- Opowiadanie: Mica92 - Świt nie nadejdzie (MASAKRA 2010)

Świt nie nadejdzie (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Świt nie nadejdzie (MASAKRA 2010)

Szosa była czarnym wężem.

Pokrytym łuskami wybojów, przeciętym wpół białą linią, zwijającym się wśród mroków lasu. Gadziną wredną, niebezpieczną i czyhającą na błąd kierowców. Zwiniętą wokół wzgórz, leżącą w parowach.

Szosa była jak boa dusiciel. Czekała na ofiary, które będzie mogła połknąć w całości, otwarłszy ciemną paszczę tunelu. I trawić je powoli, z rozkoszą; wypuszczając tony żrącego kwasu, wdzierającego się w karoserię, opony i skórzane obicia foteli.

Właściwie to droga mogła okazać się wszystkim, o czym tylko Zygmunt był w stanie pomarzyć. Pasem startowym dla samolotów. Drogą mleczną. Czarną dziurą. Nawet rozkraczoną kelnerką z baru „U Kamila".

Tak, niewątpliwie, świat nabierał kolorów, gdy spaliło się gram towaru od Antka.

– Rany, ale faza – mruknął Zygmunt, skupiając całą uwagę na tym, by jechać zgodnie z przepisami, czyli prawym pasem jezdni. Zadanie nie było łatwe. Czerwony Ford pędził dwadzieścia kilometrów na godzinę i był bliski przejścia w prędkość nadświetlną.

Obiecał sobie odstawienie zielska. Od kiedy opuściła go żona, zbyt często znajdował pocieszenie w narkotykach.

Tego wieczoru też nie chciał palić. Wyprawa do miasteczka miała być jedynie miłą przejażdżką na zakupy. I z początku nią była. Później jednak Zygmunt spotkał dobrego znajomego, Antka. Razem poszli do baru, gdzie nagle odnalazł się towar…

Jedną ręką trzymając kierownicę, Zygmunt sięgnął do odbiornika radiowego i włączył muzykę. Midnight Oil śpiewali, że ich łóżka płoną.

How do we sleep while our beds are burning – nucił pod nosem Zygmunt, starając się zachować wzmożoną koncentrację. – The time has come to say fair's fair…

Gdy zorientował się, że jedzie lewym pasem, gwałtownie skręcił w prawo. Samochód prawie wpadł w poślizg. Zygmunt przypomniał sobie, że padało tego wieczoru i jeśli nie chce zostać ofiarą wypadku, to musi jechać zdecydowanie ostrożniej.

Mgliste światło reflektorów Forda rozjaśniało ciemną szosę. Do domu Zygmunta było już niedaleko.

Nieraz zastanawiał się, dlaczego zamieszkał z Magdą tak daleko od miasta. Teraz, z perspektywy czasu, nie rozumiał tej decyzji. Oczywiście, dom w środku lasu, niedaleko jeziora, miał swoje uroki. W szczególności dla młodej pary, którą niegdyś byli. Później jednak żona Zygmunta odeszła, a on został sam. Za towarzystwo wystarczyć mu musiał szum drzew i ćwierkanie ptaków. Nieraz dokuczała mu samotność. Nie do zniesienia była również odległość, jaką musiał pokonać, by dostać się do miasta.

Może przyszedł czas, by pomyśleć o przeprowadzce?

Zygmunt nawet nie zauważył, gdy jego samochód przyspieszył. Nie toczył się już powoli jak żółw, ale pędził siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.

Mężczyzna spojrzał z niepokojem na licznik. Gdy podniósł wzrok na drogę, było za późno.

Gwałtownie zahamował. Samochód wpadł w poślizg i obróciwszy się, sunął po mokrej nawierzchni. Zygmuntowi serce podeszło do gardła.

Rozległ się krzyk, a zaraz potem głuchy dźwięk uderzenia. Ciało kobiety nieznacznie wzbiło się w powietrze, po czym wylądowało na poboczu. Przeturlawszy się jeszcze kilka metrów, zatrzymało się w pokaźnej kałuży.

Samochód stanął.

Zygmunt z niepokojem zauważył, że szybę Forda zdobią czerwone krople krwi.

*

Wysiadł z samochodu, by chwiejnym krokiem dotrzeć do potrąconej kobiety.

Wzmógł się wiatr. Złowieszczo zaszumiały drzewa.

– Proszę pani, proszę pani. – Uklęknął w kałuży i spoliczkował lekko ofiarę wypadku. – Proszę się obudzić!

Zaczął padać deszcz. Krople spadały na twarz kobiety, obmywając ją z krwi.

Zygmunt, wysilając mózg otępiony przez narkotyki, zrozumiał, co powinien zrobić. Przyłożył dwa palce do szyi potrąconej, by sprawdzić jej puls.

Nie żyła.

Gdy zrozumiał, że z jego winy umarła niewinna osoba, zachciało mu się wymiotować. Podbiegł na skraj lasu. Tam, wśród krzaków jeżyn, zwrócił całą kolację, którą zjadł w baru „U Kamila".

Przetarł mokrą od deszczu twarz i wrócił do kobiety. Sięgnął po telefon, chcąc zadzwonić po policję i pogotowie. Zanim jednak wystukał odpowiedni numer, zreflektował się, że funkcjonariusze z pewnością chcieliby wiedzieć, jak doszło do wypadku. Na pewno ciekawi byliby również, skąd w schowku Forda wzięło się kilkadziesiąt gram towaru. I wreszcie, zapytaliby Zygmunta, czy nie prowadził pod wpływem narkotyków. Gdyby usłyszeli odpowiedź przeczącą, zrobiliby testy na obecność marihuany i innych świństw w jego organizmie…

Nie, nie mógł wezwać policji.

Wszystko musiał zrobić sam.

Padający deszcz i wypadek otrzeźwiły go nieco. Opuściła go „niezła faza", jak lubił określać stan naćpania Antek.

– Czas działać – szepnął Zygmunt.

Rozglądnął się po okolicy. Wokół jedynie drzewa i pusta szosa. Miał szczęście, że do wypadku doszło na takim odludziu. Dom znajdował się niedaleko. Gdy do niego dotrze, będzie bezpieczny.

Otworzył bagażnik Forda. Podszedł do kobiety i ukucnął. Powstrzymując mdłości i ignorując skręty kiszek, podniósł ją i zaniósł do samochodu.

Gdy pędził już szosą, patrząc jak wycieraczki i deszcz zmywają z szyby krew, pomyślał, że to wcale nie będzie tak miły wieczór, na jaki z początku się zapowiadał.

*

Zjechał z szosy na wyboistą drogę, która prowadziła do jego domu. Włączył światła przeciwmgielne, by choć trochę rozjaśnić ponury krajobraz.

Z Magdą zamieszkali z dala od miasta, by mógł czerpać natchnienie z otaczającej go przyrody. Zygmunt uważał się za pisarza. I w gruncie rzeczy nim był. Oczywiście, jego dzieł nie drukowano w nakładach idących w miliony, ale swoje trzy pozycje na rynku wydawniczym miał. Pieniędzy nie zarabiał dużo. Jednak pensja wydawała się akuratna do kawalerskiego życia, jakie prowadził, więc nie narzekał. A z lasu nie wyprowadził się, bo po odejściu żony, przyroda pozostała dla niego jedynym źródłem prawdziwego piękna.

Ford podskakiwał na kocich łbach.

Hałasowało ciało obijające się o ściany bagażnika. Zygmuntowi przeszedł dreszcz po plecach, gdy usłyszał te dźwięki. Jego bujna wyobraźnia od razu podsunęła mu obraz trupa, który ożył i właśnie próbuje wydostać się z samochodu, by dokonać zemsty.

Wzdrygnął się, odpędzając od siebie te wizje.

W końcu dojechał do domu. Zaparkował przed niewielkim ogródkiem (który pod nieobecność Magdy zarósł chwastami) i wysiadł z samochodu. Deszcz wciąż padał. Chmury szczelnie pokrywały nieboskłon. Gdy zgasły światła Forda, wokoło zapanowała taka ciemność, że Zygmunt przez chwilę nic nie widział.

Szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Z kieszeni płaszcza wygrzebał klucze i otworzył nimi drzwi. Zapalił lampy w przedpokoju. Światło wydostało się ze środka i zalawszy część podwórza, wydobyło go z mroków.

Zygmunt zatrzymał się przed lustrem w korytarzu. Przez chwilę przyglądał się swoim zaczerwienionym oczom, zastanawiając się, jak mógł doprowadzić się do takiego stanu. Drżącymi dłońmi przeczesał włosy i udał się do salonu.

Ze staromodnego barku wyciągnął butelkę wódki. I chociaż był przeciwnikiem picia barbarzyńskiego, wypranego z kultury i grzeczności, pociągnął prosto z gwintu. Płyn drapał gardło. Pisarzowi odpowiadał ten gorzki smak, który choć na sekundę potrafił odciągnąć jego myśli od martwej kobiety w bagażniku Forda.

Odstawił flaszkę i zaczął gorączkowo myśleć.

– Co teraz? Co teraz? – szeptał rozedrganym głosem.

W końcu zebrał się w sobie i opuścił salon. Wyszedł z domu. W strugach deszczu podszedł do samochodu zaparkowanego przed ogródkiem. Nie myśląc za dużo, otworzył bagażnik.

Kobieta spoczywała tak, jak ją pozostawił. Martwym wzrokiem wpatrywała się przed siebie. Rękę wykrzywioną miała pod dziwnym kątem. Prawa część twarzy, która zapewne zaliczyła bliskie spotkanie z asfaltem, pokrywała czerwona połać rany: czerwony krater, pokryty jakby świeżą, dopiero co zastygłą, lawą; karminowy zlepek płatków róży. Makabra. Do tego czarny płaszcz, a pod nim bialutki sweterek zabrudzony krwią. Ohyda, strach, niepokój. Okropna jucha nawet w kasztanowej fryzurze, niczym barwiąca brylantyna do włosów.

Zygmunt odwrócił się, zrobił kilka kroków i zwymiotował pod najbliższe drzewo. Wódka ponownie odbyła wędrówkę przez jego gardło, drapiąc i drażniąc je jeszcze mocniej. Pisarz splunął żółcią, pozbywając się resztek nieczystości. Otarł usta rękawem i zmusił się, by wrócić do martwej kobiety.

Starając się nie myśleć o tym, co robi, chwycił ostrożnie ciało umarłej i poszedł z nią w stronę domu. Zanim przekroczył próg, zreflektował się, że nie chce wnosić ciała do środka. Położył je więc ostrożnie na wycieraczce, gdzie okap dachu chronił przed padającym deszczem.

– Łopata – mruknął Zygmunt pod nosem i poszedł w stronę szopy na narzędzia.

Otworzył drzwi schowka. Owionęło go powietrze przesycone zapachem pleśni i wilgotnego drewna. Łopata czekała tuż przy wejściu. Pisarz chwycił ją i popędził z powrotem do ogródka.

Przeklinając padający deszcz i wygrażając niebiosom za to, co mu się przytrafiło, Zygmunt zaczął kopać dół. Metalowa szufla przecinała korzenie chwastów; zgrzytała na mniejszych i większych kamieniach. Mężczyzna jęczał, stękał i sapał. Po czole spływały mu strugi wody i potu.

Zygmunt przerwał pracę, by przypatrzeć się dziurze. Wyglądała na wystarczająco głęboką, by posłużyć za grób. Pisarz wbił łopatę w ziemię i ruszył w stronę wejściowych drzwi, gdzie zostawił martwą kobietę.

Jakże wielka była jego konsternacja, gdy zauważył, że na zbrudzonej krwią wycieraczce nic nie leżało.

Ciało zniknęło.

*

Zygmunta sparaliżowało. Stał w miejscu i tępo wpatrywał się w otwarte drzwi domostwa. Przełknął głośno ślinę. Jeszcze przed sekundą był pewien, że nie jest ani trochę naćpany. Tymczasem wyobraźnia próbowała mu właśnie wmówić, że martwa kobieta zniknęła.

A może rzeczywiście już wytrzeźwiał? Może to nie wyobraźnia?

Pisarz podszedł do miejsca, gdzie zostawił zwłoki. Nic. Pusto. Jedynie wycieraczka splamiona kilkoma plamami krwi.

Odwrócił się, by przejechać wzrokiem po okolicy. Ciszę i spokój lasu wypełniał miarowy szum deszczu. Światło, wylewające się przez otwarte drzwi, wydobywało z mroków Forda oraz ogródek. Wszystko inne pogrążone w ciemności.

– Jest tu kto?! – krzyknął Zygmunt, zastanawiając się nad tym, czy ktoś obcy nie wziął ciała.

Tylko skąd ktokolwiek wziąłby się na tym pustkowiu?

Pisarz jeszcze mocniej wytężył wzrok, wpatrując się w ciemne przestrzenie lasu. Jednak nie dostrzegł nic prócz czarnych zarysów drzew i krzaków.

Wtem błyskawica przecięła niebo na wschodzie. Przez sekundę zrobiło się widno jak za dnia. I w tej chwili Zygmunt dostrzegł kobietę, która stała pomiędzy dwoma sosnami i wpatrywała się w niego.

Mężczyzna wydał z siebie cichy pisk. Błyskawicznie odwrócił się, by schronić się w przedpokoju. Potknął się o próg i wylądował na posadzce. Serce podeszło mu do gardła. Poderwał się, dopadł do drzwi i zamknął je z głośnym hukiem. Kluczami przekręcił zamek.

Na ugiętych nogach, nie odrywając wzroku od judasza, zrobił kilka kroków w tył.

Wtem drzwi zatrzęsły się od uderzeń. To kobieta, którą przejechał, z całym impetem dobijała się do jego domostwa.

Zygmunt miał wrażenie, że kolana zaraz się pod nim ugną. Ręce drżały mu, jakby dostał ataku padaczki.

Prawda?

Fatamorgana?

Pisarz wiedziałby, że to tylko halucynacje po zażyciu narkotyków. Poza tym nie brał nic na tyle mocnego, by przenieść się do świata fantazji, który wyglądałby tak realnie.

Cudownie wskrzeszona kobieta dobijała się dalej. Łomotała w drzwi.

Zygmunt pobiegł do salonu, gdzie nad kominkiem wisiała strzelba. Dostał ją w spadku po ojcu. Chwycił broń i sprawdził magazynek. Pusty. Odrzucił gnata i pognał do kuchni. Tam z szuflady wyjął największy nóż, jaki znalazł.

Nie minęło pół sekundy, gdy znalazł się z powrotem na korytarzu. Wolnym krokiem podszedł bliżej drzwi. W prawej ręce trzymał gotowe do cięcia ostrze.

Pukanie nie ustępowało.

– Proszę pani? – Pisarzowi rękojeść noża ślizgała się w spoconej dłoni. – Proszę pani?

Kobieta przestała się dobijać. Teraz zza drzwi dobiegało jedynie głośne, złowieszcze dyszenie. Zygmunt niemal popuścił, gdy usłyszał ten dźwięk. Ponury i straszny, jakby diabeł wcielony stał po drugiej stronie.

– Naprawdę mi przykro z powodu tego wypadku! Nie chciałem pani potrącić! Przepraszam! – Pisarz bezszelestnie przesunął się jeszcze bliżej drzwi, jeszcze bliżej wizjerka. – Może da mi pani dzisiaj spokój? Porozmawiamy rano…

Zygmunt wyjrzał przez judasza. Kobieta stała naprzeciw wejścia, kołysząc się lekko na boki. Wzrok wbiła w ziemię. Oczy przysłaniała jej zlepiona juchą grzywka. Biały sweter zbryzgany krwią. Okaleczona twarz. I to demoniczne rzężenie, które przyprawiało o dreszcze.

– Naprawdę nie chciałem – zapewnił po raz kolejny Zygmunt, mocniej ściskając nóż.

Kobieta odwróciła się i wolnym krokiem odeszła w stronę drzew.

Pisarz odsapnął, choć dobrze wiedział, że tej nocy nie będzie spał spokojnie.

W salonie położył się na sofie. Pociągnął kilka łyków wódki, po czym przytulił się do zimnej flaszki. W głowie miał zamęt.

Czemu w jednej chwili stał się głównym bohaterem jakiegoś koszmaru? O co tu chodzi? Ciężkie pytania bez odpowiedzi dźwięczały w jego głowie, nie dając mu spokoju. Wciąż trząsł się ze strachu. Jakie diabelstwo ożywiło kobietę? Co w nią wstąpiło? Zygmunt był pewien, że była martwa. Po wypadku sprawdził jej puls. Poza tym, nawet gdyby się pomylił i kobieta okazałaby się żywa, to czy zachowywałaby się właśnie w taki sposób? Rzęziłaby jak upiór i próbowała wywarzyć drzwi? Pewnie nie. Po ocknięciu nie wiedziałaby, co począć. Pewnie byłaby trochę zbita z tropu. Udałaby się do domu, by schronić się przed zimnem i deszczem. Tam by ją spotkał. Zdezorientowaną i zagubioną.

Tymczasem ona udała się do lasu. Później dobijała się do drzwi. A na samym końcu wydawała z siebie odgłosy z piekła rodem.

Niewątpliwie, stało się coś złego.

Zygmunt pociągnął kolejny łyk wódki. Sięgnął po telefon komórkowy i wykręcił numer do swojego przyjaciela. Hubert pracował w policji. Pisarz nieraz popijał z nim w baru „U Kamila". I choć był pewien, że teraz bardziej przydałby mu się egzorcysta, to nie tracił nadziei, że funkcjonariusz mu pomoże.

Halo?

– To ja Zygmunt.

Ach, cześć. Mam nadzieję, że masz jakiś dobry powód, dla którego wydzwaniasz w środku nocy?

– Cholernie dobry powód.

Pisarz streścił policjantowi przebieg wydarzeń, niczego nie pomijając. No, może zapomniał wspomnieć o paru szczegółach. Na przykład o tym, że prowadził po dragach. Właściwie to o tym, że potrącił kobietę, też nie napomknął. W jego opowieści była „martwą ofiarą jakiegoś wypadku, którego sprawca, niespotykany skurwysyn, uciekł, pozostawiwszy ją na drodze".

Zygmunt?

– Tak?

Co dzisiaj brałeś? Ile wypiłeś?

– Nie wierzysz mi?… Ech… No dobra. Spaliliśmy z Antkiem trochę tego świństwa. Ale to nie od tego! To się wydarzyło naprawdę! Ta kobieta naprawdę powstała z martwych!

Wiesz…Porozmawiajmy jutro. Jak wytrzeźwiejesz.

Hubert rozłączył się.

Zygmunt przeklął szkaradnie. Czy ludzie muszą być takimi niedowiarkami? Wstał z kanapy, odłożywszy flaszkę na stoliczek.

Zaczął krążyć w kółko. Był zdany na siebie. Musi wymyślić coś, co w razie powrotu kobiety uratuje mu życie. Tylko jak miał odpędzić demona?

Wzrok pisarza zatrzymał się na krzyżu wiszącym nad wejściem do salonu. Magda, gdy jeszcze mieszkali razem, powiesiła go tam. Zygmunt chwycił niewielki taboret i podsunął go pod ścianę.

W chwili, gdy chciał postawić stopę na zydlu, z kuchni dobiegł go odgłos tłuczonego szkła.

*

Zygmunt zamarł. Wytężył słuch, by po krótkiej chwili usłyszeć ciche, demoniczne rzężenie dobiegające z pomieszczenia w drugiej części domu. Wyjął nóż, który wcześniej schował w kieszeni spodni. Wolnym krokiem, bezszelestnie, opuścił salon. Delikatnie stąpając po czerwonym, wzorzystym dywanie w korytarzu, dotarł do kuchni. Zatrzymał się w progu.

Przez zbitą szybę w oknie dostawało się do wnętrza mroźne powietrze i krople deszczu. Kobieta stała tyłem do niego. Oddychała ciężko. Z jej pleców sterczał kawałek szkła, na który nadziała się wchodząc do środka.

W jednej chwili odwróciła się błyskawicznie i skoczyła w kierunku Zygmunta. Ten krzyknął przerażony i czmychnął ile miał sił w nogach. Dopadł do schodów, prowadzących do sypialni na górze. Zdążył przemierzyć kilka stopni, zanim kobieta capnęła go za kostkę. Przewrócił się. Nóż wypadł mu z dłoni i wylądował na podłodze parteru.

Opętana trzymała go mocno. Zygmunt wolną nogą wymierzył jej kopniaka w twarz. Później drugiego i jeszcze jednego. W końcu uchwyt na jego kostce zelżał. Kobieta upadła i przeturlała się w dół po schodach, wyjąc z bólu i wściekłości.

Pisarz zerwał się do dalszej ucieczki. Przebył pozostałe stopnie i wpadł do sypialni. Zamknął za sobą drzwi. Na klucz. Dopadł do ciężkiej, starej komody i przesunął ją, blokując wejście.

Później opadł wykończony na łóżko, które niegdyś dzielił z Magdą. Ciężko oddychając ze zmęczenia, czekał na kolejny ruch opętanej kobiety.

Sięgnął po papierosy. Zapalił, ignorując wszystkie przestrogi przed paleniem w łóżku. Był tak zobojętniały, że nie przejmował się ewentualnym pożarem, który mógł wzniecić, jeśliby zasnął.

Wpatrywał się w wydmuchiwany dym. Deszcz ustał. Pojedyncze krople spadały z okapu i uderzały dźwięcznie w blaszany parapet.

Zza drzwi doszły go dźwięki ciężkich kroków. Kobieta wspinała się po schodach. Gdy dotarła na górę, Zygmunt usłyszał jej ciężki oddech.

Gdy zapukała, lekko się wzdrygnął. Po chwili zaczęła walić w drzwi. W sypialni w jednej chwili stało się bardzo, bardzo głośno.

– Cicho! – wrzasnął pisarz. – Odejdź!

Kobieta zaniechała łomotu. Znów rozległo się dyszenie.

Zygmunt zaciągnął się dymem, próbując zachować spokój. Ile wytrzyma? Czy nie rzuci się w końcu, ogarnięty przerażeniem i złością, w stronę drzwi? Czy nie spróbuje zaatakować opętanej? Mówią, że najlepszą obroną jest atak.

Na razie pisarz postanowił zachować cierpliwość. Przeczeka do świtu. Zawsze był zdania, że słońce odpędza największe i najstraszniejsze zło. Tak musi być i tym razem.

W ciszy rozległ się nowy, przerażający dźwięk. Jakby skrobanie. Fantazja podsunęła Zygmuntowi obraz kobiety, która rozdrapuje paznokciami powierzchnię drewnianych drzwi.

Otrząsnął się, chcąc wyzbyć się tego wyobrażenia. Skrobanie jednak nie ustało.

Pisarz zaciągnął się po raz kolejny. Zauważył, że dłoń trzymająca papierosa trzęsie mu się niemiłosiernie. Sięgnął więc po popielniczkę i zgasił w niej peta.

Skrob, skrob, skrob.

Zygmunt miał wrażenie, że to w jego głowie jakiś stary, zżółkły pazur rozdrapuje mu mózg.

– Przeczekam do wschodu – próbował się uspokoić.

Chciał, żeby to wszystko już się skończyło. Obojętnie w jaki sposób. Może gdyby leżała obok niego Magda lub ktokolwiek inny, jego wola przeżycia byłaby większa. Został jednak sam. Panika wdzierała się do jego umysłu, chcąc nim zawładnąć.

Nie był pewien, czy wytrzyma. Minuty ciągnęły się w nieskończoność.

A do świtu pozostało tak dużo czasu…

Koniec

Komentarze

Początek (porównanie jezdni do węża) bardzo mi się spodobał. Szkoda, że dalej wszystko jest szablonowe i standardowe.

Błędów, godnych uwagi nie dostrzegam. Przecinki i tego typu sprawy zostawmy komuś bardziej uszczypliwemu, mnie się bynajmniej nic w oczy nie rzuca.

Co do fabuły... Nic oryginalnego.

Proponuję też popracować nad budową napięcia, nie jest źle, ale też nie powala.

Mogę podsumować to w ten sposób, że rzemieślnik z Ciebie dobry, ale artysta kiepski.

P.S.

Jeśli lubisz czytać historie tego typu, mogę polecić Ci książkę "Demony", autor to Łukasz Śmigiel. Choćby jako dobry podręcznik.

Pozdrawiam

Sprawnie napisane opowiadanie, chociaż w pomyśle brakuje świeżości, więc ciekawe nie jest, niestety.

OK, do konkursu.

Sprawnie napisane, dobrze się czyta, ale nie powala. Trochę zabrakło pomysłu, a przez to też klimatu.

Początkowy opis drogi - super.

Pozdrawiam.

Świetny początek, porówniania niczym z prozy Raymonda Chandlera czy Rossa MacDonalda.

Nowa Fantastyka