PROLOG
Ziemia… Kolebka ludzkiej cywilizacji. Miejsce gdzie wszystko się zaczęło… Stracona…
Ponad osiemdziesiąt pięć procent populacji w ciągu jednego dnia, utraciło życie. Dzień ten został później nazwany Wielką Katastrofą. Ci którzy ocaleli z holokaustu, zaczęli walczyć między sobą o resztki, by przetrwać najbliższą dekadę.
Aż zjawił się człowiek na czele niewielkiej grupy, która zjednoczyła podzielone frakcję. Nazywał się Starr, a jego imię stało się fundamentem nowej wiary. On i jego towarzysze zostali ochrzczeni jako Ojcowie Ziemi. Każdy z nich stanął na czele frakcji, aby poprowadzić je ku lepszemu jutru. Po dziesięciu latach rządów podjęli oni wspólnie decyzję o opuszczeniu rodzimego systemu słonecznego, w poszukiwaniu światów, nadających się do zamieszkania. Był to czas, gdzie skończyła się jedna historia, a zaczęła nowa.
Po wielu latach tułaczki odkryli nowy świat i nazwali go Akharonem – Nowym początkiem. Ojcowie Ziemi zdecydowali, że aby przetrwać i się rozwinąć, ludzkość musi porzucić swoje narzędzia, które były zdolne do czynienia zła. Zniszczono całą broń, okręty bojowe przerobiono na statki kolonizacyjne i handlowe. Czas został zrestartowany, przeszłość odeszła w niebyt. Tak zaczęła się złota era.
Całe milenium zajmuje utworzenie nowego społeczeństwa. Frakcje, które utworzyły przymierze, zaczęły kolonizować planety i skupiły na ekspansji kosmosu oraz sąsiednich systemów, przez następne cztery tysiące lat.
W piątym milenium najmądrzejsze umysły dokonują przełomowego odkrycia. W zaawansowanych laboratoriach powstaje Biomenax, substancja, która spowalnia proces starzenia i przedłuża człowiekowi życie o dekady. Powoduje to silny wzrost populacji i przyspieszenie ekspansji.
Na początku dziesiątego milenium, dochodzi do niepokojów społecznych, spowodowanych przeludnieniem, oraz niedoborem dóbr. Powoli i nieubłaganie od ośmiu istniejących frakcji, odrywają się niewielkie grupy wyrzutków i po kilku latach powstaje nowa frakcja. Zorganizowana i przede wszystkim zdeterminowana, zaczyna napadać na okręty kupieckie i cywilne. Sojusz po raz pierwszy od tysięcy lat musi sięgnąć, po coś, czego miała nadzieję już nie widzieć na oczy. Osiem frakcji wypowiada otwartą wojnę piratom i przez następne dekady toczy z nimi zażarty bój. Dostępne okręty gwiezdne zostają uzbrojone i wyposażone w prymitywne narzędzia, zdolne zadać śmierć. W końcu piracka armada zostaje rozbita, a jej pozostałości ukryły się gdzieś w kosmosie, w miejscach tylko im znanym. Wojna z piratami pokazała, że nie można było pozostawać bezbronnym. Wbrew swoim przekonaniom i wierze, w stoczniach powstają pierwsze okręty wojenne.
Setki lat później, kiedy Sojusz zapewnił bezpieczeństwo swym obywatelom, pośród nich wyłania się człowiek, który został okrzyknięty Wiecznym Prorokiem. Staje on na czele grupy wyznawców, czczących swego Boga, przybierającego postać supernovy. Był to bowiem, bóg zniszczenia. Przez lata nieuchwytny prorok gromadził wokół siebie rzesze wyznawców, którzy początkowo protestowali jedynie, przeciwko stosowaniu Biomenaxu, gdyż ingerencja w ciało ludzkie, była dla nich czymś plugawym. W końcu ze słów przeszli do czynów. Pierwsze zamachy bombowe, niszczyły jedynie zabudowania, z czasem jednak pojawiły się też ofiary śmiertelne. Sojusz nie mógł pozostać obojętny wobec takiej przemocy i zaczęto likwidować ogniska, szerzącej się herezji. Wieczny prorok wiedział, że musi coś zrobić inaczej, jego poddani, ugną się pod butem władz. Fanatycy kradną więc okręty i udają się na jeden z niezamieszkanych światów, by tam stworzyć nowe państwo Celeran. Sojusz uznał, że pozostawieni ich samym sobie będzie najlepszym pomysłem. Mylili się.
Początek jedenastego milenium. Zakończyła się złota era. Powstała era mroku. Celeranie urośli w siłę i wypowiadają otwartą wojnę wszystkim państwom kosmicznym. Niosąca śmierć i zniszczenie trwająca siedemnaście lat, przetaczająca się przez galaktykę, fala nienawiści wyniszczyła część światów. Nazwano ją Pierwszą Wojną Celerańską. Brutalna, krwawa… bezsensowna. Wspólnie połączone siły, pod przywództwem najzdolniejszych strategów, umożliwiają Sojuszowi zwycięstwo, które zostało okupione śmiercią wielu niewinnych. Celeranie zostali wygnani na swoją ojczystą planetę i tam mieli pozostać na wieki. Ponownie zapanował pokój, jednak wojna zostawiła swoje krwawe piętno. Piękne miasta, zostały zniszczone, wiele zasobów i surowców była na wyczerpaniu. Na niektórych światach zapanował głód i nędza. Nic już nie miało być takie jak przedtem. Podczas odbudowy świata, w trakcie poszukiwania surowców, odkryto na skraju systemu, bogatą w minerały i cenne źródła zasobów gigantyczną planetę, wraz z ruinami pradawnej obcej cywilizacji. Cywilizacji, która z niewyjaśnionych powodów opuściła zamieszkaną galaktykę. Zasobów tajemniczej planety było tak wiele, że wystarczyły, aby przyspieszyć odbudowę miast i okrętów gwiezdnych. Pomimo stawianych coraz to nowych kopalń wydobywczych, cały glob niemal kipiał zasobami naturalnymi. W krótkim czasie stał się on pożądaniem każdego władcy. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jaką skrywał tajemnicę.
Jest początek jedenastego milenium. Dziesięć tysięcy lat minęło od opuszczenia rodzimego systemu słonecznego, a trzydzieści po zakończeniu największej wojny w historii ludzkości. Nowa planeta – Tridanis – staje się centrum wszechświata. Tu kończy się historia… I zaczyna nowa
ROZDZIAŁ 1
Człowiek może oszukać siebie, ale nie oszuka swojej natury
Statek kosmiczny był w podróży od trzech tygodni. Kształt miał prosty, podzielony na trzy segmenty. Ostatni stanowiły cztery potężne silniki główne, a dziób najeżony był antenami i czujnikami. Okręt wyglądał na mocno zużyty. W niektórych miejscach można było dostrzec zarysowania i ciemne smugi, gdzie w ich centrum widniały nowe metalowe łaty. Nazywał się Andros. W swojej długiej karierze ta fregata handlowa, przeżyła trzech dowódców i przetrwała trzy potyczki z piratami. Jednak to dzięki wyszkolonej załodze i doświadczeniu obecnego kapitana, statek wciąż istniał i przemierzał różne zakątki galaktyki.
W fotelu na mostku kapitańskim, siedział starszy mężczyzna ubrany w biały mundur Akhabarskiego kapitana. Miał głębokie zmarszczki i orli nos, a jego włosy po bokach przyprószyła siwizna. Swoimi bystrymi oczami obserwował pracującą załogę. Emanował stanowczością i pewnością siebie. Nazywał się Brackman, ale wszyscy mówili na niego oficer Brack. Jakoś tytułowanie go kapitanem nie pasowało do jego nazwiska, więc stąd się wziął jego przydomek. Jemu i tak w tej kwestii było wszystko jedno. Mogli go nazywać jak chcą, byle tylko robili to, co do nich należy. Kapitan potrafił utrzymać wysoką dyscyplinę swojej załogi i jak dotąd jego ludzie go nie zawiedli. Choć Andros był jedynie fregatą na usługach kompanii handlowej, to Brackman jako były oficer marynarki, doskonale wiedział, że nawet taki niepozorny statek może stanowić łakomy kąsek dla grabieżców, czy jednej z pirackich frakcji.
Jego hardość nie wzięła się z wychowania przez ojca, ani to, że dorastał na Solaras, gdzie panowały twarde warunki. Brackman jeszcze przed wojną, prowadził własne interesy, posiadał nawet własny statek, którym kursował w niemal całym systemie. Kiedy wybuchła wojna, szybko okazało się, że ma predyspozycje do dowodzenia okrętem i tak dorobił się rangi kapitana. Po wojnie wiedział, że na służbie w marynarce gwiezdnej nie czeka go żadna przyszłość, więc postanowił wrócić do tego co robił najlepiej. Przeszedł do floty handlowej, ponieważ uznał, że tylko tak będzie mógł pomóc w odbudowie gospodarki, a mógł przy tym trochę zarobić. Jako weteran wojenny, otrzymał od floty handlowej mocno pokiereszowaną, ale wciąż na chodzie własną fregatę – Androsa. Przez następne pięć lat Brackman, doprowadził statek do porządku, skompletował doświadczoną załogę i teraz przemierzał różne zakątki galaktyki, zaopatrując potrzebujące planety.
Andros zbliżał się do sztucznie utworzonego pasa asteroid, które oznaczały początek systemu Euryd. Mało kto korzystał z tego szlaku, była to bowiem niebezpieczna trasa. Brackman nie obawiał się jednak ataku ze strony piratów, fregata była dobrze uzbrojona. Jednak ostatnio nasiliły się ataki na flotę handlową w tych rejonach, a już samo to, było nader niepokojące.
Jeden z młodszych oficerów odwrócił się na obrotowym fotelu i zwrócił się do Brackmana.
– Kapitanie mamy łączność z Eurydyjską kontrolą lotów.
Kapitan skinął lekko głową. Za pasem asteroid będzie można odetchnąć. Ta podróż nie przyniosła żadnych przykrych niespodzianek.
– Dobrze. Podaj tak jak zawsze rejestrację i cel podróży.
Podwładny natychmiast wrócił do przyrządów, wykonać rozkaz.
Brackman wrócił myślami do ładowni, gdzie trzymali zbiorniki paliwa i Krentolu. Euryd był jednym z państw, które najbardziej ucierpiały podczas wojny i do dziś nie mógł się pozbierać. Krentol wykorzystywano przy produkcji myśliwców i innych mniejszych statków. Złoża w większości kopalń wyczerpały się, dodatkowo Euryd nękany był bezustannymi atakami pirackich maruderów. Brakowało maszyn do obrony granic, nie mówiąc już o ochronie transportowców. Brackman postanowił wykorzystać okazję póki jeszcze się nadarzała, bo nie wiadomo jak długo może potrwać kryzys. Dla niego to prawdziwa żyła złota.
– Kapitanie… – Brackman spojrzał na jednego z pilotów – Sensor wykrył trzy myśliwce. Lecą w naszą stronę.
– Piraci? – Kapitan nie krył zdziwienia.
– Nie sir, mają Eurydyjskie oznakowania. Zapewne patrol graniczny.
Kapitan w pierwszym odruchu chciał zbesztać pilota za zawracanie głowy czymś tak nieistotnym, jednak porzucił ten zamiar. Może będą mogli ich eskortować przez resztę drogi? Z drugiej strony, trzy samotne myśliwce bez wsparcia? W pobliżu powinien gdzieś znajdować się lotniskowiec, myśliwce miały krótki zasięg.
– Prześlijcie pozdrowienia i spytajcie czy będą mogli eskortować nas do Laturny.
– Tak jest – odparł pilot i pospiesznie wysłał komunikat. Pilot siedzący obok niego trącił go łokciem i wskazał coś na jednym z ekranów monitora. Ten pierwszy wyraźnie zakłopotany ponownie zwrócił się do kapitana.
– Sir, mam tu coś.
– O co chodzi?
– Te trzy myśliwce są jakieś dziwne…
Brackman podszedł do niego szybkim krokiem. Nie wiedząc, czemu miał złe przeczucia.
– Jak to dziwne?
Pilot poświęcił całe trzy sekundy, na sprawdzenie sensorów, zanim odpowiedział.
– Te myśliwce… mają Eurydyjskie oznakowania, ale… skan pokazuje, dziwne odczyty. Dane techniczne wskazują, że to jakiś zaawansowany myśliwiec bojowy. Nawet nie znam tego modelu. Euryd nie dysponuje czymś takim, a już na pewno nie mógł powstać w ich stoczni.
Kapitan wpatrywał się milcząco w radar, który wskazywał trzy zielone punkty zbliżające się w ich kierunku. Wracając szybkim krokiem na swoje stanowisko, rzucił okiem na ekran główny, gdzie właśnie wyświetliły się te same dane, co w komputerze pilota, potwierdzając jego słowa. Komputer wyraźnie skąpił dokładniejszymi informacjami, co mogło oznaczać, że albo mają gdzieś w pobliżu system zagłuszania, albo nie ma ich w bazie danych.
– Odpowiedzieli na nasze wezwanie?– spytał po chwili.
– Nie sir.
– Sir! – Drugi pilot szarpnął się gwałtownie – Oni nas namierzają!
Dopiero teraz kapitan zdał sobie sprawę z tego, jakie niebezpieczeństwo im groziło.
– Tarcza! Tarcza! – ryknął – Pełna moc na dziobie! Uzbroić baterie obronne!
W momencie, kiedy trzy myśliwce obrały fregatę handlową na cel, z pasa asteroid wyłoniło się kilkanaście identycznych pojazdów, kierujących się wprost na neutralny statek. Stalowoszare obiekty o szerokich skrzydłach, przypominających szczypce rzuciło się na ofiarę, która wpadła prosto w pułapkę. Pierwsze pociski uderzyły w bok kadłuba, niektóre zniszczyły część wieżyczek obronnych, nim okręt podniósł na dobre osłony.
– Andros do Eurydyjskich myśliwców – mówił drugi pilot – Atakujecie sojuszniczy, Akhabarski statek handlowy! Powtarzam, zaatakowaliście Akhabarski statek handlowy!
– Oni chyba zdają sobie z tego sprawę – warknął Brackman, wciskając kilka przycisków na panelu fotela dowódcy. Na statku zawyły syreny alarmowe, a światła na mostku zmieniły kolor na krwistą czerwień – Ale nie poddamy się bez walki. Uzbroić pozostałe działa! Strzelać w najbliższe cele!
W krótkim czasie baterie obronne Androsa ożyły, kierując wyloty luf w kierunku agresorów i wystrzeliły, ale myśliwce bez problemów omijały wiązki energii, wykazując niesamowitą zwinność i kontynuowały atak. Baterie nie były stworzone do walki z tak małymi obiektami, jednak Andros posiadał również działka przeciwlotnicze, stworzone właśnie do takich sytuacji. Odpowiedziały natychmiast ogniem i po kilku sekundach jeden z myśliwców został trafiony. Zmienił się w ognistą kulę, po czym wyparował nie zostawiając po sobie śladu. Kolejne pociski rakietowe zaczęły niszczyć skutecznie, słabą tarcze ochronną fregaty, by następnie rozerwać stalowe płyty kadłuba, pozbawiając ją także działek przeciwlotniczych.
Na mostku kapitańskim nastąpiła eksplozja, kiedy w jednym miejscu puściły tarcze i ogień w lewej części pomieszczenia, pochłonął kilkoro załogantów. Niektórzy z nich zaczęli biegać, wrzeszcząc ogarnięci płomieniami. Jedni pośpieszyli im z pomocą, a inni próbowali ugasić pożar.
– Kapitanie, większość systemów obronnych uległa zniszczeniu. Utraciliśmy sektory B1, B3 i D4. Mamy przebicie od strony mesy, odcinam ten sektor – Jednym ruchem ręki, pilot pociągnął za jedną z licznych, małych dźwigni, obok lewej nogi, doskonalę zdając sobie sprawę, że w ten sposób uśmiercił przynajmniej kilkanaście osób, tych którzy nie zdołali uciec do bezpiecznej strefy. Nie miał wyboru, stawką było życie całej załogi.
Na pulpicie jedna z diod zaczęła świecić natarczywie purpurą.
– Na Starra, oni chcą strzelać do nas torpedami! Rozniosą nas w kawałki!
Piloci popatrzyli na kapitana wyczekująco. Brackman nie poruszył się z przerażeniem w oczach gapił się na migoczące purpurowe światełko. Czas w jakim torpedy z tej odległości sięgną celu był niewielki, kwestia sekund…
– Sir?
– Tak pilocie? – W głosie Brackmana można było wyczuć rezygnację.
– Czy… mamy rozpocząć ewakuację?
Brackman spojrzał na nich z żalem.
– Nie. Teraz jest już na to za późno. To potrwa tylko chwilę. Wykorzystajcie te sekundy na modlitwę – to mówiąc oparł się wygodniej w swoim fotelu, zapominając o dwóch zastygłych w bezruchu pilotach.
Smutnym wzrokiem rozejrzał się po płonącym mostku. Wokół biegali członkowie załogi. Jedni wciąż walczyli z ogniem, drudzy ranni próbowali udać się do kapsuł ratunkowych. Ale dla nich już było za późno.
Brackman oparł głowę o oparcie fotela i zamknął oczy. W ostatnich sekundach zastanawiał się czy dobrze przeżył swoje życie.
Minęło mniej niż dziesięć sekund, kiedy nieprzyjacielskie myśliwce wystrzeliły swoje torpedy w stronę bezbronnej fregaty. W momencie, kiedy pierwsza z nich sięgnęła celu ogromna eksplozja rozerwała okręt na dwie części. Pozostałe torpedy dokończyły dzieła i ze statku zostały tylko stalowe strzępy.
* * *
Sala zebrań w budynku Zgromadzenia Sojuszu była na tyle przestronna, aby pomieścić wszystkie głowy państw oraz ich doradców. Sufit sali stanowił pozłacaną kopułę, gdzie z samego jej środka, zwisał wielki błękitny symbol, znak jedności wszystkich kosmicznych narodów. Symbol ten przedstawiał glob otoczony pierścieniem, z krążącym wokół statkiem kosmicznym, wzorowanym na starym modelu okrętu kolonizacyjnego. Wszyscy zebrani siedzieli dookoła pomieszczenia, twarzami skierowani do centralnej części. Na samym środku, kondygnację niżej znajdował się holoprojektor ukazujący obrazy, które stanowiły ważną pomoc dla tematu zebrania. Vace Licter spojrzał na swego doradcę po jego lewej stronie. Był to starszawy, siwiejący mężczyzna liczący sobie już ponad sto lat. Osiągnięcie tego wieku nie było lada wyczynem. On sam miał na karku lat sześćdziesiąt siedem, a osiągnął dopiero wiek średni. Tak, ludzkość była w stanie przedłużyć życie już od ponad pięciu tysięcy lat, co doprowadziło do przeludnienia na planetach, więc przyspieszono ekspansję kosmosu. Największa długość życia jaką zarejestrowano do tej pory, to sto sześćdziesiąt siedem lat. Naukowcy z wydziału bioinżynierii wynaleźli mieszankę, którą należało wstrzyknąć noworodkowi zaraz po urodzeniu. W przeciwnym razie, kiedy dziecko dorastało, mieszanka nie zostawała przyjmowana przez organizm. Substancja ta spowalniała proces starzenia się. Nazwali ją Biomenax.
Po lewej stronie Vace’a siedział Starszy Generał Wojsk Nate Inman, który przeważnie nie odzywał się przez całe zebranie. Polityka musiała go najwyraźniej nudzić, bo już od godziny usilnie starał się nie zasnąć. Ziewnął ukradkiem i zaczął przeglądać papiery, leżące przed nim. Zapewne próbował znaleźć sobie jakieś zajęcie. Niestety owe dokumenty także były związane z polityką i tylko pogarszał swoją sytuację.
Pavel Shrooten, doradca Akhabarskiego władcy przez cały czas obrad, zachowywał stoicki spokój. Dopiero teraz można było zobaczyć na jego twarzy lekkie zniecierpliwienie. Trudno się było temu dziwić. Zebranie trwało już trzy godziny, a sprawa nie posuwała się na przód. Już na początku spotkania Baron von Ebbert zaatakował oskarżeniami Lorda Nagratha, przywódcę Eurydu. Sprawa dotyczyła gwałtownych napaści na statki handlowe w ciągu ostatnich miesięcy. Wszystkie one zostały zniszczone podczas próby przekroczenia granic Eurydu. Handlowce te należały przeważnie do państw Slavenii, Neleru, Hybronidu, a ostatnie trzy zaatakowane do Akhabaru. Lord Nagrath wszystkiemu zaprzeczał i jednocześnie próbował się bronić, niczym ranne zwierzę zagonione w pułapkę. Jakby tego było mało, do sali wszedł po cichu jeden ze służących Vace’a i przekazał mu wiadomość, na którą ten niecierpliwie czekał. Potwierdziła tylko jego obawy, a musiał tę informację ujawnić, choć w pewnym sensie robił to niechętnie, bowiem sytuacja mogła się zmienić na jeszcze gorszą.
– Szanowni władcy – ciągnął Baron von Ebbert – Jak długo jeszcze będziemy czekać bezczynnie i patrzeć jak nasza flota handlowa przestanie w końcu istnieć? Lordzie Sebura, tyś doznał największej straty, bowiem twoja flota najbardziej ucierpiała wskutek ataków nieprzyjaciela.
Wszystko to dzieje się na granicach Eurydu, więc jak to możliwe, że nie zaatakowano żadnego statku Lorda Nagratha? Nie panowie, nie ma żadnych wątpliwości. Euryd prowadzi działania wojenne przeciwko nam, a my nie robimy nic żeby temu zapobiec.
– To jakiś absurd!- wybuchnął nagle Nagrath podnosząc się ze swego miejsca – Z całym szacunkiem baronie von Ebbert, kto najbardziej ucierpiał podczas Wojny Celerańskiej? W moim kraju panuje kryzys paliwowy i żywnościowy. Moja flota nie jest w stanie bronić własnych ziem, a co dopiero zmobilizować ataki na tak wielką skalę! Przez te wszystkie lata wspierałem was jak tylko mogłem. Pino de Chabot, władco Varmenii, kto przyszedł z pomocą, kiedy Celeranie okupowali twoją stolicę? Baronie Lumban, niegdyś piraci porwali twoją bratanicę. Kto dokonał wszelkich starań i odbił ją z rąk niegodziwców? Władcy państw, dawniej prosiliście mnie o pomoc. Dzisiaj o pomoc proszę was ja. Wspomóżcie mój kraj, wspomóżcie moją flotę, aby broniła granic, a jestem pewien, że ataki na wasze statki handlowe zostaną powstrzymane.
Na sali zapadło grobowe milczenie. Wszyscy pamiętali czasy potęgi Eurydu i ile mu każdy zawdzięczał. Licter przez większą część zebrania obserwował władcę Dagorian, Ivo Kemesa. W jego zachowaniu było coś dziwnego. Po chwili już wiedział. Kemes uśmiechał się lekko, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Ten człowiek stanowił dla niego największą tajemnicę.
Licter uznał, że to jedyna okazja, żeby coś powiedzieć zanim ktoś znowu zacznie swoją tyradę. Kiedy von Ebbert i Nagrath usadowili się na powrót w swoich fotelach, Vace wstał odchrząkując znacząco.
– Panowie i szanowni władcy, przed chwilą otrzymałem wiadomość od moich techników, którzy próbowali odczytać dane z czarnej skrzynki, wydobytej z ostatniej zaatakowanej fregaty. Jak pamiętacie do tej pory nie udało nam się znaleźć takiej, która mogła przechować nieuszkodzone zapisy raportów podróży statku. Jednak mniej więcej godzinę temu, moi technicy odszyfrowali dane z czarnej skrzynki – W sali wszyscy zebrani wyczekiwali niecierpliwie odpowiedzi na zasadnicze pytanie – Ostatni zapis raportu ze statku handlowego Andros mówi jasno, że został zaatakowany przez myśliwce graniczne o Eurydyjskim oznakowaniu.
Ledwie skończył mówić, na sali zebrań wybuchła wrzawa. Władcy, generałowie i doradcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Niektórzy wskazywali ręką Lorda Nagratha, który przez chwilę wydawał się zdezorientowany, potem zaczął czerwienić się ze złości.
Licter usiadł wolno i pochylił się w kierunku Pavla Shrootena.
– Nie lubię tego – powiedział zniesmaczony.
Doradca zerknął na niego znad okularów i uśmiechnął na moment.
– Twój ojciec też tego nie lubił, jednak zawsze robił to, co do niego należało, bo wiedział, że tak musi być.
Licter pokręcił głową, nadal obserwując kłócących się władców.
– Może nie powinienem był o tym mówić. Powiedzieć, że danych nie udało się odczytać, czy coś.
– Popełniłbyś niewybaczalny błąd – oznajmił twardo Shrooten – Gdyby ktoś dowiedział się, że ukrywasz tak ważne informację, natychmiast straciłbyś zaufanie władców, na które twój ojciec tak ciężko pracował. Mało tego, jak znam Ivo Kemesa, zaraz oskarżyłby cię publicznie o współpracę z Lordem Nagrathem, a dobrze wiesz, że ta hiena tylko czeka aż popełnisz błąd.
Licter skinął głową ze zrozumieniem.
– Od prawie trzydziestu lat, próbuje wkupić się na Tridanisa. Całe szczęście, że inni podzielają moje zdanie. Mogę się też z tobą założyć Pavel, że pod koniec zebrania Kemes znów będzie miał dla nas ofertę.
Shrooten ponownie się uśmiechnął.
– Nie zapominaj też o Lordzie Nagrath, von Ebbert i Baronie Lumbanie. Oni też mają chrapkę na każdy hektar tej planety.
Zamilkli na chwilę nadal obserwując, przekrzykujących się przywódców państw.
– Naprawdę w to wierzysz? – spytał go nagle Vace – Wierzysz, że Nagrath był w stanie narobić takiego bałaganu?
– Sam nie wiem – Shrooten zdjął okulary i przetarł je jedwabnym, ozdobnym szalem zawieszonym na jego szyi – Ważne jest co ty, o tym myślisz mój panie?
Licter zastanowił się nad tym. Pavel był dobrym człowiekiem, niemal całe życie spędził u boku jego ojca, jako doradca i bliski przyjaciel. Nieraz jego mądre rady wspomagały ich w trudnych chwilach, jednak zawsze wiedział gdzie wytyczona była granica, między radą a wejściem w kompetencje władcy. Każdy osobisty doradca musiał to wiedzieć. Shrooten przysiągł Zergonowi, który już był na łożu śmierci, że nie opuści jego jedynego syna.
– Nie wierzę w to – Licter wyjawił swoje wątpliwości – Uzgodniliśmy wspólnie z Vogelem, Seburą i de Chabotem, że dopuścimy Euryd do Tridanisa. Jeszcze w tym roku Nagrath miał założyć tam swoją pierwszą kopalnię Krentolu, co rozwiązałoby jeden z jego problemów. Na Starra, niecierpliwie oczekiwał tego dnia i nie wiadomo, czemu nagle miałby z tego zrezygnować? Poza tym co by zyskał osłabiając flotę handlową, której sam potrzebował? To nie ma najmniejszego sensu.
Shrooten założył okulary na nos, i tak jak Vace zerkając ukradkiem w stronę Kemesa rzekł:
– Całkowicie się z tobą zgadzam. Szkoda tylko, że inni tego nie widzą. Sebura, von Ebbert i Lumban stracili zbyt wiele, a reszta boi się stracić cokolwiek. Ktoś tu pogrywa z nami. Pytanie brzmi kto i dlaczego?
Atmosfera z minuty na minutę była coraz gorsza. W końcu Ivo Kemes uniósł ręce, aby wszyscy się uspokoili.
– Panowie, panowie!- rzucił swym chrapliwym głosem – W ten sposób niczego nie rozwiążecie! Najwyższy czas podjąć pewne kroki.
Zebrani na sali umilkli, patrząc to na siebie, to na Lorda Nagratha.
– Proponuję, aby wszyscy władcy zerwali pakt handlowy i wstrzymali wszelkie loty na Euryd. Ta decyzja wydaję się rozsądna w obecnej sytuacji. Jeżeli Euryd przekroczy nasze granice, uznamy to za wypowiedzenie wojny. Kto jest za?
Władcy kolejno unosili ręce. Jedynymi, którzy tego nie uczynili byli Licter, Kurt Vogel i rzecz jasna Lord Nagrath. Kemes spojrzał na przedstawiciela Akhabaru z udawanym zaskoczeniem.
– Władco Akhabaru, dlaczego wstrzymałeś się od głosowania?
To był jawny atak i Vace doskonale o tym wiedział.
– Wydaje mi się, że wynik głosowania był już przesądzony, i moje zdanie nic by nie zmieniło. Tak jak pozostali zerwę pakt handlowy z Eurydem i wstrzymam loty do tego państwa.
Licter i Kemes przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. W tym momencie odezwał się Kurt Vogel.
– Wybaczcie, ale ja wstrzymam się od głosowania. Możecie zaprotokołować.
Wszyscy spojrzeli na niego z wyjątkiem Kemesa, który wciąż gapił się na Lictera. W końcu Dagoriański doradca szepnął coś do ucha swemu panu i władca odwrócił wzrok.
– Tak zrobimy władco Keffenii – rzekł nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem.
– Dlaczego nie głosował pan z innymi? – odezwał się niespodziewanie generał Inman, swoim donośnym władczym głosem.
– Mój panie nie wiem, czy słusznie postąpiłeś – dodał Shrooten – Teraz wszyscy wiedzą o twoich wątpliwościach, a może nawet będą podejrzewać cię o współpracę z Lordem Nagrathem.
– Możliwe – Vace nie wydawał się tym zbytnio przejęty – Ale w ten sposób dałem Nagrathowi do zrozumienia, że nie jest sam. Poza tym Vogel musi mieć te same wątpliwości, co my, skoro wstrzymał się od głosowania. Tym gestem zaryzykował więcej niż ja. Teraz przynajmniej wiemy, komu możemy zaufać.
Mimo to Nagrath był wyraźnie załamany wynikiem głosowania. Jego doradca mówił coś do niego, ale nawet go nie słuchał. Popatrzył na Lictera i skinął niewidocznie głową w podzięce.
Von Ebbert ponownie zabrał głos.
– Skoro w tej kwestii już wszystko ustaliliśmy, chciałbym po raz kolejny prosić właścicieli Tridanisa, o dopuszczenie mojego narodu do eksploatacji planety, a także zezwolenie ekipie archeologów do badań odnalezionych tam ruin obcej cywilizacji. Moją ofertę prześlę do wszystkich w ciągu trzech dni.
– Dziękuję Baronie von Ebbert – Licter nie ukrywał sarkazmu w głosie – Tak jak zawsze rozpatrzymy pana ofertę i jak najprędzej przyślemy odpowiedź.
I tak jak zwykle, odpowiedź będzie brzmiała tak samo, dodał w myślach.
– Czy ktoś jeszcze, chciałby złożyć prośbę o eksploatację Tridanisa? – To pytanie było bardziej skierowane do Kemesa.
Ku jego zaskoczeniu, tak jak chyba pozostałych, Ivo Kemes nie odezwał się słowem. Złożył ręce na piersi i uśmiechnął się pod nosem. Inni także dali sobie spokój.
– Panowie czy możemy już na dzisiaj skończyć to spotkanie? – zapytał Pino de Chabot.
– Jeszcze jedno pytanie, jeśli pozwolicie – wtrącił Vace i nie czekając na odpowiedź, dodał – Ivo Kemesie, pod granicami twojego państwa zauważono duże zgrupowanie Dagoriańskiej floty. Co to ma oznaczać?
Oczy zebranych zwróciły się do władcy Dagorian. Kemes nie odpowiedział od razu. Pochylił się do przodu i zmarszczył brwi.
– To po prostu ćwiczenia taktyczne, mające na celu przeszkolić flotę do odparcia zagrożenia, gdyby kiedyś takowe miałoby nastąpić. Wszak wszyscy pamiętamy jak Celeranie doprowadzili niemal do upadku Sojuszu.
Po tych słowach zapadło krótkie milczenie, przerwane przez Barona Lumbana.
– Władcy państw dziękuję za spotkanie. Proponuję, aby następne odbyć w przyszłym miesiącu. Kto jest przeciw?
Parę chwil później przedstawiciele państw udali się do wyjścia. Lord Nagrath siedział przez chwilę bez ruchu, a potem opuścił ostatni salę zebrań. Na korytarzu Kurt Vogel w towarzystwie doradcy, podszedł do Lictera i Shrootena.
– Euryd prowadzi działania wojenne! – syknął wściekle – Stek bzdur. Znam Nagratha od kilkudziesięciu lat i na pewno nie zrobiłby czegoś tak głupiego. Rękę dam sobie uciąć, żeby się dowiedzieć kto stoi za tymi atakami.
Licter zbliżył się jeszcze bardziej do niego i zniżył głos do szeptu. Znali się od lat i mógł mu całkowicie zaufać. W zaufaniu tkwi tajemnica sukcesu. Tak kiedyś mu powiedział ojciec.
– Co zatem proponujesz?
– Poślę do Laturny mojego najlepszego agenta. Zbada całą sprawę, ale potrzebujemy na to trochę czasu – Vogel rozejrzał się dla pewności, czy aby żaden z pozostałych przywódców nie stoi w pobliżu – Póki nie będziemy mieli pewności, nikomu nie możemy ufać.
Licter położył mu rękę na ramieniu.
– Wiem przyjacielu. Zrób, co musisz.
Po tych słowach Vogel oddalił się. Pavel Shrooten stanął obok swojego pana.
– Zauważyłeś coś dziwnego? – zapytał Vace spoglądając na drugi koniec korytarza, gdzie właśnie Ivo Kemes zniknął w przejściu.
– Co takiego mój panie?
– Kemes… nie złożył dzisiaj swojego wniosku o współudział w eksploatacji.
Pavel Shrooten zdjął okulary i przetarł dłonią zmęczone oczy.
– Tak, faktycznie zauważyłem. Wątpię, żeby dał sobie z tym spokój. Kemes to uparty drań, nie jest człowiekiem, który łatwo rezygnuje. Wydaje się, że nasz Dagoriański przyjaciel coś kombinuję.
Vace nie powiedział już nic. Powodem osobistej niechęci do Kemesa była właśnie Wojna Celerańska. Jeszcze wtedy, władcą Akhabaru był ojciec Vace’a, Zergon Licter. Podczas gdy wszystkie narody, prowadziły bitwę przeciwko niebezpiecznemu wrogowi – Celeranom – Kemes odmówił współpracy tłumacząc, że nie chce narażać swoich poddanych na niebezpieczeństwo. Jako jedyny naród, Dagor nie uczestniczył w Pierwszej Wojnie, przez co bardzo ucierpiał na reputacji. Teraz Kemes próbował nadrobić straty inwestując w handel między-systemowy. Były nawet podejrzenia, że Dagorianie w jakiś sposób współpracowali z Celeranami, ale to były jedynie plotki, nigdy tego nie udowodniono. Zergon już wtedy poznał się na Kemesie i nie można mu było ufać. Na łożu śmierci, przestrzegł Vace’a przed tym człowiekiem. I teraz Vace, tak jak kiedyś jego ojciec, uważnie obserwował Kemesa.
* * *
Silny wiatr powiał od strony otwartego włazu i von Ebbert mimowolnie zadrżał. Owinął się jeszcze szczelniej swoim zielonym płaszczem i przyjrzał się czarnej limuzynie, która stała na środku platformy. Pojazd nie posiadał kół. Nie potrzebował ich. Unosił się w powietrzu, jak wszystkie inne samochody za pomocą, czterech motorów grawitacyjnych . Z boku miał namalowany czerwony herb. Przedstawiał koło zębate, gdzie na jego środku umieszczona była, uniesiona pięść i przecinający ją na ukos kilof.
Von Ebbert obejrzał się za siebie, ale nikogo nie zobaczył. Straż została przy jego limuzynie na drugiej platformie. Zerknął jeszcze raz na herb i skrzywił się. Jak coś tak wstrętnego mogło być uznawane za godło kraju? Wolnym krokiem zaczął iść w kierunku samochodu. Wiedział, kto czeka na niego wewnątrz, ale jakoś nie miał ochoty spotkać się z tą osobą. Zdawał sobie sprawę, że nie może ani przez chwilę okazać cienia słabości i przyspieszył pewnie kroku. Rozsunął tylne drzwi i wgramolił się do środka. Usiadł na miękkim siedzeniu, zamykając drzwi. Wewnątrz panowała ciemność. Von Ebbert poczuł się nieswojo, wyczuwając obecność kogoś, kto siedział naprzeciwko niego. Zamigotało słabe światło rozpraszając nieco mrok. Przed baronem siedział Ivo Kemes, którego twarz była częściowo ukryta w cieniu.
– Witaj przyjacielu – powiedział chłodnym tonem Kemes i uśmiechnął lekko – Minęło sporo czasu odkąd ostatnim razem rozmawialiśmy.
– Dwa miesiące to nie tak długo – rzucił nieco rozdrażniony baron – Sporo ryzykuję przychodząc tutaj.
Kemes nie odpowiedział tylko wyciągnął z barku obok, otwartą butelkę błękitnego szampana i nalał do dwóch wysokich kieliszków, po czym podał jeden von Ebbertowi. Baron opróżnił go jednym haustem, przypomniawszy sobie jak bardzo chciało mu się pić.
– Nasz plan wziął w łeb – powiedział po chwili podstawiając kieliszek Kemesowi, aby ponownie go napełnił – Licter nie połknął przynęty. Pewno nie wierzy w nic z tego o czym mówiliśmy na zebraniu. Zwłaszcza ten Keffeńczyk, Vogel. On też nie dał się w to wciągnąć.
Kemes nie spuszczał wzroku z barona, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Nie szkodzi – powiedział chłodno – Odwróciliśmy uwagę pozostałych. Teraz będą zbyt zajęci Eurydyjczykami, aby patrzeć, co dzieje się na granicy. No i to oczywiście eliminuje naszego przyjaciela Lorda Nagratha. W najbliższym czasie ten tłusty głupiec nie będzie nawet w stanie podrapać się po Fergowych jajach.
– A Licter? Na Starra, ten gość patrzy ci na ręce! Wie, co dzieje się na twoim własnym trawniku. Nie zdziwiłbym się gdyby od razu wywęszył, kto za tym wszystkim stoi.
– Uspokój się – Kemes pochylił się w kierunku swojego rozmówcy – Licter nie wie nic, bo gdyby tak było to nie siedziałby bezczynnie z ręką w dupie, tylko wykonał jakiś ruch. Teraz wystarczy tylko dogadać się z VanKroellem.
Von Ebbert wzdrygnął się na samo brzmienie tego nazwiska.
– Myślałem, że już wszystko ustaliliście.
Kemes machnął z lekceważeniem ręką.
– Och, znasz go. Jest cholernie upierdliwy. Co i rusz stawia jakieś warunki. Tym się nie przejmuj.
– A Licter i Vogel? Zrobi się nieprzyjemnie, jeśli sprawa wymknie się nam z rąk.
Ivo Kemes upił duży łyk błękitnego płynu i westchnął ciężko.
– Bądź spokojny. Zajmę się nimi. A ty nie zapomnij o swojej robocie – kiedy baron nie odezwał się, dodał z uśmiechem – Nie martw się. Kiedy to się skończy, staniesz się wielki.
Von Ebbert powtórnie napił się ze swojego kieliszka.
– Problem w tym… – mruknął – …że to się nawet jeszcze nie zaczęło.
* * *
Admirał McManus zerknął po raz setny na akta, które miał przed sobą na biurku. Przygryzł mocniej cygaro i uniósł wzrok by spojrzeć na młodą kobietę ubraną w błękitny mundur oficera marynarki. Miała szerokie usta i czarne, krótko przystrzyżone włosy, co było normalne u kobiet służących w Marynarce Gwiezdnej. Stała na baczność, patrząc przed siebie, jak kadet podczas musztry.
McManus klął w duchu. Myślał, że przyślą mu kogoś z większym doświadczeniem. Niestety wypadki chodzą po ludziach. Dwa dni temu oficer, którego miała zastąpić zszedł z posterunku po czterdziestoośmiogodzinnej zmianie na mostku, wlał w siebie tyle alkoholu na ile był w stanie znieść jego organizm i poszedł spać do jednej z komór próżniowych, które otwierano raz w roku. Nikt nie miał pojęcia co kierowało jego upojony alkoholem umysł. Człowiek pod wpływem potrafił robić dziwniejsze rzeczy. Pech chciał, że akurat tego dnia wszystkie były otwierane i nikt nie zadał sobie nawet trudu by do nich zajrzeć, bo kto mógłby wpaść na tak durny pomysł, żeby uciąć w jednej z nich drzemkę? Ot, zwykłe niedopatrzenie. Szukali go dwanaście godzin, dopóki ktoś nie zauważył ciała przez iluminator.
Admirał pokręcił lekko głową na samo wspomnienie. Biedny sukinsyn. Brakowało mu zdrowego rozsądku, ale w gruncie rzeczy był dobrym oficerem.
Ponownie zmierzył spojrzeniem panią oficer i wyjął cygaro z ust.
– Komandor Jennifer Hall – powiedział w końcu, bardziej do siebie niż do niej – Przeniesiona z krążownika Obowiązek, z pierwszej floty. Odsłużyła pani na nim cztery lata, zgadza się?
– Tak jest – odparła stanowczo kobieta.
– Ukończyła pani akademię lotniczą na Chromenorze z wyróżnieniem, później latała na myśliwcach zwiadowczych, przez dwanaście lat. Lubiła pani to zajęcie?
– Tak jest panie admirale – pytanie ani trochę ją nie zaskoczyło.
McManus włożył cygaro z powrotem do ust. Nie musiał zaglądać do akt, znał je na pamięć.
– To, dlaczego pani tego nie robi nadal? – Nie musiał zadawać tego pytania, znał powód. Ciekaw był tylko jej reakcji.
Komandor przez ułamek sekundy wyraźnie się zawahała, jednak po chwili odparła z równą stanowczością jak poprzednio:
– Miałam wypadek podczas manewrów. To była dosyć poważna kontuzja. Lekarz stwierdził, że nie mogę siąść za sterami myśliwca, więc postanowiłam zostać oficerem na okręcie flagowym.
– Przykro mi to słyszeć – odparł admirał, jednak powiedział to tak jakby w ogóle się tym nie przejmował – Słyszałem, że jest pani zdolna, jednak nie interesuje mnie, co mówią inni. Interesują mnie czyny. Mam szczerą nadzieję, że osobiście przekonam się, co do pani umiejętności taktycznych.
Włożył akta do szuflady i wstał.
– Na razie nie dostaniecie przydziału na konkretny okręt. Zostaniecie na tym statku pod moimi rozkazami. Proszę się zgłosi do kwatermistrza. Wskaże on pani kajutę. Możecie odmaszerować.
Wyraz jej twarzy nie zdradzał żadnych emocji, ale wewnątrz kipiała z wściekłości. Zasalutowała, wykonała zgrabnie w tył zwrot i wyszła z kajuty admirała.
Chciała zakląć, ale powstrzymała się w porę. Co za Fergowy dupek! Cztery lata służyła wzorowo u admirała Wallera i już pierwszego dnia miała pod swoją komendą okręt flagowy. Waller natychmiast poznał się na jej umiejętnościach i dał jej szansę, a ten zakichany bufon nie przydzielił jej nawet cholernego ścigacza. Będzie teraz skakać przez pół roku koło niego, jak zbity pies na posyłki.
Wściekła ruszyła korytarzem, ale zatrzymała się przy jednym z iluminatorów. Ujrzała niebiesko – zieloną planetę, Tavrus jedną z ośmiu planet systemu Akhabar. Na orbicie dostrzegła dziesiątki stacjonujących statków wojennych. Fregaty, krążowniki, lotniskowce, ścigacze, wszelkiego typu. Wiedziała, że to tylko część floty. Reszta była po drugiej stronie okrętu, na którym się znajdowała.
Hall westchnęła ciężko. Od początku wiedziała, że jako żeński oficer nie będzie miała lekko. Teraz armia wcielała tyle kobiet, co i płeć przeciwną. Pomimo tego niewielu jest takich, co chętnie zobaczyłoby kobietę w swoich szeregach, a co dopiero starszego oficera. Ona jednak nie przejmowała się tym. Jej wzorem był Varmeński legion piechoty szturmowej o nazwie "Walkiria", złożony wyłącznie z samych hardych i zaprawionych w bojach kobiet. Otrzymał tytuł jednego z najlepszych oddziałów uderzeniowych w galaktyce. Udowodniły one, że nie tylko mężczyźni potrafią walczyć.
Przypomniawszy sobie o tym natychmiast wzięła się w garść. Pokaże McManusowi ile jest warta.
* * *
Tridanis. Symbol jedności i władzy. Najcenniejsza planeta jaką kiedykolwiek spotkano. Słynęła z bogactwa wszelkich surowców naturalnych i innych zasobów potrzebnych ludziom do życia. W każdej części globu spotykano coraz to inne, wartościowe źródło wydobycia. Niebywale wytrzymała stal, ropa, miedź platyna, srebro, można by wymieniać bez końca. Dlatego warunki klimatyczne w różnych częściach planety były zmienne. Gdzieś nad gęsto porośniętym lasem świeciło słońce, a tymczasem parę kilometrów stąd, po drugiej stronie gór, śnieg zasypywał gołą ziemię. Naukowcom trudno było wytłumaczyć to zjawisko. Teorii było wiele, ale najbardziej prawdopodobna była ta, że powodem jest bogate występowanie minerałów. Tridanis z orbity mógł przypominać dawną Ziemię. Jednakże woda pokrywała tu jedynie około trzydziestu procent powierzchni planety. Z drugiej strony odkryto na całym globie podziemne sieci jaskiń, wypełnionych po części wodą. Podejrzewano też, że rasa obcych, która zamieszkiwała niegdyś te tereny zmieniła w jakiś sposób planetę dla własnych celów. Ludzie nazwali ich Tridanami. Naukowcy przypuszczali, że to nie była ich ojczyzna, jednakże mieszkali tu przez bardzo długi czas. Aż nagle zniknęli osiemdziesiąt tysięcy lat temu. Dlaczego, tego nikt nie wiedział.
Od momentu znalezienia Tridanisa, jego pierwszymi właścicielami ziemskimi byli Akhabarczycy, którzy założyli kopalnie wydobywcze i wykopaliska. Później postanowiono udostępnić ją Keffeńczykom, następnie Varmeńczykom i na końcu Nelerianom. Każdy kraj otrzymał swoją część ziemi, gdzie mogli w spokoju prowadzić wydobycie zasobów, które miały pomóc w odbudowie i wzmocnieniu narodów. Jednak Akhabar nadal był głównym właścicielem i dlatego też miał tu swoją bazę zwaną, jako „Centrum”. Dzięki niej mieszkający tam ludzie mogli połączyć się z każdą planetą w sąsiednim systemie, za pomocą gigantycznej stacji przekaźnikowej wznoszącej się nad zabudowaniem. Poza tym prowadziła wszelkie obserwacje zmian warunków klimatycznych na planecie, jak i śledziła prace większości kopalń. Sama baza składała się z kilkunastu kopuł połączonych tunelami, niczym pajęcza sieć. Dalej stała główna konstrukcja wtapiająca się w stromą górę. To właśnie tam kontrolowano wszystko, co działo się na Tridanisie. O samej planecie można było opowiadać długo, powstał nawet przewodnik liczący ponad dwieście stron, opisujący wiele interesujących zakątków. Bo każda maleńka cząstka planety wyróżniała się klimatem, ukształtowaniem terenu, a nawet powietrzem. Każdego dnia naukowcy dokonywali nowych przełomowych odkryć.
Szefem Centrum był pułkownik Spen Rescoe, prawie stuletni mężczyzna, weteran wojny Celerańskiej, który, jak na swój wiek, trzymał się całkiem nieźle. Znalazł się tu dziesięć lat, po wywalczonym zwycięstwie nad wrogiem. Osobiście poprosił o przeniesienie. Chciał ostatnie lata służby przeżyć w spokojnym miejscu, czekając cierpliwie do emerytury. Niestety, Tridanis okazał się też źródłem wielu sporów, na szczęście nie na tyle poważnych, aby wszcząć kolejną bitwę. Czasem Rescoe zastanawiał się czy nie popełnił błędu, ale pocieszał się, że do emerytury był coraz bliżej.
Najwięcej czasu spędzał w wielkim holu, zwanym sekcją łączności, skąd miał dostęp do wszystkich informacji. Na suficie pośrodku pomieszczenia, wisiały cztery, duże monitory informacyjne, każdy zwrócony w innym kierunku. Pod nimi pracowali ludzie, obsługując przeróżne komputery i urządzenia.
Rescoe starał się na bieżąco kontrolować wszystkie statki przylatujące na Tridanisa i w jego pobliżu. Już dawno doszły go wieści o nasilonych atakach na flotę handlową, ale tutaj nic takiego się nie działo. Słyszał różne plotki, ale najczęściej o tym, że Euryd jest w stanie wojny, co mijało się z prawdą. Nie było w tym nic dziwnego. Ludzie bali się. Bali się tego, że wojna mogła powrócić ponownie zbierając swoje krwawe żniwo. Spen także się tego obawiał, ale był dobrej myśli.
Główny technik Richardson, stanął obok niego, nieco zakłopotany.
– Pułkowniku, ma pan chwilę?
Rescoe zerknął na niego kątem oka, z lekkim rozbawieniem. Już dawno przestał go upominać, żeby mówił do niego po imieniu. Richardson jakoś, nie mógł się do tego przyzwyczaić.
– Wal śmiało.
– Chodzi o tych naukowców z podziemnych wykopalisk, pod górą Malcolma.
Rescoe wywrócił oczami.
– O rzesz… czego tym razem chcą?
– Tego samego, co ostatnio – oznajmił Richardson z niechęcią – Chcą wysłać pilną wiadomość do władcy Akhabaru. Sprawa dotyczy ważnego znaleziska. Nie wiem dlaczego oni się tak tym podniecają.
– Kto tym razem złożył prośbę? – spytał, choć mało go to obchodziło – Chyba nie ten stary wariat Harper?
Richardson kiwnął twierdząco głową.
– Właśnie on. W kółko ględzi o tym jakie to ważne dla świata. Byłem tam nawet osobiście wybić mu to z głowy, ale stary się uparł. Przy okazji widziałem to jego cudeńko. Nic ciekawego. Jakiś metalowy kulisty przedmiot, z wyrytymi napisami w nieznanym mi języku. W jednej ze ścianek tkwił taki ładniutki diament – roześmiał się – Podarowałbym go żonie.
Rescoe pokręcił głową, unosząc lekko brew.
– O co tyle krzyku? Już trzy razy wysłaliśmy mu tę wiadomość i tylko raz nam odpowiedzieli. Władca przybędzie, kiedy tylko będzie mógł. Czy im wydaje się, że wysyłanie przekazu do innego systemu to błahostka? Myślisz, że stary Harper odkrył coś naprawdę ważnego?
Richardson wzruszył ramionami.
– Próbowałem go trochę o to wypytać, ale mnie spławił. „Artefakt o wielkim znaczeniu” tak to nazwał. Ja to nazywam porażeniem mózgowym, o!- powiedział i puknął się palcem w czoło.
* * *
Kilkanaście kilometrów od Centrum leżała baza militarna otoczona pustynnym piaskiem, gdzie stacjonowały wojska naziemne Akhabaru, niedaleko wykopalisk. Po jednej stronie stały trzy rzędy równo ustawionych kulistych baraków dla żołnierzy. Pośrodku stało serce całej bazy. Duży masywny budynek z wieżą komunikacyjną i centralą dowodzenia. Po jego zachodniej części, mieściły się garaże z myśliwcami i czterema lądowiskami. Po wschodniej części głównego budynku, stały kolejne dwa garaże, gdzie trzymano i remontowano pojazdy pancerne. Cały obiekt otaczał prosty, prawie trzymetrowy mur, gdzie w pewnych odcinkach widniały z uniesionymi złowrogo ku górze smukłymi lufami, działa przeciwlotnicze. Obecnie to była największa placówka wojskowa na planecie.
Teraz większość żołnierzy chowała się wewnątrz baraków przed upałem, jaki panował na zewnątrz. Słońce musiało dawać się we znaki nawet starszym oficerom, gdyż nie zarządzali ćwiczeń, nie chcąc pozostawać zbyt długo poza budynkiem. W porze obiadowej sierżant Cox z oddziału piechoty planetarnej zajął miejsce pośrodku stołówki z dala od okien, przez które wpadało niemal oślepiające światło. Jadł w milczeniu ciesząc się błogim spokojem, jakiego nie miał już od dłuższego czasu. Upał odebrał większości żołnierzom apetyt i niewielu przyszło na ciepły posiłek. Zerknął w stronę kucharzy, wydających rację żywnościowe. Przepoceni w swoich fartuchach, opierali się o blat, pijąc jakieś zimne napoje.
Cox jadł powoli, bez pośpiechu. Jego pociągła twarz, zdawała się nie wyrażać, żadnych emocji, pomimo trudnych warunków klimatycznych. Zielone oczy wpatrzone w jakąś odległą przestrzeń i nieco smutny wyraz świadczył o tym jak wiele widziały w swoim życiu. Pot perlił się na czole, z wyraźnie widocznymi pierwszymi zmarszczkami. Włosy, o kolorze ciemnego blondu były przystrzyżone krótko, niemal wygolone na bokach.
Przełknął porcję warzyw, i skrzywił się czując jak pot leci mu po karku wzdłuż pleców. Cholera jeszcze wczoraj, lało jak z cebra, a dziś smażyli się jak kurczaki na rożnie. Tak to już jest z tą pogodą na Tridanisie. Nigdy nie wiesz, co będzie jutro. Nawet ostrzeżenia pogodowe z Centrum przychodziły za późno.
Naprzeciwko niego dosiadło się dwóch znajomych żołnierzy z tacami. Jeden o szczupłej twarzy i nieco zbyt gęstych jak na obecne standardy włosach, a drugi nieco niższy od niego o urokliwym wyglądzie poczciwca. Obaj nie wyglądali na zadowolonych.
– Niech to Ferg – rzucił ten o szczupłej twarzy o nazwisku Stavros. Wyglądał jakby zjadł coś obrzydliwego – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak grzało.
– Dwadzieścia osiem stopni w cieniu – dodał Justin Doyle, wbijając widelec w jakąś białą masę na tacy – I akurat u nas musiała zepsuć się klimatyzacja. Chłopaki będą zdejmować z siebie ubrania jak skórę.
Cox uśmiechnął się, co w jego wykonaniu mogło być nie lada wyczynem. Wszyscy wiedzieli, że rzadko się uśmiechał.
– Wytrzymaliście tu rok, przetrzymacie i następny – powiedział wkładając widelec do ust.
– Tak, nie mogę się doczekać, kiedy wyniosę się z tej dziury – powiedział Stavros upijając trochę zimnego, zielonego płynu z kubka – Te gwałtowne zmiany pogodowe są męczące.
– Nie narzekaj – odparł Cox – Masz tu prawdziwie górskie powietrze.
– To chyba jedyny plus tego miejsca – dodał Doyle, unosząc wzrok ponad ramieniem sierżanta – O, popatrzcie, kto tu przyszedł.
Cox obejrzał się i zobaczył kolejnych dwóch znajomych wojskowych. Ten po lewej, Duffy właśnie opowiadał jedną ze swych pikantnych historyjek.
– I wtedy ten facet mówi do mnie „Hej kolego, dla mnie możecie to robić gdzie chcecie, ale nie na masce mojego wozu! Dopiero, co lakier nakładałem!”
Ten drugi, kapral Costanza wybuchnął śmiechem. Oboje sprawiali wrażenie, jakby pogoda w ogóle im nie przeszkadzała. Dostrzegli ich i podeszli śmiało.
– Humor dopisuje Duffy? – zapytał Stavros.
– Nie bez powodu – Duffy z szerokim uśmiechem, usiadł obok sierżanta. W oddziale uchodził za trefnisia, co niekoniecznie każdemu odpowiadało. Koledzy przywykli do jego żarcików i sprośnych uwag – Dostałem wreszcie przepustkę, na tydzień poza bazę.
Doyle wywrócił oczami.
– A to Fergowy szczęściarz. Dokąd pojedziesz?
Duffy wyprostował się dumnie.
– Do Centrum, a gdzieżby indziej? Jest to chyba jedyne miejsce, które warto odwiedzić na tej zapomnianej przez Ojców skale. No i te kobiety…
Zaśmiał się, a Stavros gwizdnął głośno.
– Dobrze się pan czuje sierżancie? – Doyle zauważył jak Cox drży lekko. Pozostali spojrzeli na niego.
Na czole sierżanta pojawiły się kropelki potu. Rękoma kurczowo trzymał się blatu stołu. Przed oczami śmigały mu obrazy z niedalekiej przeszłości. Słyszał odgłosy walki, krzyki towarzyszy i brzęk uderzeń łańcuchów. Trwało to krótką chwilę zanim, powrócił do rzeczywistości. Rozluźnił się. Podwładni wciąż nie spuszczali z niego wzroku.
– Wszystko w porządku – odezwał się w końcu – To tylko skurcz, nic mi nie jest.
Powrócił do jedzenia. Doyle odwrócił wzrok starając się myśleć o czymś innym.
* * *
Kiedy Vace wchodził do pokoju, jego żona akurat szczotkowała włosy przed niewielkim lusterkiem w kącie. Miała piękne blond długie włosy, niemal złotego koloru. Podszedł do niej po cichu, objął, zanim zauważyła jego obecność i pocałował w policzek.
– Cześć skarbie – Neela uśmiechnęła się promiennie – Jak na zebraniu?
Vace puścił ją i usiadł na łóżku obok.
– Okropnie – westchnął zmęczonym głosem – Myślałem, że mnie żywcem zjedzą. Co powiedział lekarz?
Odwróciła się do niego i chwyciła za dłonie.
– Wszystko idzie jak po maśle. To już trzeci miesiąc ciąży, ale jeszcze za wcześnie, aby określić płeć – pogładziła się po brzuchu – Wciąż uważam, że jeśli to będzie dziewczynka do damy jej na imię Tricia.
– No dobrze, dobrze – Vace wywrócił oczami – Ale jeśli chłopiec, to nazwiemy go Daniel.
– Czy to nie po twoim dziadku? – spytała siadając mu na kolanach.
– To był wspaniały i szanowany człowiek – powiedział z dumą – Pamiętam, że w dzieciństwie moi koledzy się go bali. Był groźnej postury
– Tego miłego starszego pana?
Vace zaśmiał się patrząc prosto w jej błękitne oczy.
– Widać, że dużo o nim nie wiedziałaś – mruknął i pocałował ją w usta – Może zaprosimy Vogelów do nas na obiad?
Neela rozpromieniła się.
– Myślę, że to wspaniały pomysł.
Kiedy jego żona kładła się spać, Vace siedział w swoim biurze, przed komputerem. Po raz kolejny przeglądał dane na temat Celeran, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania. Na początku Celeranie byli niczym więcej niż kultem, sektą czczącą Novaroma – Boga śmierci, ukazującego się pod postacią Supernovy. W ciągu kilku lat, zyskali bardzo wielu zwolenników, jednak poza początkowymi protestami, byli nieszkodliwi. Wszyscy władcy tolerowali taką postać rzeczy, do czasu. Celeranie zaczęli ogłaszać w innych krajach koniec świata, wywieszali na ścianach budynków urzędowych propagandy, a nawet dokonywali samobójczych zamachów bombowych, w imię swego Boga. Zergon i pozostali władcy zdecydowali, że nie będą się temu bezczynnie przyglądać. Zaczęli zamykać siejących zamęt wyznawców i likwidować świątynie kultu. Kultowi przewodził VanKroell, zwany Wiecznym Prorokiem. Poprowadził swoich wyznawców na odległą, nieprzyjazną planetę – Nemezide i tam ogłosił Celeran, jako niezależne państwo. Pozostawieni samym sobie, urośli w siłę i wypowiedzieli Sojuszowi otwartą wojnę. Po jej zakończeniu, krążyły o VanKroellu, różne plotki. Podobno wciąż był przywódcą Celeran, choć to wydawało się niemożliwe. Teraz musiałby mieć chyba z dwieście lat, albo i więcej. Nikt nigdy nie dożył nawet stu sześćdziesięciu. Kiedy Celeranie zostali pobici, tych co się poddali, wypędzono do ich domu na Nemezide i tam mieli pozostać na wieki.
I znów przypomniał mu się ojciec. Dumny i mądry. I jego własne wątpliwości. Wiedział, że nigdy nie dorówna Zergonowi. Sposób, w jaki ojciec władał światem przypominał o latach panowania pierwszych ośmiu władców. Od momentu zaprzysiężenia, Vace’a nieustannie to dręczyło. Czy poradzi sobie z ciążącym na nim ogromem odpowiedzialności?
Vace oparł się wygodnie. Musiał myśleć o czymś innym. To prowadziło donikąd. Teraz trzeba było zastanowić się nad sprawami bieżącymi.
Czy to prawdopodobne, żeby Celeranie zdołali wykonać ataki na tak wielką skalę? Niemożliwe, aby po porażce pozbierali się tak szybko. Ale jeśli nie oni to kto? Nagrath nie, to pewne, ani też Vogel. Jego ojciec przyjaźnił się z Zergonem. Więc kto? Sebura? Lumban? Von Ebbert? A może Kemes? Tak to bardzo prawdopodobne. Kemes na pewno coś knuł, ale dlaczego? Jaki miałby w tym cel? Wszystko to tylko domysły, nie miał żadnych dowodów. Możliwe nawet, że to ktoś, po kim się tego nie spodziewał.