- Opowiadanie: Arnubis - Spectrum hominis

Spectrum hominis

Opo­wia­da­nie pier­wot­nie uka­za­ło się w an­to­lo­gii po­kon­kur­so­wej X edy­cji Fan­ta­zji Zie­lo­no­gór­skich, zresz­tą w por­ta­lo­wym to­wa­rzy­stwie. W ra­mach walki z pi­sar­skim nie­rób­stwem oraz za­ko­pa­ny w re­se­ar­chu i pla­nach kon­ty­nu­acji hi­sto­rii głów­ne­go bo­ha­te­ra, po­sta­no­wi­łem ten tekst od­ko­pać, pod­dać lek­kie­mu li­ftin­go­wi i wrzu­cić na por­tal. Za­pra­szam do lek­tu­ry. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Spectrum hominis

Grünberg, czer­wiec 1824

Drogi Jó­ze­fie!

Przyj­mij, pro­szę, moje ser­decz­ne gra­tu­la­cje! Nie­zwy­kle ucie­szy­ła mnie wieść, że udało Ci się zdo­być ka­te­drę na kra­kow­skim uni­wer­sy­te­cie i po­wie­rzo­no Ci w za­rząd kli­ni­kę. Pa­mię­tam do­brze, jak wiel­ce ce­ni­łeś sobie sta­no­wi­sko w Wied­niu i z pew­no­ścią do­pro­wa­dzisz nową pla­ców­kę do po­dob­nej świet­no­ści. Je­stem dumny, mogąc na­zy­wać się przy­ja­cie­lem ta­kie­go czło­wie­ka.

Wy­bacz, że piszę do Cie­bie tak późno – wiem, że od no­mi­na­cji minął już nie­mal cały rok – lecz i w moim życiu wiele się zmie­ni­ło. W tejże spra­wie piszę do Cie­bie. Do­ko­na­łem ostat­nio wy­jąt­ko­we­go od­kry­cia, można by rzec, że prze­ło­mo­we­go, które z pew­no­ścią Cię za­in­te­re­su­je. Do­ty­czy po­nie­kąd spraw, które tak in­te­re­so­wa­ły nas jesz­cze w Wied­niu. Wy­bacz, że nie opi­szę go do­kład­nie, lecz nigdy nie wia­do­mo, w czyje ręce może wpaść ten list. Je­że­li jed­nak znaj­dziesz czas, by od­wie­dzić mnie w Grünber­gu, z przy­jem­no­ścią wszyst­ko Ci wy­ja­wię. Jakiś czas temu za­ku­pi­łem tu ap­te­kę „Pod Orłem”, w któ­rej mo­żesz mnie zna­leźć.

Twój Przy­ja­ciel,

Carl Got­t­fried We­imann

 

Bro­do­wicz jesz­cze raz prze­czy­tał list na­kre­ślo­ny drob­nym, rów­nym pi­smem, po czym zło­żył go w pół i scho­wał do kie­sze­ni płasz­cza. Wia­do­mość za­sko­czy­ła go, ale i ura­do­wa­ła. Nie miał wie­ści od We­iman­na od nie­mal dwóch lat i nie wie­dział nawet, że przy­ja­ciel zde­cy­do­wał się osiąść w Grünber­gu. Z chę­cią przy­jął pro­po­zy­cję od­wie­dzin, li­cząc na chwi­lę od­po­czyn­ku.

Sy­tu­acja w Kra­ko­wie go przy­tła­cza­ła – kli­ni­ka, która nie­gdyś wy­da­wa­ła mu się szczy­tem ma­rzeń, oka­za­ła się być kil­ko­ma cia­sny­mi i ciem­ny­mi klit­ka­mi w szpi­tal­nych piw­ni­cach. Do sa­mych fun­da­men­tów prze­ni­ka­ły ją skost­nia­łe duchy kon­ser­wa­ty­zmu oraz prze­sta­rza­łych idei, w czym do­bit­nie po­ma­ga­ła jawna wro­gość pro­wa­dzą­cych przy­by­tek za­kon­nic wobec aka­de­mic­kie­go per­so­ne­lu. I cho­ciaż od pierw­szych dni urzę­du pod­jął z nimi nie­rów­ną walkę, w któ­rej zdą­żył od­nieść już pewne suk­ce­sy, to jed­nak cała sy­tu­acja po­zba­wia­ła go sił. Per­spek­ty­wa spo­tka­nia z przy­ja­cie­lem ze szczę­śli­wych lat po­by­tu w Wied­niu była po­ku­są nie do od­par­cia. Gdy tylko ostat­ni stu­den­ci zdali eg­za­mi­ny koń­czą­ce se­mestr, spa­ko­wał się i wy­ru­szył w drogę.

Dy­li­żans za­trzy­mał się na rynku w cen­trum mia­sta. Bro­do­wicz wy­siadł i wziął wa­liz­ki, a woź­ni­ca, wska­zaw­szy rząd ele­ganc­kich ka­mie­nic, wy­tłu­ma­czył, w któ­rej z nich mie­ści się ap­te­ka „Pod Orłem”. Le­karz po­dzię­ko­wał uprzej­mie, po­pra­wił ele­ganc­ki cy­lin­der i ru­szył przed sie­bie.

Me­lo­dyj­ny głos dzwon­ka za­wie­szo­ne­go nad drzwia­mi ogło­sił przy­by­cie go­ścia. Po­chy­lo­ny nad ladą męż­czy­zna uniósł wzrok, a jego mar­so­we ob­li­cze roz­ja­śnił sze­ro­ki uśmiech.

Carl Got­t­fried We­imann był czło­wie­kiem, który na każ­dym wy­wie­rał pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. W ni­czym nie przy­po­mi­nał ob­ra­zu ap­te­ka­rza, jaki więk­szość ludzi nosi w gło­wie. Ogrom­ny męż­czy­zna o sze­ro­kich ba­rach, dło­niach wiel­ko­ści ta­le­rzy i dzi­kiej bro­dzie przy­po­mi­nał drwa­la wy­rwa­ne­go z nie­zba­da­nych, pusz­czań­skich ostę­pów, Bro­do­wicz jed­nak do­sko­na­le pa­mię­tał, że pod po­wierz­chow­no­ścią nie­zdar­ne­go ol­brzy­ma krył się umysł ge­niu­sza.

– Józef! W końcu! – ryk­nął do­no­śnym basem ap­te­karz.

– Witaj, Carl – od­po­wie­dział we­so­ło Bro­do­wicz. – Widzę, że je­steś cały i zdro­wy.

We­imann wy­szedł zza lady, do­padł go­ścia i zmiaż­dżył go w niedź­wie­dzim uści­sku. Józef prze­stra­szył się, że zaraz usły­szy, jak z ar­mat­nim hu­kiem pę­ka­ją mu żebra. Carl ze śmie­chem pu­ścił przy­ja­cie­la i cof­nął się o krok.

– No, do­brze cię wi­dzieć. Nie kar­mią cię w tym Kra­ko­wie, co? Dalej z cie­bie chu­dzi­na, jak za­bie­dzo­ny stu­dent w obcym mie­ście. Chodź, pój­dzie­my na górę, Char­lot­te zaraz coś nam przy­go­tu­je.

We­imann zgar­nął po­tęż­nym łap­skiem Bro­do­wi­cza i po­pro­wa­dził go w głąb ap­te­ki, w stro­nę scho­dów. Jed­no­cze­śnie od­wró­cił się w stro­nę za­ple­cza.

– Max! Idę na górę, zmień mnie za ladą, za­mó­wie­nie skoń­czysz póź­niej!

W drzwiach po­ja­wi­ła się ruda czu­pry­na pie­go­wa­te­go wy­rost­ka. Chło­pak chciał coś po­wie­dzieć, ale ap­te­karz uci­szył go mach­nię­ciem dłoni i po­pro­wa­dził dalej swo­je­go go­ścia. Po chwi­li prze­kro­czy­li próg miesz­ka­nia.

– Char­lot­te! – za­wo­łał Carl. – Józef w końcu przy­je­chał!

W sa­lo­nie spo­tka­li żonę We­iman­na. Była drob­ną ko­bie­tą o po­cią­głej twa­rzy, lekko za­dar­tym nosie i cie­płym uśmie­chu. Spod ele­ganc­kie­go czep­ka wy­my­ka­ło się kilka loków. Ich barwa przy­wo­dzi­ła Jó­ze­fo­wi na myśl pla­stry świe­że­go miodu wy­do­by­te­go pro­sto z barci, które wi­dy­wał w dzie­ciń­stwie na Po­do­lu. Zie­lo­ne oczy roz­bły­sły na widok go­ścia.

– Nie mo­gli­śmy się do­cze­kać pań­skie­go przy­jaz­du – po­wie­dzia­ła.

– Cie­szę się, że mogę w końcu panią po­znać. – Bro­do­wicz skło­nił się. – Gdyby pani mąż zdra­dził, jakie skar­by cze­ka­ją w Grünber­gu, przy­był­bym znacz­nie wcze­śniej.

Char­lot­te za­ru­mie­ni­ła się i od­wza­jem­ni­ła ukłon.

– Ha! Mó­wi­łem ci, że z Jó­ze­fa dwo­rak pierw­szej klasy. Wszyst­kie panny we Wied­niu wzdy­cha­ły, sły­sząc jego słod­kie słów­ka. – Ser­decz­ny kuk­sa­niec Carla nie­mal po­zba­wił go­ścia rów­no­wa­gi. 

– Bez prze­sa­dy, naj­wy­żej co druga. – Bro­do­wicz uśmiech­nął się sze­ro­ko, ma­su­jąc ramię. – Zresz­tą, na po­ło­wę z tych słów nigdy bym się nie od­wa­żył, gdyby obok nie stał ol­brzym go­to­wy bro­nić mnie przed ich brać­mi.

Ro­ze­śmia­li się. Char­lot­te po­de­szła do męża i ujęła pod ramię. Przy ogrom­nym męż­czyź­nie wy­glą­da­ła jak dziec­ko.

– Ko­cha­nie, nie po­wi­nie­neś przed­sta­wić przy­ja­cie­lo­wi kogoś jesz­cze? – spy­ta­ła z uprzej­mą na­ga­ną.

Carl po­ki­wał skwa­pli­wie głową.

Bro­do­wicz do­pie­ro teraz za­uwa­żył sto­ją­cą pod ścia­ną rzeź­bio­ną ko­ły­skę. Ap­te­karz na­chy­lił się nad po­sła­niem i się­gnął do środ­ka. De­li­kat­nie wy­cią­gnął śpią­ce nie­mow­lę, nie­mal to­ną­ce w dło­niach ojca.

– Jó­ze­fie – po­wie­dział męż­czy­zna, a jego głos zmiękł – po­znaj mo­je­go pier­wo­rod­ne­go. Oto Jan Carl We­imann.

Chło­piec miał jasne włosy, pulch­ne pa­lusz­ki i okrą­głą twarz, dla wszyst­kich poza ro­dzi­ca­mi iden­tycz­ną z twa­rzą każ­de­go in­ne­go nie­mow­lę­cia. 

– Moje gra­tu­la­cje, z pew­no­ścią bę­dzie­cie mieć z niego po­cie­chę – po­wie­dział Józef, choć na ma­łych dzie­ciach nie znał się ani odro­bi­nę. – Mam tylko na­dzie­ję, że urodę odzie­dzi­czył po matce.

– Mo­dli­my się o to każ­de­go dnia. – Carl wy­szcze­rzył żeby i ostroż­nie odło­żył syna do ko­ły­ski. – No, skoro for­mal­no­ści mamy już za sobą, to mo­że­my w końcu usiąść w spo­ko­ju i po­roz­ma­wiać. Char­lot­te, mo­gła­byś przy­rzą­dzić nam kawę?

– Na­tu­ral­nie – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, kie­ru­jąc się do kuch­ni. – Tylko nie za­męcz na­sze­go go­ścia, do­pie­ro przy­je­chał.

– Bez obaw, Carl tylko wy­glą­da na ta­kie­go strasz­ne­go – po­wie­dział Bro­do­wicz. – Gdyby miał mnie za­mę­czyć byle roz­mo­wą, nie opu­ścił­bym żywy Wied­nia.

Męż­czyź­ni usie­dli w fo­te­lach przy ko­min­ku.

– Więc Kra­ków. Co cię tam za­gna­ło? – za­ga­ił We­imann.

– Przy­pa­dek. – Józef wzru­szył ra­mio­na­mi. – Pro­po­no­wa­no mi sta­no­wi­sko w We­ne­cji, ale nie­zbyt po­cią­ga­ła mnie wizja wy­jaz­du do Włoch. Po­sta­no­wi­łem wró­cić do kraju. Byłem prze­jaz­dem w Kra­ko­wie, gdy do­szły mnie słu­chy, że aku­rat zwol­ni­ła się ka­te­dra w kli­ni­ce uni­wer­sy­te­tu. Po­sta­no­wi­łem spró­bo­wać i cóż, udało się.

– Kra­ków tylko na tym zy­skał.

– To się jesz­cze okaże, gdy zdążą mnie le­piej po­znać. – Bro­do­wicz uśmiech­nął się jak nie­sfor­ny chło­piec. – Tak się za­sta­na­wiam… Co byś po­wie­dział na przy­jazd do Kra­ko­wa? Na uni­wer­sy­te­cie przy­dał­by się zdol­ny che­mik, je­stem pewny, że uda­ło­by się to zor­ga­ni­zo­wać.

– Do­ce­niam pro­po­zy­cję, Jó­ze­fie, na­praw­dę. Ale nie ma ta­kiej po­trze­by. – We­imann spoj­rzał na drzwi, za któ­ry­mi znik­nę­ła Char­lot­te, a potem prze­niósł wzrok na ko­ły­skę. – Mam tutaj wszyst­ko, czego po­trze­ba mi do szczę­ścia.

– Ro­zu­miem.

– Czyż­by? – Ap­te­karz uniósł brew.

– No, może nie do końca – zgo­dził się ze śmie­chem Bro­do­wicz. – Ale nie wszy­scy lu­dzie muszą mieć po­dob­ne po­trze­by.

– W isto­cie. Ale mówię w pełni po­waż­nie. Nie tę­sk­nię za uni­wer­sy­tec­kim ży­ciem, tą całą bu­fo­na­dą, for­ma­li­zmem, wiecz­ny­mi wal­ka­mi o godną śmie­chu na­miast­kę wła­dzy, na któ­rej ma­lut­cy lu­dzie bu­du­ją swoje po­czu­cie war­to­ści. Nie, to nie dla mnie, przy­ja­cie­lu, tu mi do­brze. Mam ro­dzi­nę, mam ap­te­kę, która daje nie­zły zysk. I mam swoje la­bo­ra­to­rium, w któ­rym mogę pra­co­wać, nad czym tylko mam ocho­tę.

– La­bo­ra­to­rium. – Józef spoj­rzał na We­iman­na. Wi­dział, jak przy­ja­ciel nie­mal go­tu­je się z nie­cier­pli­wo­ści, jak chęć po­dzie­le­nia się od­kry­ciem pra­wie roz­ry­wa go na ka­wał­ki. – Za­sta­na­wia­łem się, ile tych uprzej­mo­ści wy­trzy­masz, zanim przej­dziesz do sedna.

Ap­te­karz za­chi­cho­tał. Zza drzwi wy­do­by­wał się orzeź­wia­ją­cy aro­mat kawy.

– I tak udało mi się po­wstrzy­my­wać cał­kiem długo, nie­praw­daż? – We­imann po­gła­dził się po bro­dzie. – No, ale skoro na­le­gasz, mo­że­my po­roz­ma­wiać o pracy.

– W li­ście byłeś dość enig­ma­tycz­ny. Nie wspo­mnia­łeś nawet ja­kiej dzie­dzi­ny ma do­ty­czyć to twoje od­kry­cie – po­wie­dział z wy­rzu­tem Józef.

– Wy­bacz – burk­nął ap­te­karz. – Wiesz, jak to jest, zwłasz­cza w tym wa­szym Kra­ko­wie. Gdyby list wpadł w ręce Ro­sjan czy Au­stria­ków, miał­bym pro­ble­my. A jak się wkrót­ce prze­ko­nasz, moje od­kry­cie może nie tylko zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać nasze poj­mo­wa­nie świa­ta, ale i przy­nieść znacz­ny ma­ją­tek. No, ale za­cznij­my od po­cząt­ku. Znasz może Jana Ewan­ge­li­stę Pur­ky­nie­go?

Bro­do­wicz zmarsz­czył brwi i my­ślał przez chwi­lę.

– Coś obiło mi się o uszy. To pra­ski le­karz – po­wie­dział w końcu. – Zaj­mo­wał się bo­daj­że kwe­stia­mi per­cep­cji barw, je­że­li do­brze pa­mię­tam.

We­imann po­ki­wał głową.

– Mniej wię­cej. Ale nie tylko. W ubie­głym roku Pur­kyně objął ka­te­drę na uni­wer­sy­te­cie w Bre­slau. Wkrót­ce po tym opu­bli­ko­wał fa­scy­nu­ją­cą pracę do­ty­czą­cą opusz­ków pal­ców.

– Opusz­ków? – Tym razem Józef uniósł brwi w uprzej­mym zdu­mie­niu.

– Tak. Do­kład­niej cho­dzi o układ wy­stę­pu­ją­cych na nich linii. Pur­kyně nie tylko wpro­wa­dził kla­sy­fi­ka­cję po­zwa­la­ją­cą na ich do­kład­ny opis. Wy­ka­zał też, że ten układ różni się u każ­de­go czło­wie­ka. Do­słow­nie każ­de­go.

 – Fa­scy­nu­ją­ce. Nigdy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem, ale fak­tycz­nie wy­da­je się to dość praw­do­po­dob­ne.

– To nie ko­niec. – We­imann uśmiech­nął się. – Pur­kyně w ostat­nim roz­dzia­le su­ge­ru­je, że każdy z nas zo­sta­wia ślady, swo­je­go ro­dza­ju od­cisk tych linii, na wszyst­kim, czego do­ty­ka. Mu­si­my tylko zna­leźć spo­sób, aby te od­ci­ski ujaw­nić.

– A ty ten spo­sób zna­la­złeś. – Do­my­ślił się Józef. – Win­szu­ję. To fak­tycz­nie brzmi jak prze­łom.

– Eeee, gdzie tam. – Ap­te­karz mach­nął ręką. – Niech Pur­kyně sam kon­ty­nu­uje swoje ba­da­nia. Opo­wie­dzia­łem ci o nich, bo chcia­łem, żebyś zro­zu­miał, jak do­sze­dłem do swo­je­go od­kry­cia. Praca Pur­ky­nie­go po­słu­ży­ła mi za in­spi­ra­cję. Ale mam coś znacz­nie lep­sze­go niż on.

Drzwi pro­wa­dzą­ce do kuch­ni otwo­rzy­ły się i do sa­lo­nu we­szła Char­lot­te, nio­sąc tacę z kawą. Po­sta­wi­ła ją na sto­li­ku obok fo­te­li i zmie­rzy­ła męża żar­to­bli­wie groź­nym spoj­rze­niem.

– Mó­wi­łam ci, żebyś nie za­mę­czał na­sze­go go­ścia – po­wie­dzia­ła.

– No prze­cież nie cią­gnę go do la­bo­ra­to­rium, tylko roz­ma­wia­my! – Obu­rzył się We­imann, lecz jego oczy śmia­ły się, gdy pa­trzył na żonę.

– Tak to się za­wsze za­czy­na – par­sk­nę­ła ko­bie­ta i usia­dła przy ko­ły­sce.

Po­czę­sto­wa­li się kawą. Go­spo­da­rze pili czar­ną, lecz Józef pre­fe­ro­wał przy­go­to­wa­ną po pol­sku, z ob­fi­tą por­cją tłu­stej śmie­ta­ny. Kra­ków szyb­ko prze­ro­bił go na swoją modłę.

– No więc, Carl, czego wła­ści­wie do­ty­czy twoje od­kry­cie? Co masz lep­sze­go od linii Pur­ky­nie­go?

– Pa­mię­tasz za­pew­ne nasze stu­denc­kie spory o na­tu­rę świa­ta? Ty za­wsze twier­dzi­łeś, że duch bez­względ­nie pa­nu­je nad ma­te­rią, na­da­jąc jej kształt, ja zaś od­po­wia­da­łem, że to bez zna­cze­nia, skoro nie da się tego do­wieść.

– Oczy­wi­ście – zgo­dził się Józef.

– Cóż, wy­glą­da na to, że na­le­żą ci się prze­pro­si­ny, przy­ja­cie­lu. Zna­la­złem dowód.

 

***

 

We­imann urzą­dził la­bo­ra­to­rium na pod­da­szu ka­mie­ni­cy, w któ­rej mie­ści­ła się ap­te­ka „Pod Orłem”. W cia­snym wnę­trzu, które z po­wo­du spa­dów su­fi­to­wych zda­wa­ło się jesz­cze mniej­sze, zdo­łał zgro­ma­dzić im­po­nu­ją­cą ko­lek­cję apa­ra­tu­ry. Pełno było tu kolb o roz­ma­itych kształ­tach, re­tort, peł­nych od­czyn­ni­ków sło­jów z ciem­ne­go szkła, wag, moź­dzie­rzy, pal­ni­ków i in­nych urzą­dzeń, któ­rych funk­cji Józef nie był pe­wien.

Pod­czas gdy w samej ap­te­ce pa­no­wał pe­dan­tycz­ny wręcz po­rzą­dek, co za­pew­ne było głów­nie za­słu­gą Char­lot­te lub za­pę­dza­ne­go do sprzą­ta­nia Maxa, tutaj wła­dał twór­czy chaos Carla. Ol­brzym mo­men­ta­mi mu­siał się schy­lać, by zmie­ścić się pod ni­ski­mi stro­pa­mi, lecz ma­new­ro­wał z gra­cją świad­czą­cą, że do­sko­na­le się od­naj­du­je w tym po­zor­nym ba­ła­ga­nie. Po­pro­wa­dził go­ścia do dru­gie­go po­miesz­cze­nia.

Pa­no­wał tu pół­mrok; grube ko­ta­ry szczel­nie za­sła­nia­ły wszyst­kie okna. Pokój był nie­mal pusty, wi­docz­nie więk­szość sprzę­tów wy­nie­sio­no, by zro­bić miej­sce dla ma­szy­ny We­iman­na. Dziw­ne kłę­bo­wi­sko szkla­nych rurek, me­ta­lo­wych cy­lin­drów, po­krę­teł i in­nych prze­kład­ni zaj­mo­wa­ło więk­szą część po­miesz­cze­nia.

– A oto i moje cudo – po­wie­dział ap­te­karz z dumą .

– I to ma udo­wod­nić wyż­szość ducha nad ma­te­rią? – zdzi­wił się Bro­do­wicz.

– W rze­czy samej. Zaraz sam się prze­ko­nasz.

– I jaki to ma mieć zwią­zek z li­nia­mi Pur­ky­nie­go?

– Ha! – za­wo­łał We­imann. – Bar­dzo dobre py­ta­nie. Wi­dzisz, w całej jego pracy za­in­te­re­so­wa­ło mnie nie po­ten­cjal­ne za­sto­so­wa­nie od­kry­cia, lecz jego idea. Po­myśl tylko. Je­że­li czło­wiek, jego palec, jest w sta­nie zo­sta­wić ślad na wszyst­kim, czego do­tknie, to czyż na po­dob­nej za­sa­dzie duch nie po­wi­nien zo­sta­wiać śladu na ma­te­rii, którą za­miesz­ku­je?

– Cie­ka­wa teo­ria. – Józef silił się na obo­jęt­ny ton, cho­ciaż w pod­brzu­szu ści­ska­ło go z pod­eks­cy­to­wa­nia. – Jed­nak za­pew­ne trud­niej­sza do udo­wod­nie­nia, niż ślady zo­sta­wia­ne przez linie Pur­ky­nie­go.

– W rze­czy samej. Dla­te­go za­ję­ło mi to nie­mal rok, a efekt mojej pracy masz przed ocza­mi. – Carl uśmiech­nął się, lecz ten do­bro­tli­wy gry­mas w pa­nu­ją­cym pół­mro­ku na­brał dia­bo­licz­ne­go kształ­tu. – Wy­sze­dłem z pro­stych za­ło­żeń. Naj­bliż­szym du­cho­wi sta­nem sku­pie­nia jest gaz, w związ­ku z czym trze­ba spa­lić prób­kę i ze­brać po­wsta­ją­ce przy tym opary.

– Prób­kę? Co sto­su­jesz?

– Och, tak na­praw­dę nie ma to wiel­kie­go zna­cze­nia. – Ol­brzym mach­nął ręką. – Nada się każda nie­mal prób­ka po­bra­na od czło­wie­ka. Frag­ment tkan­ki, włosy, świet­nie spraw­dza się też skra­wek tka­ni­ny na­są­czo­ny krwią. Jako le­karz do­sko­na­le wiesz, że krew jest esen­cją życia, więc, że tak po­wiem, stę­że­nie, czy też może na­sy­ce­nie ducha musi być w niej wy­so­kie.

– Spa­lasz więc prób­ki i zbie­rasz opary. A co potem?

– Cóż, potem trze­ba oczy­ścić prób­kę. To żmud­ny pro­ces, ma wiele eta­pów, a do­pra­co­wa­nie go było ka­tor­gą. Na po­cząt­ku ze­bra­ne opary trze­ba schło­dzić, wtedy część za­nie­czysz­czeń się skra­pla. W tym celu prze­pusz­czam je przez te rurki za­nu­rzo­ne w po­jem­ni­ku z zimną wodą. – We­imann, w miarę jak tłu­ma­czył za­sa­dy dzia­ła­nia swo­je­go wy­na­laz­ku, po­ka­zy­wał przy­ja­cie­lo­wi ko­lej­ne ele­men­ty ma­szy­ny. – Potem po­zo­sta­ły gaz zbie­ram w tym zbior­ni­ku. Wi­dzisz, tu na górze jest zawór, z któ­re­go od­cho­dzi ko­lej­na rurka. Pier­wia­stek du­cho­wy bę­dzie lżej­szy od in­nych sub­stan­cji, cze­kam więc, aż gazy w zbior­ni­ku ułożą się na pod­sta­wie cię­ża­ru, a potem otwie­ram ten zawór i wy­pusz­czam dalej naj­lżej­szą frak­cję. A potem…

– A potem oczysz­czasz to dalej – prze­rwał mu Bro­do­wicz, na poły prze­ra­żo­ny per­spek­ty­wą dal­szych tłu­ma­czeń, wi­dział bo­wiem, ile ma­szy­ne­rii po­zo­sta­ło jesz­cze do omó­wie­nia, na poły zaś nie mogąc się do­cze­kać sedna. – A gdy już oczy­ścisz?

– Cóż, kiedy już usunę wszel­kie za­nie­czysz­cze­nia, w tej szkla­nej bańce zbie­ra się osta­tecz­na prób­ka. Czy­sty eter na­są­czo­ny, jeśli mogę tak po­wie­dzieć, pier­wiast­kiem du­cho­wym ba­da­nej osoby. Wtedy za­pa­lam tę lamp­kę, o tutaj – ap­te­karz wska­zał pal­nik spi­ry­tu­so­wy oto­czo­ny z trzech stron lu­stra­mi – i prze­pusz­czam stru­mień świa­tła przez ten eter. Świa­tło prze­cho­dzi potem przez pry­zmat, a wynik wy­świe­tla się na tym ekra­nie.

– Wy­ni­kiem jest więc zwy­kłe widmo świa­tła? – spy­tał Józef, nieco roz­cza­ro­wa­ny.

– Widmo świa­tła, na któ­rym wi­docz­ny jest ślad ducha – We­imann uśmiech­nął się trium­fal­nie. – Zresz­tą, zaraz ci po­ka­żę.

– Chcesz to teraz uru­cho­mić? Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły, a już wie­czór.

– Tak, tak, masz rację. Jutro po­ka­żę ci całą ana­li­zę, gdy­by­śmy teraz się tym za­ję­li, to i tak nie skoń­czy­li­by­śmy nim  Char­lot­te po­go­ni­ła­by nas do łóżek. – Ap­te­karz za­chi­cho­tał. – Może sam nawet sku­sisz się na ba­da­nie? Teraz jed­nak po­ka­żę ci tylko kilka utrwa­lo­nych wy­ni­ków.

Bro­do­wicz zmarsz­czył brwi.

– Utrwa­lo­nych w jaki spo­sób?

– Cóż, jak sam za­uwa­ży­łeś, ana­li­za trwa kilka go­dzin, nie mogę jej prze­pro­wa­dzać za każ­dym razem, gdy chcę komuś udo­wod­nić swoją teo­rię. Opra­co­wa­łem więc me­to­dę po­zwa­la­ją­cą na utrwa­le­nie ob­ra­zu uzy­ska­ne­go widma. Sto­su­ję azo­tan sre­bra – od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ny za­ciem­nia się pod wpły­wem świa­tła. Potem trze­ba tylko utrwa­lić efekt. To jesz­cze dość nie­do­sko­na­ła tech­ni­ka, ale czuję, że ma po­ten­cjał, a póki co spraw­dza się wcale nie­źle.

We­imann w końcu zna­lazł to, czego szu­kał, i podał przy­ja­cie­lo­wi trzy me­ta­lo­we płyt­ki. Rze­czy­wi­ście, ich po­wierzch­nię po­kry­wa­ła jakaś sub­stan­cja, na któ­rej uwiecz­nio­ny był obraz. A w każ­dym razie coś na jego po­do­bień­stwo – więk­sza część po­wierzch­ni była czar­na, po­prze­ci­na­na rzę­da­mi pio­no­wych linii ja­sne­go ko­lo­ru. Bro­do­wicz przyj­rzał się uważ­nie każ­dej z pły­tek.

– Róż­nią się – po­wie­dział po chwi­li. – Na każ­dej z nich jasne linie two­rzą inny wzór.

– Do­kład­nie! – za­wo­łał pod­eks­cy­to­wa­ny Carl. – Cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści linie są oczy­wi­ście ciem­ne, a nie jasne. Masz tutaj ob­ra­zy mój, Char­lot­te oraz Maxa. Każdy zu­peł­nie inny.

– Nie­sa­mo­wi­te – po­wie­dział Józef drżą­cym gło­sem. – Ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wi­te.

 

***

 

Józef nie mógł do­cze­kać się te­stów. Na­stęp­ne­go dnia, zaraz po śnia­da­niu, razem z We­iman­nem za­mknę­li się na pod­da­szu, że­gna­ni peł­nym dez­apro­ba­ty spoj­rze­niem Char­lot­te. Bro­do­wicz, zgod­nie z za­le­ce­nia­mi przy­ja­cie­la, upu­ścił sobie nieco krwi i na­są­czył nią frag­ment szmat­ki. Gdy tylko wy­schła, męż­czyź­ni uru­cho­mi­li apa­ra­tu­rę.

Rze­czy­wi­ście, tak jak ostrze­gał ap­te­karz, pro­ces przy­go­to­wa­nia prób­ki był żmud­ny. Józef jed­nak zda­wał się tego nie za­uwa­żać, ogar­nię­ty żądzą wie­dzy jak ja­kimś pier­wot­nym sza­łem. Wy­trwa­le asy­sto­wał Car­lo­wi przez ko­lej­ne go­dzi­ny, nie za­uwa­ża­jąc upły­wu czasu. Żaden z nich nawet nie po­my­ślał o prze­rwie na obiad, zje­dli tylko na szyb­ko kilka ka­na­pek przy­nie­sio­nych im przez Char­lot­te.

W końcu wszyst­ko było go­to­we. We­imann od­pa­lił ostat­nią lamp­kę i stru­mień świa­tła po­pły­nął przez prób­kę oraz znaj­du­ją­cy się za nią pry­zmat, roz­sz­cze­pia­jąc się na barw­ną tęczę.

– Robi wra­że­nie, co? – za­py­tał ap­te­karz.

Józef nie był w sta­nie nic po­wie­dzieć. Z za­chwy­tem wpa­try­wał się w ko­lo­ro­wy wzór po­prze­ci­na­ny pio­no­wy­mi, czar­ny­mi li­nia­mi, nie grub­szy­mi niż ludz­ki włos. Widmo.

Przez kilka chwil nie mógł uwie­rzyć, że ten nie­po­zor­ny widok to tak na­praw­dę nic in­ne­go jak zapis jego isto­ty. Jego duszy. Serce ści­snę­ło mu bo­le­śnie słod­kie uczu­cie udu­cho­wio­ne­go pod­nie­ce­nia. Nagle po­czuł go­rą­cą po­trze­bę mo­dli­twy.

– No, chyba wy­star­czy – po­wie­dział po kilku ko­lej­nych chwi­lach We­imann.

Zga­sił lamp­kę. W izbie za­pa­no­wa­ła nie­mal cał­ko­wi­ta ciem­ność, ale nie sta­no­wi­ło to żad­ne­go pro­ble­mu dla ap­te­ka­rza, który znał tu każdą deskę. Zręcz­nie wy­mon­to­wał z uchwy­tu me­ta­lo­wą płyt­kę, którą jesz­cze nie­daw­no oświe­tla­ła tęcza, i prze­niósł ją do szkla­ne­go na­czy­nia peł­ne­go ja­kie­goś od­czyn­ni­ka. Potem do ko­lej­ne­go, prze­trzy­mał tam chwi­lę. Kiedy skoń­czył, od­sło­nił okna i wrę­czył Jó­ze­fo­wi utrwa­lo­ny obraz.

– Oto je­steś – po­wie­dział ofi­cjal­nie, z szel­mow­skim uśmie­chem na bro­da­tej twa­rzy.

– Oto je­stem – wy­szep­tał za­pa­trzo­ny w płyt­kę Bro­do­wicz.

 

***

 

Cały dzień pełen emo­cji i pracy oraz brak so­lid­ne­go obia­du w końcu dały o sobie znać, męż­czyź­ni wy­szli bo­wiem z la­bo­ra­to­rium wście­kle głod­ni. Szczę­śli­wie dla nich, Char­lot­te naj­wy­raź­niej do­brze znała zwy­cza­je męża. W ja­dal­ni cze­kał na nich stół ugi­na­ją­cy się od je­dze­nia. Rzu­ci­li się na niego ni­czym ka­wa­le­rzy­ści sztur­mu­ją­cy wro­gie po­zy­cje.

Po­cząt­ko­wo jedli w mil­cze­niu, kiedy jed­nak po­ko­na­li w nie­rów­nej walce pierw­szą falę głodu, ciszę prze­rwa­ła pani domu.

– Mam na­dzie­ję, że mój mąż zbyt­nio pana nie za­mę­czył, panie Jó­ze­fie – po­wie­dzia­ła. – Cza­sem przez te swoje ba­da­nia zu­peł­nie za­po­mi­na o ota­cza­ją­cym go świe­cie.

– Zmę­czył? W żad­nym wy­pad­ku! – od­po­wie­dział na­tych­miast Bro­do­wicz. – Któż mógł­by my­śleć o zmę­cze­niu wobec tak prze­ło­mo­wych od­kryć?

– Cie­szę się, że udało mi się cię prze­ko­nać, Jó­ze­fie – po­wie­dział We­imann.

– Prze­ko­na­łeś mnie już wczo­raj. Ale dzi­siaj, kiedy zo­ba­czy­łem cały pro­ces na wła­sne oczy… Kiedy zo­ba­czy­łem obraz swo­jej isto­ty… – le­karz spoj­rzał na me­ta­lo­wą płyt­kę, którą przy­niósł z la­bo­ra­to­rium. – To po­ru­sza w czło­wie­ku stru­ny, któ­rych ist­nie­nia nawet nie po­dej­rze­wa­łem.

– Tak, ma pan rację – przy­zna­ła Char­lot­te. – Wy­da­je mi się, że też to czu­łam. Ten wy­na­la­zek Carla, to, no cóż… coś na­praw­dę nie­tu­zin­ko­we­go.

– Nie­tu­zin­ko­we­go? Droga pani We­imann, pani mąż jest ge­niu­szem – po­wie­dział Józef. – To od­kry­cie przy­nie­sie mu nie­śmier­tel­ną sławę i równe miej­sce po­śród na­zwisk ta­kich jak New­ton czy Ary­sto­te­les. Do­praw­dy, trud­no mi nawet wy­obra­zić sobie, jak bar­dzo zmie­ni się nasz świat. Re­wo­lu­cja. Na­uko­wo-du­cho­wa re­wo­lu­cja, któ­rej nikt nie mógł się spo­dzie­wać i…

Wywód Bro­do­wi­cza prze­rwał płacz dziec­ka do­bie­ga­ją­cy zza ścia­ny. Char­lot­te prze­pro­si­ła męż­czyzn i udała się do syna.

– Ha! Tych słów Char­lot­te nigdy nie da mi za­po­mnieć. Teraz już za­wsze bę­dzie mnie po­rów­ny­wać do New­to­na. Wiel­kie dzię­ki, Jó­ze­fie. – Carl się ro­ze­śmiał.

– Mó­wi­łem po­waż­nie – od­po­wie­dział Bro­do­wicz. – To na­praw­dę bę­dzie prze­łom, nie tylko dla świa­ta nauki, ale i teo­lo­gii. Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

– Wiesz, że teo­lo­gia nigdy mnie nie po­cią­ga­ła. – We­imann wzru­szył ra­mio­na­mi. – Te spra­wy po­zo­sta­wiam innym. Ale prze­łom w świe­cie nauki? To już brzmi cie­ka­wiej.

– Tak, zde­cy­do­wa­nie. Za­sta­na­wia mnie tylko jesz­cze jedna kwe­stia. – Józef zmarsz­czył brwi. – Zanim opu­bli­ku­jesz te wy­ni­ki… Czy spraw­dza­łeś tę tech­ni­kę na zwie­rzę­tach? Sam ro­zu­miesz, jeśli bę­dziesz twier­dzić, że uzy­ska­ny obraz jest śla­dem po­zo­sta­wio­nym przez duszę i bę­dziesz go ob­ser­wo­wać w przy­pad­ku zwie­rząt, to…

– Za kogo ty mnie masz? – prze­rwał mu ap­te­karz ze znie­cier­pli­wie­niem. – Oczy­wi­ście, że pro­wa­dzi­łem takie testy. Od nich za­czą­łem. Prze­ba­da­łem prób­ki po­bra­ne od kota, psa i myszy, wszyst­kie bez ja­kie­go­kol­wiek śladu na wid­mie.

– A więc to pewne. – Bro­do­wicz przy­mknął oczy. – Zapis ducha. Różny dla każ­de­go czło­wie­ka. Po­myśl tylko, ile wiąże się z tym moż­li­wo­ści!

– Wiem! – Carl wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. – I to także kwe­stia prak­tycz­nych za­sto­so­wań. Wy­obraź sobie, że ktoś padł ofia­rą mor­der­stwa. Na jego ciele zna­le­zio­no włos. Dzię­ki mojej me­to­dzie bę­dzie można z tego włosa uzy­skać obraz, a potem, po­rów­nu­jąc go z po­dej­rza­ny­mi, zna­leźć spraw­cę!

– Wszy­scy mor­der­cy cię znie­na­wi­dzą! Le­piej za­cznij uni­kać ciem­nych za­uł­ków. – Józef ro­ze­śmiał się. – Przy­szło mi do głowy jesz­cze jedno moż­li­we za­sto­so­wa­nie, cho­ciaż wy­ma­ga­ło­by dal­szych badań. Każdy obraz ducha jest inny, praw­da?

– Ow­szem – po­twier­dził We­imann. – Wpraw­dzie, póki co mamy za­le­d­wie czte­ry prób­ki, ale widać, że w żad­nym przy­pad­ku se­kwen­cja się nie po­wta­rza.

– Przyj­mij­my więc, że każdy obraz jest inny. – Kon­ty­nu­ował Bro­do­wicz. – Py­ta­nie jed­nak, na ile mogą być do sie­bie po­dob­ne? Czy ob­ra­zy bliź­niąt będą do sie­bie tak po­dob­ne jak ich twa­rze? Albo czy obraz dziec­ka bę­dzie mie­sza­ni­ną ob­ra­zów jego ro­dzi­ców?

– In­try­gu­ją­ce. – Ap­te­karz po­gła­dził się po bro­dzie. – Jeśli to praw­da, można by na przy­kład okre­ślić, czy po­ja­wia­ją­ca się nagle dawna ko­chan­ka z nie­mow­la­kiem w rę­kach na­praw­dę uro­dzi­ła twoje dziec­ko. Wielu moż­nych do­brze by za to za­pła­ci­ło. Trze­ba tylko spraw­dzić tę teo­rię.

We­imann spoj­rzał na drzwi, za któ­ry­mi znik­nę­ła Char­lot­te.

– Nie my­ślisz chyba, żeby prze­te­sto­wać to na wła­snym synu? – Obu­rzył się Józef. – To zbyt nie­bez­piecz­ne.

– Nie­bez­piecz­ne? A co w tym nie­bez­piecz­ne­go? – spy­tał Carl. – Zba­da­li­śmy dziś po­bra­ną od cie­bie prób­kę. Czy po­czu­łeś co­kol­wiek?

– Nie – zgo­dził się Bro­do­wicz. – Ale kto wie, jak za­re­ago­wa­ło­by tak małe dziec­ko? Do­pie­ro co udo­wod­ni­łeś ist­nie­nie duszy. Nie mamy po­ję­cia, jakie za­sa­dy nią rzą­dzą.

We­imann przez chwi­lę wpa­try­wał się w przy­ja­cie­la. Wy­raź­nie widać było, jak na jego ob­li­czu ście­ra­ją się ze sobą sprzecz­ne emo­cje. W końcu jed­nak wes­tchnął głę­bo­ko i roz­po­go­dził się.

– Ech, za­pew­ne masz rację – przy­znał. – Zresz­tą, Char­lot­te urwa­ła­by mi głowę, gdy­bym tylko coś ta­kie­go za­su­ge­ro­wał. Ale sama teo­ria wciąż po­zo­sta­je in­te­re­su­ją­ca. Mu­si­my tylko zna­leźć od­po­wied­nich ochot­ni­ków do badań. Do­ro­słych, oczy­wi­ście.

Męż­czyź­ni jesz­cze długo dys­ku­to­wa­li o po­ten­cjal­nych za­sto­so­wa­niach od­kry­cia do­ko­na­ne­go przez We­iman­na, nim w końcu udali się na spo­czy­nek.

 

***

 

 – Panie Jó­ze­fie! Po­mo­cy! Pro­szę!

Zroz­pa­czo­ne krzy­ki ko­bie­ty oraz łomot w drzwi mo­men­tal­nie po­de­rwa­ły Bro­do­wi­cza z łóżka. Szyb­ko wcią­gnął spodnie i, jesz­cze za­pi­na­jąc ko­szu­lę, otwo­rzył drzwi. W progu uj­rzał roz­trzę­sio­ną Char­lot­te.

– Panie Jó­ze­fie! Jan! Ja nie wiem…

Męż­czy­zna nie dał jej skoń­czyć, ru­szył bie­giem do sa­lo­nu. Przy­padł do ko­ły­ski i na­chy­lił się nad dziec­kiem.

Chło­piec leżał zu­peł­nie nie­ru­cho­mo, ni­czym po­rzu­co­na, szma­cia­na lalka. Otwar­te oczy, wpa­trzo­ne w sufit, wy­glą­da­ły jak po­zba­wio­ne życia szkla­ne pa­cior­ki. Bro­do­wicz po­ru­szył przed nimi pal­cem, ale nie do­cze­kał się żad­nej re­ak­cji, źre­ni­ce nawet nie drgnę­ły. Przy­stą­pił do dal­szych badań. Dziec­ko było chłod­ne, a koń­czy­ny miało dziw­nie sztyw­ne, jego pierś jed­nak uno­si­ła się i opa­da­ła w re­gu­lar­nym ryt­mie głę­bo­kich od­de­chów. Józef po­czuł, jak wzdłuż krę­go­słu­pa roz­le­wa mu się lo­do­wa­ty dreszcz.

– Co się stało? – spy­tał.

– N-nie… Nie mam po­ję­cia – wy­ję­cza­ła Char­lot­te, po­cią­ga­jąc nosem. – Wie­czo­rem wszyst­ko było w po­rząd­ku, prze­cież sam pan wi­dział, że było w po­rząd­ku. Na­kar­mi­łam go i po­ło­ży­łam spać. Nie obu­dził mnie w nocy, cho­ciaż za­zwy­czaj to robi, ale tego nie za­uwa­ży­łam, spa­łam. Po­win­nam była za­uwa­żyć. Co ze mnie za matka?

– Spo­koj­nie, niech się pani uspo­koi – po­wie­dział Józef. – To nie mogła być pani wina. Co było dalej?

– Gdy obu­dzi­łam się rano, po­szłam spraw­dzić, co z Janem, i zna­la­złam go w takim sta­nie. Ni­g­dzie nie wi­dzia­łam Carla, więc na­tych­miast przy­bie­głam do pana. Pan jest le­ka­rzem, panie Jó­ze­fie, co mu jest? Czy Jan wy­zdro­wie­je? Pro­szę po­wie­dzieć, że wy­zdro­wie­je…

Ko­bie­ta za­nio­sła się pła­czem. Józef już otwo­rzył usta, by coś jej od­po­wie­dzieć, lecz w tym mo­men­cie otwo­rzy­ły się drzwi i do po­ko­ju wszedł We­imann. Przez bro­da­te ob­li­cze męż­czy­zny prze­mknę­ła cała gama emo­cji. Po­cząt­ko­wo ma­lo­wa­ło się na nim głę­bo­kie za­do­wo­le­nie, które za­stą­pio­ne zo­sta­ło przez za­sko­cze­nie, gdy spo­strzegł scenę przy ko­ły­sce. Szok, potem nie­po­kój, a wresz­cie prze­ra­że­nie, kiedy za­czę­ła do niego do­cie­rać po­wa­ga sy­tu­acji. Ol­brzym jed­nym sko­kiem zna­lazł się przy łó­żecz­ku.

– Co…

– Carl, za­bierz stąd żonę – prze­rwał mu twar­do Bro­do­wicz. – Po­win­na się po­ło­żyć, zbyt silne emo­cje są szko­dli­we dla ko­biet. Niech się pani nie mar­twi, zro­bię, co w mojej mocy, by pomóc wa­sze­mu sy­no­wi.

We­imann chciał za­pro­te­sto­wać, lecz zre­zy­gno­wał, gdy zo­ba­czył nie­ustę­pli­we spoj­rze­nie przy­ja­cie­la. I cho­ciaż prze­ra­stał go o dobre pół­to­rej głowy, a ważył przy­naj­mniej dwa razy wię­cej niż le­karz, nie miał ocho­ty spie­rać się z Bro­do­wi­czem. Objął ra­mie­niem żonę i wy­pro­wa­dził ją z sa­lo­nu.

Gdy ap­te­karz wró­cił, za­stał przy­ja­cie­la po­chy­lo­ne­go nad ko­ły­ską i osłu­chu­ją­ce­go dziec­ko. Sta­nął obok, nie­pew­nie zaj­rzał do środ­ka. Na widok nie­ru­cho­me­go syna, ży­we­go prze­cież, ale po­zba­wio­ne­go życia, wnętrz­no­ści zwi­nę­ły mu się w cia­sny węzeł. Za­to­czył się, wpadł na ka­na­pę. Usiadł, bojąc się, że nogi zaraz ugną się i od­mó­wią po­słu­szeń­stwa. Scho­wał twarz w dło­niach.

– Coś ty zro­bił? – spy­tał Józef, nie od­wra­ca­jąc się w stro­nę go­spo­da­rza.

We­imann mil­czał.

– Carl – po­wie­dział ostro Bro­do­wicz. – Coś ty zro­bił?

– Ja… Józef, ja… – Głos od­mó­wił mu po­słu­szeń­stwa. Po­mi­mo im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów sku­lo­ny męż­czy­zna wy­glą­dał nagle na ma­łe­go i bez­rad­ne­go. – Józek, czy to moja wina?

– Nie wiem, Carl. To twoja wina?

– Nie! Nie wiem. Może? – Męż­czy­zna po­tarł ner­wo­wo dło­nie. – Nie uda­waj­my dłu­żej. Zro­bi­łem to. Wy­pa­li­łem du­cho­we widmo Jana, żeby spraw­dzić wczo­raj­szą teo­rię. My­ślisz, że to przez to? Że przez to jest… taki? Niby dla­cze­go?! Prze­cież nikt nic… Do tej pory wszyst­ko było do­brze!

Józef po­krę­cił głową.

– Kto wie? To… Cho­le­ra, chcia­łem po­wie­dzieć, że to słabo po­zna­na dzie­dzi­na nauki, ale nawet to nie! Prze­cież sta­wia­łeś do­pie­ro pierw­sze nie­po­rad­ne kroki w kie­run­ku po­zna­nia zasad łą­czą­cych ducha i ciało! Nie mo­głeś prze­wi­dzieć, co się może stać!

We­imann znowu mil­czał przez chwi­lę.

– Je­steś pewny, że to o to cho­dzi? – za­py­tał głu­cho. – Że to nie jest po pro­stu jakaś dzie­cię­ca cho­ro­ba?

– Jeśli tak, to nigdy jej nie wi­dzia­łem. Ani nawet o niej nie sły­sza­łem. – Bro­do­wicz po­dra­pał się po po­licz­ku. – To nie przy­po­mi­na ni­cze­go, Carl. Chło­pak nie re­agu­je na bodź­ce, nie ma żad­nych od­ru­chów. Wy­glą­da, jakby po pro­stu go tam nie było. I stało aku­rat wtedy, gdy wy­pa­la­łeś widmo. Nie oszu­kuj się.

Ap­te­karz od­wró­cił głowę w stro­nę ko­ły­ski.

– Janek… co z nim bę­dzie? Prze­ży­je?

Bro­do­wicz spoj­rzał po­waż­nie na przy­ja­cie­la.

– Nie będę cię okła­my­wał, Carl – po­wie­dział ła­god­nie. – Nie widzę wiel­kich szans. Nie re­agu­je na oto­cze­nie, po pro­stu leży jak pusta sko­ru­pa. Cho­ciaż wy­glą­da na to, jakby fi­zycz­nie nic mu nie do­le­ga­ło, to oba­wiam się, że w tym sta­nie nie bę­dzie się od­ży­wiał i ciało umrze.

– Ale Char­lot­te – wy­szep­tał We­imann. – Mó­wi­łeś jej, że ma się nie mar­twić. Że zro­bisz, co w two­jej mocy.

– I to wła­śnie zro­bię. – Józef wes­tchnął głę­bo­ko. – Tylko że nie­wie­le tu tej mocy, a obec­ność Char­lot­te teraz w ni­czym by nie po­mo­gła. Chyba nie chcia­łeś, żeby była świad­kiem tej roz­mo­wy?

Carl za­łkał. Józef pod­szedł do przy­ja­cie­la i de­li­kat­nie po­ło­żył dłoń na jego ra­mie­niu.

– Wiem, że słowa wiele nie po­mo­gą – po­wie­dział. – Ale nie sądzę, żeby teraz cier­piał.

Ap­te­karz uniósł wzrok.

– Wy­da­je mi się, że jego już tam nie ma – kon­ty­nu­ował Bro­do­wicz. – Być może więź ducha i ma­te­rii, którą za­miesz­ku­je, nie jest czymś zu­peł­nie sta­łym? Może do­pie­ro for­mu­je się w trak­cie do­ra­sta­nia dziec­ka i twój eks­pe­ry­ment tę więź ze­rwał, a duch Jana ule­ciał?

– Tak my­ślisz? – We­imann po­cią­gnął nosem.

– Mam taką na­dzie­ję. – Le­karz prze­łknął ślinę. – Bo je­że­li nie… Jeśli nie, to zo­sta­je druga hi­po­te­za. Nie­u­kształ­to­wa­ny duch spło­nął razem z ma­te­rią.

We­imann zawył, a Bro­do­wicz mógł­by przy­siąc, że sły­szy jak wśród tego wycia pęka ogrom­ne serce ap­te­ka­rza.

 

***

 

Józef wpa­try­wał się w kra­jo­braz mo­no­ton­nie prze­wi­ja­ją­cy się za oknem dy­li­żan­su. Każdy obrót kół, każdy pod­skok na nie­rów­nej dro­dze i każdy koń­ski krok zbli­ża­ły go do Kra­ko­wa, który od nie­daw­na był jego domem. Da­le­ko za nim po­zo­sta­wał Grünberg z jego ma­rze­nia­mi i dra­ma­ta­mi. Józef sta­rał się zbyt wiele nie my­śleć. Nie my­śleć o za­la­nej łzami, słod­kiej twa­rzy Chra­lot­te. O nie­obec­nym wzro­ku Carla. O ma­szy­nie na pod­da­szu ka­mie­ni­cy i huku, jaki wy­da­wał ude­rza­ją­cy w nią młot ap­te­ka­rza. O ciszy, jaka za­pa­dła póź­niej. Przede wszyst­kim nie chciał my­śleć o ma­leń­kim, nie­ru­cho­mym ciał­ku z pu­sty­mi ocza­mi.

Nie chciał też my­śleć o me­ta­lo­wej płyt­ce po­kry­tej wzo­rem z ja­snych i ciem­nych prąż­ków, ukry­tej głę­bo­ko w jego ba­ga­żu, ni­czym skarb wy­kra­dzio­ny z domu po­grą­żo­nych w ża­ło­bie przy­ja­ciół.

Koniec

Komentarze

Po­sło­wie

 

Bo­ha­te­ro­wie tego opo­wia­da­nia: Józef, Carl oraz Char­lot­te są po­sta­cia­mi hi­sto­rycz­ny­mi, które fak­tycz­nie w tym okre­sie za­miesz­ki­wa­ły Zie­lo­ną Górę (Carl i Char­lot­te) lub można re­ali­stycz­nie przy­jąć, że mo­gły­by ją od­wie­dzić (Józef). Jako autor sta­ra­łem się moż­li­wie wier­nie przed­sta­wić fakty z życia bo­ha­te­rów (jak ob­ję­cie przez Bro­do­wi­cza ka­te­dry na UJ w 1823 roku czy jego kon­flikt z pro­wa­dzą­cy­mi szpi­tal za­kon­ni­ca­mi), po­zwo­li­łem sobie jed­nak sa­mo­dziel­nie wy­peł­nić białe karty tak, aby pa­so­wa­ły do mojej hi­sto­rii. I tak – w rze­czy­wi­sto­ści nie wia­do­mo nic o przy­jaź­ni po­mię­dzy Bro­do­wi­czem a We­iman­nem. Ba, nie ma w za­sa­dzie żad­nych wska­zó­wek o tym, że kie­dy­kol­wiek się spo­tka­li lub wie­dzie­li o swoim ist­nie­niu. Nie­wie­le też wia­do­mo o życiu We­iman­na przed 1823 roku, kiedy to kupił ap­te­kę „Pod Orłem” i po­ślu­bił Char­lot­te. Za­cho­wa­ło się jed­nak kilka wzmia­nek o pro­wa­dzo­nych przez niego w ap­te­ce ba­da­niach na­uko­wych (zresz­tą w tym cza­sie dość licz­ne grono ap­te­ka­rzy, zwłasz­cza nie­miec­kich, zaj­mo­wa­ło się upra­wia­niem nauki). Łą­cząc to z jego nie­miec­kim po­cho­dze­niem oraz fak­tem, że byli z Bro­do­wi­czem nie­mal ró­wie­śni­ka­mi po­zwo­li­łem sobie wy­słać go na stu­dia do Wied­nia, w któ­rym uczył się wła­śnie Józef oraz uczy­nić ich przy­ja­ciół­mi, bo jak wia­do­mo, wspól­ne życie stu­denc­kie jest do­sko­na­łą moż­li­wo­ścią do za­war­cia wspa­nia­łych przy­jaź­ni. 

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Kła­niam się

Znasz może osobę Jana Ewan­ge­li­sty Pur­ky­nie­go? ---> usu­nął­bym z py­ta­nia słowo “osobę”. Mam silne wra­że­nie, że to słowo “łamie” spój­ność py­ta­nia.

Jesz­cze jakiś dro­biazg mi nie za­grał, ale skoro nie pa­mię­tam, to rze­czy­wi­ście dro­biazg.

<>

Opo­wia­da­nie można za­li­czyć do SF w sta­rym stylu. Tril­le­rem też może być z po­wo­dze­niem… Uj­mu­jąc tak zwięź­le, jak to moż­li­we, na­pi­szę: bar­dzo dobre pod każ­dym in­te­re­su­ją­cym mnie wzglę­dem.

Po­zdra­wiam – Adam

Ada­mie

I ja się kła­niam. Po­praw­kę z osobą wpro­wa­dzi­łem, fak­tycz­nie słowo w tym miej­scu ra­czej zbęd­ne. I tak, opo­wia­da­nie ce­lo­wa­ło tro­chę w coś w stylu retro SF w XIX wieku, cho­ciaż z racji za­gad­nień do­ty­czą­cych duszy są tu też wątki bar­dziej hmmm, nad­przy­ro­dzo­ne. Za to war­stwa na­uko­wa, jak sądzę, wier­nie od­da­je stan z po­cząt­ku XIX wieku. Przy czym w pla­no­wa­nych kon­ty­nu­acjach chcę wpro­wa­dzać tro­chę szer­sze ele­men­ty fan­ta­stycz­ne, nie tylko opar­te na nauce, ale i moc­niej na zja­wi­skach nad­przy­ro­dzo­nych.

W każ­dym razie cie­szę się, że opo­wia­da­nie się spodo­ba­ło i w żad­nej kwe­stii wy­raź­nie nie za­wio­dło. Miód na oczy au­to­ra.

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Wątki nad­przy­ro­dzo­ne po­mi­ną­łem (prze­mil­cza­łem) świa­do­mie, po­nie­waż obie głów­ne po­sta­cie w swo­ich od­no­śnych wy­po­wie­dziach wy­czer­pa­ły temat.

War­stwa na­uko­wa nie budzi za­strze­żeń (oczy­wi­ście o moich piszę). Przy­bie­ra­ło na sile w tam­tych cza­sach prze­ko­na­nie, że nauka i tech­ni­ka roz­wią­że wszyst­kie pro­ble­my, i to daje się od­na­leźć w tek­ście.

Kon­ty­nu­acja, po­sze­rze­nie? Bar­dzo do­brze, cie­ka­wy je­stem.

Po­zdra­wiam – Adam

Witaj.

 

Przej­mu­ją­ca opo­wieść.

Z dia­lo­gu przy­ja­ciół i wy­mie­nia­nych wów­czas moż­li­wo­ści wy­ko­rzy­sta­nia od­kry­cia, spo­dzie­wa­łam się, że Carl istot­nie prze­pro­wa­dzi eks­pe­ry­ment na synu i okaże się, że… dziec­ko nie jest jego. :))

Ta­kie­go na­to­miast, tra­gicz­ne­go za­koń­cze­nia, nie prze­wi­dy­wa­łam i je­stem nim mocno po­ru­szo­na.

Opo­wia­da­nie czyta się szyb­ko, akcja wart­ka, świet­na lek­tu­ra, brawa!

 

Z tech­nicz­nych mam py­ta­nia:

Pełno było tu kolb o roz­ma­itych kształ­tach, re­tort, peł­nych od­czyn­ni­ków sło­jów z ciem­ne­go szkła, wag, moź­dzie­rzy, pal­ni­ków i in­nych urzą­dzeń, któ­rych funk­cji Józef nie był pe­wien. – tro­chę mi zgrzyt­nę­ły te wy­ra­zy w jed­nym zda­niu

 

– Widmo świa­tła, na któ­rym wi­docz­ny jest ślad ducha (czy tu nie po­win­no być krop­ki?) – We­imann uśmiech­nął się trium­fal­nie.

 

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły, a już wie­czór. – nieco mi za­zgrzy­ta­ła ta część zda­nia

 

Kiedy zo­ba­czy­łem obraz swo­jej isto­ty… – le­karz (czy tutaj nie po­win­na być wiel­ka li­te­ra?) spoj­rzał na me­ta­lo­wą płyt­kę, którą przy­niósł z la­bo­ra­to­rium.

 

– Przyj­mij­my więc, że każdy obraz jest inny. – Kon­ty­nu­ował (a czy tutaj, dla od­mia­ny, nie po­win­na być mała li­te­ra, a wcze­śniej usu­nię­ta krop­ka?) Bro­do­wicz.

 

Wy­glą­da, jakby po pro­stu go tam nie było. I stało (się?) aku­rat wtedy, gdy wy­pa­la­łeś widmo. Nie oszu­kuj się.

 

Po­zdra­wiam i kli­kam. :)

Pe­cu­nia non olet

In­te­re­su­ją­ca kon­cep­cja. Tak z punk­tu wi­dze­nia kon­kur­su – Zie­lo­na Góra nie wy­da­je się od­gry­wać istot­nej roli. Rów­nie do­brze akcję można umie­ścić w każ­dym mie­ście z sza­lo­nym na­ukow­cem. Za to XIX wiek widać.

Włos lub krew plus kre­ski w wy­ni­ku ba­da­nia oczy­wi­ście sko­ja­rzy­ły mi się z DNA, ale prze­cież nie po spa­le­niu prób­ki.

Cho­ciaż dalej idziesz w stro­nę DNA. Skąd po­mysł, że ducha dzie­dzi­czy się po ro­dzi­cach? Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym wcze­śniej, ale tak na szyb­ko, to chyba kró­lu­je idea, że duszę do­sta­je się od Boga w mo­men­cie po­czę­cia (a wtedy nie ma po­wo­du, żeby była po­dob­na do ro­dzi­ciel­skich). A jeśli po­trak­to­wać ducha jako coś bar­dziej zbli­żo­ne­go do świa­do­mo­ści czy stanu umy­słu, to można się w wy­ni­kach spo­dzie­wać ca­łe­go tłumu ludzi – ro­dzi­ców, ale oprócz nich na­uczy­cie­li, au­to­rów ksią­żek, kom­po­zy­to­rów… Wtedy na pewno me­to­da nie na­da­je się do usta­la­nia oj­co­stwa, zwłasz­cza jeśli tatuś nic o do­mnie­ma­nym po­tom­ku nie wie, a i sam wzór kre­sek ewo­lu­uje wraz z dawcą. Teo­ria Jó­ze­fa i Carla ma sens chyba tylko przy za­ło­że­niu, że wszyst­ko, co naj­waż­niej­sze, za­war­te jest w plem­ni­ku, a ko­bie­ta za­le­d­wie do­star­cza bu­dul­ca i miej­sca do roz­wo­ju.

Na­cią­ga­ne wy­da­je mi się to, że po­bra­nie i ana­li­za prób­ki za­szko­dzi­ły dziec­ku. Co kon­kret­nie – wzię­cie nie­mow­lę­ce­go wło­ska (eee, nie, oj­ciec ra­czej nie wy­ry­wał, tylko po­szu­kał ta­kie­go, który sam wy­padł) czy krwi (mało praw­do­po­dob­ne, bo pew­nie by się dzie­cia­czek darł i nie da­ło­by się tego ukryć przed matką), spa­le­nie (eee, nie, bo to jed­ne­mu dzie­cia­ko­wi w tam­tych cza­sach spa­li­ły się włosy od świe­cy albo wacik czy szmat­ka po star­ciu kro­pli krwi ze ska­le­czo­ne­go palca wy­lą­do­wał w piecu?), sam fakt za­ob­ser­wo­wa­nia/uwiecz­nie­nia kre­sek (no, tu już wkra­cza­my w do­me­nę fi­zy­ki kwan­to­wej, ale ko­laps po­wi­nien po­wo­do­wać za­cho­wa­nie tylko jed­nej moż­li­wo­ści, a nie znisz­cze­nie wszyst­kich)? Dla­cze­go cały duch sku­pił się aku­rat w po­bra­nej do ba­da­nia czą­st­ce? To jakby mało praw­do­po­dob­ne. No, ten ka­wa­łek spra­wia wra­że­nie wy­bra­ne­go, bo pa­so­wał do fa­bu­ły.

Ale ogól­nie czy­ta­ło się cie­ka­wie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Co za hi­sto­ria!

Cie­ka­wy przy­czy­nek do dys­ku­sji o gra­ni­cy nauki, wie­dzy, o etyce.

No i o pechu, bo prze­cież ci dwaj nie pla­no­wa­li nic złego.

Inna rzecz, że wtedy śmier­tel­ność nie­mow­la­ków była na takim po­zio­mie, że chyba lu­dzie byli z nią bar­dziej oswo­je­ni. W za­pi­skach cy­ru­li­ka miej­skie­go zna­la­złam kie­dyś mnó­stwo no­ta­tek w stylu, umar­ło nie le­czo­ne, czy umar­ło le­czo­ne do­mo­we­mi spo­so­ba­mi.

XIX wiek smacz­ny.

A Bro­do­wicz niech nie gry­ma­si, bo ma ulicę w Kra­ko­wie;)

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Czy­ta­ło mi się do­sko­na­le. Zaj­mu­ją­ce, do­brze na­pi­sa­ne, sty­lo­wo brzmią­ce. Super. Kon­ty­nu­acja mile wi­dzia­na!

Czego nie do­czy­ta­łam, że nie mogę dojść, dla­cze­go eks­pe­ry­ment za­szko­dził dziec­ku, a czwor­gu do­ro­słym nie?

(Czy mogę, dys­kret­ną kur­sy­wą, pro­sić o nie­du­ży he­pien­dzik? W tym CDN, który na­pi­szesz. OK?)

Pzdr. KT

 

 

Nie­zwy­kle ucie­szy­ła mnie wieść, że udało Ci się zdo­być ka­te­drę na kra­kow­skim uni­wer­sy­te­cie i po­wie­rzo­no Ci w za­rząd kli­ni­kę.

 

udało (Ci) się zdo­być – po­wie­dze­nie, że „coś się komuś udało zdo­być” po­brzmie­wa  mi po­śred­nią cha­rak­te­ry­sty­ką bo­ha­te­ra – far­cia­rza, któ­re­mu do­sta­ło się coś, na co spe­cjal­nie nie za­słu­gi­wał, ale wciąż o to za­bie­gał. Aż w końcu – hura! – mam to! Udało się!

Dużo bar­dziej pa­so­wa­ło­by (mi): „że ob­ją­łeś ka­te­drę na (…)”

„Brzmia­ło­by” zgod­nie z za­słu­ga­mi i au­to­ry­te­tem, jakim się cie­szył Bro­do­wicz.

Nie­zwy­kle ucie­szy­ła mnie wieść, że ob­ją­łeś ka­te­drę na kra­kow­skim uni­wer­sy­te­cie i, jakże za­słu­że­nie, po­wie­rzo­no Ci w za­rząd kli­ni­kę.[???]

Edy­cja: Chyba się wy­co­fu­ję z tego, co po­wy­żej. Na po­trze­by opo­wia­da­nia “wy­po­ży­czy­łeś” Bro­do­wi­cza z je­dy­nie ma­leń­kim do­dat­kiem jego bio­gra­fii. Ale wła­śnie w tymże “ma­leń­kim do­dat­ku” mie­ści się in­for­ma­cja, że fak­tycz­nie za­bie­gał o otrzy­ma­nie “ka­te­dry kli­nicz­nej” w Kra­ko­wie. Prze­czy­ta­łam jego “Cur­ri­cu­lim vitae – skre­ślo­ne dla przy­ja­ciół”. Matko je­dy­na! Trzy­na­sto­zgło­skow­cem gość trzep­nął swój ży­cio­rys!

Owóż to dobre imię i świa­dec­twa mno­gie,

Wy­da­ły wnet owoce dla mnie bar­dzo bło­gie:

Bo za­le­ty, ja­kie­mi brzmia­ły w swej osno­wie ,

Prze­chy­li­ły na moją stro­nę znowu szalę;

I mu­sie­li ustą­pić ze wsty­dem ry­wa­le ,

A mnie dano ka­te­drę kli­nicz­ną w Kra­ko­wie .

 

Czyli, jakby nie pa­trzeć, fak­tycz­nie “udało mu się zdo­być”.

 

Pa­mię­tam do­brze|1|, jak wiel­ce ce­ni­łeś sobie sta­no­wi­sko w Wied­niu|2| i z pew­no­ścią do­pro­wa­dzisz nową pla­ców­kę do po­dob­nej świet­no­ści|3|.

 

Po­zbądź­my się chwi­lo­wo zda­nia nr 1, zo­staw­my dwa ko­lej­ne – współ­rzęd­nie zło­żo­ne łącz­ne:

 

Ce­ni­łeś sobie sta­no­wi­sko w Wied­niu i z pew­no­ścią do­pro­wa­dzisz nową pla­ców­kę do po­dob­nej świet­no­ści.

Prze­cież ich treść nie ma ze sobą nic wspól­ne­go! Ab­so­lut­nie się nie łączy i łą­czyć nie może, bo fakt, że Bro­do­wicz cenił swoje wie­deń­skie sta­no­wi­sko, nie ma wpły­wu na przy­szły stan kli­ni­ki kra­kow­skiej. Mus prze­kon­stru­ować, choć­by w ten spo­sób: Pa­mię­tam, jaki pre­stiż zy­ska­ła dzię­ki tobie kli­ni­ka wie­deń­ska i ufam/wie­rzę, że nową pla­ców­kę do­pro­wa­dzisz do po­dob­nej świet­no­ści.

 

Gdy tylko ostat­ni stu­den­ci zdali eg­za­mi­ny koń­czą­ce se­mestr, spa­ko­wał się i wy­ru­szył w drogę.

 

Bar­dziej sty­lo­wo za­brzmia­ło­by: spa­ko­wał kufry.

 

Do sa­mych fun­da­men­tów prze­ni­ka­ły ją skost­nia­łe duchy kon­ser­wa­ty­zmu oraz prze­sta­rza­łych idei, w czym do­bit­nie po­ma­ga­ła jawna wro­gość pro­wa­dzą­cych przy­by­tek za­kon­nic wobec aka­de­mic­kie­go per­so­ne­lu.

 

do­bit­ny «wy­raź­ny, nie­po­zo­sta­wia­ją­cy wąt­pli­wo­ści»

 

W tym kon­tek­ście „do­bit­ne po­ma­ga­nie” psuje zda­nie.

Do sa­mych fun­da­men­tów prze­ni­ka­ły ją skost­nia­łe duchy kon­ser­wa­ty­zmu oraz prze­sta­rza­łych idei, a stan ów do­dat­ko­wo po­głę­bia­ła jawna wro­gość, oka­zy­wa­na aka­de­mic­kie­mu per­so­ne­lo­wi przez pro­wa­dzą­ce ten przy­by­tek za­kon­ni­ce. (Nie lubię aż tak się wtrą­cać w tekst, ale za­ry­zy­ku­ję).

 

Dy­li­żans za­trzy­mał się na rynku w cen­trum mia­sta.

 

Rynek z na­tu­ry swej rze­czy jest cen­tral­nym punk­tem mia­sta. W innym jego miej­scu znaj­do­wać się może (współ­cze­śnie) rynek, który odzie­dzi­czył i nazwę i nie­gdyś peł­nio­ną funk­cję czyli targ.

 

Witaj, Carl – od­po­wie­dział we­so­ło Bro­do­wicz. – Widzę, że je­steś cały i zdro­wy.

 

Język dys­kret­nie i z wy­czu­ciem sty­li­zu­jesz na dzie­więt­na­sto­wiecz­ny, więc, IHMO, do­brze by za­brzmia­ło: Widzę, żeś cały i zdrów. To nie­zo­bo­wią­zu­ją­ca su­ge­stia, za­zna­czam.

 

(…) im­po­nu­ją­cą ko­lek­cję apa­ra­tu­ry.

 

Im­po­nu­ją­cy ze­staw apa­ra­tu­ry – nie ko­lek­cjo­no­wał jej prze­cież, był na­ukow­cem nie hob­by­stą.

 

któ­rych funk­cji Józef nie był pe­wien.

 

(…) któ­rych prze­zna­cze­nia i funk­cji Józef nie był pe­wien. // (…) któ­rych funk­cji Józef nie był do końca pe­wien.

Z małym do­dat­kiem, bo zda­nie, wg mnie, nie wy­brzmie­wa w pełni.

 

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły(…)

 

Sam po­wie­dzia­łeś, że pro­ces oczysz­cza­nia jest dłu­go­trwa­ły (…)

 

– Cieszę się, że udało mi się cię prze­ko­nać, Jó­ze­fie – po­wie­dział We­imann.

 

Cieszę się/się, cię – W jed­nym zda­niu? No, nie bar­dzo, bo brzmi jak ćwi­cze­nie lo­go­pe­dycz­ne.

Spró­buj roz­bić na dwa,  np.:

 A więc prze­ko­na­łem cię, Jó­ze­fie! Cie­szę się – po­wie­dział (…) //Udało mi się cie­bie prze­ko­nać, Jó­ze­fie. Cie­szę się – po­wie­dział (…)

 

To po­ru­sza w czło­wie­ku stru­ny, któ­rych ist­nie­nia nawet nie po­dej­rze­wa­łem.

 

Sie­bie ma na myśli, mó­wiąc „To po­ru­sza w czło­wie­ku”. Cza­sem prze­cież zwra­ca­my się sami do sie­bie per „czło­wiek”.

Czyli albo:

To po­ru­sza w czło­wie­ku stru­ny, któ­rych ist­nie­nia nawet nie po­dej­rze­wał.

Albo: To po­ru­szy­ło we mnie  stru­ny, któ­rych ist­nie­nia nawet nie po­dej­rze­wa­łem.

Bruce

Dzię­ki za wi­zy­tę. Cóż, o pro­ble­mach z oj­co­stwem Carla nawet nie po­my­śla­łem, widać mój umysł na­tu­ral­nie skrę­ca ku nieco ma­ka­brycz­niej­szym roz­wią­za­niom. Sam fakt za­sto­so­wa­nia pro­ce­du­ry na synu ap­te­ka­rza nie miał być ra­czej za­sko­cze­niem – gdy temat pada w roz­mo­wie wie­dzia­łem, że czy­tel­nik bę­dzie się tego spo­dzie­wał. Istot­niej­sza była tu kwe­stia kon­se­kwen­cji oraz sta­wia­nia gra­nic w po­go­ni za od­kry­ciem. No i dzię­ki za uwagi ję­zy­ko­we, przyj­rzę im się w wol­nej chwi­li, cho­ciaż z góry za­zna­czam, że pew­nie zda­rzy mi się cza­sem uprzeć przy obec­nym kształ­cie.

 

Fin­kla

No, widzę że ze­chcia­łaś po­świę­cić czas na głęb­szą ana­li­zę tre­ści. Do­ce­niam : ) Jeśli cho­dzi o Zie­lo­ną Górę i kon­kurs – zda­niem or­ga­ni­za­to­rów zwią­zek z mia­stem był wy­star­cza­ją­cy, żeby tekst zna­lazł się wśród fi­na­li­stów i za­ła­pał do pu­bli­ka­cji, więc chyba nie jest źle. Jasne, pew­nie da­ło­by się prze­nieść to w inne miej­sce bez więk­szej szko­dy dla tre­ści, ale to samo można po­wie­dzieć o lo­ka­cji więk­szo­ści tek­stów (i prak­tycz­ne wszyst­kich z FZ, które czy­ta­łem), a za­rów­no lo­ka­li­za­cja w hi­sto­rycz­nej ap­te­ce jak i bo­ha­te­ro­wie są cał­kiem istot­ny­mi ko­twi­ca­mi umiesz­cza­ją­cy­mi akcję w mie­ście. We­iman­na można by za­pew­ne za­stą­pić ran­do­mo­wym sza­lo­nym na­ukow­cem, ale w tym wy­pad­ku wy­na­la­zek bę­dą­cy te­ma­tem tego opo­wia­da­nia za­wie­ra w sobie wciąż echa praw­dzi­wych badań pro­wa­dzo­nych w ap­te­ce „Pod orłem”, do­ty­czą­cych mię­dzy in­ny­mi ana­liz kry­mi­na­li­stycz­nych po­wią­za­nych ze spa­la­niem pró­bek – wi­dzisz więc, że te sko­ja­rze­nia idące w stro­nę DNA (cał­kiem zresz­tą oczy­wi­ste) i za­sto­so­wa­nia od­kry­cia nie są tylko moim wy­my­słem, ale okru­cha­mi praw­dzi­we­go czło­wie­ka w moim opo­wia­da­niu. O samym We­iman­nie nie­ste­ty nie za­cho­wa­ło się bar­dzo dużo in­for­ma­cji, dla­te­go sta­ra­łem się także w po­dob­nie nie­na­chal­ny spo­sób prze­my­cać tyle, ile udało mi się wy­grze­bać. Same ciem­ne prąż­ki wi­docz­ne po roz­dzia­le świa­tła za­in­spi­ro­wa­ne są oczy­wi­ście wid­mem ab­sorp­cyj­nym, ale jego po­do­bień­stwa w za­sto­so­wa­niu z DNA są oczy­wi­ste, jak już wspo­mi­na­łem.

Twoje dal­sze prze­my­śle­nia i wąt­pli­wo­ści, zresz­tą bar­dzo in­te­re­su­ją­ce, są przy­czy­ną dla­cze­go tekst jest ozna­czo­ny jako „Inne” a nie „SF” :D Po­świę­casz znacz­ną uwagę po­cho­dze­niu duszy, wy­klu­cza­ją­cej ra­czej za­sto­so­wa­nie o któ­rym roz­ma­wia­li Józef i Carl… i trud­no się nie zgo­dzić z czę­ścią wąt­pli­wo­ści. Za­sad­ni­czo jed­nak, jak wspo­mi­na­łem, to nie jest mimo wszyst­ko SF, lecz ra­czej luź­niej­sza fan­ta­sty­ka hi­sto­rycz­na – spo­koj­nie można za­ło­żyć, że ele­men­tem fan­ta­stycz­nym bu­du­ją­cym ten świat jest wła­śnie po­twier­dze­nie ist­nie­nia duszy i od­kry­cie, że dzia­ła zgod­nie z opi­sa­ny­mi za­sa­da­mi, a nie z tym jak ocze­ki­wa­li lu­dzie. Ale nawet nie o to cho­dzi. W opo­wia­da­niu bo­wiem ni­g­dzie nie jest na­pi­sa­ne, że dusza w ten spo­sób dzia­ła, że dzie­dzi­czy się po ro­dzi­cach itd. To była tylko myśl rzu­co­na przez dwój­kę przy­ja­ciół pod­eks­cy­to­wa­nych nie­sa­mo­wi­tym od­kry­ciem i spe­ku­lu­ją­cych na fazie tej eks­cy­ta­cji. To nie była nawet teo­ria na­uko­wa wy­ma­ga­ją­ca po­twier­dze­nia, tylko do­pie­ro po­mysł, jej za­lą­żek. A obaj, jako lu­dzie nauki, nie gło­si­li­by ta­kich rze­czy bez eks­pe­ry­men­tal­ne­go po­twier­dze­nia (co oka­za­ło się zgubą Carla). Tak więc w spra­wie two­ich za­rzu­tów do teo­rii Jó­ze­fa i Carla – ni­g­dzie nie na­pi­sa­łem, że jest ona praw­dzi­wa :D

Je­że­li cho­dzi o drugą część two­ich wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­cych na­cią­ga­nych kon­se­kwen­cji ana­li­zy dla nie­mow­la­ka – je­stem ab­so­lut­nie pe­wien, że po­dob­nie ro­zu­mo­wał Carl przy­stę­pu­jąc do do­świad­cze­nia. Mogę ci więc od­po­wie­dzieć je­dy­nie cy­tu­jąc Jó­ze­fa:

„Cho­le­ra, chcia­łem po­wie­dzieć, że to słabo po­zna­na dzie­dzi­na nauki, ale nawet to nie! Prze­cież sta­wia­łeś do­pie­ro pierw­sze nie­po­rad­ne kroki w kie­run­ku po­zna­nia zasad łą­czą­cych ducha i ciało! Nie mo­głeś prze­wi­dzieć, co się może stać!”

Przy­kła­dasz do tej sy­tu­acji ramy znane cho­ciaż­by z fi­zy­ki kwan­to­wej, ale to zu­peł­nie inna dzie­dzi­na, któ­rej prawa, jak za­zna­cza Józef, nie są znane. Nie widzę żad­nych prze­ciw­wska­zań, żebym jako autor nie mógł wy­my­ślić praw dzia­ła­ją­cych do­kład­nie w opi­sa­ny w opo­wia­da­niu spo­sób. A do­kład­nie o tym jest ten tekst. O nie­roz­waż­nym igra­niu z pra­wa­mi na­tu­ry (bądź nie) któ­rych nie znamy i kon­se­kwen­cjach tego.

Jesz­cze raz dzię­ki za wni­kli­wą ana­li­zę po­my­słu.

 

Am­bush

Do­sko­na­le wy­ła­pa­łaś to, co było głów­ną in­ten­cją sto­ją­cą za tek­stem. Tak, bo­ha­te­ro­wie (a w za­sa­dzie Carl, Józef mu to prze­cież od­ra­dzał) nie mieli złych in­ten­cji. Ale to nie tylko pech, ale i brak roz­sąd­ku i hmmmm, re­spek­tu do ba­da­ne­go zja­wi­ska. A roz­są­dek i re­spekt są w nauce bar­dzo ważne.

Jasne, śmier­tel­ność nie­mow­ląt w XIX wieku była znacz­nie wyż­sza, niż dziś. Ale to nie ozna­cza, że ro­dzi­ce nie roz­pa­cza­li po śmier­ci dzie­ci (zwłasz­cza pier­wo­rod­ne­go syna!). Śmier­tel­ność dzie­ci w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie też była bar­dzo wy­so­ka (czy wyż­sza niż w XIX wiecz­nej Eu­ro­pie nie wiem, trze­ba by spraw­dzić), a i ze śmier­cią jako taką lu­dzie ob­co­wa­li na co dzień i byli do­brze za­zna­jo­mie­ni, a po­mi­mo tego do dziś za­cho­wa­ły się świa­dec­twa zroz­pa­czo­nych ro­dzi­ców opła­ku­ją­cych swoje po­cie­chy. Tak więc Carl dźwi­gał tu nie tylko ża­ło­bę, ale i po­czu­cie winy – cała sy­tu­acja była wy­łącz­nie jego winą, do tego nie wie, czy nie ska­zał syna na los gor­szy od śmier­ci. Roz­pacz jest tu do­sko­na­le zro­zu­mia­ła.

A Bro­do­wicz na ulicę chyba sobie za­słu­żył, choć­by roz­wo­jem tych kli­nik uni­wer­sy­tec­kich, na które tak psio­czy w opo­wia­da­niu :D

 

w_ba­ske­rvil­le

Dzię­ki za wi­zy­tę i uwagi. Tak jak w przy­pad­ku bruce – przej­rzę je uważ­nie, ale pew­nie w paru miej­scach będę bro­nił obec­nej wer­sji, jeśli twoje uwagi mnie nie prze­ko­na­ją.

Opo­wia­da­nie nie daje ja­snej od­po­wie­dzi dla­cze­go ana­li­za skoń­czy­ła się tak dra­stycz­nie dla syna Carla. Jak wspo­mi­na­łem Fin­kli – to była racz­ku­ją­ca dzie­dzi­na, któ­rej zasad bo­ha­te­ro­wie nie znali, ale po­sta­no­wi­li się nimi za­ba­wić. Można co naj­wy­żej snuć przy­pusz­cze­nia, jak Józef:

„Być może więź ducha i ma­te­rii, którą za­miesz­ku­je, nie jest czymś zu­peł­nie sta­łym? Może do­pie­ro for­mu­je się w trak­cie do­ra­sta­nia dziec­ka i twój eks­pe­ry­ment tę więź ze­rwał, a duch Jana ule­ciał? (…) Jeśli nie, to zo­sta­je druga hi­po­te­za. Nie­u­kształ­to­wa­ny duch spło­nął razem z ma­te­rią.”

Ale to tylko przy­pusz­cze­nia bo­ha­te­ra, które nie muszą być choć­by bli­skie praw­dzie.

 

No i muszę cię roz­cza­ro­wać, he­pien­dzi­ku w tej sy­tu­acji nie prze­wi­du­ję. Sama zaś kon­ty­nu­acja, o któ­rej wspo­mi­na­łem, ma się sku­piać ra­czej na lo­sach Jó­ze­fa w Kra­ko­wie, a nie bez­po­śred­nio cią­gnąć wątki z tego opo­wia­da­nia (cho­ciaż za­pew­ne cał­ko­wi­cie nie prze­pad­ną, wszak po coś Józef za­brał swoją ta­blicz­kę).

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Bruce

Dzię­ki za wi­zy­tę.

 

To ja bar­dzo dzię­ku­ję. To dla mnie nie­do­ści­gnio­ny wzór – jak na­le­ży świet­nie pisać. :)

 

 

Cóż, o pro­ble­mach z oj­co­stwem Carla nawet nie po­my­śla­łem, widać mój umysł na­tu­ral­nie skrę­ca ku nieco ma­ka­brycz­niej­szym roz­wią­za­niom. Sam fakt za­sto­so­wa­nia pro­ce­du­ry na synu ap­te­ka­rza nie miał być ra­czej za­sko­cze­niem – gdy temat pada w roz­mo­wie wie­dzia­łem, że czy­tel­nik bę­dzie się tego spo­dzie­wał. Istot­niej­sza była tu kwe­stia kon­se­kwen­cji oraz sta­wia­nia gra­nic w po­go­ni za od­kry­ciem.

 

Jak naj­bar­dziej, ro­zu­miem i tylko na­pi­sa­łam, czego się przez mo­ment spo­dzie­wa­łam. :)

 

 

No i dzię­ki za uwagi ję­zy­ko­we, przyj­rzę im się w wol­nej chwi­li, cho­ciaż z góry za­zna­czam, że pew­nie zda­rzy mi się cza­sem uprzeć przy obec­nym kształ­cie.

Ależ oczy­wi­ście, to za­wsze je­dy­nie su­ge­stie oraz moje wąt­pli­wo­ści jako czy­tel­ni­ka, który nadal uczy się pisać. 

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Tak, fan­ta­sty­ką można wiele wy­tłu­ma­czyć, ale nie wszyst­ko. Wy­bra­nie ga­tun­ku in­ne­go niż SF wcale nie zwal­nia au­to­ra w roz­ma­itych obo­wiąz­ków wzglę­dem świa­ta i bo­ha­te­rów.

Mogli mieć różne teo­rie i wie­rze­nia co do ducha, ale tego nie po­ka­za­łeś. Oczy­wi­ście – limit.

Nie twier­dzę, że opo­wia­da­nie jest złe, bo jest cał­kiem przy­zwo­ite. Tak tylko sy­gna­li­zu­ję, na co mój dość lo­gicz­ny umysł krę­cił nosem.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Jasne, Fin­klo, że nie zwal­nia. I nie uwa­żam, żebym tym obo­wiąz­kom uchy­lał. Tylko ty tutaj ocze­ku­jesz chyba wci­śnię­cia roz­pra­wy na temat zasad funk­cjo­no­wa­nia ducha i jego więzi z ma­te­rią, a tak na­praw­dę nie o tym jest to opo­wia­da­nie (choć nie ukry­wam, że to spra­wy in­te­re­su­ją­ce). 

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Ar­nu­bi­sie, opo­wia­dasz o wy­da­rze­niach ma­ją­cych miej­sce w XIX wieku i przyj­mu­ję do wia­do­mo­ści, że ów­cze­sne ba­da­nia na­uko­we mogły wy­glą­dać tak jak je opi­sa­łeś, ale jakoś nie po­tra­fię po­dzie­lić fa­scy­na­cji We­iman­na jego oso­bli­wy­mi eks­pe­ry­men­ta­mi, tu­dzież szcze­re­go nimi za­in­te­re­so­wa­nia Bro­do­wi­cza. Z dru­giej stro­ny ro­zu­miem, że to dość od­le­głe czasy, a więc sty­ka­my się ze szcze­gól­nym za­gad­nie­niem „na­uko­wym”, zaj­mu­ją­cym pod­ów­czas umy­sły uczo­nych.

Za­sta­na­wiam się, dla­cze­go miej­sce ko­ły­ski z ma­leń­kim synem za­moż­ne­go ap­te­ka­rza, zaj­mu­ją­ce­go wszak całą ka­mie­ni­cę, było w sa­lo­nie? Czy tam nie było po­ko­ju dzie­cin­ne­go? Czy Char­lot­te nie chcia­ła mieć ba­cze­nia na synka także w nocy i spała nie mając go w za­się­gu ręki i pier­si? Czy to wszyst­ko dla­te­go, aby ojcu ła­twiej było „po­brać ma­te­riał” do badań?

Po lek­tu­rze, która oka­za­ła się cał­kiem sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca, po­zo­sta­ła cie­ka­wość co do dal­szych  losów „cho­re­go” dziec­ka.

 

rząd ele­ganc­kich ka­mie­nic, wy­tłu­ma­czył, w któ­rej z nich mie­ści się ap­te­ka „Pod Orłem”. Le­karz po­dzię­ko­wał uprzej­mie, po­pra­wił ele­ganc­ki cy­lin­der… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Me­lo­dyj­ny głos dzwon­ka za­wie­szo­ne­go nad drzwia­mi ogło­sił przy­by­cie go­ścia. → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Me­lo­dyj­ny dźwięk dzwon­ka za­wie­szo­ne­go nad drzwia­mi ogło­sił przy­by­cie go­ścia.

 

Carl wy­szcze­rzył żeby i ostroż­nie odło­żył syna do ko­ły­ski. → Czy tu aby nie miało być: Carl wy­szcze­rzył zęby i ostroż­nie odło­żył syna do ko­ły­ski.

 

Wkrót­ce po tym opu­bli­ko­wał fa­scy­nu­ją­cą pracę do­ty­czą­cą opusz­ków pal­ców.

Opusz­ków?Opusz­ki są ro­dza­ju żeń­skie­go, więc winno być:

Wkrót­ce po tym opu­bli­ko­wał fa­scy­nu­ją­cą pracę do­ty­czą­cą opu­szek pal­ców.

Opu­szek?

 

– A oto i moje cudo – po­wie­dział ap­te­karz z dumą . → Zbęd­na spa­cja przed krop­ką.

 

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły… → Być może pewne pro­ce­sy wy­da­ją od­gło­sy i brzmią na coś, ale czy na pewno?

Pro­po­nu­ję: Pro­ces oczysz­cza­nia wy­glą­da na dłu­go­trwa­ły

 

po­wie­dział po kilku ko­lej­nych chwi­lach We­imann. → Może wy­star­czy: …po­wie­dział We­imann po kilku chwi­lach.

Czy do­okre­śle­nie jest ko­niecz­ne? Czy chwi­le mogły na­stę­po­wać nie po kolei?

 

po­wie­dział ofi­cjal­nie, z szel­mow­skim uśmie­chem na bro­da­tej twa­rzy. → Może wy­star­czy: …po­wie­dział ofi­cjal­nie, z szel­mow­skim uśmie­chem.

Czy do­okre­śle­nie jest ko­niecz­ne? Czy mógł mieć uśmiech w innym miej­scu, nie na twa­rzy?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Przy­by­łam, prze­czy­ta­łam, oce­ni­łam.

 

Mó­wi­łam, że bę­dzie krót­ko, bo je­stem le­ni­wa.

 

A na serio, bar­dzo cie­ka­we opo­wia­da­nie. Czy­ta­ło się lekko, szyb­ko i w sumie zdzi­wi­łam się, że to już ko­niec. I tutaj się po­gnie­wa­my, bo zo­sta­je nie­do­syt i ledwo akcja się roz­krę­ci­ła, a już mamy ko­niec opo­wia­da­nia (chyba jed­nak ciut skró­ci­ła­bym po­czą­tek i dała czy­tel­ni­ko­wi wię­cej na ko­niec). Nie­ład­nie tak sobie z czy­tel­ni­kiem po­gry­wać cool szcze­gól­nie mocno bra­ku­je mi cho­ciaż­by wska­zów­ki, co Bro­do­wicz za­mie­rza zro­bić z płyt­ką dziec­ka?

 

 

Prze­czy­ta­łem opo­wia­da­nie i ko­men­ta­rze za­in­te­re­so­wa­ny. Po­ucza­ją­ce, jak na­le­ży pisać i na co zwra­cać uwagę. Do­brze się czy­ta­ło.

Cześć! Na po­czą­tek pier­dół­ki:

– Cie­szę się, że udało mi się cię prze­ko­nać, Jó­ze­fie – po­wie­dział We­imann.

Fujka.

 

Otwar­te oczy, wpa­trzo­ne w sufit, wy­glą­da­ły jak po­zba­wio­ne życia szkla­ne pa­cior­ki.

Szkla­ne pa­cior­ki z za­sa­dy są po­zba­wio­ne życia.

 

Po­win­na się po­ło­żyć, zbyt silne emo­cje są szko­dli­we dla ko­biet.

Yhym.

Wiem, wiem, in cha­rac­ter ;)

 

We­imann chciał za­pro­te­sto­wać, lecz zre­zy­gno­wał, gdy zo­ba­czył nie­ustę­pli­we spoj­rze­nie przy­ja­cie­la. I cho­ciaż prze­ra­stał go o dobre pół­to­rej głowy, a ważył przy­naj­mniej dwa razy wię­cej niż le­karz, nie miał ocho­ty spie­rać się z Bro­do­wi­czem.

Przy­ja­ciel, le­karz, Bro­do­wicz… Do­rzuć jesz­cze Jó­ze­fa, żeby był kom­plet ;) A tak serio: le­ka­rza można spo­koj­nie wy­rzu­cić, bo z kon­tek­stu zda­nia wia­do­mo, od kogo wię­cej ważył.

 

Na widok nie­ru­cho­me­go syna, ży­we­go prze­cież, ale po­zba­wio­ne­go życia, wnętrz­no­ści zwi­nę­ły mu się w cia­sny węzeł.

He­adhop­ping.

 

I stało aku­rat wtedy, gdy wy­pa­la­łeś widmo.

Stało i zni­kło. Coś, lecz nie wia­do­mo co.

 

Poza tymi drob­nost­ka­mi, bar­dzo przy­jem­nie na­pi­sa­ny tekst. Sty­li­za­cja może nie po­wa­la sama w sobie, ale udało Ci się oddać re­tro­kli­mat, czy­ta­ło się gład­ko. Na po­zio­mie fa­bu­ły od­czu­wam pe­wien nie­do­syt – od chwi­li, w któ­rej Carl i Józek za­czę­li roz­ma­wiać o eks­pe­ry­men­tach na dzie­ciach, wia­do­mo było, w którą stro­nę skrę­ci tekst. Tro­chę szko­da, że osta­tecz­nie nie wy­ja­śni­łeś, co się stało, ale ro­zu­miem – nie­zna­ne wody nauki itd.

Plus za brak happy endu.

Gra­tu­lu­ję pu­bli­ka­cji!

three go­blins in a trench coat pre­ten­ding to be a human

Do­brze na­pi­sa­ne i po­ru­sza­ją­ce.

 

Z cze­pial­stwa – dość długi roz­bieg, zanim w ogóle po­zna­my teo­rię ap­te­ka­rza.

We­imann wy­szedł zza lady, do­padł go­ścia i zmiaż­dżył go w niedź­wie­dzim uści­sku.

Ja bym jed­nak dał “nie­mal”, bo ina­czej brzmi, jakby go uszko­dził na dobre.

Józef prze­stra­szył się, że zaraz usły­szy, jak z ar­mat­nim hu­kiem pę­ka­ją mu żebra.

Lek­ko­zgrzyt, nie pa­su­je mi.

 dla wszyst­kich poza ro­dzi­ca­mi iden­tycz­ną z twa­rzą każ­de­go in­ne­go nie­mow­lę­cia.

Zda­nie do re­mon­tu.

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły

Zmie­nił­bym.

Jutro po­ka­żę ci całą ana­li­zę, gdy­by­śmy teraz się tym za­ję­li, to i tak nie skoń­czy­li­by­śmy nim  Char­lot­te po­go­ni­ła­by nas do łóżek

Pro­po­nu­ję roz­bić na dwa zda­nia i mały re­mont.

Rzu­ci­li się na niego ni­czym ka­wa­le­rzy­ści sztur­mu­ją­cy wro­gie po­zy­cje.

Ka­wa­le­ria ra­czej nie sztur­mu­je po­zy­cji, tylko szar­żu­je na masy pie­cho­ty od flank, chwa­leb­ne za­da­nie sztur­mów na umoc­nio­ne po­zy­cje na­le­ży do pie­cho­ty :)

 

Nikt jesz­cze nie no­mi­no­wał? :)

 

Dysz-urny

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Coś mnie zwa­bi­ło, aby tu przy­peł­znąć, za­pew­ne nie­po­skro­mio­na cie­ka­wość. Za­czę­ło się od bar­dzo miłej nie­spo­dzian­ki, po­nie­waż XIX wiek i me­dy­cy­na to ele­men­ty, które zde­cy­do­wa­nie lubię w fan­ta­sty­ce. Na­tu­ral­nie, wraz z za­mi­ło­wa­niem do da­nych wąt­ków po­ja­wia­ją się wy­gó­ro­wa­ne ocze­ki­wa­nia, więc będę miał dużo uwag. Za­cznę jed­nak od tego, co mogę chęt­nie po­chwa­lić.

Na pewno zaś mogę po­chwa­lić wia­ry­god­ną kre­ację świa­ta. Widać so­lid­ne przy­go­to­wa­nie me­ry­to­rycz­ne, spraw­dze­nie da­nych w źró­dłach. Oby­dwu panów nie­ja­sno ko­ja­rzy­łem, ale mu­sia­łem sobie nieco przy­po­mnieć, co i jak z nimi. Na ile uwaga ta jest słusz­na, na­le­ża­ło­by pytać któ­re­goś z praw­dzi­wych eks­per­tów od epoki, bo mogę tu mieć nie­do­stat­ki wie­dzy, ale po­sta­ci ku­pi­ły mnie spo­so­bem bycia, my­śle­nia, po­stę­po­wa­nia. W żad­nym chyba miej­scu nie czu­łem się jak okręt pod­wod­ny (czyli: nie mu­sia­łem wyjść z za­nu­rze­nia).

Kre­acja bo­ha­te­rów po­do­ba mi się także pod tym wzglę­dem, że są sub­tel­nie zróż­ni­co­wa­ni, po­mi­mo braku po­moc­nych udziw­nień mają wy­raź­nie za­ry­so­wa­ne cechy oso­bo­wo­ści, nie mylą się jeden z dru­gim przy lek­tu­rze dia­lo­gów. Jest to aspekt, z któ­rym zde­cy­do­wa­nie mie­wam pro­ble­my.

Po­chwa­ły, nie­ste­ty, zbli­ża­ją się do końca. Abyś mnie źle nie zro­zu­miał: opo­wia­da­nie jest zro­bio­ne bar­dzo so­lid­nie, pod pew­ny­mi wzglę­da­mi na pewno lep­sze od wszyst­kie­go, co kie­dy­kol­wiek na­pi­sa­łem, nie bez ko­ze­ry zna­la­zło się w an­to­lo­gii po­waż­ne­go kon­kur­su. Nie­mniej uwa­żam je za po pro­stu wa­dli­we w wielu miej­scach ję­zy­ko­wo i fa­bu­lar­nie, co po­sta­ram się po­ka­zać z po­żyt­kiem…

i po­wie­rzo­no Ci w za­rząd kli­ni­kę.

Ty­po­wa skład­nia to jed­nak “po­wie­rzyć komu za­rząd nad czym”, a je­że­li pi­sze­my “po­wie­rzyć komu co”, ra­czej nie trze­ba do­da­wać, że w za­rząd.

Pa­mię­tam do­brze, jak wiel­ce ce­ni­łeś sobie sta­no­wi­sko w Wied­niu i z pew­no­ścią do­pro­wa­dzisz nową pla­ców­kę do po­dob­nej świet­no­ści.

“Jak ce­ni­łeś sobie sta­no­wi­sko” to tutaj zda­nie pod­rzęd­ne, a więc prze­ci­nek po “Wied­niu”.

po czym zło­żył go w pół i scho­wał do kie­sze­ni płasz­cza.

Błąd or­to­gra­ficz­ny: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Kiedy-w-pol-a-kiedy-wpol;18619.html.

kli­ni­ka, która nie­gdyś wy­da­wa­ła mu się szczy­tem ma­rzeń, oka­za­ła się być kil­ko­ma cia­sny­mi i ciem­ny­mi klit­ka­mi w szpi­tal­nych piw­ni­cach.

To bar­dzo nie­tra­fio­ny cza­sow­nik, kli­ni­ka nie jest klit­ka­mi. Albo po pro­stu “oka­za­ła się klit­ka­mi”, albo “oka­za­ła się mie­ścić (się) w klit­kach”, ale tu brzyd­kie po­dwój­ne “się” albo tro­chę nie­zręcz­ne opusz­cze­nie.

Do sa­mych fun­da­men­tów prze­ni­ka­ły ją skost­nia­łe duchy kon­ser­wa­ty­zmu oraz prze­sta­rza­łych idei

Od­czu­wam tutaj znacz­ne za­bu­rze­nia ob­ra­zo­wa­nia, duch jest czymś ete­rycz­nym, a nie skost­nia­łym, a je­że­li już byłby skost­nia­ły, to nie mógł­by prze­ni­kać, a je­że­li prze­ni­kał­by, to abs­trak­cyj­nie, me­ta­fi­zycz­nie, a nie do­słow­nie w prze­strze­ni do fun­da­men­tów.

do­bit­nie po­ma­ga­ła jawna wro­gość pro­wa­dzą­cych przy­by­tek za­kon­nic wobec aka­de­mic­kie­go per­so­ne­lu (…) nie­rów­ną walkę (…) pewne suk­ce­sy (…) cała sy­tu­acja

W mojej opi­nii te zda­nia po­pa­da­ją w dziw­ny, mo­no­ton­ny rytm, z jed­nym epi­te­tem do każ­de­go rze­czow­ni­ka. Przy tym pi­sze­my “per­so­nel aka­de­mic­ki”, bo to cecha de­fi­niu­ją­ca, nie opi­so­wa.

Le­karz po­dzię­ko­wał uprzej­mie, po­pra­wił ele­ganc­ki cy­lin­der i ru­szył przed sie­bie.

Wy­da­je mi się, że frazy “ru­szył przed sie­bie” naj­czę­ściej używa się ra­czej do opi­sa­nia ruchu o przy­pad­ko­wym kie­run­ku i nie­okre­ślo­nym za­mia­rze.

a jego mar­so­we ob­li­cze roz­ja­śnił sze­ro­ki uśmiech.

Mar­so­we ob­li­cze – “groź­ny, po­nu­ry wyraz twa­rzy, zmarsz­czo­ne czoło jako znak wro­go­ści lub nie­za­do­wo­le­nia”. Czy ap­te­karz był nie­za­do­wo­lo­ny lub cze­muś wrogi?

Carl Got­t­fried We­imann był czło­wie­kiem, który na każ­dym wy­wie­rał pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie.

Wy­da­je mi się nad­mia­ro­we. Ani nie wnosi nowej in­for­ma­cji, ani nie wzbo­ga­ca stylu.

Ogrom­ny męż­czy­zna o sze­ro­kich ba­rach, dło­niach wiel­ko­ści ta­le­rzy i dzi­kiej bro­dzie przy­po­mi­nał drwa­la wy­rwa­ne­go z nie­zba­da­nych, pusz­czań­skich ostę­pów, Bro­do­wicz jed­nak do­sko­na­le pa­mię­tał, że pod po­wierz­chow­no­ścią nie­zdar­ne­go ol­brzy­ma krył się umysł ge­niu­sza.

Tutaj się tro­chę za­sta­no­wi­łem. Zda­nie wy­da­je się wła­śnie nie­zdar­ne, nad­mier­nie roz­bu­do­wa­ne, nie­miesz­czą­ce się samo w sobie. Po­my­śla­łem jed­nak, że to może być świa­do­ma sty­li­za­cja, że może pró­bu­jesz w ten spo­sób prze­ka­zać czy­tel­ni­ko­wi wra­że­nie do­zna­wa­ne przy kon­tak­cie z We­iman­nem. Je­że­li tak, to bar­dzo sza­nu­ję ten eks­pe­ry­ment.

– Józef! W końcu! – ryk­nął do­no­śnym basem ap­te­karz.

– Witaj, Carl – od­po­wie­dział we­so­ło Bro­do­wicz.

Przede wszyst­kim mu­si­my pa­mię­tać, że dia­lo­gi toczą się tutaj pra­wie na pewno po nie­miec­ku, a zatem trud­no ko­men­to­wać sty­li­za­cję – zde­cy­do­wa­nie jest kwe­stią kon­wen­cji, na ile uwspół­cze­śnia­my prze­kład XIX-wiecz­nej niem­czy­zny. Tu jed­nak nie widzę po­wo­du, aby nie dać po­praw­ne­go wo­ła­cza.

Józef prze­stra­szył się, że zaraz usły­szy, jak z ar­mat­nim hu­kiem pę­ka­ją mu żebra.

Na­praw­dę? Nie prze­stra­szył się, że mu żebra po­pę­ka­ją, tylko – że to usły­szy? I jesz­cze miał czas po­my­śleć o “ar­mat­nim huku”?

w stro­nę scho­dów. Jed­no­cze­śnie od­wró­cił się w stro­nę za­ple­cza.

Za dużo tych stron.

ale ap­te­karz uci­szył go mach­nię­ciem dłoni i po­pro­wa­dził dalej swo­je­go go­ścia.

I znów “po­pro­wa­dził”. A mogło wcze­śniej być “po­pchnął”, nawet “wrzu­cił”. Za­imek kom­plet­nie zbęd­ny.

– Cie­szę się, że mogę w końcu panią po­znać.

A przed chwi­lą było “Józef w końcu przy­je­chał”. Takie cią­głe po­wtó­rze­nia fraz na­praw­dę mogą wy­wo­łać wra­że­nie ubo­gie­go słow­nic­twa. Nie prze­czę, i mnie się zda­rza za­po­mnieć, nie­mniej myślę, że warto na to zwra­cać uwagę.

Mó­wi­łem ci, że z Jó­ze­fa dwo­rak pierw­szej klasy.

Ależ za­bo­la­ło! Z pew­no­ścią miał być “dwor­niś” (ga­lant), a nie “dwo­rak” (słu­ża­lec). Wpraw­dzie kiedy za­czą­łem spraw­dzać w słow­ni­kach, rzecz nie wy­da­je się zu­peł­nie oczy­wi­sta. Do­ro­szew­ski chyba je­dy­ny uzna­je moż­li­wość po­zy­tyw­ne­go uży­cia “dwo­ra­ka”, pod­pie­ra­jąc się przy­kła­dem z Orzesz­ko­wej; nowy SJP i War­szaw­ski świad­czą prze­ciw, po­da­jąc go jako wyraz wy­łącz­nie pe­jo­ra­tyw­ny. SJP i Do­ro­szew­ski mają tylko krót­kie wzmian­ki, War­szaw­ski po­świę­ca pra­wie trzy stro­ny na różne wy­ra­że­nia zwią­za­ne z dwo­rac­twem – zna­mię sto­sun­ków spo­łecz­nych. A jed­nak żaden z trzech nie uzna­je “dwor­ni­sia”, War­szaw­ski ma w po­dob­nym zna­cze­niu “dwor­ni­ka”, z któ­rym jako żywo ni­g­dzie in­dziej się nie spo­tka­łem. Mimo wszyst­ko “dwor­niś” wy­dał­by mi się tutaj na­tu­ral­ny, ty­po­wo uży­wa­ny w tłu­ma­cze­niu fran­cu­skie­go Co­ur­to­is d’Arras, w pro­zie pięk­nej (o ile po­tra­fię zna­leźć) po­tra­fił się jed­nak tylko raz, u mało zna­ne­go lwow­skie­go sa­ty­ry­ka Za­gór­skie­go, w Kor­pu­sie PWN ani jed­ne­go wy­stą­pie­nia. Trud­na spra­wa. Ja bym tego “dwor­ni­sia” przy­wró­cił świa­tu, skoro – jak widać – wy­peł­nia lukę se­man­tycz­ną.

Wszyst­kie panny we Wied­niu wzdy­cha­ły

We Wied­niu? “We” przy jed­nej tylko li­te­rze “w” przed sa­mo­gło­ską było pra­wie za­wsze uzna­wa­ne za gwa­ro­we i nie­prze­pusz­cza­ne do druku, choć zda­rzy­ło mi się raz prze­czy­tać, że “chłop ma­laj­ski żywił się ko­ni­czy­ną, świe­cił kocim smal­cem, za­pał­ki dzie­lił na czwo­ro, a dzie­ci za­szy­wał na zimę we worki z siecz­ką” (bo­daj­że Dwo­rzań­ski i Ro­te­pelc, 1951; po­ję­cie o kli­ma­cie Ma­la­jów mieli chyba nikłe). Osta­tecz­nie wy­ba­czył­bym to “we” Jó­ze­fo­wi, bo to ty­po­wo ma­ło­pol­ska wy­mo­wa, ale Carl?

gdyby obok nie stał ol­brzym go­to­wy bro­nić mnie przed ich brać­mi.

Czy nie wo­lał­byś “gotów”? Rzecz uzna­nio­wa.

Oto Jan Carl We­imann.

O ile wiem, forma imie­nia “Jan” jest nie­zmier­nie rzad­ka w ję­zy­ku nie­miec­kim. Hans, Jo­han­nes, Jo­hann. Przy­zna­ję jed­nak, że nie znam sta­ty­styk dla kon­kret­ne­go miej­sca i czasu.

Pro­po­no­wa­no mi sta­no­wi­sko w We­ne­cji, ale nie­zbyt po­cią­ga­ła mnie wizja wy­jaz­du do Włoch. Po­sta­no­wi­łem wró­cić do kraju. Byłem prze­jaz­dem w Kra­ko­wie

Nie brzmi zbyt wia­ry­god­nie – od­rzu­cił pro­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko (“bo tak”), po­sta­no­wił wró­cić “do kraju” (w sen­sie Ga­li­cji, jak ro­zu­miem), prze­jaz­dem zna­lazł się w Kra­ko­wie (cie­ka­we, któ­rę­dy je­chał; Kolei War­szaw­sko-Wie­deń­skiej wtedy jesz­cze nie było) i od razu tra­fił na UJ? Nie udało mi się na razie od­szu­kać tego Cur­ri­cu­lum vitae, więc nie bar­dzo mam jak zwe­ry­fi­ko­wać.

aku­rat zwol­ni­ła się ka­te­dra w kli­ni­ce uni­wer­sy­te­tu.

Wy­ra­że­nie zdaje mi się nie­zręcz­ne, po­wie­dział­bym ra­czej, że z kie­row­nic­twa ka­te­dry na wy­dzia­le le­kar­skim wy­ni­ka­ły obo­wiąz­ki kli­nicz­ne.

– Do­ce­niam pro­po­zy­cję, Jó­ze­fie, na­praw­dę. Ale nie ma ta­kiej po­trze­by. (…) W isto­cie. Ale mówię w pełni po­waż­nie.

Za­sta­no­wił­bym się, czy jest tutaj ko­niecz­na po­trze­ba roz­po­czy­na­nia zdań od “ale”.

– I tak udało mi się po­wstrzy­my­wać cał­kiem długo, nie­praw­daż?

To był pro­ces cią­gły, więc ra­czej “uda­wa­ło mi się”.

Nie wspo­mnia­łeś nawet ja­kiej dzie­dzi­ny ma do­ty­czyć to twoje od­kry­cie – po­wie­dział z wy­rzu­tem Józef.

Prze­ci­nek przed “ja­kiej”. Nagły ton wy­rzu­tu nie jest dla mnie do końca jasny.

Gdyby list wpadł w ręce Ro­sjan czy Au­stria­ków, miał­bym pro­ble­my.

Za­le­ży, co do­kład­nie by na­pi­sał, ale mu­siał­by się do­brze po­sta­rać, aby wła­dze ro­syj­skie za­in­te­re­so­wa­ły się pod­da­nym pru­skim z po­wo­du ko­re­spon­den­cji na­uko­wej.

– A ty ten spo­sób zna­la­złeś. – Do­my­ślił się Józef.

Do­my­śle­nie się, czy ra­czej (w do­my­śle!) wy­ra­że­nie do­my­słu, wy­da­je mi się jed­nak czyn­no­ścią gę­bo­wą, bez krop­ki i wiel­kiej li­te­ry.

Opo­wie­dzia­łem ci o nich, bo chcia­łem, żebyś zro­zu­miał, jak do­sze­dłem do swo­je­go od­kry­cia.

Przed chwi­lą też było “swoje”, a za­imek nie jest nie­zbęd­ny dla za­cho­wa­nia sensu.

– No prze­cież nie cią­gnę go do la­bo­ra­to­rium, tylko roz­ma­wia­my! – Obu­rzył się We­imann

Albo “obu­rzył” małą li­te­rą (bo tylko ust­nie, oczy mu się śmia­ły), albo szyk “We­imann obu­rzył się”.

Kra­ków szyb­ko prze­ro­bił go na swoją modłę.

Od­mie­nił, prze­kształ­cił?

Co masz lep­sze­go od linii Pur­ky­nie­go?

Dziw­ny przy­pad­ko­wy rym.

peł­nych od­czyn­ni­ków sło­jów z ciem­ne­go szkła

Nie­in­tu­icyj­ny szyk pro­wa­dzi do próby wy­obra­że­nia sobie od­czyn­ni­ka słoju. Mo­gło­by być “wy­peł­nio­nych od­czyn­ni­ka­mi”.

ma­new­ro­wał z gra­cją świad­czą­cą, że do­sko­na­le się od­naj­du­je w tym po­zor­nym ba­ła­ga­nie.

Dla­cze­go po­zor­nym? To, że go­spo­darz pa­mię­ta, gdzie co po­ło­żył, nie od­czy­nia ba­ła­ga­nu.

Pa­no­wał tu pół­mrok; grube ko­ta­ry szczel­nie za­sła­nia­ły wszyst­kie okna.

Jest wy­ni­ka­nie lo­gicz­ne: ra­czej dwu­kro­pek niż śred­nik.

Dziw­ne kłę­bo­wi­sko szkla­nych rurek, me­ta­lo­wych cy­lin­drów, po­krę­teł i in­nych prze­kład­ni zaj­mo­wa­ło więk­szą część po­miesz­cze­nia.

Wy­szło tak, jakby rurki i cy­lin­dry sta­no­wi­ły pod­zbiór prze­kład­ni.

– A oto i moje cudo – po­wie­dział ap­te­karz z dumą .

Zbęd­na spa­cja przed krop­ką.

– W rze­czy samej. Zaraz sam się prze­ko­nasz.

Samej, sam. Dru­gie cał­kiem nie­po­trzeb­ne.

Jed­nak za­pew­ne trud­niej­sza do udo­wod­nie­nia, niż ślady zo­sta­wia­ne przez linie Pur­ky­nie­go.

Nie ma roz­bież­nych orze­czeń, a zatem nie sta­wia­my prze­cin­ka przed “niż”.

Jako le­karz do­sko­na­le wiesz, że krew jest esen­cją życia, więc, że tak po­wiem, stę­że­nie, czy też może na­sy­ce­nie ducha musi być w niej wy­so­kie.

Roz­drob­nio­ne prze­cin­ka­mi w stop­niu utrud­nia­ją­cym od­czyt. Pro­po­no­wał­bym: jest esen­cją życia, więc – że tak po­wiem – stę­że­nie czy też może na­sy­ce­nie

– Wy­ni­kiem jest więc zwy­kłe widmo świa­tła? – spy­tał Józef, nieco roz­cza­ro­wa­ny.

Widać, że roz­cza­ro­wa­ny, nie trze­ba in­for­mo­wać.

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły

Nie­zbyt udana kon­struk­cja.

to i tak nie skoń­czy­li­by­śmy nim  Char­lot­te po­go­ni­ła­by nas do łóżek.

Ra­czej “po­go­ni”. Prze­ci­nek przed “nim”, bo tu są roz­bież­ne orze­cze­nia. Po­dwój­na spa­cja.

Sto­su­ję azo­tan sre­bra – od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ny za­ciem­nia się pod wpły­wem świa­tła. Potem trze­ba tylko utrwa­lić efekt.

Owo “tylko” jest tutaj zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szym pro­ble­mem. Zdaje się, że ro­bisz z We­iman­na wy­na­laz­cę fo­to­gra­fii.

pio­no­wych linii ja­sne­go ko­lo­ru

Może po pro­stu “ja­snych pio­no­wych linii”?

zje­dli tylko na szyb­ko kilka ka­na­pek

Pół biedy, że “na szyb­ko” dosyć po­tocz­ne w sto­sun­ku do ogółu tek­stu, go­rzej, że wtedy chyba jesz­cze nie znano ka­na­pek?

Z za­chwy­tem wpa­try­wał się w ko­lo­ro­wy wzór po­prze­ci­na­ny pio­no­wy­mi, czar­ny­mi li­nia­mi, nie grub­szy­mi niż ludz­ki włos.

A przed chwi­lą “więk­sza część po­wierzch­ni była czar­na”. Moż­li­we oczy­wi­ście, że to wada apa­ra­tu­ry, moż­li­we nawet, że We­imann uzy­ski­wał utrwa­lo­ny ne­ga­tyw, nie­mniej jest to tutaj tro­chę nie­ja­sne.

– Oto je­stem – wy­szep­tał za­pa­trzo­ny w płyt­kę Bro­do­wicz.

Jest to po­praw­ne, nie­mniej “wpa­trzo­ny” by­ło­by bar­dziej jed­no­znacz­ne.

Szczę­śli­wie dla nich, Char­lot­te naj­wy­raź­niej do­brze znała zwy­cza­je męża.

Stwier­dzasz to jako nar­ra­tor wszech­wie­dzą­cy, nie z per­spek­ty­wy Jó­ze­fa.

Rzu­ci­li się na niego ni­czym ka­wa­le­rzy­ści sztur­mu­ją­cy wro­gie po­zy­cje.

Po­mi­ja­jąc już wska­za­ny pro­blem ze sztur­mem, mam na­dzie­ję, że rzu­ci­li się na je­dze­nie (“na nie”), a nie na stół.

To po­ru­sza w czło­wie­ku stru­ny, któ­rych ist­nie­nia nawet nie po­dej­rze­wa­łem.

Mówi tu o sobie w trze­ciej oso­bie, więc już chyba “nie po­dej­rze­wał”?

Ten wy­na­la­zek Carla, to, no cóż… coś na­praw­dę nie­tu­zin­ko­we­go.

Zbęd­ny prze­ci­nek przed “to”.

To od­kry­cie przy­nie­sie mu nie­śmier­tel­ną sławę i równe miej­sce po­śród na­zwisk ta­kich jak New­ton czy Ary­sto­te­les.

Równe miej­sce ko­ja­rzy mi się z takim, któ­re­go nie trze­ba prze­ko­py­wać przed uło­że­niem śpi­wo­ra. Ewen­tu­al­nie mo­gło­by być “za­słu­żo­ne”, ale nie­ko­niecz­nie.

Wywód Bro­do­wi­cza prze­rwał płacz dziec­ka do­bie­ga­ją­cy zza ścia­ny.

Sam się do­my­ślę, że nie asy­sten­ta.

Sam ro­zu­miesz, jeśli bę­dziesz twier­dzić, że uzy­ska­ny obraz jest śla­dem po­zo­sta­wio­nym przez duszę i bę­dziesz go ob­ser­wo­wać w przy­pad­ku zwie­rząt, to…

Prze­ci­nek po “duszę”, aby do­mknąć zda­nie pod­rzęd­ne.

Różny dla każ­de­go czło­wie­ka.

Wy­da­je mi się, że różny dla wszyst­kich albo inny, od­mien­ny dla każ­de­go.

– Ow­szem – po­twier­dził We­imann. – Wpraw­dzie, póki co mamy za­le­d­wie czte­ry prób­ki, ale widać, że w żad­nym przy­pad­ku se­kwen­cja się nie po­wta­rza.

To nie po­wi­nien po­twier­dzać, co naj­wy­żej sta­wiać hi­po­te­zę.

– Przyj­mij­my więc, że każdy obraz jest inny. – Kon­ty­nu­ował Bro­do­wicz.

Dał­bym bez krop­ki i od małej li­te­ry, ust­nie kon­ty­nu­ował, ale to może być kwe­stia uzna­nio­wa.

– Nie my­ślisz chyba, żeby prze­te­sto­wać to na wła­snym synu? – Obu­rzył się Józef.

I znów, albo jako opis czyn­no­ści w mowie od małej li­te­ry, albo na­tu­ral­ny szyk odłą­czo­ne­go zda­nia “Józef obu­rzył się”.

Wy­raź­nie widać było, jak na jego ob­li­czu ście­ra­ją się ze sobą sprzecz­ne emo­cje.

Nie sądzę, aby mogły się wspól­nie ście­rać z czymś innym.

Chło­piec leżał zu­peł­nie nie­ru­cho­mo, ni­czym po­rzu­co­na, szma­cia­na lalka. (…) Dziec­ko było chłod­ne, a koń­czy­ny miało dziw­nie sztyw­ne

To albo wiot­kie (jak szma­cia­na lalka), albo sztyw­ne, to jest pod­sta­wo­wa róż­ni­ca przy pró­bie dia­gno­zy. A pi­szesz z per­spek­ty­wy le­ka­rza.

jego pierś jed­nak uno­si­ła się i opa­da­ła

Wia­do­mo.

– Spo­koj­nie, niech się pani uspo­koi – po­wie­dział Józef.

Sty­li­stycz­nie to nie jest naj­lep­sze, ale w danym kon­tek­ście miał prawo tak po­wie­dzieć, nie na­le­gam na zmia­ny.

– Jeśli tak, to nigdy jej nie wi­dzia­łem. Ani nawet o niej nie sły­sza­łem. – Bro­do­wicz po­dra­pał się po po­licz­ku. – To nie przy­po­mi­na ni­cze­go, Carl.

Tutaj zgoda. Mało jest rze­czy, które nawet hi­po­te­tycz­nie mo­gły­by dać takie ob­ja­wy. Może cho­ro­ba He­ine­go-Me­di­na w nie­zmier­nie rzad­kiej po­sta­ci opusz­ko­wej, ale mia­ła­by wy­ra­zi­sty pro­drom. Może wy­so­ki zawał rdze­nia prze­dłu­żo­ne­go z czę­ścio­wym oszczę­dze­niem włó­kien od­de­cho­wych, ale to jest zu­peł­nie nie­spo­ty­ka­ne, a już zwłasz­cza u nie­mow­ląt. Błę­da­mi me­ta­bo­licz­ny­mi można wiele wy­tłu­ma­czyć, jed­nak ob­ja­wy roz­wi­ja­ją się po­wo­li. Nie wiem, może kiedy prze­czy­ta to jakiś le­karz, bę­dzie w sta­nie za­pro­po­no­wać coś bar­dziej wia­ry­god­ne­go?

I stało aku­rat wtedy, gdy wy­pa­la­łeś widmo.

I stało się to…

Cho­ciaż wy­glą­da na to, jakby fi­zycz­nie nic mu nie do­le­ga­ło

Wy­glą­da na to, że… albo: tak, jakby…

Józef wpa­try­wał się w kra­jo­braz mo­no­ton­nie prze­wi­ja­ją­cy się za oknem dy­li­żan­su.

Wy­ra­że­nie “prze­wi­ja­ją­cy się” w tym kon­tek­ście po­cho­dzi chyba od sko­ja­rze­nia z taśmą fil­mo­wą, więc dla tej epoki może nie bar­dzo pa­so­wać. Mo­no­ton­nie prze­pły­wa­ją­cy?

Nie my­śleć o za­la­nej łzami, słod­kiej twa­rzy

To nie są epi­te­ty rów­no­rzęd­ne, twarz jest słod­ka ogó­łem, za­la­na łzami chwi­lo­wo, prze­cin­ka bym zatem nie dawał.

Chra­lot­te.

Char­lot­te.

 

Po prze­glą­dzie ję­zy­ko­wym przy­cho­dzi czas na kwe­stie fa­bu­lar­ne. Tutaj mam dwa pod­sta­wo­we za­strze­że­nia. Pierw­sze tyczy się ła­two­ści, z jaką Carl i Józef przy­sta­li na in­ter­pre­ta­cję od­kry­cia. Pierw­sza, pod­sta­wo­wa myśl po­win­na być prze­cież taka, że uzy­ski­wa­ne widmo barw za­le­ży od skła­du fi­zycz­ne­go ba­da­nych tka­nek. Je­że­li przy ba­da­niu ludzi po­ja­wia­ły­by się ciem­ne linie, któ­rych nie ma przy ma­te­ria­le zwie­rzę­cym, tym bar­dziej su­ge­ru­je to obec­ność do­dat­ko­wych związ­ków w de­sty­la­cie za­bu­rza­ją­cych obraz. Ewen­tu­al­nie bu­dzi­ło­by po­dej­rze­nia, gdyby wzór był za­wsze ten sam dla da­ne­go czło­wie­ka (nie­za­leż­nie od kon­kret­nej tkan­ki), a różny dla osób róż­nych; bra­ku­je jed­nak wzmian­ki o prze­pro­wa­dze­niu ta­kie­go wła­śnie po­rów­na­nia. In­ter­pre­ta­cja widma świetl­ne­go w pry­zma­cie jako od­bi­cia duszy wy­ma­ga pro­wa­dze­nia badań ze szcze­gól­nym me­ta­fi­zycz­nym po­dej­ściem, mało chyba praw­do­po­dob­nym u po­waż­nych XIX-wiecz­nych na­ukow­ców; a gdyby nawet ap­te­karz za­po­mniał się w swo­jej wizji, przy­ja­ciel po­wi­nien go szyb­ko na­pro­sto­wać.

Dru­gie za­strze­że­nie, chyba po­waż­niej­sze, tyczy się prze­sła­nia tek­stu. Ro­zu­miem lub od­ga­du­ję, że miało ono mówić o od­po­wie­dzial­no­ści przy pro­wa­dze­niu badań na­uko­wych, zwłasz­cza eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych, moim zda­niem opo­wia­da­nie w tej for­mie chy­bia jed­nak ta­kich wnio­sków. Ba­da­cze po­stę­po­wa­li ra­cjo­nal­nie, w ob­rę­bie świa­ta przed­sta­wio­ne­go żadne prze­słan­ki nie prze­ma­wia­ły za po­dob­nie dra­stycz­nym skut­kiem, wy­stą­pił dia­bo­lus ex ma­chi­na. Nikt nie po­tra­fił za­pro­po­no­wać, która kon­kret­nie czyn­ność mia­ła­by za­szko­dzić dziec­ku – po­bra­nie tkan­ki, spa­le­nie jej, de­sty­la­cja, ob­ser­wa­cja rzu­to­wa­ne­go ob­ra­zu, jego utrwa­le­nie?

W re­zul­ta­cie przy­pusz­czam, że nikt nie po­bie­rze z tek­stu za­mie­rzo­ne­go za­pew­ne mo­ra­łu. Oba­wiam się na­to­miast, że ktoś (nie­wy­edu­ko­wa­ny) mógł­by nie­spo­dzie­wa­nie po­ku­sić się o wnio­ski dużo bar­dziej zło­wro­gie. Otóż łatwo po­my­śleć: “ach, czyli nie można prze­pro­wa­dzać uza­sad­nio­nych badań na­uko­wych bądź czyn­no­ści me­dycz­nych, bo są one nie­mi­łe Bogu czy tam Na­tu­rze i nie­win­ne dziec­ko zo­sta­nie po­ka­ra­ne cho­ro­bą lub śmier­cią”. Wiem, brzmi nader głu­pa­wo, ale to chyba jest mniej wię­cej ten nie­ra­cjo­nal­ny sen­ty­ment, który stoi za po­wo­dze­niem ru­chów an­tysz­cze­pion­ko­wych. Czyn­no­ści prze­pro­wa­dzo­ne przez Carla i Jó­ze­fa są dużo bliż­szą ana­lo­gią nie tyle nawet szcze­pie­nia, co po­bra­nia krwi do badań – niż nie­od­po­wie­dzial­ne­go eks­pe­ry­men­tu me­dycz­ne­go. Wy­da­je mi się, że to zbyt nie­bez­piecz­ne po­sta­wy, aby ry­zy­ko­wać ich pod­sy­ca­nie w naj­mniej­szym choć­by stop­niu. Dla­te­go to opo­wia­da­nie z za­koń­cze­niem pro­po­no­wa­nym przez Bruce oce­nił­bym nie­po­rów­na­nie wyżej, jak­kol­wiek prze­kaz “wie­dza nie przy­no­si szczę­ścia” mógł­by być odro­bi­nę wy­świech­ta­ny.

 

W sumie nar­ra­cja przy­jem­nie po­pro­wa­dzo­na, lek­tu­ra cie­ka­wa, gdyby Spec­trum ho­mi­nis nie tra­fi­ło jesz­cze do Bi­blio­te­ki, za­pew­ne bym je zgło­sił; myślę, że do progu piór­ko­we­go ra­czej się nie zbli­ża. Pod kątem le­ka­rzy i (nieco już póź­niej­szej) epoki roz­bio­rów mogę go­rą­co po­le­cić dwa piór­ko­we opo­wia­da­nia: sto­sun­ko­wo nie­daw­ną Dziew­czy­nę z pa­pie­ru i ognia duetu Co­bold & Fun­the­sys­tem oraz Pod inną nazwą Dre­am­my (https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/6523).

Uh, chwi­lę tu nie za­glą­da­łem i na­zbie­ra­ło się ko­men­ta­rzy. W każ­dym razie – dzię­ku­ję ser­decz­nie wszyst­kim za prze­czy­ta­nie i uwagi. Za kwe­stie ję­zy­ko­we spró­bu­ję za­brać się w week­end – tro­chę tych uwag się na­gro­ma­dzi­ło, prze­glą­da­jąc je szyb­ko widzę, że część z pew­no­ścią wpro­wa­dzę, inne ra­czej mnie nie prze­ko­nu­ją, ale jest ich tyle, że będę mu­siał na spo­koj­nie przy­siąść i po­pra­co­wać. Zaj­mij­my się więc teraz po­zo­sta­ły­mi aspek­ta­mi ko­men­ta­rzy. Tak więc, po kolei:

 

Reg

XIX wiek i jego obraz nauki, jak za­uwa­żasz, różni się dość znacz­nie od tego, jak wy­glą­da to dziś. Kwe­stie me­ta­fi­zycz­ne czę­sto nie tylko in­te­re­so­wa­ły na­ukow­ców, ale by­wa­ły też istot­ny­mi ele­men­ta­mi przy­ję­tych teo­rii i sam Bro­do­wicz fak­tycz­nie we Wied­niu także in­te­re­so­wał się tymi kwe­stia­mi (cho­ciaż mu­siał­bym po­grze­bać w do­ku­men­tach w jaki spo­sób). W każ­dym razie – ro­zu­miem, że cie­bie może to nie in­te­re­so­wać tak, jak ich. Je­że­li cho­dzi o ko­ły­skę – wtopa, przy­zna­ję. O ile fak­tycz­nie pier­wot­nie ko­ły­ska miała być za dnia w sa­lo­nie, to jed­nak dziec­ko zde­cy­do­wa­nie miało spę­dzać noc przy matce. Kajam się.

 

Shan­ti

Do­ce­niam, że zde­cy­do­wa­łaś się zo­sta­wić ko­men­tarz :D Jeśli cho­dzi o nagły ko­niec – no cóż, tekst pier­wot­nie po­wstał na kon­kurs, który jak to kon­kur­sy, nie­ste­ty miał limit dłu­go­ści. Ro­zu­miem, że pro­por­cje tek­stu mogą ci przez to nie od­po­wia­dać – ja chcia­łem sku­pić się bar­dziej na bu­do­wa­niu bo­ha­te­rów, chcia­ła­byś roz­wi­nię­cia akcji, która dla mnie miała być tylko fi­na­łem. Jeśli cho­dzi o płyt­kę – w pla­nach mia­łem (i dalej mam, je­stem wciąż w trak­cie re­se­ar­chu) serię opo­wia­dań, a może i coś dłuż­sze­go, z Bro­do­wi­czem w roli głów­nej. Tak więc za­bra­na płyt­ka robi tu z ha­czyk do po­cią­gnię­cia w ko­lej­nych tek­stach.

 

Koala

Miło, że wpa­dłeś i jesz­cze milej, że czy­ta­ło się do­brze. Czy tak na­le­ży pisać? Z pew­no­ścią nie ma jed­nej szko­ły ja pisać na­le­ży, w każ­dym razie ja za­mie­rzam robić to mniej wię­cej w ten spo­sób.

 

Gra­vel

Jeśli cho­dzi o kwe­stie sty­li­za­cji – nie je­stem wiel­kim fanem prze­sty­li­zo­wa­nych tek­stów (no, może w kon­kret­nych, eks­pe­ry­men­tal­nych i nie za dłu­gich utwo­rach). Za­sad­ni­czo pre­fe­ru­ję ra­czej uwspół­cze­śnio­ną nar­ra­cję, nawet w tek­stach hi­sto­rycz­nych, która za­pew­nia lekką i płyn­ną lek­tu­rę, ewen­tu­al­ną ar­cha­iza­cję zo­sta­wia­jąc głów­nie dla dia­lo­gów (ale i tu z wy­czu­ciem, żeby nie trze­ba było przez nie brnąć). I miło mi, że nie­któ­rzy do­ce­nia­ją brak happy endów – sam też lubię gdy nawet jeśli za­koń­cze­nie nie jest złe, to przy­naj­mniej gorz­kie.

 

Gre­asy

Dzię­ki, że wpa­dłeś. Miło, że tekst coś po­ru­szył, cho­ciaż za­wsze można to odbić, że krzyw­da dziec­ka to naj­prost­szy ro­dzaj po­ru­sze­nia : )

Nikt jesz­cze nie no­mi­no­wał? :)

Jakoś się jesz­cze nie zło­ży­ło.

 

Śli­ma­ku

Wiel­kie dzię­ki za ob­szer­ny ko­men­tarz i czas, jaki mu po­świę­ci­łeś. Ale i ja na rze­tel­ną od­po­wiedź będę po­trze­bo­wał nieco czasu, po­zwól więc, że zo­sta­wię to na jutro.

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Ar­nu­bi­sie, dzię­ku­ję za umoc­nie­nie mojej dość za­chwia­nej wiary w sens nie­któ­rych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych „eks­pe­ry­men­tów na­uko­wych”. ;)

 

O ile fak­tycz­nie pier­wot­nie ko­ły­ska miała być za dnia w sa­lo­nie…

Usta­wia­nie ko­ły­ski w sa­lo­nie to chyba nie naj­lep­szy po­mysł. Nie­mow­lę dużo śpi i po­trze­bu­je spo­ko­ju, a w sa­lo­nie prze­waż­nie za­wsze coś się dzie­je, no i jak tu np. prze­wi­jać dzie­cia­ka przy skła­da­ją­cej wi­zy­tę przy­ja­ciół­ce albo kar­mić pier­sią przy ja­kimś waż­nym go­ściu. I zdaje mi się, że w tak za­moż­nym domu dziec­ko mia­ło­by pew­nie nia­nię.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dobry wie­czór, Prze­czy­ta­łam "jed­nym tchem" opo­wia­da­nie, jak i ko­men­ta­rze. Wszyst­ko to bar­dzo po­ucza­ją­ce i daje do my­śle­nia. Duży plus za nie­oczy­wi­ste za­koń­cze­nie opo­wia­da­nia – nie znamy przy­czy­ny dzie­cię­cej przy­pa­dło­ści, nie wiemy, co bę­dzie dalej. Aż prosi się o kon­ty­nu­ację. Po­zdra­wiam :)

Cześć,

 

Wy­bacz, że piszę do Cie­bie tak późno – wiem, że od no­mi­na­cji minął już nie­mal cały rok – lecz i w moim życiu wiele się zmie­ni­ło. W tejże spra­wie piszę do Cie­bie.

Jakie to praw­dzi­we i współ­cze­sne, mimo że da­to­wa­ne na pierw­szą po­ło­wę XIX wieku ;) “Hej, co u Cie­bie sły­chać? Słu­chaj mam spra­wę” :P

 

We­imann urzą­dził la­bo­ra­to­rium na pod­da­szu ka­mie­ni­cy, w któ­rej mie­ści­ła się ap­te­ka „Pod Orłem”. W cia­snym wnę­trzu, które z po­wo­du spa­dów su­fi­to­wych zda­wa­ło się jesz­cze mniej­sze, zdo­łał zgro­ma­dzić im­po­nu­ją­cą ko­lek­cję apa­ra­tu­ry. Pełno było tu kolb o roz­ma­itych kształ­tach, re­tort, peł­nych od­czyn­ni­ków sło­jów z ciem­ne­go szkła, wag, moź­dzie­rzy, pal­ni­ków i in­nych urzą­dzeń, któ­rych funk­cji Józef nie był pe­wien.

Dużo tego – usu­nę­ła­bym jedno. Może pierw­sze, bo nie po­trze­ba do­po­wie­dze­nia, że ap­te­ka znaj­du­je się w ka­mie­ni­cy. Wiemy to z wcze­śniej­sze­go opisu. 

 

– Tak, tak, masz rację. Jutro po­ka­żę ci całą ana­li­zę, gdy­by­śmy teraz się tym za­ję­li, to i tak nie skoń­czy­li­by­śmy nim  Char­lot­te po­go­ni­ła­by nas do łóżek.

po­dwój­na spa­cja

 

Sta­nął obok, nie­pew­nie zaj­rzał do środ­ka. Na widok nie­ru­cho­me­go syna, ży­we­go prze­cież, ale po­zba­wio­ne­go życia, wnętrz­no­ści zwi­nę­ły mu się w cia­sny węzeł. Za­to­czył się, wpadł na ka­na­pę.

Ro­zu­miem, że to po­nie­kąd prze­dłu­ża­nie ta­jem­ni­cy, ale mnie oso­bi­ście razi i mimo wszyst­ko pa­so­wa­ło­by tam “ducha”.

 

Opo­wia­da­nie spraw­nie na­pi­sa­ne, czy­ta­ło się na­praw­dę do­brze. Je­dy­ny za­rzut zo­stał wy­ja­śnio­ny we wcze­śniej­szych ko­men­ta­rzach (re­ak­cja dziec­ka na eks­pe­ry­ment), więc się nie będę po­wta­rzać :) Grat­ki! 

Sym­pa­tycz­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Cześć!

 

Dziś tylko krót­ko (pierw­sze wra­że­nie), za kilka dni wpad­nę z dłuż­szym ko­men­ta­rzem. Bar­dzo spodo­ba­ło mi się wple­ce­nie ma­szy­ne­rii Carla gdzieś po­mię­dzy linie pa­pi­lar­ne a fo­to­gra­fię. Wy­pa­dło nieco ma­rzy­ciel­sko i na­praw­dę prze­ko­nu­ją­co. Język, re­kwi­zy­ty i spo­sób ob­ra­zo­wa­nia do­brze pa­su­ją do epoki. Ech, te sza­lo­ne czasy kiedy czło­wiek mógł co­śnie­coś od­kryć eks­pe­ry­men­tu­jąc na stry­chu… Tro­chę uwie­ra­ła Żona ap­te­ka­rza, ale za­kła­dam, że to rów­nież ce­lo­wy za­bieg.

 

Po­zdra­wiam!

„Po­szu­ki­wa­nie praw­dy, która, choć­by naj­gor­sza, mo­gła­by tłu­ma­czyć jakiś sens czy choć­by kon­se­kwen­cję w tym, czego je­ste­śmy świad­ka­mi wokół sie­bie, przy­no­si je­dy­ną moż­li­wą od­po­wiedź: że samo po­szu­ki­wa­nie jest, lub może stać się, ową praw­dą.” J.Kaczmar­ski

Śli­ma­ku:

Wy­bacz, że tyle mu­sia­łeś cze­kać na moją od­po­wiedź. Naj­pierw byłem chory, potem mia­łem dużo na gło­wie, a chcia­łem uczci­wie przy­siąść do tego ko­men­ta­rza, a nie od­kle­pać „Dzię­ki” w od­po­wie­dzi na tyle zna­ków.

Na star­cie za­zna­czę, że o ile ko­ja­rze­nie Bro­do­wi­cza mnie nie dziwi, w końcu jak pi­sa­ła Amush, ma w Kra­ko­wie swoją ulicę i lo­kal­nie jakąś roz­po­zna­wal­ność, bez wąt­pie­nia, tak fakt, że ko­ja­rzy­łeś We­iman­na so­lid­nie mnie za­sko­czył, o tym czło­wie­ku na­praw­dę nie zo­sta­ło zbyt wiele in­for­ma­cji, a te które są do zdo­by­cia wy­ma­ga­ją głęb­sze­go po­grze­ba­nia w hi­sto­rii XIX wiecz­nej Zie­lo­nej Góry albo nie­miec­kie­go ap­te­kar­stwa. Ale miło się za­ska­ki­wać.

Po­zwo­lę sobie nie od­po­wia­dać na wszyst­kie uwagi ję­zy­ko­we, jedna po dru­giej. Nie­któ­re z pew­no­ścią wpro­wa­dzę, tak jak te nie­szczę­sne „w pół”, jed­nak wy­glą­da mi na to, że znacz­na część two­ich ko­men­ta­rzy do­ty­czy kwe­stii czy­sto su­biek­tyw­nych. Ale za­pew­niam, że każdą wezmę pod uwagę.

Przede wszyst­kim mu­si­my pa­mię­tać, że dia­lo­gi toczą się tutaj pra­wie na pewno po nie­miec­ku, a zatem trud­no ko­men­to­wać sty­li­za­cję – zde­cy­do­wa­nie jest kwe­stią kon­wen­cji, na ile uwspół­cze­śnia­my prze­kład XIX-wiecz­nej niem­czy­zny. Tu jed­nak nie widzę po­wo­du, aby nie dać po­praw­ne­go wo­ła­cza.

Tak, bo­ha­te­ro­wie zde­cy­do­wa­nie roz­ma­wia­ją po nie­miec­ku, co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Ja zaś, jak wspo­mi­na­łem w jed­nym z wcze­śniej­szych ko­men­ta­rzy, na ogół nie je­stem fanem prze­sty­li­zo­way­wa­nia i prze­anar­chi­zmo­wa­nia ję­zy­ka. Tak jak w tym przy­pad­ku – ja nie piszę XIX-wiecz­nej opo­wie­ści, ja piszę współ­cze­sną opo­wieść umiesz­czo­ną w XIX wieku. Dla­te­go za­le­ży mi przede wszyst­kim na kom­for­cie lek­tu­ry czy­tel­ni­ka, nie na ab­so­lut­nym re­ali­zmie. Zaś idąc do „po­praw­ne­go wo­ła­cza” – ro­zu­miem, że twoim zda­niem wy­po­wiedź Bro­do­wi­cza po­win­na brzmieć „Witaj, Carlu”? Jeśli tak, to cóż, ab­so­lut­nie się nie zga­dzam. Z pro­ste­go, pro­za­icz­ne­go wręcz wzglę­du – ta forma jest po pro­stu kosz­mar­na, nawet jeśli jest pra­wi­dło­wa. Jeśli więc jest to błąd, to trud­no, wolę błą­dzić dalej niż zga­dzać się na takie ję­zy­ko­we szka­radz­two.

Ależ za­bo­la­ło! Z pew­no­ścią miał być “dwor­niś” (ga­lant), a nie “dwo­rak” (słu­ża­lec). Wpraw­dzie kiedy za­czą­łem spraw­dzać w słow­ni­kach, rzecz nie wy­da­je się zu­peł­nie oczy­wi­sta. Do­ro­szew­ski chyba je­dy­ny uzna­je moż­li­wość po­zy­tyw­ne­go uży­cia “dwo­ra­ka”, pod­pie­ra­jąc się przy­kła­dem z Orzesz­ko­wej; nowy SJP i War­szaw­ski świad­czą prze­ciw, po­da­jąc go jako wyraz wy­łącz­nie pe­jo­ra­tyw­ny. SJP i Do­ro­szew­ski mają tylko krót­kie wzmian­ki, War­szaw­ski po­świę­ca pra­wie trzy stro­ny na różne wy­ra­że­nia zwią­za­ne z dwo­rac­twem – zna­mię sto­sun­ków spo­łecz­nych. A jed­nak żaden z trzech nie uzna­je “dwor­ni­sia”, War­szaw­ski ma w po­dob­nym zna­cze­niu “dwor­ni­ka”, z któ­rym jako żywo ni­g­dzie in­dziej się nie spo­tka­łem. Mimo wszyst­ko “dwor­niś” wy­dał­by mi się tutaj na­tu­ral­ny, ty­po­wo uży­wa­ny w tłu­ma­cze­niu fran­cu­skie­go Co­ur­to­is d’Arras, w pro­zie pięk­nej (o ile po­tra­fię zna­leźć) po­tra­fił się jed­nak tylko raz, u mało zna­ne­go lwow­skie­go sa­ty­ry­ka Za­gór­skie­go, w Kor­pu­sie PWN ani jed­ne­go wy­stą­pie­nia. Trud­na spra­wa. Ja bym tego “dwor­ni­sia” przy­wró­cił świa­tu, skoro – jak widać – wy­peł­nia lukę se­man­tycz­ną.

Przy­kro mi, że za­bo­la­ło. Ja ab­so­lut­nie nie od­bie­ram „dwo­ra­ka” tak jed­no­znacz­nie pe­jo­ra­tyw­nie jak ty, cho­ciaż po twoim ko­men­ta­rzu także po­grze­ba­łem i nieco zdzi­wi­łem się, wi­dząc w więk­szo­ści wy­łącz­nie ne­ga­tyw­ne de­fi­ni­cje. Jed­nak, po­dob­nie jak po­wy­żej, nie za­mie­rzam zga­dzać się na „dwor­ni­sia” w tym kon­tek­ście – dla mnie „dwor­niś” nawet jeśli nie brzmi pe­jo­ra­tyw­nie, to zde­cy­do­wa­nie in­fan­tyl­nie. Dla­te­go o ile mogę ży­czyć ci po­wo­dze­nia w przy­wra­ca­niu „dwor­ni­sia” świa­tu, sam co naj­wy­żej stanę do walki o roz­sze­rze­nie de­fi­ni­cji „dwo­ra­ka”.

Nie brzmi zbyt wia­ry­god­nie – od­rzu­cił pro­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko (“bo tak”), po­sta­no­wił wró­cić “do kraju” (w sen­sie Ga­li­cji, jak ro­zu­miem), prze­jaz­dem zna­lazł się w Kra­ko­wie (cie­ka­we, któ­rę­dy je­chał; Kolei War­szaw­sko-Wie­deń­skiej wtedy jesz­cze nie było) i od razu tra­fił na UJ? Nie udało mi się na razie od­szu­kać tego Cur­ri­cu­lum vitae, więc nie bar­dzo mam jak zwe­ry­fi­ko­wać.

Może nie brzmieć wia­ry­god­nie, ale to jest do­kład­nie wer­sja wy­da­rzeń, którą zna­la­złem w opra­co­wa­niach i która, z tego co pa­mię­tam, po­cho­dzi od sa­me­go Bro­do­wi­cza. Tak, kolei jesz­cze nie było, ale to nie ozna­cza prze­cież, że na tej tra­sie nie po­dró­żo­wa­no.

 

„Owo “tylko” jest tutaj zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szym pro­ble­mem. Zdaje się, że ro­bisz z We­iman­na wy­na­laz­cę fo­to­gra­fii.”

Nie zdaje się. Mój We­imann jest na­ukow­cem sku­pia­ją­cym się mocno na swoim od­kry­ciu. Gdy sta­nął przed po­trze­bą uwiecz­nie­nia wy­ni­ków, pod­szedł do tego jak do za­da­nia i zna­lazł roz­wią­za­nie, które w isto­cie sta­no­wi formę pro­to­fo­to­gra­fii. Jed­nak nie ma ab­so­lut­nie żad­nych prze­ciw­wska­zań, żeby mógł opra­co­wać tę me­to­dę – za­rów­no po­trzeb­ne od­czyn­ni­ki, jak i wy­stę­po­wa­nie efek­tu fo­to­che­micz­ne­go przy­ciem­nia­ją­ce­go nie­któ­re związ­ki che­micz­ne pod wpły­wem świa­tła były znane w cza­sie, w któ­rym toczy się akcja opo­wia­da­nia. W za­sa­dzie były już znane od setek lat, z kolei mój We­imann, jak wska­zu­je jego dys­ku­sja o pracy Pur­ky­nie­go, jest wy­kształ­co­nym i oczy­ta­nym che­mi­kiem, żywo in­te­re­su­ją­cym się roz­wo­jem nauki. Zresz­tą, ofi­cjal­nie pierw­sza fo­to­gra­fia po­wsta­ła do­słow­nie kilka lat po akcji opo­wia­da­nia.

Pół biedy, że “na szyb­ko” dosyć po­tocz­ne w sto­sun­ku do ogółu tek­stu, go­rzej, że wtedy chyba jesz­cze nie znano ka­na­pek?

Znano. Co praw­da jakąś formę pie­czy­wa z czymś na wierz­chu to znano pew­nie od sta­ro­żyt­no­ści, ale ge­ne­ral­nie w 1824 znano już ka­nap­ki bar­dziej współ­cze­sne. Nie je­stem co praw­da pe­wien w stu pro­cen­tach na ile były po­pu­lar­ne na ów­cze­snych te­re­nach nie­miec­kich, ale jako takie były już znane.

A przed chwi­lą “więk­sza część po­wierzch­ni była czar­na”. Moż­li­we oczy­wi­ście, że to wada apa­ra­tu­ry, moż­li­we nawet, że We­imann uzy­ski­wał utrwa­lo­ny ne­ga­tyw, nie­mniej jest to tutaj tro­chę nie­ja­sne.

Żadna wada apa­ra­tu­ry. Widmo po roz­sz­cze­pie­niu świa­tła ma po­stać barw­nej tęczy, z kolei wzór uzy­ska­ny przez We­iman­na uka­zy­wał się jako sze­reg czar­nych linii na tej tęczy (ana­lo­gicz­nie do widma ab­sorp­cyj­ne­go). Efekt fo­to­che­micz­ny po­le­ga na tym, że przy­ciem­nie­niu ule­ga­ją związ­ki wy­sta­wio­ne na dzia­ła­nie świa­tła – dla­te­go też tam, gdzie pa­da­ło ko­lo­ro­we świa­tło, płyt­ka ule­gła za­ciem­nie­niu, a tam, gdzie były ciem­ne linie – po­zo­sta­ły jasne prąż­ki. Więc tak, mo­żesz po­wie­dzieć, że We­imann uzy­ski­wał ne­ga­tyw, ale do­kład­nie tak to po­win­no dzia­łać.

Dru­gie za­strze­że­nie, chyba po­waż­niej­sze, tyczy się prze­sła­nia tek­stu. Ro­zu­miem lub od­ga­du­ję, że miało ono mówić o od­po­wie­dzial­no­ści przy pro­wa­dze­niu badań na­uko­wych, zwłasz­cza eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych, moim zda­niem opo­wia­da­nie w tej for­mie chy­bia jed­nak ta­kich wnio­sków. Ba­da­cze po­stę­po­wa­li ra­cjo­nal­nie, w ob­rę­bie świa­ta przed­sta­wio­ne­go żadne prze­słan­ki nie prze­ma­wia­ły za po­dob­nie dra­stycz­nym skut­kiem, wy­stą­pił dia­bo­lus ex ma­chi­na. Nikt nie po­tra­fił za­pro­po­no­wać, która kon­kret­nie czyn­ność mia­ła­by za­szko­dzić dziec­ku – po­bra­nie tkan­ki, spa­le­nie jej, de­sty­la­cja, ob­ser­wa­cja rzu­to­wa­ne­go ob­ra­zu, jego utrwa­le­nie?

W re­zul­ta­cie przy­pusz­czam, że nikt nie po­bie­rze z tek­stu za­mie­rzo­ne­go za­pew­ne mo­ra­łu. Oba­wiam się na­to­miast, że ktoś (nie­wy­edu­ko­wa­ny) mógł­by nie­spo­dzie­wa­nie po­ku­sić się o wnio­ski dużo bar­dziej zło­wro­gie. Otóż łatwo po­my­śleć: “ach, czyli nie można prze­pro­wa­dzać uza­sad­nio­nych badań na­uko­wych bądź czyn­no­ści me­dycz­nych, bo są one nie­mi­łe Bogu czy tam Na­tu­rze i nie­win­ne dziec­ko zo­sta­nie po­ka­ra­ne cho­ro­bą lub śmier­cią”. Wiem, brzmi nader głu­pa­wo, ale to chyba jest mniej wię­cej ten nie­ra­cjo­nal­ny sen­ty­ment, który stoi za po­wo­dze­niem ru­chów an­tysz­cze­pion­ko­wych. Czyn­no­ści prze­pro­wa­dzo­ne przez Carla i Jó­ze­fa są dużo bliż­szą ana­lo­gią nie tyle nawet szcze­pie­nia, co po­bra­nia krwi do badań – niż nie­od­po­wie­dzial­ne­go eks­pe­ry­men­tu me­dycz­ne­go. Wy­da­je mi się, że to zbyt nie­bez­piecz­ne po­sta­wy, aby ry­zy­ko­wać ich pod­sy­ca­nie w naj­mniej­szym choć­by stop­niu. Dla­te­go to opo­wia­da­nie z za­koń­cze­niem pro­po­no­wa­nym przez Bruce oce­nił­bym nie­po­rów­na­nie wyżej, jak­kol­wiek prze­kaz “wie­dza nie przy­no­si szczę­ścia” mógł­by być odro­bi­nę wy­świech­ta­ny.

 

Zde­cy­do­wa­nie zbyt da­le­ko idziesz ze swoją in­ter­pre­ta­cją. Po pierw­sze, je­stem za­pew­ne jedną z ostat­nich osób na por­ta­lu, któ­rym można by za­rzu­cić (wiem, że tego nie ro­bisz) an­tysz­cze­pion­ko­wość czy an­ty­nau­ko­wość. Zaj­mu­ję się nauką za­wo­do­wo, w tym pew­ny­mi aspek­ta­mi nauk me­dycz­nych i nie­wie­le rze­czy iry­tu­je mnie tak, jak opi­sa­ne po­sta­wy. I szcze­rze przy­znam, że moim zda­niem trze­ba by na­praw­dę dużo złej woli, żeby w opo­wia­da­niu do­pa­trzeć się an­tysz­cze­pion­ko­wo­ści czy po­dob­nych idei.

Myślę jed­nak, że twój błąd  można za­uwa­żyć w zwro­tach „nikt nie po­bie­rze z tek­stu za­mie­rzo­ne­go za­pew­ne mo­ra­łu” czy „dru­gie za­strze­że­nie, chyba po­waż­niej­sze, tyczy się prze­sła­nia tek­stu”. To nie jest i nigdy nie miała być mo­ra­li­za­tor­ska opo­wieść, pod płasz­czy­kiem XIX-wiecz­nej hi­sto­rii uczą­ca ostroż­no­ści w nauce. To jest czy­sto roz­ryw­ko­we, fan­ta­stycz­ne opo­wia­da­nie trak­tu­ją­ce o XIX-wiecz­nych na­ukow­cach i ich od­kry­ciach. Na­praw­dę, je­stem zde­cy­do­wa­nym prze­ciw­ni­kiem po­glą­dów, że każde opo­wia­da­nie musi mieć wiel­kie, głę­bo­kie prze­sła­nie które od­mie­ni życie i po­glą­dy czy­tel­ni­ka. Za­miast tego je­stem zwo­len­ni­kiem li­te­ra­tu­ry roz­ryw­ko­wej, nawet jeśli ta roz­ryw­ka do­ty­czy wa­ria­cji na­uko­wo-me­ta­fi­zycz­nych w któ­rych cier­pią nie­win­ne dzie­ci, a nie pro­stych po­ści­gów i wy­bu­chów.

No ale masz pełne prawo woleć opo­wia­da­nie z za­koń­cze­niem, które pro­po­no­wa­ła Bruce. Tylko to nie jest moje opo­wia­da­nie.

W każ­dym razie, jesz­cze raz dzię­ki za po­świę­co­ny czas i wni­kli­wy ko­men­tarz, nawet jeśli opo­wia­da­nie nie przy­pa­dło ci do gustu tak bar­dzo, jak byś tego chciał.

 

Old­Gu­ard

Cześć : )

Miło, że wpa­dłaś i opo­wia­da­nie przy­pa­dło ci do gustu.

Jakie to praw­dzi­we i współ­cze­sne, mimo że da­to­wa­ne na pierw­szą po­ło­wę XIX wieku ;) “Hej, co u Cie­bie sły­chać? Słu­chaj mam spra­wę” :P

To w sumie mógł­bym prze­ko­pio­wać frag­ment od­po­wie­dzi do Śli­ma­ka :D Tak, brzmi to współ­cze­śnie i tak w za­sa­dzie za­brzmieć miało, cho­ciaż fak­tycz­nie jak teraz na to pa­trzę, to bra­ku­je tam tylko „Chcesz coś z Avonu?”

 

Anet

Faj­nie :)

 

Krar

Cześć i tobie!

W ocze­ki­wa­niu na dłuż­szy ko­men­tarz ucie­szę się tylko, że się po­do­ba­ło i za­py­tam co tam uwie­ra­ło w tej żonie ap­te­ka­rza?

 

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Cześć, Ar­nu­bi­sie!

 

Przy­kro mi, ale scena, gdzie Carl przed­sta­wia Jó­ze­fo­wi swą żonę, a póź­niej dziec­ko, to naj­czyst­sza fan­ta­sty­ka, któ­rej tam chyba nie miało być. Ro­dzi­ce, któ­rzy śmie­ją się wnie­bo­gło­sy, prze­drzeź­nia­ją i ogól­nie ha­ła­su­ją, gdy obok śpi ich dziec­ko; potem biorą je na ręce, od­kła­da­ją (nawet jeśli de­li­kat­nie i ostroż­nie)… Nie, żaden, nawet XIX wiecz­ny ro­dzic, nie na­ra­ził­by się na tak idio­tycz­ne przy­wo­ła­nie de­mo­na. Ko­lej­nym aspek­tem fan­ta­stycz­nym jest to, że demon nie przy­był na tak wy­raź­ne we­zwa­nia (może Jan już wtedy był pustą sko­ru­pą?).

A co do resz­ty tek­stu…

Za­fun­do­wa­łeś na tro­chę Scien­ce-Fic­tion w XIX wiecz­nym an­tu­ra­żu, które póź­niej skrę­ci­ło w ma­gicz­no-ta­jem­ni­cze za­ka­mar­ki. Co do kwe­stii na­uko­wych, to kilka rze­czy mi za­zgrzy­ta­ło.

Carl okrzyk­nął uni­kal­ność widma na pod­sta­wie 3 pró­bek (póź­niej 4) – tro­chę mało, tym bar­dziej że ba­da­ni nie byli spo­krew­nie­ni, a Carl uży­wał zdaje się róż­nych “ma­te­ria­łów” (krwi, wło­sów itd.). Na tej pod­sta­wie obaj pa­no­wie za­czę­li wy­snu­wać roz­ma­ite wnio­ski, a nawet padło stwier­dze­nie:

Do­pie­ro co udo­wod­ni­łeś ist­nie­nie duszy.

To dość zu­chwa­ła ocena, jak na na­ukow­ca, nawet jeśli wy­da­na w od­kryw­czym szale. Pa­no­wie są już po trzy­dzie­st­ce, z nauką są za pan brat, ale w swo­ich od­kry­ciach bra­ku­je im wąt­pli­wo­ści. Nie wiem, czy roz­praw­ka na temat wy­klu­cza­nia ko­lej­nych hi­po­tez by­ła­by cie­ka­wa li­te­rac­ko, to zu­peł­nie osob­na kwe­stia, ale bra­ku­je mi tu choć­by jej na­miast­ki.

Nie muszę chyba pisać, że tekst jest na­pi­sa­ny świet­nie – bar­dzo do­brze się to czyta, wy­pły­wa tu sporo kli­ma­tu epoki. Nie si­li­łeś się na sty­li­za­cję, ale od­da­łeś go w spo­sób bar­dzo przy­stęp­ny. Duży plus.

Dia­lo­gi na­pi­sa­łeś bar­dzo na­tu­ral­nie, jest w nich nie tylko przy­ja­ciel­ska ser­decz­ność, ale też sta­ro­mod­na kur­tu­azja, a potem też inne emo­cje.

Tekst zo­sta­wia mnie z lek­kim nie­do­sy­tem, że to się tak po pro­stu skoń­czy­ło. Wszyst­ko zbu­do­wa­łeś tu od­po­wied­nio, za­cho­wa­nia bo­ha­te­rów są uza­sad­nio­ne, ale jest to wła­ści­wie opo­wieść o dia­bo­licz­nej ma­szy­nie, która na końcu po pro­stu jest nisz­czo­na. Józef od­jeż­dża z me­ta­lo­wą płyt­ką, tu w pierw­szym mo­men­cie my­śla­łem, że jest jakiś aspekt grozy, ale to pew­nie jego wła­sna płyt­ka, wy­kra­dzio­na chę­cią po­sia­da­nia ob­ra­zu wła­snej duszy. Smut­na to hi­sto­ria, może skła­nia­ją­ca do tego, żeby uwa­żać z me­to­da­mi badań na­uko­wych, ale chyba za­bra­kło mi tu cze­goś, z czym tekst by mnie zo­sta­wił przy sobie na dłu­żej.

A, no i nie prze­pa­dam za ła­ciń­ski­mi ty­tu­ła­mi, bo ich nie ro­zu­miem :V ten tutaj pa­su­je znacz­nie le­piej niż pol­ski od­po­wied­nik – prze­tłu­ma­czy­łem sobie, no ale… nie­smak po­zo­stał xP

Nie no – wy­szło bar­dzo dużo ma­ru­dze­nia, ale to chyba dla­te­go, że pró­bo­wa­łem tekst mocno prze­ana­li­zo­wać (a nie pa­trzy­łem też na wcze­śniej­sze ko­men­ta­rze). Wra­że­nia z lek­tu­ry są bar­dzo po­zy­tyw­ne, chęt­nie prze­czy­tał­bym wię­cej o Jó­ze­fie lub/i Carlu, bo tekst daje dużo przy­jem­no­ści z lek­tu­ry. Masz tam może coś jesz­cze w za­na­drzu?

 

Po­zdrów­ka!

Nie za­bi­ja­my pie­sków w opo­wia­da­niach. Nigdy.

Przy­kro mi, ale scena, gdzie Carl przed­sta­wia Jó­ze­fo­wi swą żonę, a póź­niej dziec­ko, to naj­czyst­sza fan­ta­sty­ka, któ­rej tam chyba nie miało być. Ro­dzi­ce, któ­rzy śmie­ją się wnie­bo­gło­sy, prze­drzeź­nia­ją i ogól­nie ha­ła­su­ją, gdy obok śpi ich dziec­ko; potem biorą je na ręce, od­kła­da­ją (nawet jeśli de­li­kat­nie i ostroż­nie)… Nie, żaden, nawet XIX wiecz­ny ro­dzic, nie na­ra­ził­by się na tak idio­tycz­ne przy­wo­ła­nie de­mo­na. Ko­lej­nym aspek­tem fan­ta­stycz­nym jest to, że demon nie przy­był na tak wy­raź­ne we­zwa­nia (może Jan już wtedy był pustą sko­ru­pą?).

 

Przy­ła­pa­ny, w ta­kich mo­men­tach na jaw wy­cho­dzi ludz­kie nie­oby­cie, bo za­kła­dam, że gdy­bym miał wła­sne dzie­ci to z au­to­ma­tu nawet bym o czymś takim nie po­my­ślał :D

 

Carl okrzyk­nął uni­kal­ność widma na pod­sta­wie 3 pró­bek (póź­niej 4) – tro­chę mało, tym bar­dziej że ba­da­ni nie byli spo­krew­nie­ni, a Carl uży­wał zdaje się róż­nych “ma­te­ria­łów” (krwi, wło­sów itd.). Na tej pod­sta­wie obaj pa­no­wie za­czę­li wy­snu­wać roz­ma­ite wnio­ski, a nawet padło stwier­dze­nie:

 

„Do­pie­ro co udo­wod­ni­łeś ist­nie­nie duszy.”

 

To dość zu­chwa­ła ocena, jak na na­ukow­ca, nawet jeśli wy­da­na w od­kryw­czym szale. Pa­no­wie są już po trzy­dzie­st­ce, z nauką są za pan brat, ale w swo­ich od­kry­ciach bra­ku­je im wąt­pli­wo­ści. Nie wiem, czy roz­praw­ka na temat wy­klu­cza­nia ko­lej­nych hi­po­tez by­ła­by cie­ka­wa li­te­rac­ko, to zu­peł­nie osob­na kwe­stia, ale bra­ku­je mi tu choć­by jej na­miast­ki.

 

Tutaj muszę się po czę­ści zgo­dzić. To zna­czy, bez­po­śred­nim za­my­słem miał być ten od­kryw­czy szał, o któ­rym pi­sa­łeś. To są przy­ja­cie­le ze stu­diów, któ­rzy spo­ty­ka­ją się po la­tach przy nie­sa­mo­wi­tym od­kry­ciu i za­czy­na­ją wza­jem­nie na­krę­cać się coraz bar­dziej, dla­te­go z au­to­ma­tu chwy­ta­ją się naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­ce­go wy­tłu­ma­cze­nia. Gdyby wszyst­ko trwa­ło dłu­żej i pierw­sze pod­nie­ce­nie by opa­dło, może po­de­szli­by do spra­wy na spo­koj­niej. Zresz­tą i tak w wie­czor­nej dys­ku­sji chcia­łem po­ka­zać nieco róż­ni­cę mię­dzy bo­ha­te­ra­mi, gdzie Józef pró­bu­je nieco sto­po­wać Carla (cho­ciaż wciąż, jak za­uwa­ży­łeś, jest wkrę­co­ny i z miej­sca ku­pu­je nar­ra­cję o duszy). Ta me­ta­fi­zycz­na in­ter­pre­ta­cja wy­ni­ka też po czę­ści z tego, co było wspo­mnia­ne w li­ście – obaj pa­no­wie fa­scy­no­wa­li się ta­ki­mi te­ma­ta­mi pod­czas stu­diów w Wied­niu, dla­te­go moż­li­wość eks­pe­ry­men­tal­ne­go po­twier­dze­nia tak ich za­fa­scy­no­wa­ła. No i wy­cho­dzi też kwe­stia ory­gi­nal­ne­go kon­kur­so­we­go li­mi­tu zna­ków, nie do końca mia­łem tam miej­sce na roz­pi­sy­wa­nie i we­ry­fi­ko­wa­nie do­dat­ko­wych hi­po­tez. Cho­ciaż pew­nie kilka rze­czy da­ło­by się zro­bić le­piej, cho­ciaż­by pod­krę­ca­jąc licz­bę do­tych­cza­so­wych pró­bek (przy czym, póki We­imann chciał jesz­cze trzy­mać wy­ni­ki w ta­jem­ni­cy nie mógł też prze­sa­dzać, więc wciąż trze­ba by to zba­lan­so­wać).

 

Lekki nie­do­syt za­wsze po­wi­nien po­zo­sta­wać po uda­nym tek­ście. Co praw­da faj­nie, gdyby zo­sta­wa­ła też sa­tys­fak­cja, więc może jesz­cze tro­chę trze­ba do­szli­fo­wać pro­por­cje. „to pew­nie jego wła­sna płyt­ka, wy­kra­dzio­na chę­cią po­sia­da­nia ob­ra­zu wła­snej duszy” – tak, to jest ory­gi­nal­na in­ter­pre­ta­cja, którą mia­łem na myśli pod­czas lek­tu­ry. Ale wciąż, nie chcia­łem bez­po­śred­nio dawać od­po­wie­dzi i dawać jed­nej opcji, bo może jed­nak Józef wy­kradł płyt­kę Jana?

A, no i nie prze­pa­dam za ła­ciń­ski­mi ty­tu­ła­mi, bo ich nie ro­zu­miem :V ten tutaj pa­su­je znacz­nie le­piej niż pol­ski od­po­wied­nik – prze­tłu­ma­czy­łem sobie, no ale… nie­smak po­zo­stał xP

No cóż, samo spec­trum wciąż jest uży­wa­ne w nauce, czy to w na­zwie spek­tro­sko­pów, spek­tro­me­trów (któ­ry­mi zaj­mu­ję się za­wo­do­wo xD) czy po­dob­nych zwro­tów. I tak, pol­skie „widmo czło­wie­ka” mia­ło­by zu­peł­nie inny wy­dźwięk, więc po­sze­dłem w ła­ci­nę, która zresz­tą była w tam­tym cza­sie ję­zy­kiem nauki i za­pew­ne w tym ję­zy­ku mógł­by uka­zać się opis zna­le­zi­ska (poza oczy­wi­ście ję­zy­kiem nie­miec­kim).

Wra­że­nia z lek­tu­ry są bar­dzo po­zy­tyw­ne, chęt­nie prze­czy­tał­bym wię­cej o Jó­ze­fie lub/i Carlu, bo tekst daje dużo przy­jem­no­ści z lek­tu­ry. Masz tam może coś jesz­cze w za­na­drzu?

Nie mam nic go­to­we­go, ale je­stem obec­nie za­ko­pa­ny w re­se­ar­chu do­ty­czą­cym Jó­ze­fa i ogól­niej Kra­ko­wa z cza­sów Rzecz­po­spo­li­tej Kra­kow­skiej. Przy czym kla­sycz­nie wcią­ga mnie czar­na dziu­ra re­se­ar­chu, ma­te­ria­łów po­ja­wia się coraz wię­cej i cią­gle mam przed sobą kilka ksią­żek do prze­czy­ta­nia i górę do­ku­men­tów do prze­ko­pa­nia. W każ­dym razie – tak, nie chcę cał­ko­wi­cie tego po­rzu­cać. W pla­nach mam pi­sa­nie cze­goś o Jó­ze­fie – pier­wot­nie miało być opo­wia­da­nie, coraz moc­niej myślę o cyklu opo­wia­dań, moż­li­we też że jed­nak fa­bu­ła roz­bu­du­je się do po­wie­ści, zo­ba­czy­my. Jak mó­wi­łem, póki co je­stem za­grze­ba­ny kom­plet­nie w re­se­ar­chu a fa­bu­ła sobie w tym cza­sie pącz­ku­je, gdy ko­lej­ne wia­do­mo­ści wska­ku­ją na swoje miej­sce. Ge­ne­ral­nie jed­nak – dal­sze opo­wie­ści mia­ły­by do­ty­czyć przede wszyst­kim Jó­ze­fa w Kra­ko­wie, od czasu jego przy­by­cia w 1823 roku. Myślę nad tym, żeby pójść tro­chę w kie­run­ku me­dycz­no-fan­ta­stycz­no-kry­mi­nal­nym, ale wszyst­ko jesz­cze musi się wy­kla­ro­wać.

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Czy­ta­łem w wer­sji pa­pie­ro­wej, pa­mię­tam, że po­do­ba­ło mi się :)

Kro­kus: Przy­kro mi, ale scena, gdzie Carl przed­sta­wia Jó­ze­fo­wi swą żonę, a póź­niej dziec­ko, to naj­czyst­sza fan­ta­sty­ka, któ­rej tam chyba nie miało być. Ro­dzi­ce, któ­rzy śmie­ją się wnie­bo­gło­sy, prze­drzeź­nia­ją i ogól­nie ha­ła­su­ją, gdy obok śpi ich dziec­ko; potem biorą je na ręce, od­kła­da­ją (nawet jeśli de­li­kat­nie i ostroż­nie)… Nie, żaden, nawet XIX wiecz­ny ro­dzic, nie na­ra­ził­by się na tak idio­tycz­ne przy­wo­ła­nie de­mo­na.

Ar­nu­bis: Przy­ła­pa­ny, w ta­kich mo­men­tach na jaw wy­cho­dzi ludz­kie nie­oby­cie, bo za­kła­dam, że gdy­bym miał wła­sne dzie­ci to z au­to­ma­tu nawet bym o czymś takim nie po­my­ślał :D

Od razu widać, jak Kro­kus pod­cho­dzi do kwe­stii ro­dzi­ciel­stwa. Brawa, oby wię­cej ta­kich za­cho­wań wśród ro­dzi­ców. :)

Muszę tutaj nie­ja­ko sta­nąć w obro­nie tek­stu (i to wcale nie dla­te­go, że no­mi­no­wa­łam go do piór­ka). :) Za­cho­wa­nie ro­dzi­ców wzglę­dem uśpio­ne­go z tru­dem dziec­ka to spra­wa dość in­dy­wi­du­al­na. Czę­sto zda­rza się, że pa­da­ją głosy (szcze­gól­nie ze stro­ny do­ra­dza­ją­cych dziad­ków), aby dziec­ko w dzień nie spało zbyt długo, bo nie za­śnie potem w nocy i nie da po­spać ro­dzi­com. By­wa­ją ma­lu­chy, które śpią nawet 23 go­dzi­ny na dobę, by­wa­ją – śpią­ce tylko jedną go­dzi­nę (moje na­le­żą do tej dru­giej grupy :) ). Za­wsze uśpie­nie dziec­ka po wie­lo­go­dzin­nych pró­bach jest przez ro­dzi­ca wi­ta­ne z ulgą i moż­li­wo­ścią za­zna­nia spo­ko­ju czy wy­po­czyn­ku, ale jeśli dziec­ko śpi zbyt długo, też nie jest to do­brym dla mamy i taty.

Jed­nak­że tutaj jest rów­nież za­pre­zen­to­wa­na spe­cy­ficz­na sy­tu­acja – do domu przy­je­chał gość, wi­ta­ny en­tu­zja­stycz­nie, któ­re­mu z dumą jest przed­sta­wio­ny po­to­mek go­spo­da­rza, zaś sam go­spo­darz nie­ja­ko chce się po­pi­sać przed przy­ja­cie­lem swoim ogni­skiem do­mo­wym i tym, że “on w nim rzą­dzi i jest panem domu, któ­re­mu wiele wolno”. Ewen­tu­al­ne zbu­dze­nie dziec­ka z po­wo­du ha­ła­su nie było trak­to­wa­ne jako coś złego i nie mo­gą­ce­go się przy­da­rzyć. Nie­któ­re dzie­ci zresz­tą za­sy­pia­ją i śpią le­piej przy ha­ła­sie, zwłasz­cza “swoj­skim, do­mo­wym, zwy­cza­jo­wym w domu”. Tak to ode­bra­łam i aku­rat mnie jako ro­dzi­ca opi­sa­na sy­tu­acja nie ra­zi­ła. 

Pe­cu­nia non olet

Czy­ta­łam dawno temu, więc teraz od­świe­żam na szyb­ko. Opo­wia­da­nie lep­sze niż za­pa­mię­ta­łam :D Wra­że­nie robi przede wszyst­kim so­lid­ny re­se­arch, dzię­ki czemu wy­da­rze­nia na­bie­ra­ją ko­lo­ru, kształ­tu i smaku po­przez wpla­ta­nie osa­dzo­nych w tej rze­czy­wi­sto­ści de­ta­lach. Stresz­cza­nie w pierw­szej czę­ści nadal mnie de­ner­wu­je, ale teraz mogę już przy­znać, że pa­su­je do opo­wia­da­nia. I choć to nie moja bajka – no­mi­nu­ję za so­lid­ną hi­sto­rię, pierw­szej klasy re­se­arch, ory­gi­nal­ny po­mysł i kon­se­kwent­ne wy­ko­na­nie. Kawał do­brej ro­bo­ty.

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Zde­cy­do­wa­nie mi się ten tekst po­do­bał, choć po­dzie­lam opi­nie, że za­koń­cze­nie jest nieco przy­spie­szo­ne.

Po­do­ba mi się w opo­wia­da­niu dba­łość o cha­rak­te­ry­sty­kę bo­ha­te­rów, ich zróż­ni­co­wa­nie – przy dzie­lo­nych przez nich wspól­nych do­świad­cze­niach. Po­do­ba mi się po­mysł, zde­cy­do­wa­nie do­ce­niam ideę ro­zu­mie­nia nauki w spo­sób nie­ko­niecz­nie dla nas dziś na­uko­wy, mocno pod­la­ny mi­sty­cy­zmem. Fakt, że od kiedy nar­ra­tor wspo­mi­na, że może nie trze­ba ry­zy­ko­wać z dziec­kiem, staje się dość jasne, co bę­dzie dalej, ale to mi nie prze­szka­dza­ło – przy tego typu tek­ście, gra­ją­cym od­wo­ła­nia­mi do tra­dy­cji i do li­te­rac­kiej kla­sy­ki vin­ta­ge’owej grozy, taka za­po­wiedź była dla mnie czę­ścią kon­wen­cji. A jak już o tym mowa, cała sty­li­za­cja, i ję­zy­ko­wa, i nar­ra­cyj­na, i zwią­za­na z ukła­dem fa­bu­ły IMHO za­dzia­ła­ła. Udane opo­wia­da­nie.

ninedin.home.blog

To i na­wza­jem prze­pra­szam za opóź­nie­nie w od­pi­sy­wa­niu. Bar­dzo mi miło, że ze­chcia­łeś przy­go­to­wać so­lid­ną, ob­szer­ną od­po­wiedź. Rze­czy­wi­ście jed­nak za­bra­kło mi czasu i weny, aby na­tych­miast kon­ty­nu­ować po­rząd­ną dys­ku­sję.

tak fakt, że ko­ja­rzy­łeś We­iman­na so­lid­nie mnie za­sko­czył, o tym czło­wie­ku na­praw­dę nie zo­sta­ło zbyt wiele in­for­ma­cji, a te które są do zdo­by­cia wy­ma­ga­ją głęb­sze­go po­grze­ba­nia w hi­sto­rii XIX wiecz­nej Zie­lo­nej Góry albo nie­miec­kie­go ap­te­kar­stwa.

“Ko­ja­rzy­łem” to po na­my­śle tro­chę duże słowo, czy­ta­łem o nim kie­dyś jakąś wzmian­kę w związ­ku z me­te­ory­tem i wy­da­ło mi się, że pa­mię­tam na­zwi­sko (ale ono i tak nie jest bar­dzo rzad­kie).

Po­zwo­lę sobie nie od­po­wia­dać na wszyst­kie uwagi ję­zy­ko­we, jedna po dru­giej. Nie­któ­re z pew­no­ścią wpro­wa­dzę, tak jak te nie­szczę­sne „w pół”, jed­nak wy­glą­da mi na to, że znacz­na część two­ich ko­men­ta­rzy do­ty­czy kwe­stii czy­sto su­biek­tyw­nych. Ale za­pew­niam, że każdą wezmę pod uwagę.

Ro­zu­miem, ich jest rze­czy­wi­ście sporo. I cóż – sty­li­sty­ka to nie nauka ści­sła, nie przed­sta­wię Ci for­mal­nych do­wo­dów, ale też na ogół nie piszę pro­po­zy­cji ko­rekt na pod­sta­wie złego na­stro­ju i lo­so­we­go wi­dzi­mi­się. Sta­ra­łem się przy tym róż­ni­co­wać w sfor­mu­ło­wa­niu uwag, do czego je­stem w pełni prze­ko­na­ny, a do czego nie­ko­niecz­nie. Tak czy ina­czej, do­ce­niam, że każdą weź­miesz pod uwagę.

Zaś idąc do „po­praw­ne­go wo­ła­cza” – ro­zu­miem, że twoim zda­niem wy­po­wiedź Bro­do­wi­cza po­win­na brzmieć „Witaj, Carlu”? Jeśli tak, to cóż, ab­so­lut­nie się nie zga­dzam. Z pro­ste­go, pro­za­icz­ne­go wręcz wzglę­du – ta forma jest po pro­stu kosz­mar­na, nawet jeśli jest pra­wi­dło­wa. Jeśli więc jest to błąd, to trud­no, wolę błą­dzić dalej niż zga­dzać się na takie ję­zy­ko­we szka­radz­two.

Przy­to­czę w takim razie cytat z No­we­go słow­ni­ka po­praw­nej pol­sz­czy­zny PWN:

Pewną oso­bli­wość we flek­sji imion pol­skich i spo­lsz­czo­nych sta­no­wi na tle od­mia­ny rze­czow­ni­ków po­spo­li­tych po­stać wo­ła­cza. W licz­bie po­je­dyn­czej żywa jest, zwłasz­cza w pol­sz­czyź­nie mó­wio­nej, ten­den­cja do uży­wa­nia w tej funk­cji form M. lp, a więc: Bo­gu­mił! Jakub! Basia! Ma­ciek! Te­re­sa! Jo­an­na! Mał­go­sia! Tomek! W sta­ran­niej­szej, w tym pi­sa­nej, od­mia­nie ję­zy­ka pol­skie­go wska­za­ne jest jed­nak sto­so­wa­nie tra­dy­cyj­nej formy wo­ła­cza: Bo­gu­mi­le! Ja­ku­bie! Basiu! Maćku! Te­re­so! Jo­an­no! Mał­go­siu! Tomku!

A warto zaj­rzeć jesz­cze i tutaj:

https://polona.pl/item/slowniczek-najpospolitszych-rusycyzmow,NzI­xM­zg3N­jY/46/#item

Je­że­li zatem chcesz XIX-wiecz­ną niem­czy­znę swo­ich bo­ha­te­rów od­da­wać po pol­sku formą mniej sta­ran­ną i przy­naj­mniej hi­sto­rycz­nie uzna­wa­ną za ru­sy­cyzm, oczy­wi­ście nikt Ci tego nie od­mó­wi. Dziwi mnie jed­nak okre­śla­nie formy wła­ściw­szej mia­nem “ję­zy­ko­we­go szka­radz­twa”.

Jed­nak, po­dob­nie jak po­wy­żej, nie za­mie­rzam zga­dzać się na „dwor­ni­sia” w tym kon­tek­ście – dla mnie „dwor­niś” nawet jeśli nie brzmi pe­jo­ra­tyw­nie, to zde­cy­do­wa­nie in­fan­tyl­nie. Dla­te­go o ile mogę ży­czyć ci po­wo­dze­nia w przy­wra­ca­niu „dwor­ni­sia” świa­tu, sam co naj­wy­żej stanę do walki o roz­sze­rze­nie de­fi­ni­cji „dwo­ra­ka”.

Z pew­no­ścią jest to rów­nie upraw­nio­ne po­dej­ście. W każ­dym razie cie­ka­we za­gad­nie­nie.

Może nie brzmieć wia­ry­god­nie, ale to jest do­kład­nie wer­sja wy­da­rzeń, którą zna­la­złem w opra­co­wa­niach i która, z tego co pa­mię­tam, po­cho­dzi od sa­me­go Bro­do­wi­cza. Tak, kolei jesz­cze nie było, ale to nie ozna­cza prze­cież, że na tej tra­sie nie po­dró­żo­wa­no.

Ro­zu­miem. Zdzi­wi­ło mnie, że po­dró­żu­jąc ogó­łem przez Au­strię, zna­lazł się prze­jaz­dem na te­re­nie Kra­ko­wa (który był przy­naj­mniej for­mal­nie wol­nym mia­stem), gdy nie wy­mu­szał tego prze­bieg linii ko­le­jo­wych – ruch jed­nak był chyba bez­wi­zo­wy, więc w sumie nic nie stało na prze­szko­dzie. Wy­da­wa­ło­by mi się też, że krót­sza droga z Wied­nia w jego ro­dzin­ne stro­ny pro­wa­dzi­ła­by przez za­chod­nią Sło­wa­cję, Spisz, któ­rąś z prze­łę­czy Be­ski­du Ni­skie­go i wschod­nie Pod­kar­pa­cie ku Lwowu. Cie­ka­we więc, co mogło go skło­nić do wy­bo­ru okręż­nej trasy – może miał już za­wcza­su na­dzie­ję zna­leźć za­trud­nie­nie w Kra­ko­wie?

Jed­nak nie ma ab­so­lut­nie żad­nych prze­ciw­wska­zań, żeby mógł opra­co­wać tę me­to­dę – za­rów­no po­trzeb­ne od­czyn­ni­ki, jak i wy­stę­po­wa­nie efek­tu fo­to­che­micz­ne­go przy­ciem­nia­ją­ce­go nie­któ­re związ­ki che­micz­ne pod wpły­wem świa­tła były znane w cza­sie, w któ­rym toczy się akcja opo­wia­da­nia. W za­sa­dzie były już znane od setek lat

Wła­śnie. O tym, że związ­ki sre­bra ciem­nie­ją pod wpły­wem świa­tła, wie­dzia­no od śre­dnio­wie­cza. Me­to­dy umoż­li­wia­ją­cej za­cho­wa­nie ta­kie­go ob­ra­zu nie znano w ogóle. Dla­te­go nie ro­zu­miem słów ap­te­ka­rza “potem trze­ba tylko utrwa­lić efekt”, jak gdyby to uzy­ska­nie ob­ra­zu było pod­sta­wo­wą trud­no­ścią.

ale ge­ne­ral­nie w 1824 znano już ka­nap­ki bar­dziej współ­cze­sne.

Masz rację, spraw­dzi­łem – wpro­wa­dzo­ne w XVIII-wiecz­nej An­glii. I też nie mam po­ję­cia, czy roz­po­wszech­nia­ły się już wtedy na te­re­nach nie­miec­kich.

Więc tak, mo­żesz po­wie­dzieć, że We­imann uzy­ski­wał ne­ga­tyw, ale do­kład­nie tak to po­win­no dzia­łać.

Jasne. (Zna­czy… ciem­ne, bo w ne­ga­ty­wie). Rze­czy­wi­ście tak po­win­no dzia­łać.

Zde­cy­do­wa­nie zbyt da­le­ko idziesz ze swoją in­ter­pre­ta­cją. Po pierw­sze, je­stem za­pew­ne jedną z ostat­nich osób na por­ta­lu, któ­rym można by za­rzu­cić (wiem, że tego nie ro­bisz) an­tysz­cze­pion­ko­wość czy an­ty­nau­ko­wość.

Chęt­nie po­twier­dzam, że tego nie robię. Mam na­dzie­ję, że wy­ni­ka­ło to z mo­je­go ko­men­ta­rza do­sta­tecz­nie jasno, iż nic po­dob­ne­go Ci nie za­rzu­cam. A skoro tak – że nie wli­czasz tego do mojej in­ter­pre­ta­cji, z którą ja­ko­by zbyt da­le­ko idę.

Zaj­mu­ję się nauką za­wo­do­wo, w tym pew­ny­mi aspek­ta­mi nauk me­dycz­nych i nie­wie­le rze­czy iry­tu­je mnie tak, jak opi­sa­ne po­sta­wy. I szcze­rze przy­znam, że moim zda­niem trze­ba by na­praw­dę dużo złej woli, żeby w opo­wia­da­niu do­pa­trzeć się an­tysz­cze­pion­ko­wo­ści czy po­dob­nych idei.

Na­pi­sa­łem ra­czej, że opo­wia­da­nie moim zda­niem może tra­fiać do osób, które prze­ja­wia­ją po­dob­ne idee czy w każ­dym razie ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie do nauki, i mogą one wy­cią­gać z niego błęd­ne wnio­ski. Trud­no mi przy­jąć ze zro­zu­mie­niem, że zaj­mu­jesz się nauką za­wo­do­wo, a nie iry­tu­je Cię fa­bu­ła, w któ­rej nie­mow­lę po­pa­da w stan we­ge­ta­tyw­ny wsku­tek nie­okre­ślo­nej nad­przy­ro­dzo­nej in­ter­wen­cji, nar­ra­cja zaś wska­zu­je na obar­cze­nie winą na­ukow­ców wy­ko­nu­ją­cych naj­zu­peł­niej pra­wi­dło­we czyn­no­ści.

Otrzy­ma­łeś już wcze­śniej uwagi z ka­te­go­rii “Na­cią­ga­ne wy­da­je mi się to, że po­bra­nie i ana­li­za prób­ki za­szko­dzi­ły dziec­ku”, “Czego nie do­czy­ta­łam, że nie mogę dojść, dla­cze­go eks­pe­ry­ment za­szko­dził dziec­ku, a czwor­gu do­ro­słym nie?” – i po­wi­nie­neś się cie­szyć, bo chyba więk­szą przy­krość spra­wił­by Ci ko­men­tarz w stylu “masz rację, nigdy o tym nie po­my­śla­łem, że ba­da­nia la­bo­ra­to­ryj­ne pró­bek tkan­ko­wych to śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne eks­pe­ry­men­ty na dzie­ciach”.

Myślę jed­nak, że twój błąd można za­uwa­żyć (…) To nie jest i nigdy nie miała być mo­ra­li­za­tor­ska opo­wieść, pod płasz­czy­kiem XIX-wiecz­nej hi­sto­rii uczą­ca ostroż­no­ści w nauce. (…) Za­miast tego je­stem zwo­len­ni­kiem li­te­ra­tu­ry roz­ryw­ko­wej, nawet jeśli ta roz­ryw­ka do­ty­czy wa­ria­cji na­uko­wo-me­ta­fi­zycz­nych

A to aku­rat cał­ko­wi­cie ro­zu­miem. Sam chciał­bym, aby moje tek­sty za­wie­ra­ły w sobie ja­kieś war­to­ścio­we prze­sła­nie, ale za­zwy­czaj mi się to zu­peł­nie nie udaje, więc i trud­no czy­nić z tego za­rzut komu in­ne­mu. Nie­mniej wy­da­je mi się istot­ne, aby roz­wa­żyć, jakie wnio­ski ktoś może wy­cią­gnąć po lek­tu­rze tek­stu – i dbać o to, aby nie były takie, z któ­ry­mi nie chcie­li­by­śmy się utoż­sa­miać.

Na bar­dzo po­dob­nej za­sa­dzie wy­ra­zi­łem wąt­pli­wo­ści pod piór­ko­wym Mgli­sto­wiem, gdzie wy­stę­po­wa­li “sta­ro­ma­gicz­ni”, prze­śla­do­wa­ni cał­kiem jak sta­ro­za­kon­ni, aż do wszel­kich szcze­gó­łów, obo­zów i ta­tu­aży z gwiaz­dą, tyle że ży­wi­li się od­sy­sa­ny­mi po ka­wał­ku du­sza­mi i sta­no­wi­li śmier­tel­ne za­gro­że­nie dla ogółu spo­łe­czeń­stwa. Oba­wia­łem się zatem, że ktoś mógł­by bar­dzo łatwo po­trak­to­wać to opo­wia­da­nie jako me­ta­fo­rycz­ne uspra­wie­dli­wia­nie Za­gła­dy, a wiem prze­cież do­sko­na­le, że autor by sobie ta­kie­go efek­tu nie ży­czył, wobec czego uwa­żam, że wręcz po­wi­nie­nem go uprze­dzić.

Mam na­dzie­ję, że udało mi się w miarę kla­row­nie wy­ja­śnić swoje po­dej­ście.

W każ­dym razie, jesz­cze raz dzię­ki za po­świę­co­ny czas i wni­kli­wy ko­men­tarz, nawet jeśli opo­wia­da­nie nie przy­pa­dło ci do gustu tak bar­dzo, jak byś tego chciał.

Dzię­ku­ję, nie ma za co! Mam na­dzie­ję, że nie mia­łeś z od­pi­sy­wa­nia na ko­men­tarz znacz­nie mniej przy­jem­no­ści ani­że­li ja – z pi­sa­nia go.

Bar­dzo cie­ka­wy tekst, Ar­nu­bi­sie. Po­do­ba mi się spo­sób bu­do­wa­nia na­pię­cia przed ba­da­niem i sama pre­zen­ta­cja wy­ni­ku. Choć sama tra­ge­dia mnie nie za­sko­czy­ła (prze­czu­wa­łem ją od mo­men­tu pre­zen­ta­cji dziec­ka), to sam ostat­ni aka­pit sta­no­wi mocną pu­en­tę. Samo tempo koń­ców­ki, wie­lo­krot­nie wspo­mi­na­ne, nie zra­zi­ło mnie. Choć fak­tycz­nie czu­łem, że jak­byś tutaj uci­nał rze­czy, bo gonił Cie­bie limit. 

Tak więc cie­ka­wy i dobry kon­cert fa­jer­wer­ków, Ar­nu­bi­sie. Win­szu­ję ;)

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Świa­to­wi­der

Cie­szę się, że po­do­ba­ło się kie­dyś, mam na­dzie­ję, że po­do­ba się dalej :)

 

Kam

Mam na­dzie­ję, że tym razem za­pa­mię­tasz jak świet­ne jest to opo­wia­da­nie. Dzię­ki za no­mi­na­cję i dużo mi­łych słów.

 

ni­ne­din

Dzię­ki że wpa­dłaś. Tak, kwe­stia nieco zbyt szyb­kie­go za­koń­cze­nia prze­wi­ja się w ko­men­ta­rzach i trud­no się z nią nie zgo­dzić, dziś i bez li­mi­tu pew­nie na­pi­sał­bym to tro­chę ina­czej. Ale jed­no­cze­śnie nie chcia­łem robić istot­nych zmian w struk­tu­rze opo­wia­da­nia umiesz­cza­ne­go na por­ta­lu w sto­sun­ku do tek­stu, który wy­szedł w an­to­lo­gii. Cie­szę się także, że po­zo­sta­łe aspek­ty opo­wia­da­nia bar­dziej przy­pa­dły ci do gustu, zwłasz­cza kwe­stie mi­stycz­no-na­uko­we.

 

NWM

Twoje fa­jer­wer­ko­we oceny są za­wsze mile wi­dzia­ne, ciszę się więc, że ten pokaz był za­do­wa­la­ją­cy :D 

Może nie wy­glą­dam, ale je­stem tu ad­mi­ni­stra­to­rem. Jeśli masz jakąś spra­wę - pisz śmia­ło.

Fajna sty­li­za­cja. Po­do­bał mi się wstęp z li­stem. Można po­wie­dzieć, że to już kla­sycz­ne roz­wią­za­nie przy tego typu opo­wie­ściach, ale udało Ci się utrzy­mać od­po­wied­ni po­ziom i nie wzdy­cha­łem, że “znowu to samo”.

Moc­nym punk­tem są wy­ra­zi­ści bo­ha­te­ro­wie. Za­rów­no mał­żeń­stwo, jak i Bro­do­wicz mają in­dy­wi­du­al­ne cechy, które świet­nie ich cha­rak­te­ry­zu­ją. Pew­nie dzię­ki temu udało Ci się zbu­do­wać cha­rak­te­ry­stycz­ny kli­mat. Jed­nak naj­bar­dziej po­do­bał mi się po­mysł. Cał­kiem ory­gi­nal­ny. Coś tam z ła­pa­niem duszy już czy­ta­łem, ale nie w ta­kiej for­mie i kon­tek­ście. Dobra ro­bo­ta.

Jak w każ­dym tek­ście, coś tam można po­pra­wić, albo ina­czej, są rze­czy, które nie do końca mi się po­do­ba­ły. Pierw­sza uwaga, ra­czej mar­gi­nal­na, to raz albo dwa razy za dużo opi­sa­łeś We­iman­na jako do­bro­dusz­ne­go niedź­wie­dzia. Wzmian­ki o jego wy­glą­dzie i cha­rak­te­rze spo­koj­nie wy­star­cza­ją na po­cząt­ku, póź­niej nie widzę po­trze­by przy­po­mi­na­nia o tym.

Druga rzecz to nie­wy­ko­rzy­sta­ny po­ten­cjał po­my­słu. Naj­nor­mal­niej w świe­cie szko­da go na takie krót­kie opo­wia­da­nie (które po­dob­nie jak ja, koń­czysz dosyć szyb­ko i tro­chę nie­spo­dzie­wa­nie).

Czy to jest opo­wia­da­nie piór­ko­we? Czy moje su­biek­tyw­ne spo­strze­że­nia prze­szka­dza­ją tylko mi, czy wię­cej osób do­strze­że ja­kieś nie­do­cią­gnię­cia? I czy w ogóle mają one wpływ na ja­kość utwo­ru. Nie wiem. Na szczę­ście de­cy­do­wać bę­dzie wię­cej osób, nie tylko ja, więc chęt­nie się prze­ko­nam, jak to się skoń­czy.

Po­zdra­wiam.

 

Po­wra­cam z ko­men­ta­rzem piór­ko­wym, ale bez do­brych wie­ści.

 

Je­stem na NIE.

Tekst jest so­lid­ny, tak pod wzglę­dem wy­ko­na­nia, jak i prze­pro­wa­dzo­ne­go re­se­ar­chu, dzię­ki któ­re­mu udało Ci się barw­nie oddać kon­kret­ne re­alia i pa­su­ją­cy do nich kli­mat. Po­do­ba­ło mi się, w jaki spo­sób spla­tasz przy­ziem­ność mo­zol­nych na­uko­wych badań z fan­ta­sty­ką. In­te­re­su­ją­ce jest rów­nież wej­ście w tę „starą” per­spek­ty­wę, spoj­rze­nie na kwe­stie nauki ocza­mi bo­ha­te­rów, dla któ­rych spora część tego, czego my się uczy­my w pod­sta­wów­ce, jest nie do końca ogar­nial­ną no­wo­ścią. To wy­szło bar­dzo faj­nie.

Ale to ma być ko­men­tarz uza­sad­nia­ją­cy NIEta, wobec tego koń­czy­my z miod­kiem. Teraz bę­dzie go­rycz i ża­łość.

Żar­tu­ję. Nie bę­dzie go­ry­czy ani ża­ło­ści, Twój tekst nie ma bo­wiem ka­ry­god­nych wad, nie wzbu­dził we mnie chęci pod­pa­le­nia miej­skiej bi­blio­te­ki lub rwa­nia wło­sów z głowy (swo­jej lub cu­dzej). Sęk w tym, że nie za­chwy­cił. Wy­da­je mi się po pro­stu so­lid­ny, ale bez bły­sku, który uza­sad­niał­by piór­ko. Naj­więk­sze za­strze­że­nia mam do fa­bu­ły i jej li­nio­wo­ści. Wszyst­ko roz­gry­wa się bar­dzo szyb­ko – le­d­wie się obej­rzysz, a już ko­niec. Prze­szko­dy na dro­dze bo­ha­te­rów, ow­szem, po­ja­wia­ją się, ale nie zmu­sza­ją ich do zbo­cze­nia z ob­ra­nej ścież­ki, jeśli ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi. To bar­dziej płot­ki do prze­sko­cze­nia niż oba­lo­ne drze­wa, przez które trze­ba zejść z trak­tu i po­wę­dro­wać w las pełen lśnią­cych zło­wro­go oczu.

Ro­zu­miem, że nie pla­no­wa­łeś pisać peł­ne­go twi­stów ak­cyj­nia­ka, jed­nak prze­wi­dy­wal­ność ko­lej­nych wy­da­rzeń jest – przy­naj­mniej dla mnie – zna­czą­cym mi­nu­sem.

Poza tym – po­zo­sta­wiasz czy­tel­ni­ka z pew­ny­mi nie­ja­sno­ścia­mi, które wy­punk­to­wa­ła już Fin­kla, nie będę zatem po­wie­lać. Ja na­le­żę do tych upier­dliw­ców, któ­rzy lubią wie­dzieć, co się wy­da­rzy­ło, w związ­ku z tym lek­tu­ra nie przy­nio­sła mi peł­nej sa­tys­fak­cji.

three go­blins in a trench coat pre­ten­ding to be a human

Hej, hej

Nie­ste­ty, u mnie bę­dzie NIE, ale było bli­sko.

Na plus zde­cy­do­wa­nie styl. Czy­ta­ło się gład­ko i bez prze­sto­jów. Bar­dzo spraw­nie na­pi­sa­ne, czuć ducha prze­szło­ści i widać, że wie­dzę o tam­tym okre­sie masz do­sko­na­le opa­no­wa­ną. Pod tym kątem nie mam się do czego przy­cze­pić. Tak samo do­brze za­ry­so­wa­ni są bo­ha­te­ro­wie. Opi­su­jesz ich cie­ka­wy­mi po­rów­na­nia­mi i ro­bisz z nich na tyle cha­rak­te­ry­stycz­ne po­sta­cie, że od razu za­pa­da­ją w pa­mięć.

Po­mysł na od­bi­cie ducha i po­rów­na­nie do linii pa­pi­lar­nych jest pro­stym, ale i świet­nym po­my­słem. Na­praw­dę li­czy­łem na coś cie­ka­we­go, co z tego wyj­dzie…

Pro­blem pierw­szy – jak dla mnie – leży w roz­ło­że­niu ak­cen­tów. O ile list jako za­wią­za­nie akcji dzia­ła bar­dzo do­brze, to potem prze­cho­dzi­my do dłu­gie­go po­zna­nia ro­dzi­ny ap­te­ka­rza, i jest to po­zna­nie dość oso­bli­we. Ta ro­dzi­na tak ocie­ka szczę­ściem, jakby zo­sta­ła wy­ję­ta z bloku re­kla­mo­we­go. Bra­ko­wa­ło tylko jed­no­roż­ców i tęczy. Przy­pusz­czam, że cho­dzi­ło o pod­bi­cie emo­cji, aby potem zje­chać nimi w trak­cie pro­ble­mu z dziec­kiem. Roz­mo­wa trwa długo, wy­ja­śnie­nia i wspo­min­ki pa­da­ją i pa­da­ją, a ja cze­kam, jak ten nie­szczę­sny Bro­do­wicz i przy­zna­ję, cie­ka­wość mnie zżera. Do­cho­dzi­my do eks­pe­ry­men­tu, jest do­brze opi­sa­ny i znów cze­kam, aż w końcu na­stą­pi jakiś pro­blem, kon­flikt, coś do roz­wią­za­nia. No i na­stę­pu­je, a wtedy ko­niec. Po­czu­łem się, jakby ktoś mi wy­łą­czył film po pierw­szej po­ło­wie.

Ro­zu­miem, że są pro­ble­my, na które le­karz nie po­ra­dzi itd., ale tutaj nie ma ani wy­ja­śnień (tylko przy­pusz­cze­nia), ani tak na­praw­dę ni­cze­go, co bo­ha­ter musi “roz­wią­zać”. Rów­nie do­brze, dziec­ko mogło zgi­nąć od ude­rze­nia pio­ru­na, też nic nie można zro­bić.

Dla­te­go – czy­ta­łem za­cie­ka­wio­ny i po­dzi­wiam umie­jęt­no­ści, ale mam wra­że­nie, że prze­czy­ta­łem bar­dziej frag­ment niż peł­no­praw­ną opo­wieść. Może to tylko ja i jeśli piór­ko tu trafi (czego Ci życzę), nie będę zdzi­wio­ny. 

Po­zdra­wiam 

Cześć Ar­nu­bi­sie i od razu wy­bacz, że bę­dzie krót­ko, ale na wię­cej mnie teraz nie stać.

Po­rząd­ny tekst, na­pi­sa­ny li­te­rac­ko, sto­ją­cy warsz­ta­tem i po­zwa­la­ją­cy wczuć się w kli­mat opi­sy­wa­nej epoki i wy­da­rzeń. I to wła­śnie warsz­tat jest tu naj­lep­szym ele­men­tem, masz świet­ne pióro, chciał­bym takie mieć, serio.

Uwo­dzisz nas na po­czą­tek ta­jem­ni­cą, potem ją roz­wi­jasz, a potem… ko­niec. A jak chciał­bym się nią jesz­cze tro­chę po­roz­ko­szo­wać. Ina­czej mó­wiąc, wy­da­je mi się, że tekst za­koń­czy­łeś dosyć po­spiesz­nie, fa­bu­ła nawet nie miała szans się roz­wi­nąć. Z tym wiąże się spra­wa ko­lej­na, to jest – roz­wią­za­nie za­gad­ki pcha nam się pod nos w sło­wach le­ka­rza, który le­d­wie dzień wcze­śniej do­wie­dział się o tym, że w ogóle taki ślad duszy można wy­pa­lić. Oczy­wi­ście, mógł być na tyle bły­sko­tli­wy, by na to wpaść, to jest na to po­wią­za­nie wy­pa­la­nia prób­ki i stanu dziec­ka, jed­nak już to, że jego duch zo­stał spa­lo­ny, to takie dy­wa­ga­cje – i to nie bo­ha­te­ra, ale w moim od­czu­ciu au­to­ra, aby pod­bić dra­ma­tyzm za­koń­cze­nia.

Drugą spra­wą jest to, że klu­czo­we za­ło­że­nie, na któ­rym opar­łeś fa­bu­łę, uwa­żam za mocno nie­praw­do­po­dob­nie. To jest: jeśli prób­ka krwi, wło­sów, cze­go­kol­wiek za­wie­ra ducha i przez spa­le­nie tej prób­ki ist­nie­je ry­zy­ko śmier­ci du­cho­wej, to już dawno taka cho­ro­ba by­ła­by znana i wię­cej, pew­nie mocno by prze­trze­bi­ła ludz­kość. W końcu prę­dzej czy póź­niej taki no­wo­rod­ko­wy włos, czy też na­skó­rek, czy może co­kol­wiek spla­mio­ne krwią tra­fi­ło­by w ogień, no nie ma siły, aby to się nie wy­da­rzy­ło. Jasne, można to ar­gu­men­to­wać, że np. pro­ble­mem było za­mknię­cie duszy w bańce, z któ­rej nie mogła się wy­do­stać – ale na to już nasz bły­sko­tli­wy bo­ha­ter nie wpada i nawet śladu ta­kiej moż­li­wo­ści w tek­ście nie ma.

Trze­cia spra­wa, ale to już tak swoją drogą, to to, że takie po­szu­ki­wa­nia du­cho­we­go pier­wiast­ka rze­czy­wi­ście się od­by­wa­ły, a i byli tacy, któ­rzy uwa­ża­li, że go od­kry­li (np. bo im się po­mia­ry wa­go­we ciała ży­we­go z cia­łem mar­twym mi­ni­mal­nie nie zga­dza­ły), więc motyw fan­ta­stycz­ny w opo­wia­da­niu nie jest tak bez­sprzecz­ny, jakby się mógł wy­da­wać – mnie to nie prze­szka­dza, zresz­tą bro­nisz się tymi ro­śli­na­mi i zwie­rzę­ta­mi. Swoją drogą, czemu cząst­ki du­cho­we wła­ści­cie­li na nich nie osia­da­ją? :P

Z uwagi na spra­wę pierw­szą i drugą nie mogę dać taka, nie­mniej opo­wia­da­nie bar­dzo mi się po­do­ba­ło i na ko­niec jesz­cze raz chwa­lę warsz­tat.

Spo­koj­nie. Tak na­praw­dę mnie tu nie ma.

Bar­dzo dobre od­da­nie swo­iste­go po­mie­sza­nia z po­plą­ta­niem, pa­nu­ją­cym przez pe­wien czas na styku wiel­kich na­dziei, po­kła­da­nych w roz­wo­ju nauk i tech­no­lo­gii, z nadal pa­nu­ją­cy­mi prze­ko­na­nia­mi, że we wszyst­kim, co z czło­wie­kiem zwią­za­ne, musi mieć swój współ­udział duch. Trend ści­śle na­uko­wy kazał jed­ne­mu z bo­ha­te­rów po­szu­ki­wać ma­te­rial­ne­go śladu owego ducha, dru­gie­mu kazał uznać wy­ni­ki po­szu­ki­wań za wia­ry­god­ne. Fan­ta­sty­ka jest obec­na – pro­ces eks­ta­ho­wa­nia ducha i re­je­stra­cji jego śla­dów speł­nia ten wa­ru­nek. Wia­ry­god­na jest po­sta­wa ap­te­ka­rza, sku­pia­ją­ce­go się na do­cie­ka­niach, pró­bach i ba­da­niach do tego stop­nia, że nie waha się eks­pe­ry­men­to­wać z duszą wła­sne­go synka. Też duch tam­tych cza­sów… Dla­te­go bez dal­sze­go ga­da­nia gło­su­ję na TAK

Bar­dzo mi to przy­kro po­wie­dzieć, bo pa­mię­tam, jak pi­sa­łeś to opo­wia­da­nie, i kiedy tu wy­lą­do­wa­ło, to się ucie­szy­łam i wręcz na­pa­li­łam, ale bar­dzo mocno się roz­cza­ro­wa­łam. Za­zna­czę na wstę­pie, że to się nie­źle czyta, mimo że lista moich uwag ła­pan­ko­wych jest długa, nie­mniej zo­sta­łam z po­czu­ciem wiel­kie­go “eee?” i nie­do­sy­tu. Co wię­cej: z po­czu­ciem, że zmar­no­wa­ny tu zo­stał fajny po­mysł fan­ta­stycz­ny. Może ina­czej: nie tyle zmar­no­wa­ny, ale nie­wy­ko­rzy­sta­ny w pełni po­ten­cja­łu. Mia­łam wra­że­nie, że to jest wstęp do ja­kiejś opo­wie­ści, szkic, a nie opo­wieść. Jako czy­ta­deł­ko do pew­ne­go mo­men­tu okej, a potem nagle się koń­czy. Bo­ha­ter przy­je­chał, wy­jeż­dża, po­środ­ku w sumie prze­cież tra­ge­dia, ale jakoś to bez emo­cji po­da­ne.

Mało praw­do­po­dob­ny eks­pe­ry­ment i jego wy­tłu­ma­cze­nie prze­szka­dzał mi w tym naj­mniej, bo duszę łą­czo­no m.in. z krwią, więc to jako fan­ta­sty­kę łyk­nę­łam bez więk­sze­go pro­ble­mu.

Go­rzej na­to­miast z re­alia­mi: masz dy­li­żans, cy­lin­dry (jedno i dru­gie o bar­dzo sze­ro­kiej chro­no­lo­gii w XIX wieku) ora kon­kret­ne osoby, ale jeśli ktoś nie zna fak­tów, a prze­ga­pi datę po­da­ną w li­ście, to re­alia nie są zbu­do­wa­ne tak, żeby dało się umie­ścić tekst w kon­kret­nym cza­sie. Bra­kło mi tu ogól­nie świa­ta wokół bo­ha­te­rów, na­sy­ce­nia go ja­ki­miś szcze­gó­ła­mi czy czymś cha­rak­te­ry­stycz­nym.

 

A teraz kon­kre­ty roz­cza­ro­wa­nia.

 

Po pierw­sze: za­koń­cze­nie, które wy­glą­da tak, jakby autor w roz­wi­ja­ją­cej się opo­wie­ści nagle osią­gnął limit, a że za pięć minut de­dlajn, to szyb­ko do­pi­sał za­koń­cze­nie w dy­li­żan­sie, pod­czas po­wro­tu Bro­do­wi­cza do Kra­ko­wa. Za­koń­cze­nie nawet nie pod­su­mo­wu­ją­ce wy­da­rzeń. Bez żad­ne­go przej­ścia do tego za­koń­cze­nia. To mnie fa­bu­lar­nie roz­cza­ro­wa­ło, bo poza wszyst­kim ab­so­lut­nie nie ro­zu­miem, dla­cze­go Carl jed­nak za­ek­spe­ry­men­to­wał na wła­snym dziec­ku, to mi kom­plet­nie nie pa­su­je ani do bo­ha­te­ra, ani do fa­bu­ły, czyli wcze­śniej­szej roz­mo­wy dwóch panów.

 

Po dru­gie – fa­bu­ły tu wła­ści­wie nie ma w stop­niu dość ra­dy­kal­nym, a jak­kol­wiek je­stem ostat­nią osobą, która kry­ty­ko­wa­ła­by po­wol­ną i sta­tycz­ną akcję, to tu jed­nak in­fo­dum­po­wość tego, co po­ka­za­łeś nawet mnie po­ko­na­ła – w za­sa­dzie Carl wszyst­ko opo­wia­da, Józef mu wie­rzy, a Char­lot­ta ogra­ni­cza się do za­mar­twia­nia, czy aby mał­żo­nek nie za­mę­cza go­ścia. Bo­ha­te­ro­wie w związ­ku z tym są w za­sa­dzie nie­ist­nie­ją­cy, bra­ku­je im oso­bo­wo­ści, skła­da­ją się głów­nie z opi­sów i au­tor­skich de­kla­ra­cji. A szko­da, bo zwłasz­cza Carl ma po­ten­cjał na fajną po­stać, nawet go po­lu­bi­łam.

 

Po trze­cie muszę po­wie­dzieć, że nie­zba­da­ne są dla mnie ścież­ki Fan­ta­zji Zie­lo­no­gór­skich, po­nie­waż Grünberg jest tu cał­ko­wi­cie, stu­pro­cen­to­wo pre­tek­sto­wy, je­dy­nie na­zwa­ny, rzecz mo­gła­by się dziać ab­so­lut­nie gdzie­kol­wiek, mógł­byś wy­brać do­wol­ne­go in­ne­go ba­wią­ce­go się w eks­pe­ry­men­ty (para)na­uko­we ap­te­ka­rza albo che­mi­ka z epoki albo go wy­my­ślić, i umie­ścić w do­wol­nym mie­ście, i nic, ab­so­lut­nie nic by to nie zmie­ni­ło. Co wię­cej, szan­sa, że oby­wa­tel pru­ski stu­dio­wał aku­rat w Wied­niu jest dość nikła, Au­stria­cy z Pru­sa­ka­mi się nigdy szcze­gól­nie nie ko­cha­li, mimo Świę­te­go Przy­mie­rza, więc to aku­rat jest na­cią­gnię­te pod kon­kurs… I nie jest to je­dy­ne znane mi opo­wia­da­nie z pre­tek­sto­wo wy­ko­rzy­sta­ną Zie­lo­ną Górą, które coś w kon­kur­sie zwo­jo­wa­ło, stąd moja ogól­na uwaga, że nie ro­zu­miem jury.

 

Po czwar­te sty­li­stycz­nie iry­to­wał mnie w tym tek­ście nad­miar roz­bu­do­wa­nych, nie­na­tu­ral­nie brzmią­cych me­ta­for. Oto przy­kła­dy:

kli­ni­ka, która nie­gdyś wy­da­wa­ła mu się szczy­tem ma­rzeń, oka­za­ła się być kil­ko­ma cia­sny­mi i ciem­ny­mi klit­ka­mi w szpi­tal­nych piw­ni­cach. Do sa­mych fun­da­men­tów prze­ni­ka­ły ją skost­nia­łe duchy kon­ser­wa­ty­zmu oraz prze­sta­rza­łych idei

Tu mie­szasz do­słow­ność z me­ta­fo­rą w jed­nym aka­pi­cie i jak dla mnie wy­cho­dzi to trosz­kę nie­za­mie­rze­nie ko­micz­nie, jak z pa­sti­szu czy Prat­chet­ta.

 

Serce ści­snę­ło mu bo­le­śnie słod­kie uczu­cie udu­cho­wio­ne­go pod­nie­ce­nia.

Jak dla mnie za dużo grzyb­ków w tym barsz­czy­ku. Jasne, wiem, że mi­sty­cy czę­sto uży­wa­ją me­ta­for ero­tycz­nych dla po­ka­zy­wa­nia prze­żyć du­cho­wych, a Eks­ta­za św. Te­re­sy Ber­ni­nie­go jest mocno ero­tycz­na, ale tu mi udu­cho­wio­ne pod­nie­ce­nie jakoś śred­nio brzmi.

 

kiedy jed­nak po­ko­na­li w nie­rów­nej walce pierw­szą falę głodu

wzdłuż krę­go­słu­pa roz­le­wa mu się lo­do­wa­ty dreszcz

We­imann zawył, a Bro­do­wicz mógł­by przy­siąc, że sły­szy jak wśród tego wycia pęka ogrom­ne serce ap­te­ka­rza.

Do tych trzech przy­pad­ków wspól­nie: keep it sim­ple.

W trze­cim przy­kła­dzie uszło­by bez “ogrom­ne­go”.

 

 

Aha, co do Pur­kyněgo – wy­da­je mi się, że jak­kol­wiek on po­ło­żył pod­wa­li­ny pod dak­ty­lo­sko­pię, to po pierw­sze za­le­d­wie wy­róż­nił typy od­ci­sków pal­ców oraz nie do­strzegł ich po­ten­cja­łu dla iden­ty­fi­ka­cji. Ale tu pew­no­ści nie mam, tak mi się ko­ja­rzy z cza­sów, kiedy czy­ta­łam sporo o Ber­til­lo­nie, który tę me­to­dę na dobre wpro­wa­dził do kry­mi­na­li­sty­ki.

 

 

Na ko­niec dro­bia­zgi ła­pan­ko­we:

 

w czym do­bit­nie po­ma­ga­ła jawna wro­gość

“Do­bit­nie” ma dość ogra­ni­czo­ny re­per­tu­ar ko­lo­ka­cji (mó­wie­nie, po­ka­zy­wa­nie, świad­cze­nie o czymś) i po­ma­ga­nie do niego nie na­le­ży. Może w sta­ro­polsz­czyź­nie, ale tu nie masz sty­li­za­cji. Da­ła­bym ra­czej “wy­bit­nie”

 

Per­spek­ty­wa spo­tka­nia z przy­ja­cie­lem ze szczę­śli­wych lat pobytu w Wied­niu była pokusą

Coś mi ogól­nie nie brzmi w tym zda­niu (może dwa razy z/ze? mię­dzy in­ny­mi), w jego kon­struk­cji, plus mocna ali­te­ra­cja.

 

Bro­do­wicz wysiadł i wziął waliz­ki, a woźni­ca, wska­zaw­szy rząd ele­ganc­kich ka­mie­nic, wytłu­ma­czył,

Jesz­cze bar­dziej rzu­ca­ją­ca się w oczy ali­te­ra­cja.

 

po­pra­wił ele­ganc­ki cy­lin­der

To jakiś spe­cjal­ny cy­lin­der był, że “ele­ganc­ki”? W la­tach dwu­dzie­stych to już po­pu­lar­ne na­kry­cie głowy

 

Me­lo­dyj­ny głos dzwon­ka

Hmm. Me­lo­dyj­ny?

 

W ni­czym nie przy­po­mi­nał ob­ra­zu ap­te­ka­rza, jaki więk­szość ludzi nosi w gło­wie.ro

Ten obraz mocno mi na­rzu­cił wi­ze­ru­nek w sen­sie cze­goś na­ma­lo­wa­ne­go, prze­for­mu­ło­wa­ła­bym to zda­nie.

 

i dzi­kiej bro­dzie przy­po­mi­nał drwa­la wy­rwa­ne­go z nie­zba­da­nych, pusz­czań­skich ostę­pów

Tu chyba po­je­cha­łeś XXI wie­kiem i drwa­lo­sek­su­al­no­ścią, choć wiel­ka moda i po­wszech­ność dzi­wacz­nych, dłu­gich i buj­nych bród to ostat­nie de­ka­dy XIX wieku. Nie­mniej wcze­śniej też się po­ja­wia­ją i ra­czej nie budzą sko­ja­rzeń z dzi­wacz­no­ścią, ergo nie je­stem prze­ko­na­na, że “nar­ra­tor” czy “punkt wi­dze­nia” umiesz­czo­ny w epoce tak by to po­strze­gał.

 

Spod ele­ganc­kie­go czep­ka

Znowu ta ele­gan­cja na­kryć głowy ;)

 

De­li­kat­nie wy­cią­gnął śpią­ce nie­mow­lę, nie­mal to­ną­ce w dło­niach ojca.

Brzmi to tak, jakby już w ko­ły­sce, z któ­rej je wy­cią­gnął, to­nę­ło w tych dło­niach.

 

 okrą­głą twarz, dla wszyst­kich poza ro­dzi­ca­mi iden­tycz­ną z twa­rzą każ­de­go in­ne­go nie­mow­lę­cia. 

Hmm. Trosz­kę to he­ad-hop­ping, a trosz­kę nagły atak nar­ra­to­ra wszech­wie­dzą­ce­go.

 

Ap­te­karz za­chi­cho­tał.

Mało mi to pa­su­je do tego, jak go opi­su­jesz i przed­sta­wiasz.

 

Nie wspo­mnia­łeś nawet[+,] ja­kiej dzie­dzi­ny ma do­ty­czyć to twoje od­kry­cie

 

No[+,] prze­cież nie cią­gnę go do la­bo­ra­to­rium, tylko roz­ma­wia­my! – Oobu­rzył się We­imann

 

Pro­ces oczysz­cza­nia brzmi na dłu­go­trwa­ły

Brzmi – nie­do­bre. Spra­wia wra­że­nie itp.

 

gdybyśmy teraz się tym za­ję­li, to i tak nie skoń­czy­libyśmy nim  Char­lot­te po­go­ni­łaby nas do łóżek

Nie brzmi ani nie wy­glą­da to naj­le­piej

 

Sto­su­ję azo­tan sre­bra – od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ny za­ciem­nia się pod wpły­wem świa­tła.

Tu warto by zre­zy­gno­wać z pół­pau­zy jako znaku in­ter­punk­cyj­ne­go, bo w dia­lo­gach służy ona do wpro­wa­dza­nia di­da­ska­liów, więc użyta ina­czej wpro­wa­dza chaos.

 

po­wie­dział po kilku ko­lej­nych chwi­lach

Chwi­la nie ma usta­lo­nej dłu­go­ści, więc jak­kol­wiek można bar­dziej nie­kon­kret­nie po­wie­dzieć o kilku chwi­lach, tak tu brzmi to dzi­wacz­nie.

 

– Oto je­steś – po­wie­dział ofi­cjal­nie, z szel­mow­skim uśmie­chem na bro­da­tej twa­rzy.

Ofi­cjal­nie? Nie dość, że to nie naj­lep­szy wybór przy­słów­ka w tym kon­tek­ście, to jesz­cze na do­da­tek kłóci się z szel­mow­skim uśmie­chem.

 

Kiedy zo­ba­czy­łem obraz swo­jej isto­ty… – lLekarz spoj­rzał na me­ta­lo­wą płyt­kę, którą przy­niósł z la­bo­ra­to­rium.

Wpraw­dzie[-,] póki co mamy za­le­d­wie czte­ry prób­ki,

Albo czy obraz dziec­ka bę­dzie mie­sza­ni­ną ob­ra­zów jego ro­dzi­ców?

Gre­gor Men­del nie­ste­ty ma do­pie­ro dwa latka ;) I to ską­d­inąd jest fajny, nie­wy­ko­rzy­sta­ny po­mysł.

 

Zresz­tą[-,] Char­lot­te urwa­ła­by mi głowę,

ni­czym po­rzu­co­na[-,] szma­cia­na lalka.

Do­okre­ślasz, nie wy­li­czasz cechy lalki.

 

wy­glą­da­ły jak po­zba­wio­ne życia szkla­ne pa­cior­ki

To sfor­mu­ło­wa­nie su­ge­ru­je, że pa­cior­ki kie­dyś były żywe.

 

Józef już otwo­rzył usta, by coś jej od­po­wie­dzieć, lecz w tym mo­men­cie otwo­rzy­ły się drzwi

Uuuuch.

 

Przez bro­da­te ob­li­cze męż­czy­zny prze­mknę­ła cała gama emo­cji. Po­cząt­ko­wo ma­lo­wa­ło się na nim głę­bo­kie za­do­wo­le­nie, które za­stą­pio­ne zo­sta­ło przez za­sko­cze­nie, gdy spo­strzegł scenę przy ko­ły­sce.

Dość to­por­nie ten opis emo­cji wy­szedł. Kli­nicz­ne tell za­miast show.

 

We­imann chciał za­pro­te­sto­wać, lecz zre­zy­gno­wał, gdy zo­ba­czył nie­ustę­pli­we spoj­rze­nie przy­ja­cie­la. I cho­ciaż prze­ra­stał go o dobre pół­to­rej głowy, a ważył przy­naj­mniej dwa razy wię­cej niż le­karz, nie miał ocho­ty spie­rać się z Bro­do­wi­czem.

He­ad-hop­ping. Plus nie wiem, dla­cze­go po­stu­ra wpły­wa na chęć lub nie­chęć do sporu.

 

ży­we­go prze­cież, ale po­zba­wio­ne­go życia

Czyli dzie­ciak Schro­edin­ge­ra?

 

Chło­pak nie re­agu­je na bodź­ce

Forma “chło­pak” jest war­szaw­ska, plus nie bar­dzo pa­su­je do tak ma­łe­go dziec­ka.

 

Wy­glą­da, jakby po pro­stu go tam nie było.

Hmm. Tam czyli gdzie? Trosz­kę tu na skró­ty po­sze­dłeś i wy­szło bar­dzo tak sobie.

 

I stało aku­rat wtedy, gdy wy­pa­la­łeś widmo.

→ stało się. Za­imek się w tym miej­scu ko­niecz­ny, bo nic tam nie stało, tylko się wy­da­rzy­ło.

 

PS. 

Mó­wi­łem ci, że z Jó­ze­fa dwo­rak pierw­szej klasy.

Zga­dzam się ze Śli­ma­kiem, prze­czy­taw­szy ko­men­ta­rze, że to słowo tu nie pa­su­je. Ja bym tu dała ja­kie­goś “ga­lan­ta” albo coś w tym ro­dza­ju. Dwo­rak to jed­nak głów­nie po­gar­dli­we okre­śle­nie po­cho­dzą­ce od dwo­rza­ni­na.

http://altronapoleone.home.blog

Cześć po­now­nie. Czy­ta­jąc ko­men­tarz dra­ka­iny zo­rien­to­wa­łem się, że mój dłuż­szy się nie wkle­ił kie­dyś tam, więc je­stem, bę­dzie taka opi­nia z per­spek­ty­wy (zo­ba­czy­my, ile pa­mię­tam ;-) )

 

Sam po­mysł i jego osa­dze­nie bar­dzo mi się spodo­ba­ło (rzad­ko czy­ty­wa­łem tek­sty zie­lo­no­gór­skie jak do tej pory, więc jest po­wiew świe­żo­ści). Hi­sto­ria jest przed­sta­wio­na cie­ka­wie i w miarę z od­kry­wa­niem ko­lej­nych kart wcią­ga coraz bar­dziej. Świat przed­sta­wio­ny jest żywy, spój­ny i re­ali­stycz­ny, a bo­ha­te­ro­wie do­sko­na­le do niego pa­su­ją: wy­gląd, spo­sób bycia, zwy­cza­je… Są może je­dy­nie na­zbyt mar­mu­ro­wi cza­sa­mi, ale to w końcu fan­ta­sty­ka. Chce­my bo­ha­te­rów ;-)

 

Je­dy­ne, co zgrzy­ta w kwe­stii po­sta­ci, to po­sta­wa bo­ha­ter­ki. Wy­szła cia­sto­wa­ta: z jed­nej stro­ny na­sta­wio­na na re­ali­za­cję in­nych, z dru­giej w ob­li­czu śmier­ci dziec­ka ma­ją­ca skłon­ność do hi­ste­rii, bier­no­ści i ne­ga­cji rze­czy­wi­sto­ści. Taka sie­rot­ka i liść, który bez mę­skie­go ra­mie­nia pad­nie pod cię­ża­rem świa­ta… Kon­tro­wer­syj­nie, można by po­sta­wić tezę, że obraz ko­bie­ta “pro­mo­wa­ny” przez kli­mat ustę­pu­ją­cej epoki, ale wy­cho­dzi nieco upior­nie i ka­ry­ka­tu­ral­nie (i mocno nie­re­ali­stycz­nie imho). Zwłasz­cza, że obraz bo­ha­te­rów jako tych mo­gą­cych udźwi­gnąć cię­żar mocno z panią żoną kon­tra­stu­je.

 

Fan­ta­sty­ka jest, choć chwi­le przy­cho­dzi na nią po­cze­kać, ale mam wra­że­nie, że kiedy wresz­cie wnosi swoje i za­czy­na robić się cie­ka­wie, opo­wia­da­nie koń­czy się. Tro­chę szko­da, bo na takim po­cią­gu można by nieco po­je­chać. I ow­szem, roz­sta­nie przy­ja­ciół to dobry mo­ment na za­koń­cze­nie, jed­nak hi­sto­ria nie robi wra­że­nia za­mknię­tej (w za­sa­dzie robi wra­że­nie le­d­wie otwar­tej), po­zo­sta­wia­jąc sporo pytań i otwar­tych drzwi.

 

Tyle z mojej stro­ny. Po­zdra­wiam!

„Po­szu­ki­wa­nie praw­dy, która, choć­by naj­gor­sza, mo­gła­by tłu­ma­czyć jakiś sens czy choć­by kon­se­kwen­cję w tym, czego je­ste­śmy świad­ka­mi wokół sie­bie, przy­no­si je­dy­ną moż­li­wą od­po­wiedź: że samo po­szu­ki­wa­nie jest, lub może stać się, ową praw­dą.” J.Kaczmar­ski

Prze­czy­ta­łam kilka dni temu, prze­spa­łam się z wra­że­nia­mi, więc pora na ko­men­tarz. 

Tekst jest utrzy­ma­ny w old­scho­olo­wym kli­ma­cie, sty­li­za­cja ję­zy­ko­wa jest bar­dzo de­li­kat­na, cza­sa­mi wręcz mia­łam wra­że­nie, że tu i ów­dzie prze­świ­tu­je współ­cze­sność, ale ca­łość jest spój­na i prze­ko­nu­ją­ca.

Treść sko­ja­rzy­ła mi się tro­chę z Fau­stem, tro­chę z Pach­ni­dłem, a tro­chę z opo­wia­da­niem Sie­dem­dzie­siąt dwie li­te­ry T. Chian­ga. 

Dro­bia­zgo­wość i spe­cy­ficz­na su­chość nar­ra­cji do­brze od­da­je at­mos­fe­rę za­chły­śnię­cia się nauką, jed­no­cze­śnie bu­du­jąc oby­cza­jo­we tło epoki. 

Z bo­ha­te­rów Bro­do­wicz wy­pa­da naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­co, jest naj­bar­dziej żywy, ludz­ki i wie­lo­wy­mia­ro­wy (koń­ców­ka z in­for­ma­cją o za­bra­niu przez niego widma mocno tę zło­żo­ność po­sta­ci pod­bi­ja); We­imann – tu tro­chę mi tej wie­lo­wy­mia­ro­wo­ści za­bra­kło; z jed­nej stro­ny jest dość ty­po­wym przy­kła­dem za­nu­rzo­ne­go w swoim świe­cie sza­lo­ne­go na­ukow­ca, (który oczy­wi­ście wcale na ta­kie­go nie wy­glą­da), z dru­giej przy tak dużej fa­scy­na­cji od­kry­ciem, to tego od­kry­wa­nia było bar­dzo mało (4 ludz­kie widma). Przez to jego prze­skok do eks­pe­ry­men­tu na wła­snym dziec­ku nie do końca prze­ko­nu­je. 

Char­lot­te wy­szła dość pa­pie­ro­wo, co z jed­nej stro­ny pa­su­je do czasu akcji, z dru­giej jed­nak razi (choć to może też być kwe­stia moich pre­fe­ren­cji, nie lubię ta­kich ma­rio­net­ko­wych po­sta­ci ko­bie­cych). 

Co mnie nie prze­ko­na­ło w opo­wia­da­niu, to roz­ło­że­nie ak­cen­tów dra­ma­tycz­nych. Hi­sto­ria jest cie­ka­wa, ale mnie nie wcią­gnę­ła. Ca­łość jest pi­sa­na na jed­nym tonie, nie ma tutaj wy­raź­nych punk­tów kul­mi­na­cyj­nych. Opo­wia­da­nie jest bar­dzo re­la­cyj­ne i pro­sto­li­nij­ne. Nie­wie­le dzie­je się na oczach czy­tel­ni­ka i też nie­wie­le da­jesz czy­tel­ni­ko­wi miej­sca na wła­sne prze­my­śle­nia. Nawet frag­ment z od­kry­ciem, że synek nie ma duszy jest emo­cjo­nal­nie bar­dzo letni. Za­bra­kło mi akcji, prób ura­to­wa­nia dziec­ka. Za szyb­ko to zo­sta­ło roz­wią­za­ne – dziec­ko nie ma duszy, ko­niec, le­ci­my dalej ;) Nie było też, a przy­naj­mniej ja tego nie od­czu­łam, ja­kiejś pod­bu­do­wy tego wy­da­rze­nia. Na­pię­cia czy na­stro­ju nie­po­ko­ju, które by pro­wa­dzi­ły do tra­gicz­ne­go fi­na­łu. Bo przez dwie trze­cie tek­stu masz oby­cza­jo­wą opo­wieść, która jest emo­cjo­nal­nie neu­tral­na. Przy­dał­by się, de­li­kat­ny cho­ciaż, fo­re­sha­do­wing. 

Za­koń­cze­nie z bo­ha­te­rem, który za­bie­ra widmo ze sobą, na duży plus. Z kilku po­wo­dów – po pierw­sze, kra­dzież widma zmie­nia i kom­pli­ku­je re­la­cję mię­dzy przy­ja­ciół­mi, po dru­gie pod­da­je w wąt­pli­wość mo­ral­ność bo­ha­te­ra; po trze­cie, wy­wo­łu­je nie­po­kój, od­no­śnie tego, co bo­ha­ter dalej z wid­mem i od­kry­ciem zrobi. Wkra­da się tu przy­jem­nie nie­po­ko­ją­ca nie­jed­no­znacz­ność, która też spra­wia, że za­koń­cze­nie otwie­ra w gło­wie czy­tel­ni­ka prze­strzeń, która wy­kra­cza poza samo opo­wia­da­nie. Gdyby tak trosz­kę tą nie­jed­no­znacz­no­ścią przy­pra­wić resz­tę tek­stu by­ło­by ide­al­nie ;D 

Po­rząd­ne opo­wia­da­nie. 

It's ok not to.

Nowa Fantastyka