- Opowiadanie: exturio - Legenda o Boskiej Dłoni, część pierwsza.

Legenda o Boskiej Dłoni, część pierwsza.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Legenda o Boskiej Dłoni, część pierwsza.

Dolina rozpoczynała się niespodziewanie, ścieżka załamywała się gwałtownie, zbiegała w dół, meandrując między wielkimi głazami. Dalej łagodniała, wychodziła na prostą, oplatając kamienisty brzeg jeziora od południa. Nie więcej niż stajanie od jeziora widniała biało-zielona ściana lasu. Od tej strony dochodził delikatny zapach limby i modrzewia.

Wierzchowiec, siwy kuc górski o zgrabnej głowie z szerokim czołem i o muskularnym ciele, niezaprzeczalnie dobrze radził sobie na śliskich otoczakach połączonych kruchym, przybrzeżnym lodem. Pewnym, energicznym krokiem parł do przodu, ku przeciwległemu zboczu olbrzymiego kotła, jaki pozostawił po sobie dawny lodowiec. Kocioł zwężał się w kierunku, w którym zmierzał Nawoj, ściany po obu stronach obniżały się, łagodniały. W wyższych partiach ośnieżona skała ustępowała miejsca kosodrzewinie, sosnom karłowym i górskim, w centrum kotła kończące się jezioro przechodziło w kilkumetrową kamienistą plażę. Niedaleko za plażą zaczynał się zaśnieżony las.

Pan Schroedinger, gnom na jasnobułanym kucu, wysunął się nieco do przodu. Bobrowe futro i lisia czapka upodobniały go do małego niedźwiedzia. Spiął wodze, konik zatańczył energicznie, odwrócił się.

– Mówię wam, chłopaki, szczur może być zarówno martwy i żywy. I będzie taki, póki nie otworzymy pudełka.

– Bredzisz, Schroedinger. Zimno źle ci działa na głowę. Nie myślałeś aby nad głębszym naciągnięciem czapki? – Zasmarkał drugi gnom. – W taki, dla przykładu, sposób, co by ci gębę przysłoniła?

– Spokojnie, chłopaki. – Wtrącił trzeci, owinięty w derkę. – Nie ma się co kłócić. Przynajmniej dopóki nie wydostaniemy się z tych cholernych gór. Później możecie sobie strzelić po szlagu na zgodę.

Gnomy zarechotały, mag najwidoczniej nie zrozumiał żartu. Nie dopytywał.

– Mógłbyś – kontynuował ten w derce – przynajmniej jakieś inne zwierzę wybrać. Szczury są mądre, nie warto ryzykować ich zabijania.

– Co proponujesz?

– Kota.

Podróż góskimi ścieżkami trwała już czwarty dzień i zapowiadało się, że potrwa jeszcze przynajmniej jeden kolejny. Kolejny mroźny, ciągnący się dzień w siodle, po kolejnej, ledwo przespanej, zimowej nocy w prowizorycznym szałasie, pod stosem kocy i derek.

Oczywiście, trzy gnomy zdawały sobie sprawę z tych niedogodności już w momencie, kiedy czarodziej zaproponował im udział w wyprawie. Nawoj od razu zaznaczył, jakie warunki będą panowały podczas podróży, ostrzegł że nie można brać wiele bagażu, że namiot będzie tylko balastem. Wszyscy na to przystali i nikt nie narzekał. Szczególnie, że mag starał się magicznie uprzyjemnić podróż, jak tylko mógł.

 

---

 

Zamek Isarno ciemną bryłą wtapiał się w strome zbocze góry Curroi. Przykryty głębokim cieniem zdawał się być jednolitą częścią z afanitowym bazaltem starego masywu, stępionego przez nieubłagany ząb czasu. Warownia, jak Domarad zasłyszał od najemników, była niezdobyta, dlatego też wszyscy gastarbiterzy zgodnie dziękowali za propozycję wyprawy na zamek i pukali się w czoła. Nie pomogły brzęczące srebrem mieszki, nie pomogło złoto. Nawet obietnice skarbów. Nie pomogły prośby ani groźby.

Isarno – mówili – jest nie do zdobycia i pieniądze na nic się nie zdadzą. Pieniądze niepotrzebne są trupom.

Później co prawda okazało się, że zamek wcale taki niezdobyty nie był i w czasie jego istnienia zajmowano go co najmniej dwa razy. W dodatku przy pełnej obsadzie i niezbyt wielkim nakładem sił, zaś victorie te zostały udokumentowane przez historyków. Co prawda nie tych pierwszej gildii, jak Bożebor Jednoręki albo Jen Tułacz, tylko przez anonimowych skrybów książęcych i królewskich związanych z wyprawami, podczas których Isarno brano głodem lub szturmem. Pierwsza gildia czy nie – fakt pozostaje faktem. Isarno było do zdobycia. Inna sprawa, że fakty za cholerę nie przekonywały najemników.

Z chrap konia buchały co chwila obłoczki pary, palce zaciśnięte na lejcach grabiały od przenikliwego chłodu.

Isarno było miejscem wyjątkowym nie tylko ze względu na niezasłużoną sławę, jaką było otoczone. Zamek ten niezwykle upodobali sobie wszelkiego rodzaju bardowie, poeci i trubadurzy jako scenerię do ich romansów, zdrad, intryg i eposów rycerskich. Nie można się było temu jednak dziwić: zamek wyglądał na jeden z tych, w którym co noc spotkać można duchy białych panien, zabitych mieszkańców i zjawy całkiem przypadkowe. I, mimo oddalenia od jakichkolwiek sadyb, ludzie nie zapominali o Isarno. Warownia trwała w opowieściach i bajaniach przekazywanych przy ognisku, mimo podniszczenia zębem czasu. I mimo utraty na znaczeniu i opuszczenia jej przez załogę.

W opowieściach zamek pojawiał się najczęściej późną jesienią lub zimą, kiedy śnieg przykrył łąki przez nim, a kamień mocno kontrastował z otoczeniem. Kiedy wilki, wyganiane głodem z lasów, włóczyły się watahami po okolicy. Kiedy gryfy wracały do swoich gniazd w skalistych szczelinach, a psy górskie – przeciwnie, wychodziły z mrocznych pieczar i siały postrach, co rusz masakrując stadka jeleni, saren i watahy dzików.

To był właśnie ten czas roku. Jednak ten rok miał być szczególny.

Jeździec ruszył ścieżką w dół zbocza, w kierunku ośnieżonej doliny.

 

---

 

Nawoj spoglądał na dolinę od zachodniej strony, od miejsca, poniżej którego zamek Isarno ciemną bryłą wtapiał się w zbocze góry. Dolina, w większej części, pokryta była cieniem, wydłużonym przez zachodzące słońce. W głębokim cieniu zamek zdawał się być niemal całkowitą jednością z bazaltowym zboczem.

Pod nogami maga afanitowo czerniła się stara, spękana skała będąca częścią olbrzymiego, spiłowanego wiatrem i wodą, masywu, który na zachodzie, daleko za plecami Nawoja i gnomów, łączył się z dużo młodszym pasmem Żmijowego Lasku. Nazwa ta była w dwójnasób myląca – raz, lasek nie był wcale laskiem. Co prawda u stóp i na niższych poziomach gór rozciagała się dość gęsta puszcza świerkowo – bukowa, jednak wyższe partie gór zdominowane były przez drzewa karłowate, kosodrzewiny i tylko gdzieniegdzie spotkać można było gęstsze i bardziej wyrośnięte bory wysokogórskie. Po drugie – w Żmijowym Lasku żmij było jak na lekarstwo.

Mag przyjrzał się lasowi w oddali. Jeszcze kilkanaście minut i cień Curroi sięgnie jego skraju. Podejrzewał, że to właśnie z tamtej strony przybył tu niegdyś Domarad, wiedziony chęcią zemsty na swoim dawnym mistrzu. Nawoj znał legendę o Ręce Boga na wyrywki. Całe życie poświęcił studiowaniu jej i odkrywaniu nieznanych lub niedoprecyzowanych wcześniej faktów. Niezachwianie wierzył w prawdziwość swojej wersji, a wyprawa dlo opuszczonej warowni miała potwierdzić wszystko, co do tej pory udało mu się zbadać.

Skierował kuca na wąską ścieżkę, schodzącą łagodną stroną góry. Jeśli się pospieszą, jeśli ponaglą kuce, do zamku dotrą jeszcze zanim nastanie całkowita ciemność. Zanim wilki i psy górskie zaczną się szwędać po okolicy. Była zima, czas dzikich drapieżników.

 

---

 

– Ta rycina przedstawia nam Domarada Gniewnego podczas legendarnego pojedynku z Blizem Wielkim. Oczywiście wypada zauważyć, że ta część historii obrosła wieloma mitami i pełna jest niedomówień, zaś rycina jest tylko i wyłącznie wizją artysty. Zwróć uwagę na fakt, że nie mamy żadnego wiarygodnego przekazu mówiącego o prawdziwych właściwościach Ręki Boga. Tym bardziej nie zachował się żaden dokument mówiący o tym, jakie mogłyby być skutki utraty kontroli nad Ręką.

Lasota przerzucił pergaminową kartę księgi. Na odwrocie znajdowała się kolejna rycina, tym razem przedstawiająca Bliza tłamszącego moc Domarada. Domarad, w czerwonej szacie arcymaga, nie wyglądał na zbyt uradowanego.

– Tutaj z kolei – podjął Nawoj – możesz zobaczyć ciekawe zjawisko. Jak widzisz, Domarad ma na sobie szatę arcymaga, choć jak wiemy z dokumentów arcymagiem nigdy nie został. Na uwagę zasługuje też fakt, że szata Domarada jest krwistoczerwona, w odróżnieniu od klasycznej szaty arcymistrzowskiej, która jest chabrowa. Taki, często spotykany, zabieg ma na celu podkreślenie siły Domarada. Klasyczną szatę arcymagowską ma za to Bliz, który faktycznie dzierżył przez znaczną część swojego życia ten zaszczytny tytuł.

– Warto też wiedzieć, że Domarad w momencie starcia z Blizem Wielkim nie był nawet licencjonowanym magiem. Wyrzucono go z Bractwa kilka lat wcześniej, za uprawianie zakazanych praktyk magicznych.

– Mistrzu, mogę zadać ci pytanie? – Zapytał nieśmiało Lasota. Nawoj skinął głową.

– Nie mamy żadnej pewności czy ta walka faktycznie się odbyła… Ale z wielu dokumentów, które się z tamtego okresu zachowały, wiemy że Bliz był jednym z najpotężniejszych magów w historii Bractwa, dlatego też jeszcze za życia nazwano go Wielkim. Wiemy także, że Domarad był jego najlepszym uczniem i w zdolnościach dalece przewyższał innych magów swojego pokolenia. Gdyby ta walka faktycznie zaistniała… Mogłaby się skończyć tak, jak opisują to legendy?

 

---

 

Bliz nie zamierzał czekać, aż Domarad spokojnie i demonstracyjnie podjedzie pod bramy zamku i zacznie rzeź. Arcymag wiedział, że jest odpowiedzialny za swoich ludzi. Ostatecznie – wynajął ich do obrony przed wrażym wojskiem, nie przed wściekłym, chorym z ambicji magikiem. Z którym, nota bene, nie mieli najmniejszch szans.

Wyszedł na łąkę rozciągającą się przed warownią. Domarad zobaczył go z daleka, nie był jeszcze nawet w połowie odległości między lasem a zamkiem. Przerzucił nogę nad siodłem, zręcznie zeskoczył z konia. Podciągnął rękawy skórzanej kurtki, palec po palcu ściągnął rękawice jeździeckie.

Arcymag nie czekał aż były uczeń zacznie mu wyrzucać wszystko, z czym do niego przyjechał. Cały żal, złość i gniew. Miał przewagę i nie zamierzał jej trwonić, słuchając płaczu skrzywdzonego dzieciaka. Postanowił zaatakować od razu całym dostępnym mu arsenałem.

Zamknął oczy, skupił się na przepływających obok niego i przez niego strumieniach Energii. Dłonią wykonał gest jakby chciał ją chwicić, zaraz jednak gwałtownie otworzył dłoń, zamachał nią bezładnie. Dłoń parzyła.

– Nie tak szybo, mistrzu. – Odezwał się stojący kilka kroków przed nim Domarad. – Zanim zaczniemy siać zniszczenie, posłuchasz co mam do powiedzenia. Posłuchasz płaczu skrzywdzonego dzieciaka.

Arcymag skrzywił brodatą twarz. Ręka nadal jeszcze pulsowała piekącym bólem, zaczerwieniła się i powoli pokrywała się małymi krostami.

– Skoro musisz… Zrób to szybko.

– Z początku byłem na ciebie, mistrzu, wściekły, bo nie nauczyłeś mnie używania Ręki Boga. Później to wywalenie z Akademii i wypisanie z Bractwa… Sam przyznasz, że mogłem się poczuć nieco odrzucony. Kiedy jednak ochłonąłem doszedłem do wniosku, że twoje decyzje, mistrzu, wyszły mi na dobre. Dzięki temu jestem tak potężny jak nikt przede mną i przyszedłem tutaj, żeby to udowodnić. Nie chcę zemsty. Chcę ci pokazać, kto jest najpotężniejszy.

Arcymag przemógł ból, uśmiechnął się krzywo.

– Byle prędko. Mam pracę w laboratorium.

Domarad jednym ruchem rozpiął lewy rękaw, na całej długości przedramienia. Odkrywając skórzany płat odsłonił ciemne tatuaże. Rysunki falowały delikatnie, jak wodne rośliny kołysane niespiesznym nurtem wody. Podczas gdy Bliz próbował zgrać się z otaczającą Energią i przejąć panowanie nad nią, Domarad zacisnął pięść aż pobielały mu knykcie. Tatuaż przedstawiający węzowego smoka, opleciony wokół przedramienia, zapulsował, uwypuklił się i zapłonął intensywnym, pomarańczowym płomieniem. Płomień błyskawicznie zajął przedramię, później równie szybko przeszedł na bark, obojczyk i w kilkanaście seknd objął całe ciało, zmieniając czarodzieja w żywą pochodnię.

Koniec

Komentarze

Kto powiedział, że po "Pozdrawiam" nie stawiamy kropki? Oczywiście, pewnie ktoś mądry. Zasady, zasady, zasady. Nie pozwalają postawić małej kropki w miejscu, w którym człowiek uważa za stosowne - a chciałam jedynie zaakcentować dosadność pewnego wyrażenia. Skrócić o głowę! Pisać według szablonu!

Co do wyrażenia "kiepskie" - zgadzam się z tym, że większa część fucktycznie wpisuje się w tą kategorię i jest w tym wszystkim jakaś perwersyjna przyjemność, że po fali blogowych pochwał nad niebiosa ktoś wprost pisze, że coś jest zwyczajnie kiepskie. Mimo wszystko, jakiś głos pochwały daje motywację do dalszego odkurzania odstresorów, jakie stanowią dla mnie tzw. "opowiadania". Co nie znaczy, że przede mną jeszcze kupa nauki, cudów nie ma.

Nie szukam na siłę publiki, nie zasmucę się, kiedy ktoś zignoruję nick "Pawel_Tramal" na liście opowiadań i zajmie się poszukiwaniem czegoś naprawdę wartościowego, co przeczytałbym z chęcią i radością, bez poczucia zmarnowanego czasu. 


"Odbieranie czegokolwiek personalnie" - co to, to nie, tutaj jesteśmy sumą wykorzystanych przez siebie znaków, więc nie ma czego traktować osobiście.

Swoją drogą, po tak konstruktywnym  komentarzu odnośnie mojej kiepścizny spodziewałam się wzoru postępowania tutaj, jednak rozczarowałam się. Pozornie wszystko jest w porządku - jest jakaś historia, jest jakieś wykonanie, ale to wszystko "jakieś", nie porywa. Calkiem współczesne wyrażenia w konwencji legendy odbierają jej tak pielęgnowaną z pietyzmem powagę. Częste powtórzenia: Dłonią wykonał gest jakby chciał ją chwicić, zaraz jednak gwałtownie otworzył dłoń, zamachał nią bezładnie. Dłoń parzyła. Przecież język polski jest tak bogaty! Warto byłoby zastosować się do udzielanych innym rad i przeczytaćna głos to, co się publikuje. Co oznacza słowo chwicić? Kilka literówek, o których nie warto wspominać, bo nie jestem korektorką, a żaden z tutejszych autorów nie jest laureatem Pulitzera, aby stawiać się na piedestale.

Wyjustowanie nie boli, a działa estetyczne cuda.

Przypomniała mi się moja nauczycielka z liceum (LO im Zygmunta Działowskiego, Wąbrzeźno), która była okropną pedantką - wypracowania dla niej pisane musiały być ide-al-ne, nie uznawała żadnych błędów. Kiedyś koleżanka z klasy przepisała wprost tekst z podręcznika w nadziei, że to zadowoli panią magister. Na próżno - polonistka zarejestrowała szereg błędów stylistycznych i językowych...

mogę wstawiać oceny - co do Ciebie, powstrzymuję się od oceny, bo zwyczajnie za mało znam Twój styl, żeby określić cokolwiek za pomocą pustej cyfry.

Przejechałam się, sądziłam, że u góry są najnowsze opowiadania, spokojnie - nadrobię.

Tymczasem pozdrawiam kropka

Podróż góskimi ścieżkami trwała już czwarty dzień i zapowiadało się, że potrwa jeszcze przynajmniej jeden kolejny. Kolejny mroźny, ciągnący się dzień w siodle, po kolejnej, ledwo przespanej, zimowej nocy w prowizorycznym szałasie, pod stosem kocy i derek.

Dużo tych kolejnych cosiów, mozna już było pociagnąć dalej i napisać to tak: ... po kolejnej, ledwo przespanej nocy, w kolejnym prowizorycznym szałasie......  
Przynajmniej byłoby konskekwentnie. Mam problemy z interpunkcją, ale staram się dobierać słownictwo tak by się nie powtarzać.

 
Będzie że się czepiam i odgryzam, ale mnie też nie chciało się dalej czytać. U mnie nic się nie działo w pierwszym akapicie, u ciebie natomiast za dużo i za krutko. Czytelnik czuje się jakby dostał obuchem w łeb. 

Ileż razy mam powtarzać, że to moje najstarsze opowiadanie na tej stronie i że się go wstydzę? Proponuję mierzyć postęp, a nie odnosić się do utworów sprzed pół roku. :)
Kiedy to pisałem nie miałem  zielonego pojęcia o tym, na co się porywam. I jak się za całość zabrać. 

A tak na marginesie: krótko. Znaczy: "ó".

Pozdrawiam 

Nowa Fantastyka