Płynę w przestworzach, chłonąc wiatr.
Stoję na szczycie, tonąc we krwi.
Odchodzę a jestem,
umieram a żyję.
Śniła o wielkim świecie stojącym przed nią otworem. Płynęła, okrążała korony drzew i wzlatywała ku ciemnym obłokom, otulonym światłem księżyca. Piękny obraz namalowany przez samą Boginię Stworzycielkę otaczał ją ze wszystkich stron. Zatrzepotała skrzydłami i zwróciła się ku ziemi. Mrok spowijał drzewa, drogi i niewielkie budynki, z kominów których unosił się dym – makieta ludzkich problemów wydawała się tak odległa.
Szkarłatna ciecz otoczyła jej dłonie. Krew błyszczała, mieniąc się w świetle księżyca. Spadała. Skrzydła zawiodły ją, po raz kolejny.
Audrey obudziła się, a jej myśli od razu powędrowały do dziennika, w którym zapisywała wszystkie sny; głównie koszmary. Czasem dołączała do nich różne notatki i wiersze. Strzępki myśli wylane na papier zaraz po przebudzeniu, niedostępne i ukryte przed ukochaną matką pod ciężkim materacem. Czy była kimś więcej niż tylko zwyczajną dziewczyną?
Sny wydawały się tak realne, jakby rzeczywiście miała skrzydła i mogła latać. Często leżała w łóżku i wyobrażała sobie, że są to wspomnienia poprzedniego życia, że ktoś wkrótce ją odnajdzie i poprosi, aby ponownie uniosła się nad ziemią.
Mrok wciąż spowijał pokój, odchyliła baldachim i zapaliła knot świecy stojącej tuż obok łóżka. Matka przyszła jak zwykle w nocy, zostawiając jej wodę i medykamenty od doktora Richarda. Szybko wzięła lekarstwa.
Ostatnio czuła się lepiej. Wiedziała, gdzie się znajduje, kim jest, a napady szału ustały. Może to dziś będzie ten dzień?
Ubrana w długą czarną suknię z koronkami, która podkreślała jej, dopiero co ukazujące się kobiece kształty, zeszła na dół w poszukiwaniu matki. Jak zawsze, po drodze zatrzymywała się w długim korytarzu, aby popatrzeć na przepiękne portrety i rzeźby z podobiznami przodków. Zaskoczona, odkryła jednak, że korytarz ozdobiony został teraz rzeźbami gargulców i obrazami pokazującymi rezydencję z lotu ptaka – mroczną, pokrytą brudem i martwymi liśćmi. Tyle rzeczy wydarzyło się od czasu, gdy zaniemogła.
Otworzyła szerzej oczy, gdy znalazła obraz ze swoją podobizną. Nie pamiętała, kiedy do niego pozowała. Namalowana dziewczyna wydawała uśmiechać się do niej spod kruczoczarnych, prostych włosów. Oliwkowa cera sprawiała, że obraz przypominał bardziej porcelankę niż podobiznę zdrowej osoby. Najwidoczniej tak teraz wyglądała; brak słońca i ruchu pozbawiał życia. Czyżby matka zleciła obraz, aby móc wspominać swoje umierające dziecko? Szybko odrzuciła tę myśl.
– Matko, jestem – oświadczyła, wchodząc do kuchni.
– Audrey. – Kobieta podniosła wzrok znad czarno-białej gazety. – Śniadanie czeka.
Zapach świeżych ziół i przypraw roznosił się po całym pomieszczeniu. Dziewczyna podeszła do pieca, gdzie na otwartym ogniu podgrzewał się posiłek. Nałożyła sobie świeżego pieczywa i trochę dodatków, po czym usiadła przy blacie. Od jakiegoś czasu jadała w kuchni; wcześniej stanowiło to nietakt i było wręcz niedozwolone, teraz nie pamiętała nawet, jak wyglądał salon.
Jedząc, obserwowała wystające znad gazety blond włosy matki.
– Czy będę mogła dziś wyjść na zewnątrz? – zapytała dziewczyna z nadzieją.
– Młoda damo, doskonale wiesz, że nie mogę ci na to pozwolić. Jak się dziś czujesz? – Ton jej głosu był pełen troski, lecz zza gazety trudno było dostrzec wyraz twarzy.
– Jestem zdrowa. Nie miałam ataku od czerwca! – Pochyliła się z zapałem nad stołem, chcąc przekonać matkę o swoim doskonałym stanie. – Chciałabym zobaczyć drzewa, zanim opadną z nich liście.
– Twoja forma co prawda napawa nadzieją – przemówiła matka – lecz nigdzie nie wyjdziesz i to jeszcze przez długi czas. Obawiam się, że liście w tym roku obserwować będziesz jedynie przez okno swojej sypialni.
– Nie zgadzam się! – Audrey zupełnie straciła apetyt. Obserwowała czubek głowy wystający znad gazety. – Chcę wyjść. Muszę wyjść.
Kobieta odezwała się dopiero po dłuższej chwili:
– Gdy dostaniesz ataku, komuś może stać się krzywda. Tu nie chodzi tylko o twoje zdrowie, dziecko, ale i bezpieczeństwo innych. – Opuściła gazetę, ukazując surową minę i twarz okaleczoną głębokimi zadrapaniami. – Co do śniadania, skończysz je w swojej sypialni.
Audrey w szoku patrzyła na poharataną twarz matki. Czy ja to zrobiłam? Prawie wydrapałam matce oczy w napadzie szału.
***
Mijały kolejne dni i tygodnie, a Audrey czuła, że choroba odeszła na dobre. Rozmowy z matką ograniczała do minimum. Codziennie słyszała odmowę. W pewnym momencie stwierdziła, że jej stan zaczął się pogarszać ze względu na brak świeżego powietrza. Matka miała jednak swoje argumenty. Coraz częściej wypytywała Audrey o jej koszmary. W pewnym momencie na szafce nocnej pojawiło się jeszcze więcej lekarstw – podobno miały pomóc na sny, ale dziewczyna uznała, że po nich czuje się tylko gorzej.
Audrey wstawała codziennie rano, chowała tabletki pod materac i wypijała samą wodę. Po śniadaniu matka zazwyczaj odsyłała ją do pokoju. Z czasem myślała coraz jaśniej i utrwaliło się w niej przekonanie, że może rzeczywiście jest wyjątkowa, a matka trzyma ją w pokoju, aby ukryć to przed światem. Sny po odstawieniu leków bardziej przypominały wspomnienia, nie marzenia.
Nie pragnęła sprawić przykrości matce, jedynej osobie, która chciała dla niej dobrze, nie mogła jednak spędzić wieczności w murach. Postanowiła, że gdy tylko światło ustąpi miejsca mrokowi, wymknie się z domu wbrew zakazom i pójdzie do ogrodu. Chociaż na kilka chwil.
W nocy nie natknie się na nikogo – potencjalny atak nie wyrządzi żadnej krzywdy, a może powiew powietrza na jej bladej skórze pomoże w leczeniu? Tak właśnie tłumaczyła sobie tę nocną przygodę.
Pierwsze wątpliwości pojawiły się już w progu sypialni. Audrey nie dała się jednak im zatrzymać. Zamknęła za sobą grube, dębowe drzwi najciszej, jak potrafiła i z wyciągniętym przed siebie świecznikiem ruszyła powoli.
Wielkie drewniane komody z ozdobami z całego świata rzucały niepokojące cienie. Mroczne kształty tańczyły złowrogo na ciemnych, zakurzonych ścianach i boazerii, tworząc mroczny spektakl. Podłoga, przykryta nieczyszczonym od lat dywanem, skrzypiała z każdym krokiem.
Dziewczynę coraz bardziej przerażały nocne spacery po rezydencji. Szczególnie korytarz rzeźb i obrazów, który po niedawnej zmianie stał się niepokojący. Chciała przejść ten odcinek drogi jak najszybciej, lecz właśnie tu znajdowała się sypialnia matki. Audrey kroczyła powoli, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu. Kolejny krok. I kolejny.
Kątem oka dostrzegła swój portret. Oliwkowa cera, karmazynowa sukienka i czarne skrzydła.
Skrzydła?
Obróciła się natychmiast w stronę obrazu. Wszystko się zgadzało i wyglądało dokładnie tak, jak to zapamiętała. Żadnych skrzydeł. Tylko mi się zdawało, pomyślała. Pewnie to przemęczenie spowodowane chorobą… i brakiem świeżego powietrza, stwierdziła, dodając sobie otuchy.
Audrey dotarła do okrągłych drewnianych schodów, które spływały z dwóch stron głównego holu, aby połączyć się we wspólną falę tuż przed drzwiami wejściowymi. Opuściła lampę, aby oświetlić dokładnie każdy swój krok. Skrzypienie schodów przypominało szepty demonów, o których w dzieciństwie opowiadała jej matka. Uwielbiała te historie, teraz jednak wydały się one rozmazane i nierealne.
Dotarła na sam dół, stanęła przed wrotami wejściowymi i już trzymała klucz znajdujący się w drzwiach. Wtedy usłyszała skrzypienie. Obróciła się szybko, zakładając, że zobaczy na schodach matkę. Cisza, mrok, skrzypienie ustało. Matka na pewno nie wyszłaby z sypialni bez świecy.
Audrey, wciąż zaniepokojona, zbliżyła się o krok do schodów i uniosła świecznik. Widziała tylko kilka najbliższych stopni, reszta niknęła w ciemności. Hol był na tyle duży, że dziewczynie wydawało się, jakby stała w środku mrocznej pustki.
Zbliżyła się jeszcze o krok. Kolejne stopnie wyłoniły się z mroku, a razem z nimi sylwetka nagiej kobiety. Jej skóra miała szary kolor i sprawiała wrażenie, że żyje własnym życiem, tak jakby tuż pod tą cienką warstwą wiły się tysiące robaków. Potwór posiadał wielkie rozłożyste skrzydła, których ostre krawędzie bez problemu mogłyby przeciąć człowieka na pół.
Audrey odskoczyła gwałtownie, upuszczając świecznik. Świeca zgasła, uderzając o podłogę. Mrok wdarł się do holu, a wraz z nim nieprzenikniona, przyprawiona strachem cisza.
Skrzypienie schodów. Krok… krok… krok.
Postać z koszmarów zbliżała się do dziewczyny, która stała oparta o drzwi wejściowe i nie mogła nawet złapać oddechu. Dopiero po chwili dotarło do niej, że może uciec. Obróciła się szybko i próbowała wymacać klucz w zamku.
Poczuła pieczenie na dłoni. Skaleczyła się.
Usłyszała gardłowy warkot tuż obok.
Podniosła barki, tak jakby chciała przejść do pozycji embrionalnej i ukryć się w ten sposób przed istotą z mroku. Otworzyła drzwi, słysząc równocześnie ciężkie dyszenie potwora, tuż za sobą. Wybiegła na zewnątrz z ramionami zasłaniającymi twarz.
Dopiero po chwili rozejrzała się wokoło i zatrzymała niepewnie. Otaczała ją zupełna ciemność, która skręcała się i kotłowała, tworząc nową rzeczywistość. Z chaosu powoli zaczęły wyłaniać się kształty. Znów trzymała w dłoni świecznik, znów była w rezydencji – na końcu długiego korytarza z rzeźbami i obrazami, których z całego serca nienawidziła. Stała pod drzwiami sypialni matki, patrząc to na korytarz, to na schody niknące w mroku, z których dopiero co przecież schodziła.
Obróciła się gwałtownie, czując czyjś wzrok na plecach.
To tylko pusty, ciemny korytarz, pomyślała. Umysł płata mi figle. Podświadomie czuła, że to coś więcej. Ruszyła szybko, tym razem nie zważając na hałas, jaki zrobi – najwyżej zbudzi matkę. Czym prędzej chciała wrócić do sypialni i zasnąć. Może wymknie się na zewnątrz jutro, gdy słońce będzie jeszcze wysoko.
Zatrzymała się gwałtownie przy obrazie ze swoją podobizną. Tym razem wyglądał inaczej. Postać płakała, leżąc w kącie. Deski pokryte były krwią.
Audrey ruszyła biegiem, mijając kolejne drzwi. Podłoga trzeszczała z każdym krokiem. Jeszcze tylko kawałek, już prawie. Wpadła z impetem do sypialni i odetchnęła z ulgą.
Odgłos na korytarzu sprawił, że odskoczyła od drzwi. Obróciła się w ich stronę. Tuż obok stało duże lustro z drewnianą, ręcznie zdobioną ramą. W odbiciu dostrzegła siebie – przerażoną, drobną dziewczynę, zasłaniającą dłonią twarz. Zobaczyła coś jeszcze. Niemożliwe! Jej odbicie miało skrzydła. Były tak realne, że mogłaby ich dotknąć.
Obróciła głowę, lecz skrzydła zniknęły. Gdy znów spojrzała na swoje odbicie, zorientowała się, że zniknęły również i w lustrze. Zmienił się jeszcze jeden szczegół, jej dłonie. Całe pokryte krwią, która ściekała na ziemię pojedynczymi kroplami. Spojrzała na nie z myślą, że pewnie to tylko odbicie w lustrze, refleks światła – tak jak wcześniej przywidziały jej się skrzydła. Gdy jednak jej wzrok powędrował na dłonie, zorientowała się, że całe zbrukane są szkarłatną cieczą. Upuściła trzymany w nich świecznik i upadła na kolana.
Lustro odkryło przed nią jeszcze jeden szczegół, miejsca z których przed chwilą wystawały skrzydła, krwawiły teraz obficie. Krew ściekała obficie.
– Nie!!! – krzyknęła zrozpaczona dziewczyna. Klęczała tak na zimnej podłodze i krzyczała. – Moje skrzydła! Moje…
Drzwi pokoju otworzyły się. Do środka wpadła matka i widząc, co się dzieje, otoczyła dziewczynę ramieniem.
– To tylko zły sen.
– Nie! Moje skrzydła. Gdzie moje skrzydła?
Chwilę później Audrey znów krzyczała. Krzyczała aż do momentu, w którym stojące nieopodal lustro rozpadło się na tysiące kawałków. Dźwięk, który z siebie wydała, nie był jej głosem, wydawał się inny, bardziej zwierzęcy.
Straciła przytomność.
***
Gdy obudziła się rankiem, nie znalazła leków na szafce nocnej. Od tej pory matka przynosiła je prosto do Audrey i pilnowała, żeby zostały wzięte. Kolejną zmianą było to, że dziewczyna nie wychodziła z łóżka. Rano próbowała sięgnąć po dziennik snów, wtedy zorientowała się, że matka przykuła ją łańcuchami za nadgarstki. Mówiła, że ten atak mógł ją zabić. Kierowana miłością zawsze potrafiła podjąć trudne decyzje.
Dziewczyna udawała, że jej wierzy, lecz nie mogła pozbyć się uczucia, że coś zostało jej zabrane, że jest kimś więcej.
Matka wciąż przychodziła do jej pokoju i wypytywała o sny. Wcześniej delikatnie, ale teraz zaczęło wyglądać to jak przesłuchanie. Za każdym razem, gdy przychodziła do sypialni, wyglądała, jakby bardzo jej się spieszyło. Któregoś razu powiedziała:
– Oni nadchodzą. Nawet nie wiesz, co uczyniłaś, głupia dziewucho. Trzeba było siedzieć cicho.
Audrey walczyła z łańcuchami, walczyła tak mocno, że nadgarstki zaczęły jej krwawić. Rdza z łańcuchów mieszała się z krwią i wsiąkała w pościel. Dziewczyna całymi dniami obserwowała baldachim swego łóżka, patrzyła na miejsce, gdzie do niedawna stało lustro, które rozbiła na kawałki własnym krzykiem. Czy to tylko sen? Nie, nie była człowiekiem. Kim w takim razie? Czego jej matka się aż tak bała?
Miała dużo czasu na rozmyślanie. Wtedy uderzyła ją myśl: a co, jeżeli ja jestem skrzydlatym potworem z moich snów?
***
Śniła o tym, że znów może wzbić się w przestworza, że lata wysoko nad domostwami. Jest wolna.
Gdy tak szybowała nad pobliskim lasem, nad nią pojawił się, wielki stwór z ciałem kobiety. Jego skóra przypominała wężową. Wydawał jej się podobny do tego, którego spotkała w śnie na schodach, kiedy próbowała zażyć świeżego powietrza.
Próbowała uciekać, zniżyła lot. Przelatywała między konarami drzew, chcąc go zgubić. W pewnym momencie była pewna, że jej się udało. Spojrzała za siebie, upewniając się, że jest bezpieczna. Kiedy jednak spojrzała do przodu, on już tam czekał. Unosił się majestatycznie kilka metrów nad ziemią.
Wleciała prosto w ramiona potwora, a on wielkimi szponami złapał ją za skrzydła i wyrwał z dziką nienawiścią w oczach. Usłyszała trzask łamanych kości. Upadła na ziemię, niezdolna do poruszenia się, a co dopiero do dalszej ucieczki. Straciła skrzydła. Płakała, ból był nie do zniesienia. Próbowała krzyczeć.
– Oni nadchodzą – przemówił potwór gardłowym głosem. – Coś uczyniła?
***
Audrey leżała na twardej powierzchni, może stole. Głowę miała skierowaną w dół i unieruchomioną pasami, tak samo jak ręce i nogi. W jej ustach znajdowała się brudna szmata. Zbierało jej się na wymioty.
Otworzyła oczy i zobaczyła kamienną posadzkę. Czyżby znajdowała się w podziemiach rezydencji? Nie, to na pewno sen.
– Coś uczyniła, głupia ty. – Usłyszała szept z drugiego końca pokoju i szczęk metalu. – Dlaczego?
Miała wrażenie, że matka nie kierowała tych słów w jej stronę.
Audrey zobaczyła na posadzce stopy kobiety, która teraz stała tuż nad nią. Zimny metal dotknął delikatnie jej pleców, lecz chwilę później, mocno zacisnął się na skórze. Ból rozchodził się po ciele i dochodził do każdej kończyny. Był nie do wytrzymania.
Dziewczyna próbowała krzyczeć lecz nie mogła, przez knebel.
– Milcz. – Matka zostawiła ją na chwilę, aby zaraz wrócić z igłą, którą wbiła jej prosto w szyję.
Audrey wciąż próbowała krzyczeć, mimo knebla, miała wrażenie, że jej głos przebija się przez otoczenie niczym miecz, tak jak ostatnio, gdy rozbiła lustro.
Świat zaczął wirować, najwidoczniej dostała jakiś środek, który miał za zadanie ją uśpić. Tym bardziej próbowała wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Słyszała pękające flakoniki i butelki.
Wtedy matka uderzyła ją po raz pierwszy. Tępym narzędziem w tył głowy.
***
Ruth czuła, że nadchodzą.
Kiedy ta durna dziewczyna wreszcie przestanie? Miała z nią same problemy. Gdy z gardła Audrey wydobył się drugi Śpiew, była pewna, że tamci zapukają do drzwi. I zapukali. Trwało to jednak trochę dłużej, niż się tego spodziewała.
Zza okna na piętrze Ruth obserwowała szczupłą kobietę w czarnym kapeluszu i sukni w tym samym kolorze. Szła pewnie, jakby rezydencja należała do niej. Tylko słyszała o takich jak ona, z opowieści, gdy jeszcze należała do Zgromadzenia. Poczuła nagłe ukłucie bólu, jak za każdym razem, gdy o nich myślała. Zastanawiała się, co w tym momencie robił jej Oblubieniec. Czy on też czuł ten potworny ból rozdzielenia?
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Potem kolejne, i kolejne.
Przykuta łańcuchami Audrey nie mogła się ruszyć i otworzyć drzwi, nawet gdyby chciała. Ruth liczyła na to, że niechciany gość wreszcie odejdzie. Było ciemno, a ubrana na czarno kobieta wciąż stała pod drzwiami. Przestała pukać, czekała tam teraz bez ruchu niczym zjawa.
Ruth uznała, że musi przepędzić gościa.
– Zabieram ją. – Usłyszała od nieznajomej, gdy tylko otworzyła ciężkie, dębowe drzwi.
Ruth spojrzała na nią z nienawiścią. Stała tak, niewzruszona przed jej rezydencją i odzywała się do niej tym pretensjonalnym tonem. Jak śmiała!?
– Nikogo nie zabierzesz – oświadczyła, zapierając barkiem drzwi w razie, gdyby nieproszony gość chciał użyć siły. – Nie wejdziesz do środka lub nie wyjdziesz stąd żywa. Twój wybór.
– Słuchaj. – Podniosła głowę, jej oczy były lśniąco białe, zupełnie jakby obróciły się na drugą stronę. – Mamy u siebie dziesiątki kobiet, które chętnie rozszarpałyby cię na strzępy, ja jestem tą, która może ci okazać łaskę. Porozmawiamy, to nie jest prośba.
Ruth była tak zaskoczona słowami i bezczelnością kobiety, że nawet nie zaprotestowała, kiedy tamta z zadziwiającą siłą pchnęła drzwi i weszła.
Gospodyni nie zagotowała wody, nie zaproponowała jedzenia.
Usiadły w gigantycznym salonie na dwóch wygodnych fotelach, po przeciwległych stronach pomieszczenia. Nowo przybyła obserwowała salon z zaciekawieniem. Tyle obrazów i ozdób z minionych epok, tyle historii. Wszystko pokryte kurzem i brudem spowodowanym brakiem służby.
– Czy to robota dziewczyny? – Wskazała palcem policzek. Jej oczy nagle wróciły na swoje miejsce, były niebieskie, przenikliwe.
Ruth dotknęła policzka, na którym wciąż miała zadrapania po którymś z napadów wściekłości Audrey.
– Nie, wypadek przy polowaniu – odpowiedziała z godnością. – Potrafię sobie poradzić z dzieckiem.
– Nie wątpię, że z dzieckiem tak – zgodziła się kobieta. – Tyle że nie z Audrey, której zresztą, udało się użyć Śpiewu aż dwa razy, mimo twoich usilnych prób uciszenia jej.
Znała imię dziewczyny – bezpośrednio zaangażowała się w tę sprawę. Co do Śpiewu, również się nie myliła, Audrey była silniejsza, niż jej się to wydawało.
– Jeżeli spróbujesz… – odezwała się Ruth, lecz zaraz przerwała jej druga kobieta.
– Jestem lady Beatrice Cadogan. Przedstaw się, zanim zaczniesz kierować groźby w moim kierunku. Tego wymaga etykieta. Zakładam, że wiesz, czym jest etykieta? – Uniosła lekko brew i ściągnęła z głowy szeroki kapelusz. Burza czarnych, prostych włosów opadła jej na ramiona.
Ruth zacisnęła pięści. Czuła, że powinna tę sprawę załatwić pokojowo. Nie chciała rozpętać wojny z całym rodem Cadogan. A to suka, pomyślała. Przedstawiła się wyłącznie, aby nastraszyć ją swymi koneksjami. Ruth wiedziała, co to oznacza. Widziała to też po oliwkowej cerze i czarnych włosach Beatrice.
Wyglądało na to, że jej gość przypomniał sobie również o salonowej kurtuazji. Ruth postanowiła zastosować się do tej gry pozorów.
– Jestem Ruth, mój dom nie jest częścią tej dysputy, aczkolwiek został wprowadzony w temat. Na razie ta informacja musi ci wystarczyć, lady Beatrice – odpowiedziała z udawaną grzecznością. – Wracając jednak do meritum, nikt nie odbierze mi dziecka. Jeżeli chociażby spróbuje…
– Droga pani, próbować to można czegoś, czego nigdy wcześniej się nie robiło i nie ma się w tym doświadczenia. Ja z kolei wezmę co moje. – Spojrzała wymownie na Ruth i uśmiechnęła się delikatnie. – Zauważyłam również, że specjalnie ominęła pani swoje pochodzenie. Czyżby dom naszej drogiej gospodyni nie chciał angażować się tę sprawę mimo zapewnień?
Ruth zacisnęła mocno zęby, próbowała nie dać się sprowokować. Gdy zerknęła na Beatrice, odkryła, że jej oczy znów powędrowały w górę, tak że widać było jedynie białka. Co ona wyrabiała? Takie same oczy miała Audrey w czasie, gdy śniła czy dostawała napadu.
– Ruth Berkeley – szepnęła kobieta, gdy jej oczy wróciły na swoje miejsce.
Skąd ona to wiedziała? Ruth otworzyła usta ze zdziwienia, lecz zaraz je ścisnęła i odzyskała fason.
– Zgadza się. Dom Berkeleyów będzie bardzo zainteresowany tym niespodziewanym przybyciem milady.
– Wie pani, co sądzę?
– Nic mnie to nie obchodzi, proszę natychmiast opuścić… – Ruth wstała z fotela, chcąc wygonić niechcianego gościa, lecz lady Beatrice znów weszła jej w słowo.
– Sądzę, że zataiła pani swoje pochodzenie, ponieważ nie ma pani już domu. Zaskoczenie wywołane moim Odpłynięciem – nawiązała do uciekających oczu – wygląda na brak obeznania w jakichkolwiek tematach związanych z Przymierzem czy Zgromadzeniami. Ile żniw przeżyłaś, dziecko?
– Wypraszam to sobie – powiedziała zbulwersowana Ruth, lecz usiadła z powrotem na fotelu. – Nie jestem dzieckiem, a mój wiek…
– Prawdopodobnie wygnali cię, jak byłaś dzieckiem – kontynuowała lady Cadogan niespeszona, zapominając zupełnie o tytułach czy etykiecie. – Albo nie pamiętasz nauk, albo zapomniałaś o nich przez dziesięciolecia. Nawet nie masz pojęcia, w jakim położeniu się znalazłaś, porywając moją córkę.
Zapadła cisza. Ruth domyślała się, że Audrey może być z domu Cadogan – taka sama cera i te brzydkie, kruczoczarne włosy. Ale to, że jej własna matka przyszła ubiegać się o zgubę, nie wróżyło dobrze.
Wciąż jednak była przecież silniejsza, mogła pozbyć się paniusi Cadogan i uciec z jej córką. Musi tylko pamiętać, aby odciąć młodej język, żeby nie krzyczała. Powie jej, że sama go sobie odgryzła w napadzie szału. Beatrice nie mogła sobie pozwolić na dalsze błędy. Nie teraz, w momencie, gdy swego Oblubieńca miała już na wyciągnięcie ręki.
– Ty naprawdę nic nie wiesz? – zapytała ze zdziwieniem lady Beatrice. – Ale dlaczego porwałaś moją córkę? Jedyną sensowną odpowiedzią, dlaczego miałabyś trzymać tak niebezpieczne dziecko pod swoją opieką, jest poznanie jej snów. Ale po co? Przecież twój dom cię przepędził. Dlaczego miałabyś wracać… A, no tak. Już wszystko rozumiem.
– Nic nie rozumiesz! Jestem silniejsza, mogłabym rozerwać cię na strzępy w ciągu jednej krótkiej chwili, dlatego opuścisz moją rezydencję albo zginiesz. – Ruth poderwała się z fotela. Opanowała ją wściekłość. Wyglądała, jakby jej skóra falowała, jakby pod nią wiły się tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy robaków.
Druga kobieta zdawała się tego nie zauważyć. Siedziała spokojnie i kontynuowała:
– Ależ oczywiście, że rozumiem. Mimo że wy, ohydne kreatury, jesteście zgniłe od środka, to jakimś cudem wiążecie się na całe życie z drugim, równie zgniłym osobnikiem. To wprawdzie romantyczne, acz niepraktyczne. Wracasz do Zgromadzenia, które cię wygnało. Robisz to dla męskiego osobnika, który jest zakodowany genetycznie, aby kochał cię wiecznie.
Ruth nie wytrzymała. Jej skóra pękła i przerwała się na dwie części. Wyglądało, jakby zrzuciła odzież wierzchnią. Pod spodem znajdowała się wysoka na osiem stóp, pełna nienawiści szara istota o nagim ciele, wciąż pokryta resztkami ludzkiej skóry. Gardłowy warkot wydobył się z jej ust. Ostre jak brzytwa zęby były wręcz stworzone do rozrywania. Potwór rozprostował gigantyczne skrzydła, zasłaniając pół salonu i natarł na przeciwniczkę.
Beatrice nie ustąpiła nawet na cal. Uniosła tylko głowę i spojrzała pełnym politowania wzrokiem na potwora.
Błysk światła. Huk.
Potwór leżał na podłodze uderzony niewidzialną siłą.
– Czasy, gdy byliście drapieżnikami i żerowaliście na nas, skończyły się lata temu. Może gdybyś wciąż przynależała do Zgromadzenia, wiedziałbyś o zmianach. Skuteczne porwanie mojej córki nazwijmy ślepym trafem. Proponuję, żeby usiąść i wysłuchać, co mam do powiedzenia.
Potwór, w którego przeistoczyła się Ruth, nie zamierzał siadać. Miał ochotę zabijać, przegryzać kości i wgryzać się w mięso.
Ruth patrzyła na drobną kobietę z góry. Po przemianie mogła rozszarpać prawie każde stworzenie na strzępy, a jednak Beatrice skontrowała jej atak za pomocą jakiejś niewidzialnej siły. Jak to możliwe? Czyżby przez ostatnie lata rzeczywiście aż tak dużo zmieniło się w Zgromadzeniach? Przecież tacy jak Beatrice byli dla nich tylko źródłem proroczych snów oraz wykwintniejszym pożywieniem. Lepszym niż mięso człowieka.
– Oto moja propozycja. – Beatrice westchnęła, jakby całe to przedstawienie zdążyło ją zmęczyć. – Zostawiasz moją córkę w spokoju i opuszczasz tę rezydencję.
Potwór znów zawarczał, jakby chciał powiedzieć: nic z tego.
– W przeciwnym razie rodzina Cadogan będzie zmuszona rozpocząć polowanie na Berkeley’ich. Zaczniemy oczywiście od wybicia wszystkich męskich osobników, którzy są już Związani.
Spokój, z jakim siedziała kobieta, był zaskakujący. Ludzie zawsze uciekali z przerażeniem i krzykiem na ustach przed drugim obliczem Ruth. A ta oto drobna kobieta śmie jej grozić, stojąc oko w oko z bestią. Utrata Oblubieńca wiązała się z bólem gorszym niż śmierć, niewyobrażalnym wręcz. Ruth nie wiedziała, czy dom Cadogan rzeczywiście mógłby się do tego posunąć. Czy powinna ryzykować?
Rozłożyła skrzydła. Ugięła nogi i odbiła się mocno od podłoża. Wyskoczyła przez wielkie okno salonu, mknąc w stronę lasu, gdzie miała nadzieję ukryć siebie oraz hańbę, jaką się okryła.
***
Dojście do zdrowia zajęło Audrey kilka tygodni. W międzyczasie często wychodziła z rezydencji. Z biegiem dni przypomniała sobie wszystko: uprowadzenie, przetrzymywanie, przesłuchiwania, fałszywe wspomnienia rezydencji i twarz prawdziwej matki. Wiedziała również, dlaczego nie może wrócić do swoich. Oderwane skrzydła nie odrastały tak po prostu. Wszystko stało się jeszcze bardziej skomplikowane.
Przez ostatnie miesiące spędzone z porywaczką marzyła, aby być inna niż wszyscy ludzie, wyjątkowa. I teraz gdy wyszło na jaw, że nie jest człowiekiem, okazało się również, że tej wyjątkowości została pozbawiona. Wiedziała, jaki stał przed nią wybór.
Matka, tym razem ta prawdziwa, spędzała z nią dużo czasu, pomagała jej odzyskać wspomnienia. A one wracały falami. Najpierw była szczęśliwa, gdy uświadomiła sobie, że ma skrzydła, by zaraz wpaść w rozpacz z powodu ich utraty. Wtedy opiekuńcza kobieta przypomniała jej wolę Aldawy, co jeszcze bardziej skomplikowało życie dziewczyny.
Tego wieczora, gdy decyzja miała zostać podjęta, Audrey siedziała na miękkim łożu z dziennikiem w dłoni.
Płonąc w lesie, umieram.
Wychodząc z ciemności, cofam się.
Płynę w przestworzach, jestem.
Odłożyła sfatygowany dziennik, słysząc, że matka nadchodzi. Weszła do pokoju z dwiema innymi kobietami – kapłankami. Szła w środku, na rękach niosąc niewielką skrzynię. Po jej prawej i lewej stronie szły kapłanki z rozpostartymi skrzydłami i ciemnymi szatami z kapturami zasłaniającymi twarze. Audrey zaniemówiła. Skrzydła kapłanek były przepiękne, wielokolorowe i mieniły się pod wpływem promieni słońca, które wpadały do pokoju przez okno.
– Dziecko, przed tobą stawiam skrzynkę naszej Pani – przemówiła uroczyście. – Zostawiamy ci decyzję o dalszym losie istnienia. Niech Pani w twym sercu zagości.
Postacie w kapturach powtórzyły ostatnie zdanie.
Audrey odebrała od matki skrzynkę, chwaląc równocześnie miłościwą Panią. Zanim zdążyła zajrzeć do środka, wszystkie kobiety opuściły jej sypialnię.
Dokładnie wiedziała, co znajduje się w środku, mimo to obawiała się spojrzeć. Czas dłużył się, a dziewczyna, mimo że podjęła już dawno temu decyzję, wciąż wpatrywała się w drewniane pudełeczko z mosiężnym okuciem.
Postanowiła, że to zrobi. Otworzyła podarunek Pani, by w środku dostrzec duży żelazny klucz, z którego drugiej strony znajdowało się ostrze. Symbolizował dwie drogi, które mogła obrać. Prostą, lecz pozbawioną wyjątkowości, oraz trudną, lecz zgodną z odwieczną ścieżką, przewidzianą dla wyznawców Aldawy. Życie między ludźmi i bez skrzydeł, czy może śmierć i odrodzenie jako przyjaciółka Pani?
Wybór wydawał się oczywisty, chwyciła klucz za ostrze, kalecząc sobie dłonie. Tak wiele razy widziała ten obraz w proroczych snach.
Audrey przyłożyła ostrze do szyi i tak jak nauczyła ją tego matka, mocno przycisnęła. Wykonała szybki ruch i pościel spłynęła krwią.
***
Beatrice Cadogan obserwowała rezydencję z góry. Wzniosła się wysoko, nie chcą być blisko umierającej córki. Jeszcze próbowałaby ją powstrzymać, odbierając tym samym prawo do powrotu na łono miłościwej Pani i Bogini. Ból był nieodłączną częścią narodzin.
Gdy kapłanki poinformowały ją o śmierci Audrey, poprosiła tylko, aby przeniosły ciało do spalenia. Ona nie mogła uczestniczyć w ceremonii, musiała udać się do samotni, gdzie zamknęła się przed światem za pomocą magicznej pieczęci Stworzycielki. Tam opłakiwała utracone dziecko i czekała na jego ponowne przyjście.
Gdy pięć lat później przerwała pieczęć, z wnętrza wyleciała nie jedna skrzydlata postać, a dwie. Małe kolorowe skrzydełka ponownie trzepotały na wietrze, a małą Audrey czekały długie lata niewiedzy. Jeszcze przez ponad dekadę miała być wolna od wspomnień i bólu, które, gdy powrócą, zniszczą jej wizję pięknego i bezpiecznego świata.