- Opowiadanie: sooskiller - Łapacz snów cz.III

Łapacz snów cz.III

Hej, wrzu­cam ko­lej­ną, trze­cią część swo­ich wy­po­cin, będę wdzięcz­ny za opi­nie, pod­po­wie­dzi i ocenę.

Oceny

Łapacz snów cz.III

Za­cha­ry obej­rzał się. Mię­dzy dwoma pła­ta­mi skóry za­sła­nia­ją­cy­mi wej­ście stała Kim. Miała bladą twarz i prze­ra­żo­ne spoj­rze­nie. Jej drob­ne, owle­czo­ne rę­ka­wicz­ka­mi dło­nie ści­ska­ły kur­czo­wo nie­wiel­ki przed­miot.

Za­cha­ry pod­szedł do Kim­ber­ly, zła­pał córkę za rękę i wy­cią­gnął na ze­wnątrz. Serce ło­mo­ta­ło mu w pier­si, a twarz za­le­wał zimny, mar­z­ną­cy pot. Przy­kuc­nął, chwy­cił ra­mio­na dziew­czyn­ki i spoj­rzał głę­bo­ko w jej ciem­ne, odzie­dzi­czo­ne po matce, in­diań­skie oczy. Wie­dział, że musi córce wy­ja­śnić co zo­ba­czy­ła, że to złu­dze­nie, sztucz­ka sta­rej ko­bie­ty, ma­ją­ca na celu uwia­ry­god­nie­nie ca­łe­go przed­sta­wie­nia. Je­że­li Kim rów­nież zo­ba­czy­ła w kłę­bach dymu twarz Shan­tai – ta rze­czy­wi­ście się po­ja­wi­ła!

– Kim, po­słu­chaj – za­czął nie­pew­nie – to nie była mama.

– Ale ona tam była! Też ją wi­dzia­łeś, po­wie­dzia­łeś jej imię! – wy­krzy­cza­ła Kim­ber­ly drżą­cym gło­sem.

– To tylko ilu­zja, có­recz­ko, zo­ba­czy­li­śmy to co chcie­li­śmy zo­ba­czyć.

– Nie­praw­da!

– Zro­zum, to zwy­kła sztucz­ka…

– Dla­cze­go tak mó­wisz? – jej hi­ste­rycz­ny głos łamał się, prze­ra­dza­jąc się we wrzask. – Chcę żeby wró­ci­ła!

Kim szar­pa­ła się, pra­gnę­ła uciec, od­na­leźć ciot­kę Te­re­sę i wtu­lić się w nią, tak jak za­wsze, gdy po­trze­bo­wa­ła ko­bie­ce­go cie­pła po śmier­ci matki. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że oj­ciec wsko­czył­by za nią w ogień i bez wa­ha­nia dałby się po­kro­ić, żeby oszczę­dzić jej naj­mniej­sze­go bólu, ale bra­ko­wa­ło jej ko­bie­ce­go zro­zu­mie­nia, przy­ja­ciół­ki, któ­rej mo­gła­by zwie­rzyć się ze swo­ich uczuć, wy­pła­kać na ra­mie­niu.

– Po­nie­waż sam po­cho­wa­łem twoją mamę, Kim­ber­ly! Wła­sny­mi rę­ko­ma za­sy­pa­łem jej ciało! A mar­twi nie wsta­ją z grobu, Kim! Ta ko­bie­ta nie spra­wi, że Shan­tai do nas wróci, jak gdyby nic się nie stało! – Za­cha­ry dy­szał jak osza­la­ły. Jesz­cze nigdy nie czuł ta­kie­go gnie­wu na wła­sne dziec­ko. Świa­do­mość tego prze­ra­zi­ła go. – Co­dzien­nie marzę o tym, by jej śmierć oka­za­ła się sen­nym kosz­ma­rem! My­ślisz, że mi jej nie bra­ku­je? Od­dał­bym wszyst­ko, żeby się z nią za­mie­nić, ale nie mogę! Muszę dalej żyć, po­lo­wać i trosz­czyć się o cie­bie.

Kim­ber­ly, po­ru­szo­na sło­wa­mi ojca, od­pu­ści­ła. Jej dzie­cię­ca psy­chi­ka na­sta­wi­ła się na słow­ną po­tycz­kę, w któ­rej zwy­cię­ży ostat­nie słowo, ale myśl, że mu­sia­ła­by prze­ży­wać śmierć ojca, prze­szy­ła jej serce ni­czym szy­dło, ha­mu­jąc dal­szy potok słów. Jej dło­nie za­ci­snę­ły się na przed­mio­cie, który wrę­czy­ła jej stara In­dian­ka w trzy­me­tro­wym tipi. Nie miała czasu, żeby go obej­rzeć, ani po­ka­zać ojcu. Mimo to czuła dziw­ną więź z po­wle­czo­nym pió­ra­mi kołem.

Nagle uwagę Ca­lve­rów od­wró­ci­ło coś in­ne­go. Za­cho­dzą­ce słoń­ce utwo­rzy­ło po­świa­tę, przy­po­mi­na­ją­cą obraz olej­ny, wi­szą­cy na ścia­nie w skle­pie Car­ring­to­nów. Czer­wo­no po­ma­rań­czo­wy blask mie­nił się w oczach Kim­ber­ly, która pa­trzy­ła w słoń­ce za­fa­scy­no­wa­na. Za­cha­ry wstał, ro­zej­rzał się. Tłum się prze­rze­dził, przy wo­zach nie było dzie­ci, część stra­ga­nów za­mknię­to. Nawet roz­sza­la­ły wcze­śniej niedź­wiedź po­lar­ny spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­ne­go i oswo­jo­ne­go.

Do­ko­ła pa­no­wał pół­mrok, zwia­stu­ją­cy na­dej­ście nocy.

Za­cha­ry za­klął pod nosem, nie zwra­ca­jąc uwagi na sto­ją­cą obok Kim­ber­ly.

– Szyb­ko! – krzyk­nął. – Nie, to nie­moż­li­we!

– Ta­tu­siu, spójrz jakie pięk­ne niebo…

– Rusz się, Kim, nie­dłu­go za­pad­nie noc, mu­si­my wró­cić do domu!

– Zdą­ży­my… – od­po­wie­dzia­ła mo­no­ton­nym, zu­peł­nie do niej nie­po­dob­nym, ane­micz­nym tonem, na który Za­cha­ry, bie­gną­cy w stro­nę sań, nie zwró­cił uwagi.

Za­cha­ry Ca­lver spo­dzie­wał się za­stać sanie nie­przy­go­to­wa­ne do jazdy. Dwaj na­sto­let­ni pra­cow­ni­cy Eda Car­ring­to­na: Tim Duke i Chuck Pa­laz­zo, choć wy­so­cy i do­brze zbu­do­wa­ni, sły­nę­li z wy­ko­ny­wa­nia po­le­ceń bar­dzo po­wierz­chow­nie; je­dy­ną rze­czą, która mo­gła­by ich skło­nić do do­dat­ko­wej pracy były na­piw­ki. To dobre chło­pa­ki, ma­wiał o nich Ed, jed­nak każdy wie­dział, że jego sym­pa­tia wy­wo­dzi­ła się z ni­skie­go wy­na­gro­dze­nia, za jakie pra­co­wa­li w skle­pie. Po­nad­to, dzię­ki swo­jej róż­no­rod­no­ści, wzbu­dza­li ogól­ną sym­pa­tię.

Ro­dzi­ce Tima po­cho­dzi­li ze Szko­cji. Jego ruda, bujna czu­pry­na i blada jak śnieg, na­kra­pia­na pie­ga­mi cera przy­wo­dzi­ła na myśl Wi­kin­ga. Miesz­kań­cy, żar­to­bli­wie, na­zy­wa­li go synem Odyna.

Chuck Pa­laz­zo po­cho­dził z po­łu­dnia Eu­ro­py. Jego oj­ciec emi­gro­wał z Rzymu, prze­no­sząc się, wraz z żoną i synem za ocean. Oliw­ko­wa barwa skóry Chuc­ka przy­po­mi­na­ła kolor wcze­snych, so­sno­wych szy­szek, zry­wa­nych na sy­ro­py i na­lew­ki. Po­mi­mo słusz­ne­go wzro­stu pseu­do­nim szysz­ka przy­warł do niego na dobre. 

– Przy­go­to­wa­łem sanie, wuju. – Za­cha­ry usły­szał zna­jo­my, chło­pię­cy głos, do­bie­ga­ją­cy od stro­ny skle­pu Eda.

W drzwiach uj­rzał An­tho­ny’ego, ubra­ne­go w sztruk­so­we spodnie i płó­cien­ną ko­szu­lę, która kle­iła się do jego spo­co­ne­go torsu. Spod tra­per­ki z li­sie­go futra wy­pły­wa­ły czar­ne, fa­li­ste włosy. 

– Dzię­ki, Thony. Wpad­nij do mnie w któ­rąś so­bo­tę to wy­sko­czy­my na po­lo­wa­nie. Za­sta­wi­łem kilka pu­ła­pek na lisy, przy­da­ła­by mi się pomoc w opra­wie­niu tych skur­czy­by­ków.

– Oj­ciec by mnie zabił – od­parł chło­piec z de­li­kat­nym uśmie­chem. Za­cha­ry po­czuł się le­piej, Thony odzie­dzi­czył cha­rak­ter po matce, na szczę­ście, po­my­ślał. – Może jak śnie­gi stop­nie­ją?

– Jasne, wy­bie­rze­my się na kilka dni. Uca­łuj ode mnie matkę, chłop­cze – dodał. – To ko­bie­ta o zło­tym sercu.

– Tak zro­bię – od­parł An­tho­ny. – Wło­ży­łem też kilka ksią­żek dla Kim, żeby zimą nie umar­ła z nudów – dodał, po czym uniósł do góry rękę, że­gna­jąc Za­cha­re­go i wró­cił do środ­ka.

Za­cha­ry, chcąc przy­wo­łać Kim­ber­ly, ob­ró­cił się. Dziew­czyn­ka stała tuż za nim. Wpa­try­wa­la się pu­stym wzro­kiem w ojca, ni­czym fi­gu­ra z wosku, owle­czo­na bia­łym dzie­cię­cym fu­ter­kiem. De­li­kat­ny wiatr roz­wie­wał jej włosy, od­sła­nia­jąc nie­win­ną bladą twarz.

– Załóż czap­kę i wska­kuj na sanie, Kim­ber­ly. 

– Je­stem już taka śpią­ca… – wy­szep­ta­ła, ale oj­ciec, ma­ją­cy przed ocza­mi obraz trud­nej drogi po­wrot­nej nie spo­strzegł, że z dziew­czyn­ką dzie­je się coś dziw­ne­go.

 

Alen­wick nie przy­po­mi­na­ło już tęt­nią­ce­go ży­ciem gór­ni­cze­go mia­stecz­ka. Pa­da­ją­cy bez­u­stan­nie śnieg za­sy­py­wał ślady butów, wozów i koń­skich kopyt, za­cie­ra­jąc ślady od­by­wa­ją­ce­go się wcze­śniej fe­sty­nu. Głów­ną ulicę roz­świe­tla­ły żółte świa­tła, wy­do­by­wa­ją­ce się z okien drew­nia­nych domów, wy­bu­do­wa­nych jeden przy dru­gim po obu stro­nach drogi, na krót­ko po od­kry­ciu na tych te­re­nach żył złota i do­ga­sa­ją­cych mo­zol­nie lam­pio­nów z naf­ta­li­ną. Pa­nu­ją­cą do­ko­ła ciszę za­kłó­ca­ły gło­śne krzy­ki i śmie­chy, wy­do­by­wa­ją­ce się z otwar­te­go do bla­de­go świtu sa­lo­onu “pod cięż­kim ki­lo­fem”, gdzie po­szu­ki­wa­cze złota prze­pi­ja­li, prze­gry­wa­li w karty lub wy­da­wa­li na ko­bie­ty do to­wa­rzy­stwa część tego co udało im się za­ro­bić, nie­kie­dy spłu­ku­jąc się do cna. To było je­dy­ne miej­sce, które przy­po­mi­na­ło Za­cha­re­mu Se­at­tle, jego ro­dzin­ne mia­sto. 

Zanim Za­cha­ry Ca­lver zde­cy­do­wał się opu­ścić Se­at­tle, pro­wa­dził z bra­tem nie­wiel­ki, prze­ję­ty po ojcu, skup futer, które póź­niej sprze­da­wał han­dla­rzom wy­wo­żą­cym je do Eu­ro­py. W wieku trzy­na­stu lat opa­no­wał sztu­kę za­kła­da­nia pu­ła­pek na nie­wiel­kie zwie­rzę­ta fu­ter­ko­we, a w wieku pięt­na­stu po­tra­fił upo­lo­wać i opra­wić do­ro­słe­go ka­ri­bu.

Po śmier­ci ojca, Billa E. Jack­so­na, Za­cha­re­mu przy­padł obo­wią­zek do­star­cza­nia su­row­ców, a sprze­da­żą i pro­wa­dze­niem ra­chun­ków zajął się Al­bert, jego star­szy o czte­ry lata brat. 

In­te­res kwitł. Za­cha­ry więk­szość czasu spę­dzał w gó­rach, wę­dru­jąc coraz dalej na pół­noc opa­no­wał swój fach do per­fek­cji; za każ­dym razem przy­wo­ził wię­cej skór i futer, niż kto­kol­wiek inny, trud­nią­cy się tym rze­mio­słem. 

Z cza­sem mło­dzi Jack­so­no­wie osią­gnę­li ob­ro­ty na po­zio­mie do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nych przed­się­biorstw, wzbu­dza­jąc za­zdrość i an­ty­pa­tię ze stro­ny kon­ku­ren­cji.

Pew­ne­go dnia, gdy Za­cha­ry prze­by­wał na po­łu­dniu, prze­mie­rza­jąc znany tylko sobie szlak tra­per­ski, do drzwi Al­ber­ta za­pu­kał wła­ści­ciel Po­łu­dnio­wej Kom­pa­nii Fu­ter­kar­skiej – naj­więk­sze­go na za­chod­nim wy­brze­żu przed­się­bior­stwa z tej bran­ży.

– Mam dla pana pro­po­zy­cję nie od­rzu­ce­nia, panie Jack­son – oznaj­mił.

 

Mi­nąw­szy sa­lo­on, Za­cha­ry szarp­nął lejce, kie­ru­jąc konia w stro­nę rzeki Jukon. Jadąc przy ko­ry­cie rzecz­nym, za­miast drogą przez las, był w sta­nie do­trzeć do domu przed nocą. Tego nie wie­dział ani Ed Car­ring­ton, ani żaden inny biały osad­nik. To stary, letni szlak po­ła­wia­czy ryb, który przed laty po­ka­zał Za­cha­re­mu Has­sun – brat Shan­tai.

Słoń­ce cho­wa­ło się za szczy­ta­mi świer­ków coraz szyb­ciej. Coś tu się nie zga­dza­ło. Za­cha­ry wszedł do na­mio­tu koło po­łu­dnia, jak są­dził. Przed­sta­wie­nie, jakie przy­go­to­wa­ła stara In­dian­ka trwa­ło nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia minut, mimo to po wyj­ściu z na­mio­tu słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi. Przy­szło mu do głowy, że w ogni­sku mu­sia­ło tlić się coś jesz­cze, nie tylko świer­ko­we ga­łąz­ki, wie­dział, że In­dia­nie ple­mie­nia Han, miesz­ka­ją­cy nad rzeką Jukon po­tra­fią przy­rzą­dzać z ro­ślin różne mik­stu­ry lecz­ni­cze i ha­lu­cy­no­gen­ne, ale nie sły­szał, żeby byli w sta­nie odu­rzyć czło­wie­ka za po­mo­cą dymu. Tylko po co ta ko­bie­ta mia­ła­by to robić? Nie był nikim waż­nym, je­dy­ne de­cy­zje, jakie po­dej­mo­wał miały wpływ wy­łącz­nie na życie jego i Kim­ber­ly. Ogar­nął go prze­ni­kli­wy lęk.

Drogę – kil­ku­na­sto­me­tro­wą prze­strzeń, od­dzie­la­ją­cą ko­ry­to rzeki od lasu – po­kry­wa­ły ukry­te pod śnie­giem ka­mie­nie, prze­gni­łe li­ście i kępy zmar­z­nię­tej trawy. Szlak był trud­ny. Zwłasz­cza dla pę­dzą­ce­go na zła­ma­nie karku konia, cią­gną­ce­go sanie z dwoj­giem ludzi i za­pa­sa­mi w ma­syw­nych, drew­nia­nych skrzy­niach. Ko­py­ta ze­śli­zgi­wa­ły się z ka­mie­ni, sa­nia­mi szar­pa­ło, za­cho­dzą­ce, od­bi­ja­ją­ce się od śnie­gu słoń­ce ośle­pia­ło zmę­czo­ne oczy. Ści­ska­jąc w dło­niach lejce Za­cha­ry zer­k­nął przez ramię na córkę. Kim przy­cup­nę­ła nie­ru­cho­mo mię­dzy skrzy­nia­mi, wpa­tru­jąc się w prze­by­tą drogę. 

Nagle, nim wzrok Za­cha­re­go Ca­lve­ra po­wró­cił na szlak, przed­nia część sań wy­sko­czy­ła w górę i opa­dła z im­pe­tem, po­wo­du­jąc silny wstrząs. Za­cha­ry stra­cił pa­no­wa­nie nad ko­niem, który nadal gnał, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, co dzie­je się za nim. Męż­czy­zna upadł, ude­rza­jąc ple­ca­mi o pod­ło­gę. Leżąc na wznak spoj­rzał w górę, w miej­sce gdzie ostat­nio wi­dział córkę. Kim­ber­ly nie było.

– Kim…

Sa­nia­mi szarp­nę­ło po­now­nie, ze znacz­nie więk­szą siłą. Za­cha­ry po­czuł, że się unosi, jakby le­wi­to­wał lub spa­dał w prze­paść: płozy nie su­nę­ły po ka­mie­niach, nie ze­śli­zgi­wa­ły się z kęp trawy. Koń nie szar­pał, nie sapał, zu­peł­nie jakby go w ogóle nie było. Za­cha­ry za­ci­snął po­wie­ki i cze­kał.

Nie­jed­no­krot­nie, leżąc na śnie­gu z głową skie­ro­wa­na ku niebu, ob­ser­wo­wał le­ni­wie pły­ną­ce białe ob­ło­ki. Je­że­li zjed­no­czysz się z na­tu­rą – ma­wiał jego oj­ciec – na­tu­ra zjed­no­czy się z tobą, Za­cha­ry. Tylko w ten spo­sób ją po­skro­misz. Mu­si­cie stać się jed­no­ścią, innej drogi nie ma.

Jed­no­cze­nie się z na­tu­rą sta­no­wi­ło nie­odzow­ny ele­ment wy­praw Billa E. Jack­so­na i jego syna. Po spraw­dze­niu sideł przy­cho­dził czas na po­si­łek i ko­lej­no na od­po­czy­nek. Jack­so­no­wie go­dzi­na­mi ga­pi­li się w niebo. Za­cha­ry z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem słu­chał opo­wie­ści ojca, ucząc się jed­no­cze­śnie fachu. Wszech­obec­ny, bez­u­stan­nie to­wa­rzy­szą­cy ło­wiec­kim wy­pra­wom chłód nie sta­no­wił żad­ne­go pro­ble­mu, stał się przy­ja­cie­lem, któ­re­go nie­obec­ność by­ła­by czymś zu­peł­nie nie­po­żą­da­nym. 

Sanie w końcu zde­rzy­ły się z pod­ło­żem, drew­nia­ne płozy po­wy­ła­my­wa­ły się, ni­czym drza­zgi. Po­stron­ki, ze­rwaw­szy się, uwol­ni­ły konia z uprzę­ży, a dy­szel, po­zo­sta­wio­ny sam sobie wbił się w hałdę śnie­gu, wy­rzu­ca­jąc sanie w górę.

Za­cha­re­mu świat za­wi­ro­wał przed ocza­mi. Męż­czy­zną rzu­ci­ło ni­czym szma­cia­ną lalką. Wy­padł­szy z sań, ude­rzył głową o wy­sta­ją­cą ponad war­stwę śnie­gu nagą, po­kry­tą śnie­giem skałę. Zanim stra­cił przy­tom­ność uj­rzał córkę le­żą­cą z twa­rzą skie­ro­wa­ną w dół. Wów­czas oczy prze­sło­nił mrok …

 

Koniec

Komentarze

A! Jed­nak jest trze­ci “ka­wa­łek”. Super. Prze­czy­tam chęt­nie, choć nie dziś, bo mi się limit wol­ne­go czasu skoń­czył a ter­mi­ny w kark dyszą. Poza tym muszę sobie po­przed­ni frag­ment przy­po­mnieć. Pzdr.

Jezu, jak faj­nie, że ktoś na to cze­kał :)

Wutaj. :)

 

Tech­ni­ka­lia (su­ge­stie):

– Dla­cze­go tak mó­wisz? – jej hi­ste­rycz­ny głos łamał się, prze­ra­dza­jąc się we wrzask. – po­wtó­rze­nie; może dru­gie wy­rzu­cić? 

Świa­do­mość tego prze­ra­zi­ła go. – może le­piej: Ta świa­do­mość prze­ra­zi­ła go?

Miesz­kań­cy, żar­to­bli­wie, na­zy­wa­li go synem Odyna. – moim zda­niem zbęd­ne prze­cin­ki

Po­mi­mo słusz­ne­go wzro­stu pseu­do­nim szysz­ka przy­warł do niego na dobre. – może cu­dzy­słów albo kur­sy­wą, a nawet – wiel­ką li­te­rą? 

 

Po­zo­sta­wiam kwe­stie ję­zy­ko­we, sku­pia­jąc się na tre­ści. Za­koń­cze­nie mocno dra­ma­tycz­ne. Pro­blem za­cho­wa­nia dziec­ka po śmier­ci matki/ojca jest ogrom­nym. Każdy ro­dzic, który to prze­ży­wa, wie coś o tym. Cie­ka­wie wpla­tasz in­for­ma­cje o dziw­nym za­cho­wa­niu Kim. 

Po­zdra­wiam. :)

Pe­cu­nia non olet

Hej Bruce, dzię­ki za czas po­świę­co­ny czy­ta­niu i sko­men­to­wa­niu moich wy­po­cin. Mam py­ta­nie czy­ta­łeś po­przed­nie czę­ści? Chciał­bym wie­dzieć czy fa­bu­ła toczy się sen­sow­nie z punk­tu wi­dze­nia czy­tel­ni­ka. Dzię­ki.

Nie, nie­ste­ty, po­przed­nich czę­ści nie znam. Po­sta­ram się to nad­ro­bić w przy­szło­ści.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie i rów­nież dzię­ku­ję. :)

Pe­cu­nia non olet

Nowa Fantastyka