
Odludny dworek w Kumbrii, zaginięcia dzieci i tajemniczy jegomość z Francji – taki tam klasyk horroru gotyckiego po mojemu. Smacznego!
Odludny dworek w Kumbrii, zaginięcia dzieci i tajemniczy jegomość z Francji – taki tam klasyk horroru gotyckiego po mojemu. Smacznego!
Kiedy monsieur Louis de Graffe przybył do domu lorda Sadwicka, Mary Sadwick stwierdziła, że nigdy wcześniej nie spotkała tak pięknego człowieka.
Na tle reszty mieszkańców małego dworku przypominał kolorowego pawia pośród przepiórek; jego młodzieńczą, delikatną twarz okalała jasnozłota aureola gęstych loków, błękitne oczy połyskiwały wesoło spod niemal białych rzęs, a zgrabną sylwetkę zawsze zdobiły wyszukane stroje z najbarwniejszych jedwabi i drobno dzianej wełny. Jego sposób bycia także nie przystawał do surowej, niemal smutnej atmosfery odludnego dworku gdzieś pośród wrzosowisk północnej Kumbrii; wszędzie tam, gdzie pojawiał się pan de Graffe, pojawiał się też pewien rodzaj przyjemnego napięcia, jakby sama jego obecność wzbudzała w ludziach ekscytację. Nie stronił od wina i opium, a jego głos miał brzmienie tak miłe, że doprawdy nie było ważne, co mówił; liczyła się jedynie jego melodia, z jednej strony gładka i miękka, z drugiej – żywa i intrygująca, podkreślająca dowcip i bystrość umysłu.
Mary była onieśmielona gościem ojca. Z początku bała się choćby odezwać w jego towarzystwie; miała zaledwie jedenaście lat i pomimo szlacheckiego rodowodu nie czuła się nikim ważnym. Jej matka zmarła przed paroma laty na suchoty, pozostawiając dom smutnym, zaniedbanym i cichym, niemal pozbawionym życia towarzyskiego. Ojciec nie miał głowy do podejmowania gości ani utrzymywania relacji z resztą kumbryjskiej szlachty, Mary nie mogła więc poszczycić się obyciem. Nie opuściła rodzinnej posiadłości właściwie nigdy, nie miała też żadnych szlachetnie urodzonych towarzyszek ani dam dworu w zbliżonym wieku, dzieląc samotny los jedynie z Annie, starszą o pięć lat siostrą, którą Mary tyleż kochała, co się jej bała. Annie samotność przyjęła jak najdroższy dar od Boga i rozkoszowała się nią na codzień, pielęgnując w sobie gorycz i rozczarowanie światem; było tak z powodu pewnego defektu, który już przy urodzeniu skazał ją na los dziwoląga i odszczepieńca – zajęczej wargi, szpecącej jej usta i zmuszającej do ukrywania ich pod różnego rodzaju szalami i apaszkami. Przez własne cierpienie Annie stała się zupełnie nieczuła na los innych ludzi, mało więc obchodziła ją siostra i stary, coraz bardziej schorowany ojciec. Zamiast przejmować się nimi, Annie wolała zaszywać się na całe dnie w bibliotece, by tam zaprzątać swój umysł zdobywaniem wiedzy oraz przeżywaniem przez literaturę miłosnych uniesień i wspaniałych przygód.
Ich życie toczyło się powoli i monotonnie, przeciekając między kolejnymi niedzielnymi mszami, skromnymi posiłkami w chłodnej, wilgotnej jadalni i lekcjami z doktorem Dylanem, ich guwernerem i lekarzem ojca. Niecały rok temu lord Sadwick ożenił się ponownie z przedwcześnie owdowiałą córką ich dalekiego wuja, panią Elizą Bigod, macocha jednak niechętnie spędzała czas z pasierbicami. Czasem Mary bawiła się z córkami kucharek i pokojówek, te jednak niezbyt ją lubiły. Dziewczynka mówiła cicho i niewiele, i choćby bardzo chciała, nie potrafiła żartować w sposób, który bawił jej rówieśników z gminu, rzadkie chwile zabawy z nimi były więc dla obu stron przeżyciem dość niezręcznym.
A potem wiejskie dzieciaki zaczęły znikać.
Zaczęło się od rodzeństwa, które nie wróciło na noc do domu. Zaniepokojeni chłopi szukali chłopca i dziewczynki trzy dni, nim w końcu dali za wygraną. “Wilki”, padło wówczas wyjaśnienie, i na tym sprawa ucichła. Jak miało się okazać, nie na długo; już po tygodniu zaginęła Lucy, sześcioletnia córka wiejskiego oberżysty, a dwa dni później kolejna dziewczynka, dziesięcioletnia Molly. Ich ciał szukano już dłużej, bo pięć dni. Po tym czasie do ojca przybył wiejski wielebny, ojciec Boyd, w stanie wielkiego wzburzenia. Zażądał bezzwłocznej audiencji, po czym zamknął się z ojcem, Elizą i doktorem Dylanem w gabinecie na parę długich godzin, po których wszyscy rozeszli się w wyjątkowo paskudnych humorach.
Na odchodne, ksiądz krzyknął do ojca Mary:
– Zobaczysz, panie, że ta opieszałość cię zgubi! Twoi ludzie giną, nękani przez wysłanników piekła, a ty zamiast być im obrońcą, pławisz się we własnej gnuśności i żalu! Zaklinam cię, zawróć z tej drogi!
Mary nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz już wkrótce miała się przekonać; pani Eliza, po ostrej wymianie słów z mężem zasiadła do pisania listu, a po niecałych trzech tygodniach, kiedy to zaginęła kolejna piątka wiejskich pacholąt, do ich dworu zawitał pan de Graffe ze swoją niezwykłą świtą. Pani Eliza przedstawiła go jako swojego starego przyjaciela, który nieraz już stawał naprzeciw podobnym, tajemniczym okolicznościom i który wyraził żywe zainteresowanie ich problemem. Nazwała go “uczonym” i “gnostykiem”, a lord Sadwick z ulgą zatrudnił go jako inspektora, mającego pomóc w śledztwie księdzu i doktorowi Dylanowi.
Mary śledziła nowych gości z zapartym tchem. Niewiele wiedziała o sprawie zaginionych dzieci, lecz tym, co miało dla niej znaczenie, była zmiana w atmosferze ich domu, która dokonała się niemal natychmiast po ich przybyciu. Dworzanie pana Louisa stanowili barwną, głośną i wesołą gromadę, która po raz pierwszy od lat wypełniła dom Mary odgłosami radości, śmiechu i zabawy. W parę dni, nie wiadomo skąd, w bawialni i na salonach pojawili się grajkowie i cała gama instrumentów muzycznych; w porach posiłków pito niespotykane wcześniej ilości wina, brandy i innych trunków, a ogród wypełnił się odgłosami rozmów i spacerującymi po nim młodymi ludźmi, damami w modnych, barwnych sukniach i młodzieńcami praktykującymi dla sportu szermierkę. Zawsze, ale to zawsze, w centrum tej niezwykłej radości był on, otoczony swoim wesołym orszakiem jak namalowany na sklepieniu kaplicy Bóg w otoczeniu cherubów; Louis de Graffe. Choć w teorii większość każdego dnia poświęcał na śledztwo, objeżdżając z doktorem Dylanem i ojcem Boydem okoliczne gospodarstwa, Mary dziwnym trafem bez przerwy widywała go na salonach, półleżącego na tapczanie z kieliszkiem wina w jednej dłoni i fajeczką do opium w drugiej, zabawiającego rozmową panią Elizę i damy dworu, bądź też samotnie ćwiczącego szermierkę w ogrodzie, w obcisłych wełnianych getrach i rozpiętej koszuli, zwiewnego i jasnego jak duch.
Ku jej zdumieniu jednak, nie wszyscy we dworze pokochali pana de Graffe. Doktor Dylan, człowiek solidny, uczciwy i do cna pozbawiony poczucia humoru, którego Mary zawsze ceniła za uprzejmość i życzliwość, teraz zmienił się nie do poznania; stał się podejrzliwy i zimny, a każdy powrót z wypraw w towarzystwie pana de Graffe kończył blady i wykończony, szybko udając się do swych komnat. Pierwszy raz od wielu lat odwołał też zajęcia, które ona i Annie miały odbyć w tym tygodniu.
Mary często słyszała, jak nocami wykrada się ze swojego gabinetu; kilka razy udało się jej wypatrzeć nocą konia doktora, gdy biegł w stronę wioski, niosąc na grzbiecie zakapturzonego jeźdźca z latarnią w ręce. Z lękiem myślała o tym, co też jej nauczyciel wyrabia; przez wszystkie wspólne lata pokochała go jak ojca, a teraz, w obliczu tajemniczych zaginięć bała się, że przez te nocne wyprawy może grozić mu faktyczne niebezpieczeństwo. Nagła niechęć do pana de Graffe tym bardziej wypełniała ją troską; obawiała się, że stary doktor nie wytrzymuje presji śledztwa i najzwyczajniej miesza mu się w głowie. Raz nawet słyszała, jak w podnieceniu tłumaczy jednej z dziewek służebnych;
– Króliki! Na Boga, czy wy nic nie widzicie? Odkąd ten człowiek tu jest, sam jeden przetrzebił niemal połowę stada, a on nawet nie je ich mięsa! Widziałem, zapewniam… widziałem, co on robi tym biednym zwierzętom!
Mary nie miała pojęcia, co pan de Graffe może robić królikom, z ciekawości jednak zajrzała do królikarni. Dostrzegła, że zwierząt jest faktycznie mniej, ale nie miała pojęcia, co o tym myśleć. Uznała, że być może ich gość je wypuszcza lub organizuje sobie uproszczone polowanie na te zwierzęta, by zabić nudę w wolnej chwili. Nie miała pojęcia, o co innego mogło chodzić doktorowi i przez wzgląd na szacunek do niego, bała się zapytać.
Początkiem wiosny, gdy wizyta pana de Graffe trwała drugi miesiąc, dwór obiegła straszna wiadomość; nocą spłonęła plebania przy wiejskim kościele, grzebiąc pod rozżarzonym gruzem wielebnego Boyda i jeszcze kogoś, kogo zwłoki były tak zwęglone, że trudno było je rozpoznać. Szybko zauważono też nieobecność doktora Dylana; kiedy przez parę dni nie wracał do dworu, tożsamość drugiego zabitego w pożarze stała się aż nazbyt oczywista.
– To kara Boża – szeptano w kuluarach, głównie pomiędzy dawnymi mieszkańcami dworu. Mary zauważyła, że dworacy pana de Graffe mają na ten temat spojrzenie bardziej przyziemne;
– Był w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, biedaczysko…
Pan de Graffe wydawał się bardzo rozżalony. Przez kilka dni chodził w kompletnie zmierzwionych włosach i tym samym zestawie ubrań, pijąc dużo więcej niż zwykle. Kilka razy załamał mu się głos, gdy wspominał doktora:
– Dylan… to był znamienity człowiek, o doprawdy nieprzeciętnym umyśle. Nie wiem, co podkusiło go do tak… nierozsądnego zachowania. W obliczu naszego śledztwa oczywistym było, że powinien na siebie uważać, a on co noc rzucał się wprost w paszczę lwa, jakby nic na niebie ani ziemi nie było w stanie go wystraszyć…
Tak mówił, po czym zwieszał głowę i krył twarz w dłoniach, a ludzie wokoło pocieszali go, jakby to jego, a nie doktora i wielebnego Boyda tragedia ta dotknęła najmocniej. Mary czuła wówczas, że serce się jej kraje; wieczorami modliła się gorąco, by pan de Graffe nie podzielił losu doktora i księdza, i by chociaż nad nim Bóg sprawował pieczę. Wydawało się jej, że Bóg słyszy jej modły, bo dziwnym trafem pan de Graffe zaczął śnić się jej niemal co noc; widziała w tych snach siebie i jego tańczących pod niebem pełnym gwiazd, świecących tak jasno, jakby to był dzień; czasem nie mieli na sobie ubrań. Budziła się wtedy, czując, jak policzki płoną jej ze wstydu; czasem też czuła w podbrzuszu dziwne, przyjemne uczucie, jakiego nie znała nigdy wcześniej. Podchodziła wtedy do okna i patrzyła w niebo, marząc, by pan de Graffe przyszedł do niej, gdy będzie kiedyś sama. By móc faktycznie zobaczyć go nagiego, odsłoniętego; takiego, jakim nie zobaczy go nikt inny.
Pewnego dnia jej marzenia się spełniły, choć może nie w sposób, jakiego by sobie życzyła. Spacerowała wówczas po ogródku, cierpiąc na nadmiar wolnego czasu po stracie jedynego guwernera, kiedy dostrzegła pod rozłożystą wierzbą sylwetki dwójki ludzi, splecionych w miłosnym uścisku. Kobieta o długich, kasztanowych włosach obejmowała ramiona mężczyzny, obnażone spod białej, jedwabnej koszuli, a jego ręce błądziły gdzieś na wysokości jej talii. Mary bez trudu rozpoznała w nich Elizę oraz pana de Graffe. Gdy zdała sobie sprawę, co się dzieje, myślała, że jej serce wyskoczy z piersi, tak mocno zaczęło jej bić. Skoczyła za najbliższą kępę ostrokrzewu i zaczęła gorączkowo obmyślać, co robić. Z jednej strony czuła, że powinna poinformować ojca; z drugiej strony, obawiała się, że przez wiek, słabe zdrowie i sumę wszystkich zgryzot, które ostatnio go spotkały, lord Sadwick może nie przeżyć tej wiadomości. Nim zdołała obmyślić satysfakcjonujące rozwiązanie sprawy, zobaczyła, jak Eliza wypuszcza z objęć Louisa, składa na jego ustach ostatni, nerwowy pocałunek i pospiesznym krokiem odchodzi w stronę dworu. Pan de Graffe pozostał pod drzewem; wydobył z sakwy przy pasku fajeczkę do opium i zapalił. Wtedy też Mary zadecydowała, że podejdzie do niego i wpierw pokaże, że wszystko widziała; może wtedy stanie się dla niej jasnym, co powinna zrobić.
Podeszła do niego pewnym krokiem. Dygnęła mu grzecznie.
– Dzień dobry, panie – powiedziała, nerwowo przełykając ślinę. Louis wypuścił nosem strużkę białego dymu i uśmiechnął się do niej uprzejmie.
– Witaj, madmoiselle. Piękna pogoda, prawda?
– Bardzo, proszę pana.
Zamilkła. Nie była w stanie wydusić kolejnych słów, widząc spokojną i pewną siebie twarz pana de Graffe.
– Och tak. Zupełnie jak na kontynencie. Byłaś kiedyś w Europie, kwiatuszku?
– Nigdy, panie – przyznała.
– Powinnaś wybrać się tam kiedyś, choć raz. Do Francji lub Włoch, gdzie niebo jest zawsze czyste, a lazurowe wody Mare Nostrum obmywają ziemię gorącą od słońca.
– Ja… wszystko widziałam – wyszeptała Mary, czując, jak jej twarz z zarumienionej staje się blada. Spojrzała na Louisa z lękiem, jednak ku własnemu zdumieniu nie zauważyła, by wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
– Wiem – rzucił beztrosko. – Ja też cię widziałem. Tam, za ostrokrzewem.
– Tak nie wolno, proszę pana.
– Dlaczego?
– Pan wie.
Louis westchnął i wyprostował się, oparłszy o pień.
– Posłuchaj mnie, kwiatuszku. Lord Sadwick jest… w podeszłym wieku, a pani Eliza jest jeszcze bardzo młoda. Wiesz przecież, że nawet nie mieszkają w jednej komnacie. Czy mam rację?
– Masz rację, panie.
– Właśnie. Obydwoje dobrze znamy stan twojego czcigodnego ojca i tak samo nie chcemy czynić mu kłopotu, czyż nie? Pomyśl więc, kiedy ostatnio twój ojciec z własnej woli opuścił swą sypialnię? Kiedy poprosił cię, byś do niego przyszła? Kiedy zaoferował ci swoją pomoc, gdy Annie była dla ciebie niemiła lub też wiejskie dzieci zrobiły ci jakąś przykrość?
Mary milczała. Było prawdą, że odkąd umarła jej matka, ojciec także przestał być obecny w życiu dziewczynki. Louis miał rację; własne zgryzoty lorda Sadwicka uczyniły z niego człowieka zamkniętego we własnym świecie, zarówno w znaczeniu przenośnym, jak i zupełnie dosłownym, gdyż od niemal pół roku nie opuszczał swojej sypialni.
– Widzisz, kwiatuszku. Ja nie czynię krzywdy twojemu ojcu. Twój ojciec wie o wszystkim. Ja zwyczajnie uwalniam go od obowiązku męża wobec żony, tak jak uwalniam panią Elizę od jej trosk nieszczęśliwie poślubionej, młodej wdowy. Tutaj nie ma niczyjej szkody!
Mary pokiwała głową. Właściwie, to poczuła swego rodzaju ulgę. Przez chwilę przypomniała sobie rozedrganego doktora Dylana wygadującego te brednie o królikach, teraz jednak, po krótkim przemyśleniu, opowieść pana de Graffe uspokoiła ją.
– Jestem inspektorem twojego dworu, człowiekiem lorda Sadwicka – dodał jeszcze, widząc, jak dziewczynka się waha. – Znam jego potrzeby i zgyzoty, i znam też lek, który mu pomoże.
– Jaki?
Louis nie odpowiedział, zamiast tego płynnym ruchem ręki zerwał z ziemi podłużną, szeroką trawkę i rozciągnął ją między kciukami jak strunę. Przyłożył do niej usta i zagwizdał; dźwięk brzmiał jak przeciągły skrzek kaczki albo jakiegoś innego, bagiennego stwora.
– Zabawa – powiedział. – Śmiech. Muzyka.
Mary zachichotała. Początkowy strach zdawał się ulatywać z jej piersi. Naraz śmiesznym wydało się jej, jak jeszcze chwilę temu sądziła, że pan de Graffe jest w stanie zrobić cokolwiek złego.
– Przespacerujemy się? – zapytała, gładząc rąbek sukienki, Louis jednak pokręcił głową.
– Niestety, ale tylko pod jednym warunkiem.
– Jakim?
Zerwał się na równe nogi, zgasił fajeczkę i poklepał pień wierzby. Na jego piękną twarz wypłynął figlarny uśmiech.
– Najpierw musisz mnie znaleźć! Odwróć się i policz do stu, potem możesz szukać!
Mary roześmiała się w głos, zaskoczona tym obrotem spraw. Bezzwłocznie odwróciła się, wsparła czoło na drzewie i spełniła życzenie Louisa. Bawili się w najlepsze dobrą godzinę, szukając na zmianę po budzącym się do życia, wiosennym ogrodzie; czy to przez lepszą znajomość miejsca, czy też przez naturalny, dziecięcy talent do wciskania się w różne zakamarki, Mary zawsze udawało się bądź to znaleźć pana de Graffe, bądź uniknąć bycia znalezioną przez niego. Za którymś z kolejnych razów, biegnąc bez tchu do wierzby, przy której trzeba było się zaklepać, Mary wpadła na pewien pomysł; zatrzymała się parę kroków od pnia, unosząc rękę w prowokującym geście. Oddalony o parędziesiąt metrów Louis nie miał szansy tym wygrać i tym razem.
– Dam panu szansę! – wykrzyknęła, uśmiechając się psotnie. – Pod jednym warunkiem.
Przygryzła wargę. Pomyślała o swoich snach i tych nocach, które spędziła siedząc w oknie i fantazjując o tym, by poznać Louisa bardziej, niż ktokolwiek miał okazję.
– Musi mi pan zdradzić, czego się pan boi, najbardziej w świecie – powiedziała, gdy już zbliżył się na tyle, że mogła pozwolić sobie na ściszenie głosu.
– W porządku, jeśli ty powiesz mi to pierwsza – powiedział, podchodząc do dziewczynki na odległość ramienia. Jego twarz była zarumieniona z wysiłku, a kilka kosmyków jasnych włosów wysunęło się spod aksamitki. W rosnącym zdenerwowaniu, dziewczynka pomyślała krótko, czy jej serce nie bije aby na tyle głośno, by Louis mógł to usłyszeć. Postanowiła jednak nie dać nic po sobie poznać.
– Duchów – powiedziała uroczystym szeptem. – I tego, że po śmierci sama mogę się jednym stać.
Odetchnęła z ulgą. Było po wszystkim. Teraz czeka ją upragniona nagroda.
– Twoja kolej, panie. Powiedz mi, czego boisz się najbardziej?
Louis milczał dłuższą chwilę.
– Na pewno chcesz to usłyszeć? – zapytał cicho.
– Tak powiedziałam.
– Nie chcę, byś miała przeze mnie koszmary, panienko.
Mary zachichotała i z niecierpliwością pociągnęła rękaw Louisa.
– Proszę, panie! No już!
Twarz pana de Graffe, jeszcze chwilę temu pogodną i jasną, wykrzywił nieokreślony, paskudny grymas. Zrazu wydał się Mary kimś zupełnie innym, człowiekiem, którego nigdy w życiu nie widziała; odpychającym i groźnym, i dużo, dużo starszym.
– Boję się mąk, które czekają po śmierci duszę ludzką, która jest zbyt splamiona grzechem, by móc liczyć na jakiekolwiek odkupienie. Ciemnej otchłani pozbawionej czegokolwiek, co ludzkie i znajome; zimnej, pustej i wypełnionej jedynie cierpieniem i wyciem potępionych. Boję się tym bardziej, że dokładnie wiem, jak ona wygląda, ponieważ widziałem ją i spotkałem istotę, która tam mieszka. I zapewniam cię, Mary; jest się czego bać.
Mary poczuła się, jakby jej krew zamarzła; postąpiła parę kroków do tyłu i aż przysiadła na trawie. Oddychała ciężko, a przed jej oczami pływały rozbłyski bieli. Louis chwycił ją za rękę i pomógł jej wstać.
– Wszystko w porządku, panienko? – zapytał troskliwie, po czym wziął ją pod ramię i zaprowadził w stronę dworku. – Chyba zrobiło ci się słabo. Może łapie cię przeziębienie? Jesteś taka blada…
Zauważyła na jego mankietach ledwie dostrzegalne, ciemnoczerwone plamki, może trzy lub cztery. Bardzo chciała wierzyć, że pochodziły od wina.
Tej nocy śniła o królikach. Dziesiątkach, setkach królików. Martwych. Leżały na wielkim, krwawym stosie w płytkim grobie, a ich czaszki i grzbiety były rozprute. Sącząca się z nich krew spływała powoli do miedzianej wanny, w której ktoś siedział, a jego złociste loki otaczały głowę jasną aureolą. Jadł coś różowego i bardzo śliskiego.
Od tamtego dnia raczej unikała towarzystwa pana de Graffe. Nie było to trudne, bo gość jej ojca, pozbawiony pomocy doktora i księdza, teraz spędzał na swoim śledztwie jeszcze więcej czasu. Wkrótce ogłosił, że wie już, kto, a raczej – co stoi za porwaniami.
– Loup Garou – powiedział tylko. – Wilk w ludzkiej skórze. Przebiegła bestia. Szukałem go długo, lecz oto mam winnego; mieszkał tutaj cały czas, tu, niemal pod samym dworem! To ten dziwak, stary Fawlett. Jego cała rodzina kryje go, lecz mam pewność. Jutro trafi do aresztu, a po przesłuchaniu, które będzie ledwie formalnością, ten demon zawiśnie.
Dworzanie wydawali się zadowoleni wyrokiem. Jakkolwiek przerażeni, że w ich własnej wiosce mógł uchować się taki potwór, teraz przynajmniej znali winnego i wiedzieli, co z tym zrobić. Szybko zebrano grupkę mężczyzn i pod wodzą pana de Graffe, w wigilię nocy Walpurgii, dokonano aresztowania starego Fawletta. Mary nie znała tego człowieka; raz czy dwa może widziała go na niedzielnej mszy, dla niej jednak był po prostu jednym z wielu chłopów zamieszkujących wieś. Gdy przyprowadzono go do dworu, ujrzała brudnego, zabiedzonego starca, z członkami wykręconymi artretyzmem i twarzą zarośniętą splątaną brodą. Tylko jego spojrzenie zdradzało ogromną, plugawą nienawiść.
– Grzesznicy! – sapał, plując i szamocząc się w uścisku parobków, gdy prowadzili go do piwnicy, gdzie miał czekać dnia sądu. – Szuje! Niegodziwcy! Wszyscy będziecie smażyć się za to w piekle! Przekonacie się wkrótce, jaki błąd popełniacie!
Mary wolała go jednak nie słuchać. Miała tylko nadzieję, że to już koniec i że po wydaniu wyroku na tego człowieka pan de Graffe opuści ich dom. Louis nadal budził w jej sercu dziwną tęsknotę i fascynację, jednak po tej niepokojącej, bluźnierczej chwili, gdy opadły pozory i ukazał jej swe drugie oblicze, skrycie marzyła, by po prostu zniknął z jej życia i pozostał tylko pięknym, nierzeczywistym wspomnieniem.
Dzień po aresztowaniu starego Fawletta, Mary obudził ogromny raban, kiedy do sypialni, którą współdzieliła z Annie, wpadła spanikowana i roztrzęsiona Eliza.
– Dziewczynki… moje drogie dziewczynki! – łkała tylko, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Siostry przypadły do niej z troską, przerażone stanem macochy.
– Spokojnie, pani Lizzy! Spokojnie! Co też się stało? Proszę powiedzieć! – szeptała Annie gładząc jej włosy. Na bladej twarzy Elizy malowała się prawdziwa, nieopisana groza.
– Ten potwór, Fawlett… nie ma go w celi! Zbiegł! – wykrztusiła wreszcie. – A gdy pani Spencer poszła do waszego ojca, by zanieść mu śniadanie…
Urwała, łkając spazmatycznie. Oczy obydwu dziewcząt spotkały się. Mary poczuła, jakby ktoś wepchnął jej do gardła ciężką, lodowatą kulę.
– Tatuś… och, Lizzie, co z nim? – jęknęła słabo, przysiadając na łóżku. Nie odczekała jednak odpowiedzi. Po chwili do sypialni weszła pokojówka i kilku parobków, którzy wyprowadzili szlochającą i roztrzęsioną Elizę. Upewnili się tylko, że Annie i Mary nic się nie stało, po czym surowym tonem zabronili im ruszać się na krok z pokoju i wyszli, zamykając za sobą drzwi. Annie wyglądała, jakby zobaczyła ducha.
– Musimy uciekać – zawyrokowała. Minęła zmartwiałą z przerażenia Mary, podeszła do szafy i wydobyła z niej płaszcz, rajstopy i buty dziewczynki. – On tu po nas wróci. Na pewno.
Mary nie mogła pozbierać myśli. Drżała na całym ciele, jakby właśnie zobaczyła ducha; nie jednego, a cały upiorny orszak.
– Nie możemy – wyszeptała. – On nas znajdzie. On nas zabije. Jak te dzieci z wioski. Och, Annie!
Wyskoczyła z łóżka i spróbowała wtulić się w siostrę, jednak Annie ujęła ją za ramiona i spojrzała głęboko w oczy. Jej własne były okrągłe i szerokie z przerażenia.
– Nie, Mary. Posłuchaj. On wie, gdzie mieszkamy. Skoro drzwi piwnicy, kraty i parobkowie na straży nie byli w stanie go powstrzymać, skąd wiesz, że nie wróci tu po nas? Musimy iść. Pójdę po pana de Graffe. On nam pomoże. Zaprowadzi nas w jakieś bezpieczne miejsce. Zaufaj mi.
Mary miała w głowie prawdziwy mętlik, jednak zdecydowała się zaufać siostrze; jeśli te okrutne słowa były prawdą, kto inny wszak jeszcze pozostał jej na tym świecie? Ubrała się, spakowała do podróżnej torby parę najpotrzebniejszych rzeczy, po czym wspólnie z siostrą udała się do komnat pana de Graffe. Ze zdumieniem zauważyła, że jest w nich tłum ludzi; wydawałoby się, że po śmierci lorda Sadwicka to Eliza przejmie pieczę nad dworem, teraz jednak stało się jasnym, że już od dawna faktyczne decyzje leżały w rękach inspektora dworu. Annie wystąpiła przed siostrę i podeszła do Louisa, ubranego w jedwabny szlafrok narzucony na koszulę nocną, rzucającego do pokojówek i parobków polecenia znad kielicha wina. Ten wysłuchał jej z najwyższą troską malującą się na anielskiej twarzy i pokiwał głową. Nie minął kwadrans, jak wszyscy we trójkę, ubrani w podróżne płaszcze, przemierzali ogród, kierując się w stronę lasu Ayton.
– Dokąd idziemy? – spytała Mary słabo. W jednej ręce ściskała lalkę, w drugiej dłoń Annie. Choć nogi nadal jej drżały, z każdym krokiem czuła się trochę raźniej; świadomość, że niebezpieczeństwo pozostało za nimi we dworze, a ich kroki kierują się w stronę bezpiecznego miejsce, okazała się doprawdy krzepiąca.
Louis odwrócił do niej pełne troski spojrzenie.
– Zaufaj mi, kwiatuszku. Znalazłem to miejsce, badając okolicę. Tam nic złego ci nie grozi, już ja o to zadbam.
Gdy doszli na miejsce, przed nimi rozciągały się ruiny dawnej kaplicy, omszałe i ciemne od wilgoci. Resztki krytego łupkiem dachu, porośniętego bluszczem i olbrzymimi kępami rosochatych porostów, zapadły się do środka, nad wejściem zaś wznosiły się pozostałości starego krzyża celtyckiego, obecnie skruszonego do połowy. Mary przylgnęła trwożliwie do ramienia siostry.
– To tutaj? Tu jesteśmy bezpieczni?
– Loup Garou nie ma wstępu na poświęconą ziemię, kwiatuszku. Tutaj nic nie grozi tobie ani naszej kochanej Annie.
Mary rozejrzała się wokoło. Na przekór jego słowom, coś w tym miejscu przerażało ją dogłębnie; może były to siły natury, które tak bezwzględnie zagarnęły przestrzeń, która kiedyś niepodzielnie należała do ludzi? Może były to symbole chrześcijaństwa w stanie niezaprzeczalnego rozkładu, strzaskane, zmurszałe i dawno zapomniane? A może po prostu nie była w stanie do końca uwierzyć ich zapewnieniom o bezpieczeństwie w miejscu, które widziała pierwszy raz w życiu?
W koronach starych buków okalających kapliczkę zaszemrał wiatr, przywodząc na myśl chór podnieconych szeptów.
– Chodź, Mary – powiedziała Annie, stawiając przy chrzcielnicy swoją torbę podróżną. Sięgnęła do środka i wydobyła z niej szpulę cienkiego, lnianego powrozu. Mary spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Co to jest, Annie?
Jej siostra bez słowa rozwinęła sznur i sięgnęła do dłoni dziewczynki. Obróciła ją delikatnie, złożyła jej ręce za plecami i zaczęła krępować nadgarstki. Mary szarpnęła się niepewnie, lecz Annie przytrzymała ją, łagodnie i stanowczo.
– Zaufaj mi – wyszeptała. – Wszystko będzie dobrze.
Wiatr zawiał ponownie, jednak tym razem Mary nie wyczuła go na policzkach. Odwróciła głowę w stronę kaplicy. Z przerażeniem zauważyła w jednym z małych, ciemnych okienek twarz jakiejś kobiety; ta najwyraźniej wystraszyła się, bo gdy tylko ich oczy się spotkały, błyskawicznie odsunęła się w ciemność. A potem szemranie rozległo się znowu, tym razem już wyraźnie z wnętrza budynku.
Mary poczuła, jakby jej trzewia ścisnęła czyjaś lodowata pięść. Nogi ugięły się pod nią, a przed oczami pociemniało. Szarpnęła się raz jeszcze, usiłując uwolnić od rąk Annie, jednak chwyt siostry stał się rozpaczliwie mocny; jej palce wbiły paznokcie w przedramiona Mary, a sznur werżnął się boleśnie w jej nadgarstki.
– Annie, siostrzyczko! Przestań! To boli!
– Milcz – usłyszała w odpowiedzi. Głos siostry stracił nagle całą swoją serdeczność; spod ciepłej fasady wyłoniła się naraz zimna nienawiść. Mary rozejrzała się strwożona wokoło, a jej wzrok napotkał spojrzenie Louisa. Inspektor dworu stał parę kroków od nich, wsparty o drzewo, paląc swoją fajeczkę do opium. Na jego twarzy malowała się radosna ekscytacja granicząca z euforią.
– Świetnie, kwiatuszku. Jesteś bardzo grzeczna. Już zaraz poznasz kilkoro… moich znajomych. Jestem pewien, że będą tobą zachwyceni.
Annie skończyła wiązać sznur. Boleśnie pociągnęła młodszą siostrę za nadgarstki w stronę kaplicy.
– Chodź, Mary – wyszeptała. – Wszyscy na ciebie czekają.
– Annie… błagam… rozwiąż mnie… nie rób mi krzywdy!
– Chodź, głupia smarkulo!
Wnętrze rudery rozświetlały przytwierdzone do ścian łuczywa, których stłumione światło tańczyło na śliskiej, mokrej podłodze i rozrzuconych w nieładzie, gnijących resztkach ław. Struchlała Mary dostrzegła pod ścianami ludzi – nieznajome twarze skryte w półmroku, rzucające jej spojrzenia tyleż wystraszone, co podniecone. Gdy minął ich idący za nimi Louis, Mary dostrzegła po ich cieniach, że zebrani gną się w ukłonach.
Na posadzce przed nimi, w miejscu, w którym kiedyś wznosił się ołtarz, majaczył okrąg, wymalowany na ziemi czerwoną farbą. W jego środek wpisane były dziwne symbole, których znaczenia Mary mogła się tylko domyślać. Pod ścianą stała na kamiennym cokole olbrzymia misa, niegdyś zapewne pełniąca rolę chrzcielnicy.
– Moje dzieci! – Mary usłyszała za plecami śpiewny głos pana de Graffe, podniesiony jak do przemowy. – Nasza najpiękniejsza gwiazda świeci dziś jasno na niebie! Nasza ukochana królowa wzdycha, spowita w rozkosz! Jej wargi wilgotne, jej dłonie – szczodre! Jej biodra gotowe obdarzyć nas wspaniałymi darami!
Minął ich i wkroczył w wymalowany na posadzce krąg. Na jego nieskazitelnej twarzy rozciągał się obłąkańczy uśmiech.
– A oto i jej ulubienica, która dziś dostąpi zaszczytu łaski naszej Pani, Ischkh’ Taar! Kwiat nocy, serce ze srebra! Moja uczennica!
Skinął dłonią na Annie. Zebrani pod ścianami ludzie padli na kolana.
– Podejdź tu, kwiatuszku.
Annie zbliżyła się do niego powoli, z nabożną czcią. Mary podążyła trwożliwie za nią.
– Ale jest jeszcze jeden kwiatuszek, do którego należy ta noc! Piękna różyczka, której dar będzie nam dziś nieoceniony! Jej uroda, która dopiero co rozkwitła, trafi stąd wprost do wieczności. Moja uczennico…
Nachylił się do Annie i ujął jej twarz w dłonie.
-… wiesz co zrobić.
Bez słowa, Annie zbliżyła się do starej chrzcielnicy. Szarpnęła za sznur.
– Chodź, siostrzyczko – powiedziała głośno. Mary straciła ostatnie resztki odwagi, jakie jeszcze jej zostały; padła przed siostrą na kolana, wyjąc i szlochając jak małe, przerażone zwierzątko.
– Nie, błagam! Annie, proszę! Zrobię wszystko… wszystko, czego zechcesz…
Poczuła na ramieniu miękki, kojący dotyk dłoni Louisa.
– Ależ moja malutka – powiedział łagodnie. – Ty wiesz, czego ona chce. Chciała tego zawsze. Chciała czasem tak bardzo, że myślała o śmierci, by uniknąć życia w twoim cieniu. Czy nie chcesz ocalić swojej siostry od jej odwiecznego koszmaru? Nie chcesz oddać jej tego, co masz najcenniejsze?
Pogłaskał jej włosy.
– Nie martw się. Twoja uroda dalej będzie żyła w Annie. Do końca jej dni… a może dłużej.
Ból przeciął jej gardło tak nagle, że nie zdążyła nawet krzyknąć. Szczupła, ciepła dłoń Annie chwyciła ją za usta, a w szyję wgryzło się chłodne ostrze noża. W rozsnącym szoku spowodowanym bólem i przerażeniem, dziewczynka poczuła, że jej siostra popycha ją nad chrzcielnicę.
Naczynie wypełniła czerwień, po czym świat zniknął, wirując w mroku, by nigdy już nie powrócić pod powieki Mary.
Witaj.
Z technicznych:
Dziewczynka miała głęboko zakorzeniony, wpojony jej jeszcze przed matkę przymus… – literówka
… była zmiana w atmosferze ich domu, która dokonała się niemal natychmiast po ich przybyciu. – powtórzenie
Bawili się w najlepsze dobrą godzinę, szukając się na zmianę po budzącym się do życia, wiosennym ogrodzie; czy to przez lepszą znajomość miejsca, czy też przez naturalny, dziecięcy talent do wciskania się w różne zakamarki, Mary zawsze udawało się bądź to znaleźć pana de Graffe, bądź uniknąć bycia znalezioną przez niego. – powtórzenia
Oddalony o parędziesiąt metrów Louis nie miał szansy tym wygrać i tym razem. – posypała się tu składnia
… wszędzie tam, gdzie ludziom przydażyło się jakieś wielkie nieszczęście. – ortograficzny
– Nie chcę, byś miała mieć przez mnie koszmary, panienko. – literówka i składniowy
Na razie tyle, opowieść ciekawie potęguje grozę, fajne opisy wydarzeń i charakterystyka bohaterów, czuje się narastający niepokój oraz zło, pożerające nie tylko niewinne dzieci. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Witam serdecznie. ;) Wracam do lektury. ;)
Z technicznych:
… dla niej jednak był po prostu rolnikiem, jednym z wielu chłopów zamieszkujących wieś. Gdy przyprowadzono go do dworu, przypominał po prostu brudnego, … – powtórzenie
Nie odczekała jednak odpowiedzi. – literówka
– Dokąd idziemy? – spytała Marie słabo. – czy celowo taka forma imienia?
Wiatr zawiał jeszcze raz, jednak tym razem Mary nie wyczuła go na policzkach. – powtórzenie
W rozsnącym szoku spowodowanym bólem, przerażeniem i szokiem, dziewczynka poczuła, że jej siostra popycha ją nad chrzcielnicę. – literówka oraz powtórzenie
Makabryczne zakończenie… Co za potworne zachowanie siostry wobec Mary! Bo – że inspektor był podejrzany, to wyczuwało się od razu. :)
Super horror, gratuluję pomysłu. ;)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Od razu rzuca się w oczy, że limit znaków przekroczony. I co z tym fantem zrobić?
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Od razu rzuca się w oczy, że limit znaków przekroczony. I co z tym fantem zrobić?
A, no tak w Konkursie jest przecież limit.
Nie spojrzałam dokładniej podczas czytania, bo nie przyszło mi do głowy, że przekroczony.
A dziś przecież ostatni dzień zgłoszeń. Może Slqn jeszcze zdąży pousuwać/poskracać fragmenty?
Pecunia non olet
Opowieść wciągająca i interesująca. Postacie co prawda szablonowe, ale za to człowiek mknie i się nie nudzi.
Z to zaimkoza jest dość potężna.
Mary była onieśmielona gościem jej ojca. Z początku bała się choćby odezwać w jego towarzystwie; miała zaledwie jedenaście lat i pomimo swego szlacheckiego rodowodu nie czuła się nikim ważnym.
Pierwszy i trzeci do usunięcia z korzyścią dla opowiadania i limitu;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
O kurczę! Już lecę ciachać… :)
Lepiej sobie zostaw wersję sprzed ciachania, bo takie cięcia czasem są bolesne i szkodliwe dla tekstu. Tak tylko mówię w kontekście antologii.
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Dobra rada!
Pecunia non olet
Uff! Zrobione. Dzięki za uwagi, Bruce i Ambush!
Dziękuję również. :)
Pozdrawiam, powodzenia! :)
Pecunia non olet
Niby klasyk horroru gotyckiego, ale fajnie odmalowany. Językowo parę wpadek się przytrafiło, za to fabularnie jest to, co powinno być: tajemnica, mroczny klimat, ponure, rozsypujące się budowle i czające się pośród nich zło. Podobało mi się.
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Przeczytawszy.
Historia bardzo klasyczna, wręcz podręcznikowa. Ma jednak wszystkie elementy na właściwym miejscu i odpowiedni klimat. Językowo niestety jest tu trochę potknięć, zwłaszcza dość mocna zaimkoza, której wypadałoby się przyjrzeć z uwagą. Niemniej, nie zepsuła mi ona dość dobrych wrażeń z lektury.
Cześć!
Zgodzę się z oidrin: bardzo podręcznikowa historia, która niczym nie zaskakuje, ponieważ nawet tytuł zawiera spoiler. Czytało mi się nieźle, chociaż gdybym bawiła się w wypisywanie wszystkich niezgrabności, pewnie trochę by się ich znalazło: nic poważnego, po prostu tu i ówdzie jakieś kulawe zdanko albo nie do końca trafiony dobór słów.
Historia jest bardzo prosta i przewidywalna. Dużo streszczasz, zwłaszcza na początku; potem idzie już bardziej gładko. Najbardziej podobała mi się scena z zabawą w chowanego i zdradzaniem największego lęku de Graffe’a. Było w niej napięcie i pewnego rodzaju niepokój; dużo bardziej odczuwalny i lepiej pasujący do tematyki konkursu niż scena końcowa, w której, moim zdaniem, to napięcie opadło. Znowu utwierdzam się w przekonaniu, że niedopowiedzenia i postawienie na subtelność działają w przypadku opowieści grozy znacznie lepiej niż wyłożenie kawy na ławę i pokazanie czytelnikowi, z jakiego rodzaju potworem mierzy się bohater.
Niemniej czytało mi się przyjemnie, a klimacik był cały czas obecny ;)
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Cześć,
Niezły i ciekawy horror, wciągnął mnie. Może dlatego, że lubię takie klimaty, tj. jakieś zamczyska, ruiny, dwory, tajemnicze morderstwa i dziwne, zmanierowane postacie. Na duży plus to jak budujesz klimat i opisujesz bohaterów, zarówno ich powierzchowność, jak i motywacje, np. de Graffa czy siostry.
Odbiór tekstu nieco popsuła mi wspomniana przez innych przewidywalność (dość szybko można domyślić się ten cały de Graff coś knuje i nie jest to pozytywna postać, że raczej nie ma tego wilka wspomnianego w tytule itp.) oraz zakończenie, które może jest niezbyt typowe, bo negatywne i trochę wstrząsające, to jednak liczyłem po cichu na jakiś zwrot akcji, końcowy twist.
Pozdrawiam
Atmosfera przywiodła mi na myśl dodatek do “Wiedźmina” “Krew i Wino” :) Sielankowa, baśniowa – lekko zmącona niepokojącymi wieściami – która następnie przechodzi w mroczną i brutalną. Podobnie jak gravel, najbardziej spodobała mi się scena zabawy w chowanego. Jak to już zostało powiedziane, rozwiązanie zagadki rzeczywiście przewidywalne. Louis jest zbyt idealny, żeby był pozytywną postacią, a z kolei siostra pojawia się na początku, a potem znika, co sugeruje, że pewnie powróci w zakończeniu, i to z przytupem. Też chyba nie do końca rozumiem, co tam się w ogóle wydarzyło, jeśli chodzi np. o Fawletta. Ale czytało się bardzo przyjemnie!
Przyjemnie się czytało :)
Przynoszę radość :)
Zadbałaś o należytą atmosferę i stosowną scenografię, bohaterów też stworzyłaś niczego sobie, dodałaś do tego dramatyczne wydarzenia związane z zaginięciem kilkorga wiejskich dziatek, skutkiem czego powstała historia odpowiednio mroczna, ale, niestety, także dość przewidywalna. Mimo wszystko czytałam opowiadanie ze sporym zainteresowaniem, jednak liczne potknięcia, usterki i błędy sprawiły, że nie mogę mówić o pełnej satysfakcji.
…stroje z najbarwniejszych jedwabi i drobno dzianej wełny. → Czy monsieur Louis de Graffe nosił swetry i inne wyroby dziewiarskie, czy może raczej stroje uszyte z delikatnej, tkaniny wełnianej?
Na czym polega drobne dzianie wełny?
…rozkoszowała się nią na codzień… → …rozkoszowała się nią na co dzień…
A potem wiejskie dzieciaki zaczęły znikać.
Zaczęło się od rodzeństwa… → Czy to celowe powtórzenie?
Po tym czasie do ojca przybył wiejski wielebny… → A może: Po tym czasie do ojca przybył miejscowy wielebny…
Wiadomo, że rzecz dzieje się na wsi, a duchownych chyba nie dzielono na miejskich i wiejskich.
Raz nawet słyszała, jak w podnieceniu tłumaczy jednej z dziewek służebnych; → Zdanie powinien kończyć dwukropek, nie średnik.
– To kara Boża – szeptano w kuluarach, głównie pomiędzy dawnymi mieszkańcami dworu. → Czy we dworze na pewno były kuluary? Szeptano w kuluarach czy pomiędzy mieszkańcami?
A może miało być: – To kara Boża – szeptali po kątach, głównie między sobą, dawni mieszkańcy dworu.
Mary zauważyła, że dworacy pana de Graffe mają na ten temat spojrzenie bardziej przyziemne; → Zdanie powinien kończyć dwukropek, nie średnik.
Przez kilka dni chodził w kompletnie zmierzwionych włosach… → Obawiam się, że nie można chodzić we włosach. No, chyba że ktoś rozsypie potargane ścięte włosy, to wtedy będzie mógł w nich chodzić.
Pewnie miało być: Przez kilka dni chodził z kompletnie zmierzwionymi włosami…
…choć może nie w sposób, jakiego by sobie życzyła. → …choć może nie w sposób, w jaki by sobie życzyła.
…dostrzegła pod rozłożystą wierzbą sylwetki dwójki ludzi… → …dostrzegła pod rozłożystą wierzbą sylwetki dwojga ludzi…
…myślała, że jej serce wyskoczy z piersi, tak mocno zaczęło jej bić. → Czy oba zaimki są konieczne?
Dygnęła mu grzecznie. ->Dygnęła grzecznie.
– Znam jego potrzeby i zgyzoty… ->Literówka.
Oddalony o parędziesiąt metrów Louis nie miał szansy tym wygrać i tym razem. → Obawiam się, że w czasach o których piszesz, w Anglii nie posługiwano się systemem metrycznym.
Dwa grzybki w barszczyku.
…przed jej oczami pływały rozbłyski bieli. Louis chwycił ją za rękę i pomógł jej wstać. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…teraz spędzał na swoim śledztwie jeszcze więcej czasu. → Zbędny zaimek – czy spędzałby czas na cudzym śledztwie?
…podeszła do szafy i wydobyła z niej płaszcz, rajstopy i buty dziewczynki. → Czy w czasach, o których piszesz, dziewczynki na pewno nosiły rajstopy?
Ubrała się, spakowała do podróżnej torby parę najpotrzebniejszych rzeczy… → Skąd w szafie Mary torba podróżna, skoro dziewczynka nigdy nigdzie nie wyjeżdżała?
…szlafrok narzucony na koszulę nocną, rzucającego do… → Brzmi to fatalnie.
…rzucającego do pokojówek i parobków polecenia znad kielicha wina. Ten wysłuchał jej z najwyższą troską… → Czy dobrze rozumiem, że kielich wina wysłuchał jej z najwyższą troską?
…wydobyła z niej szpulę cienkiego, lnianego powrozu. → Sprzeczność – powróz jest gruby z definicji.
-… wiesz co zrobić. → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.
Szarpnęła za sznur. → Szarpnęła sznur.
W rozsnącym szoku spowodowanym bólem… → Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.