kwestia. – dodał po namyśle Janek.

– Serca… czekoladki.. mrrrh….

 

Janek i Różowa wymienili spojrzenia.

 

– Co jej jest?

– Myśli..

– Ach.

 

Chwila pełnej bardzo skoncentrowanej ciszy.

 

– Dobra. – padło stwierdzenie z siłą ostatecznego wyroku.

 

I takim okazało się w istocie.

*

 

Miłość…

Jeju.. miłość..

Jakąkolwiek opinię Julia miała w tej kwestii – obok wielu istotnych, dotyczących pełnych, pożywnych posiłków, kapci każdego ranka, schabowego, piwa i pilota podczas co istotniejszych meczy…

.. miał prawo sadzić, że pozostały tu pewne drobne – acz znaczące – niedociągnięcia.

Jedno właśnie wystrzeliło przez rozbite okno i w postaci wałka uderzyło w sąsiednią ścianę, mniej więcej kilka centymetrów nad głową Janka. Odskoczył i odbiegł spoza zasięgu sprzętów kuchennych… – ku własnej udręce – akurat w zasięg sprzętów ogrodowych. Człowiek nawet nie wiedział, jak wiele można dokonać mając – dajmy na to – takie zwykłe grabie.

A potem zafundował sobie żonę.

I – co zwykle jest elementem nieodłącznie związanym z kwestią żony – teściową.

Człowiek niemal rozumie co czuł Odyseusz, żeglując między Scyllą, a Charybdą. Janek miał prawo sądzić, że to właśnie miał na myśli autor przysłowia „między młotem, a kowadłem".

Padł na ziemię, w chwili gdy łopata postanowiła wbić się w ścianę nad jego głową. Przez chwilę trzonek gibał się trochę w górę i w dół z cichym „doiiing!". Tak dla podkreślenia efektów dramatycznych.

Zamknął oczy, osłaniając rękami głowę.

Modlił się.

Po raz pierwszy modlił się – nieważne do jakiego boga. W obecnej chwili postanowił brać ilość nad jakość.

W gruncie rzeczy.. liczył się efekt.

Podniósł głowę i otworzył oczy, z nadzieją że w ciągu tych kilkunastu cichych, wyduszonych modlitw świat rzeczywiście padł na pysk, obrócił się do góry nogami, poraził ludzkość ogniem pomsty i kary (a przynajmniej tą część ludzkości, wzbogaconą o narzędzia ogrodowe, wykorzystane w celach militarnych, lub całą populację kobiecą określaną wspólnym mianem „teściowych").

Świat jednak nadal uparcie stał tak jak zawsze i każdym najmniejszym liściem najbardziej rachitycznego drzewa, każdym podmuchem wiatru i mrówką włażącą mu w ubranie dawał Jankowi znak jak bardzo go nienawidzi.

W takich chwilach niemal tęsknił do zwyczajowego scyzoryka wymierzonego w żebra i bezczelnego uśmiechu opryszków.. To przynajmniej rozumiał i akceptował: zwyczajowa nienawiść i chęć wzbogacenia się kosztem słabszych należała do tradycyjnych elementów życia w dżungli zwanej życiem….

Element o nazwie „żona" pozostawał zaś poza sferą poznania udzielnego wszechświata o nazwie „Janek" i – jak miał prawo sądzić, pozostawała tam czysto metaforycznym odpowiednikiem rzeczy przypominających talerze, posiadających zupełnie irracjonalna słabość do matematyki, mówienia „E.T. goł hołm", czy też strzyżenia cudzych pól kukurydzy…

 

Westchnął, z typową rezygnacją ludzi stanowiących kozły ofiarne całego wszechświata..

Zawsze może być gorzej, pomyślał, zamykając oczy, wsłuchując w metaliczny brzęk kolejnych naczyń nad głową.

Zawsze może być gorzej..

Było.

Potem zobaczył teściową…

*

 

– Zamknął się! Zamknął!

 

Głos należał do czegoś co tylko osobnik o dużej granicy tolerancji mógłby dopisać do gatunku naczelnych, a już jedynie pozbawiony wyobraźni, ślepy szaleniec do podgatunku homo sapiens sapiens.

Każdy jednak, żyjący na tym świecie dłużej niż dziesięć minut określiłby jednym, kategorycznym mianem:

TEŚCIOWA.

Trzeba przyznać. Przez wszystkie wieki istnienia ludzkości, słowa: Apokalipsa, Abaddon, Zagłada, Zniszczenie, Destrukcja nigdy nie wypaliły tak trwałego śladu w umysłach ludzkich jak TO słowo.

Dlaczego?

Wniosek był nadto prosty:

Człowiek miał świadomość Apokalipsy. Oczywiście, krwawa śmierć z nieba, deszcze ognia, szarańcza, takie tam…. czasami kilka większych zagład większych miast.. może jakieś zarazy, tudzież pożary… Wszystko odpowiednio straszne, jak nad tym pomyśleć, ale..

Potem człowiek wracał do domu.

W domu stała Ona.

W takich chwilach krwawe i – obowiązkowo – bolesne śmiercie z nieba nie wydawały się kwestią tak znów przerażającą. Za to – po głębszym rozważaniu – dosyć kuszącą.

Dla Janka była.

Z pewnym zadowoleniem opierał się o drzwi łazienki – jedyną barierę oddzielającą ją przed masą kilkudziesięciu kilogramów skumulowanej nienawiści. Uzbrojonej w coś, co we wspomnieniach całego gatunku płci brzydkiej osadziło się jako Narzędzie nr1 do zadawania bólu, a co kobiety wykorzystywały (z typowym dla siebie brakiem poszanowania dla męczeństwa swoich mężczyzn) do robienia.. dajmy na to, takich pierogów.

Wałek…. o zgrozo.. wałek..

Z drugiej strony usłyszał stłumione walenie..

 

– Wyłaź ty żałosna namiastko człowieka!

 

Nie ma to jak kochająca mamusia..

W takich chwilach człowiek naprawdę zaczynał tęsknić do zwyczajowego grożenia nożem.

Taaak.. przynajmniej wtedy wiedział na czym stoi…

Spojrzał ze smutkiem na półki. W tej chwili zaczął poważnie rozważać wzbogacenie łazienki o kilka istotnych punktów strategicznych – dobudowanie schronu i… powiedzmy, niewielkiej lodówki stanowiło tu niezbędne minimum.

Zza drzwi dobiegły stłumione przekleństwa, których Narrator, z typowym poszanowaniem Czytelniczego wyczucia, ominie.

Żałosna namiastka człowieka rozważyła otworzenie drzwi..

Nie. Nie była aż takim samobójcą.

Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiał nocować na muszli klozetowej. Spojrzał na drzwi. Po rozważeniu innych dostępnych możliwości ta nie wyglądała wcale tak tragicznie. W dodatku – ta myśl przywołała bezczelny uśmieszek – NAWET teściowe mają swoje potrzeby fizjologiczne…

To..

Mogłoby być ciekawe…

Uśmiechnął się do swoich myśli.

Jedna z nich drgnęła niespokojnie w czaszce..

Ciekawe…

Ten uśmiech…

Julia…

A gdyby..? Miał w końcu jeszcze te swoje sześć życzeń, tak?

W zasadzie co ma do stracenia?

Oberwanie wałkiem – to na pewno.

Zamknął oczy.

 

– Mam… życzenie…

 

Koniec

Komentarze

Myślicie że jest prawdziwa, czy to może jakiś pijany wąsaty policjant?

Zaczałem, ale nie skończyłem. Styl mnie jakoś odrzucił... Nie mówię, że zły, bo napisane sprawnie, ale nie dałem rady doczytać.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Ja przeczytałem, ale jednak to nie to. Mnogość powtórzeń, zbyt mnoga jak dla mnie. Rozumiem, że podkreślenie efektu itd., ale mimo wszystko było to strasznie męczące. Tak samo jak króciótki zdania, każde zaczynane od nowej linijki i prawdziwy natłok wielokropków.

Poe pisał takim stylem groteski, ale tutaj jest coś nie tak. Niby próby wzbudzenia uśmiechu tymi wstawkami "od narratora", ale sama historia mało śmiechawa.

Nie wiem, co było twoim zamierzeniem, ale ja tak to odebrałem.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Mam mieszane uczucia, jak przedmówcy. Nie przemawia do mnie opowiadanie napisane z takim stylem.

Rutger Hauer - mówi ?

Elektryczne owce nie lubią głupich powiedzonek!

Miało być zabawnie, ale moim zdaniem wyszło głupawo. Nie podobało mi się to opowiadanie. Jest strasznie rozwlekłe, mogłoby być ze trzy razy krótsze i fabuła by nic na tym nie straciła. Mnóstwo porównań, unikanie nazywania rzeczy po imieniu, każda musi być okraszona "zabawną wstawką" lub rozbudowanym opisem - to na dłuższą metę męczy.

Sam pomysł też nie mnie nie zachwycił.
Średnie.

Pozdrawiam.

Zgodzę się z Eferelinem. Za długie. Ten styl narracji jest męczący na dłuższą metę. Takie eksperymenty powinny być przeprowadzane na krótszych tekstach.
Podsumowując: plus za przecieranie nowych szlaków i autoironię w tekście. Nie wyszło do końca najlepiej, ale masz potencjał.

Nowa Fantastyka