- Opowiadanie: Duago_Derisme - Zbrodnia i zbrodnia

Zbrodnia i zbrodnia

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Zbrodnia i zbrodnia

czyli przy­pad­ki mar­ki­za de Grâce

 

I.

 

Jakub de Grâce ko­lej­ną noc spę­dził na prze­wra­ca­niu się w po­ście­li. Z każdą go­dzi­ną zma­gań coraz nie­wy­god­niej mu było na dziw­nie od­kształ­co­nych po­dusz­kach, a i z pie­rzy­ną dzia­ło się coś nie­do­bre­go. Cała za­war­tość po­szew­ki ucie­kła na jedną stro­nę i zwi­nę­ła w rulon. Choć mar­kiz miał po­nu­re wra­że­nie spa­nia ze zwło­ka­mi, je­dy­ne, co mógł zro­bić, to wczoł­gać się pod nie. A że w ten spo­sób trud­no było przy­kryć słusz­ne ga­ba­ry­ty, jedna noga, nieco brzu­cha i ramię grza­ły się przy­gnie­cio­ne wal­cem pie­rza, pod­czas gdy resz­ta ciała sty­gła pod na­rzu­co­ną na nie cien­ką po­włocz­ką.

– Boże! – zawył, obu­dziw­szy się w sta­nie dra­ma­tycz­ne­go roz­trzę­sie­nia i nie­wy­spa­nia. Ani Bóg, ani nikt po­śled­niej­szy nie ra­czył od­po­wie­dzieć.

Ostat­nie noce ob­fi­to­wa­ły w kosz­ma­ry róż­no­ra­kiej na­tu­ry. Ból głowy, który mar­kiz w cza­sie dnia z po­wo­dze­niem od­pę­dzał za po­mo­cą spi­ry­tu­aliów, coraz czę­ściej wła­ził za nim do łóżka jak stę­sk­nio­ny dia­beł. Nie było komu po­ło­żyć zim­ne­go kom­pre­su na roz­go­rącz­ko­wa­nym czole, a ze sto­li­ka przy łóżku znik­nę­ła na stałe woda z ka­raf­ki. Mar­kiz nie­mal co­dzien­nie za­sta­na­wiał się, czy nie na­peł­nić na­czy­nia z pa­ła­co­wej fon­tan­ny, ale po­mysł świe­ży o po­ran­ku, za­wsze wy­da­wał się już kom­plet­nie czer­stwy wie­czo­rem, kiedy ledwo do­czła­py­wał do kom­na­ty na wła­snych no­gach.

Zda­wa­ło mu się, że na­sta­ła so­bo­ta lub nie­dzie­la, choć dni zle­wa­ły się w jeden fa­tal­ny epi­zod i było mu tak na­praw­dę wszyst­ko jedno. Ranek mógł być rów­nie do­brze po­łu­dniem lub wie­czo­rem, odkąd nikt nie przy­no­sił śnia­da­nia i nie od­su­wał za­słon. Z łóżka zwlekł się wy­łącz­nie z po­wo­du bólu w ple­cach.

Z przy­zwy­cza­je­nia ob­ma­cał sto­pa­mi zimną pod­ło­gę. Wtedy przy­po­mnia­ło mu się, że pan­to­fle – które zresz­tą za­wsze sym­bo­licz­nie ko­ja­rzy­ły mu się ze sta­nem trze­cim – zbie­gły już pierw­sze­go dnia re­wol­ty. Mimo to każ­de­go ranka miał w sobie wiarę, że za­sta­nie je, jak daw­niej wa­ru­ją­ce wier­nie przy łóżku. Mu­siał tylko cier­pli­wie tego dnia wy­cze­kać. 

Zde­gu­sto­wa­ny, wcią­gnął po­sza­rza­łe poń­czo­chy, wy­gnie­cio­ne spodnie i ko­szu­lę oraz po­pla­mio­ny musz­tar­dą ża­kiet. Ele­ganc­ka nie­gdyś gar­de­ro­ba, po­zo­sta­wio­na samej sobie, mar­nia­ła w oczach. Ile by jej sam nie wy­gła­dzał ręką, nie ob­cią­gał i nie ugnia­tał ukrad­kiem o ścia­nę, rano wciąż znaj­do­wał ją na pod­ło­dze jak wy­ję­tą psu z gar­dła.

Na szczę­ście w Sa­lo­nie Per­ło­wym, do któ­re­go udał się w po­szu­ki­wa­niu resz­tek z ostat­nie­go po­sił­ku, za­stał tylko dwoje z ponad setki dwo­rzan. Po­zo­sta­li, jak do­mnie­my­wał mar­kiz, do­go­ry­wa­li w za­ci­szu swych po­ko­jów, ukła­da­jąc pa­sjan­se lub pi­sząc pa­mięt­ni­ki.

Mil­czą­cy wi­ceh­ra­bia d’Ivres­se stał wpa­trzo­ny w pa­no­ra­micz­ne okno, wy­cho­dzą­ce na ogród. Jego po­sta­wa zdra­dza­ła re­zy­gna­cję. W jed­nej ręce cią­ży­ła mu bu­tel­ka ko­nia­ku, drugą opie­rał na pa­rad­nej szpa­dzie. Zło­co­ny czu­bek po­chwy wier­cił dziu­rę w per­skim dy­wa­nie.

Na szam­pań­skiej barwy szez­lon­gu za­le­ga­ła ba­ro­no­wa de Bau­che – po­znał ją od tyłu po ka­ska­do­wej fry­zu­rze, która nie za­chwy­ci­ła to­wa­rzy­stwa już w ubie­głym ty­go­dniu, a ko­lej­ne dni nie po­pra­wia­ły jej no­to­wań. Ba­ro­no­wa, wzdy­cha­jąc cicho, po­cią­ga­ła z krysz­ta­łu li­kier ja­jecz­ny.

– Dzień dobry, Ma­da­me. Co dziś jemy na śnia­da­nie, ja­jecz­ko? – przy­wi­tał ją de Grâce, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu. Przy­tu­li­ła do niej mokry po­li­czek, po czym od­wró­ci­ła twarz.

Mar­kiz wrza­snął. Ma­da­me de Bau­che buch­nę­ła pła­czem, ruj­nu­jąc do resz­ty ka­ry­ka­tu­ral­ny ma­ki­jaż. Z wła­sno­ręcz­nej próby za­kry­cia sta­ro­ści i brzy­do­ty wy­szła jej maska rodem z wło­skiej com­me­dii dell’arte.

– Pro­szę prze­stać pła­kać, bła­gam panią! – stęk­nął de Grâce, ocie­ra­jąc czoło z potu.

– To na nic, mar­ki­zie – burk­nął spod okna d’Ivres­se. – Wszyst­ko stra­co­ne. Długo już nie po­cią­gnie­my.

– Tak nie można, moi pań­stwo! – za­opo­no­wał de Grâce, siląc się na po­god­ny ton. – Przy­po­mi­nam, że jesz­cze w po­nie­dzia­łek oba­wia­li­śmy się śmier­ci gło­do­wej. Tym­cza­sem wspól­na eks­pe­dy­cja od­na­la­zła w końcu drogę do kuch­ni…

Mar­kiz wspo­mniał po­czu­cie eu­fo­rii, które udzie­li­ło się wszyst­kim pod­czas for­so­wa­nia drzwi do spi­żar­ni. Nie­ste­ty zaraz po nim na­de­szło gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie. Na ha­kach wi­sia­ły tylko zimne, wy­su­szo­ne mięsa, półki ugi­na­ły się od za­ku­rzo­nych sło­ików, a w ko­szach za­le­ga­ły ster­ty nie­obra­nych ja­rzyn. Wielu dwo­rzan unio­sło się na ten widok ho­no­rem, a ich opór zo­stał zła­ma­ny do­pie­ro bli­żej pod­wie­czor­ku. Ni­czym nędz­nym opłat­kiem po­dzie­lo­no się su­chy­mi ciast­ka­mi z mar­mo­la­dą, a każda ko­lej­na wie­cze­rza upły­wa­ła w pod­nio­słej at­mos­fe­rze ku­li­nar­nej udrę­ki.

Na ta­le­rzu przed ba­ro­no­wą marsz­czy­ła się su­ro­wa mar­chew­ka i przy­wię­dły liść ka­pu­sty. Tego nie zja­dła­by nawet świ­nia, po­my­ślał mar­kiz. Wy­cią­gnął rękę do wi­ceh­ra­bie­go po ko­niak.

– Mu­si­my to prze­trzy­mać… Jak długo może po­trwać re­wo­lu­cja? – wy­ce­dził po­mię­dzy głę­bo­ki­mi ły­ka­mi.

D’Ivres­se ob­ró­cił się z wolna ku niemu i uniósł siwą brew. De Grâce za­zdro­ścił mu że­la­znych ner­wów, ale nade wszyst­ko he­ro­icz­nej sławy, którą stary wi­ceh­ra­bia okrył się, wy­pra­wia­jąc do ciem­nych pa­ła­co­wych piw­nic. Szkla­ny ła­du­nek, z któ­rym po­wró­cił, ura­to­wał dzie­siąt­ki ist­nień.

– Ra­czej nasz czas do­bie­ga końca, mar­ki­zie. Od wy­bu­chu za­mie­szek Jego Ar­cy­chrze­ści­jań­ska Mość pra­wie nie opusz­cza ka­pli­cy, mo­dląc się, by Bóg sam wy­gu­bił bun­tow­ni­ków. Czyli to my je­ste­śmy zgu­bie­ni. – Wi­ceh­ra­bia ski­nął głową, wska­zu­jąc za okno. Za zmierz­wio­nym traw­ni­kiem i tra­cą­cy­mi ide­al­ne kształ­ty ży­wo­pło­ta­mi mro­wi­ły się dzi­kie tłumy ho­ło­ty, po­wstrzy­my­wa­ne tylko wy­so­ko­ścią par­ka­nu.

– Dobry Boże. – De Grâce prze­łknął ślinę, wy­obra­ża­jąc sobie przez mo­ment, że ogro­dze­nia mo­gło­by nie być. – Czy kró­lew­ska gwar­dia nie mo­gła­by w końcu cze­goś z tym zro­bić?

D’Ivres­se po­pa­trzył mu głę­bo­ko w oczy, po czym za­ko­ły­sał się w bio­drach i szyb­kim ru­chem wy­rwał z ręki bu­tel­czy­nę.

– Nie pij­cie już wię­cej, de Grâce! – za­wo­łał, po czym ro­ze­śmiał się ner­wo­wo, jakby sam za­sko­czo­ny wła­snym pro­stac­twem. Mar­kiz zło­żył to roz­prę­że­nie ma­nier na karb sta­ją­ce­go na gło­wie świa­ta. – Od środy gwar­dia nie na­zy­wa się już kró­lew­ską, tylko re­wo­lu­cyj­ną. Omi­nę­ło was, kiedy nasz ba­stion stał się wię­zie­niem.

– Co ta­kie­go?! – Mar­kiz wy­trzesz­czył oczy. – Chce mi pan po­wie­dzieć, wi­ceh­ra­bio, że król oddał nas w ręce tłusz­czy?

– O, słod­ka na­iw­no­ści – par­sk­nął d’Ivres­se. – To o jego głowę tu cho­dzi! Choć za­ło­żę się, że i o nasze szaty rzu­ca­ją losy.

Ba­ro­no­wa za­wy­ła i po­now­nie za­nio­sła się gło­śnym szlo­chem, a w mar­ki­zie de Grâce jakby coś pękło. Twarz po­de­szła mu szla­chet­ną krwią.

– Weź się w garść, stara małpo! – wy­darł się. Ma­da­me de Bau­che ścią­gnę­ła buzię w ciup, a stru­mie­nie łez zmie­sza­nych z czer­ni­dłem w jed­nej chwi­li za­sty­gły.

– Nie dam się zgi­lo­ty­no­wać w po­pla­mio­nych ga­lo­tach, zio­nąc z szyi czosn­kiem i ce­bu­lą! Daj mi miecz, d’Ivres­se!

– Co za­mie­rzasz uczy­nić, Ja­ku­bie…? – jęk­nę­ła ba­ro­no­wa, a jej ob­wi­słe po­licz­ki za­pło­nę­ły na­głym ru­mień­cem.

D’Ivres­se spoj­rzał na mar­ki­za z ad­mi­ra­cją, po­wo­li wy­cią­ga­jąc w jego kie­run­ku rę­ko­jeść szpa­dy.

– Tak… To może być je­dy­ne ho­no­ro­we wyj­ście z tej sy­tu­acji. – D’Ivres­se ski­nął głową po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Co też pan, wi­ceh­ra­bio…! – ob­ru­szył się Jakub de Grâce, bez­ce­re­mo­nial­nie od­bie­ra­jąc mu broń. – Król, który za­wo­dzi naj­bliż­szych przy­ja­ciół, nie jest go­dzien być dłu­żej kró­lem! Jeśli chcą jego głowy, dam im ją oso­bi­ście! Przy­po­mnij­cie mi tylko, któ­rę­dy do ka­pli­cy!

Furia Ja­ku­ba de Grâce z całą pew­no­ścią by­ła­by nie­po­wstrzy­ma­ną, gdyby tylko ktoś pod­jął się ta­kiej próby. Mar­kiz wy­padł z Sa­lo­nu Per­ło­we­go na­bu­zo­wa­ny jak wcie­le­nie sa­me­go Marsa, po­zo­sta­wia­jąc za sobą wra­że­nie pio­ru­nu­ją­ce i strasz­li­we.

Pasja opu­ści­ła go do­pie­ro w świe­tli­stej ga­le­rii, pro­wa­dzą­cej do pra­we­go skrzy­dła pa­ła­cu. Nie­pod­la­ne eg­zo­tycz­ne ro­śli­ny po­kła­dły kwia­ty i li­ście na pod­ło­dze, jakby kryły wzrok przed tym, co za­mie­rzał uczy­nić. U wy­lo­tu ko­ry­ta­rza mar­kiz był już zlany zim­nym potem i po­wąt­pie­wał, czy po­do­ła scho­dom na górę. Echo każ­de­go kroku od­bi­ja­ło się w jego gło­wie jak po­nu­re bicie ka­te­dral­ne­go dzwo­nu. Ra­mie­niem, które jesz­cze przed chwi­lą raźno wy­ma­chi­wa­ło szpa­dą d’Ivres­se’a, pod­pie­rał teraz ścia­nę, a zdo­bio­na po­chwa plą­ta­ła mu się mię­dzy no­ga­mi i kle­ko­ta­ła o po­sadz­kę, czy­niąc jego wej­ście zu­peł­nie nie­kon­spi­ra­cyj­nym.

Kiedy u szczy­tu scho­dów wy­ro­sła przed nim ko­ści­sta po­stać w czar­nej sukni, serce pod­sko­czy­ło mu do gar­dła.

– Cóż to, mar­ki­zie de Grâce? Jak trwo­ga, to do Boga? – ode­zwa­ła się su­ro­wo Kró­lo­wa znad za­pię­te­go pod samą brodę koł­nie­rza. – Nie do wiary, że zna­lazł się w tym pie­kle jeden spra­wie­dli­wy. Azali chce­cie być tym do­brym ło­trem u boku Jego Kró­lew­skiej Mości…? Bok ów już krwa­wi okrut­nie.

Zda­niem Ja­ku­ba de Grâce miej­scem na­wie­dzo­nej mnisz­ki, zwłasz­cza tak wie­ko­wej, po­win­na być naj­głęb­sza klasz­tor­na kryp­ta, nie kró­lew­ska al­ko­wa. Osła­bia­ją­cy wpływ tej cho­dzą­cej mumii na osobę króla, dwór i całe kró­le­stwo, był nader oczy­wi­sty dla każ­de­go, kto do­świad­czył splen­do­rów, ja­ki­mi mo­nar­cha ota­czał się w cza­sach roz­pust­nej mło­do­ści. Mar­kiz wąt­pił jed­nak, by pełen ogląd tych spraw do­stęp­ny był kmio­tom pi­kie­tu­ją­cym pod mu­ra­mi, a więc i war­tość łba tej Me­du­zy była dla niego jesz­cze nie­ja­sna.

– Ło­trem? Nie­za­prze­czal­nie – wy­du­kał, kła­nia­jąc się jak tre­so­wa­ny kucyk. Czuł, że cały jego plan wnet le­gnie w gru­zach, broń wy­śli­zgi­wa­ła mu się spod spo­co­nej pachy, głos drżał, po twa­rzy roz­le­wa­ła się śmier­tel­na bla­dość. Na szczę­ście Kró­lo­wa przy­mknę­ła na to oboje oczu, po czym za­czę­ła kle­pać:

– Pan jest ła­ska­wy i mi­ło­sier­ny! Nie od­wra­ca się od tych, któ­rzy po­wra­ca­ją do Niego.

– Otóż to – przy­tak­nął skwa­pli­wie. – Do­bre­go dnia Wa­szej Kró­lew­skiej Mości.

Nie cze­ka­jąc, prze­śli­zgnął się obok niej i wsko­czył do kró­lew­skiej ka­pli­cy, za­trza­sku­jąc za sobą cięż­kie odrzwia. Przy­warł na­stęp­nie uchem do la­kie­ro­wa­nej dę­bi­ny i nie po­ru­szył się, do­pó­ki nie usły­szał od­da­la­ją­cych się kro­ków.

Wtedy ode­tchnął. Uświę­co­na zie­mia usłu­ży­ła mu w dwój­na­sób, chro­niąc przed żywym tru­pem i kojąc zszar­ga­ne nerwy. Wokół pa­no­wa­ła na­boż­na cisza, prze­ry­wa­na z rzad­ka sy­kiem do­pa­la­ją­cych się świec. Przez wy­so­kie wi­tra­że wle­wa­ły się do środ­ka snopy róż­no­barw­ne­go świa­tła, pa­da­jąc krzy­żem na sku­lo­ną przy po­sadz­ce po­stać.

Mar­ki­za zdzi­wi­ło, jak bar­dzo mo­nar­cha skur­czył się w oczach, po­zba­wio­ny pu­szy­stej pe­ru­ki, atła­so­we­go płasz­cza z gro­no­sta­jem, pa­rad­ne­go na­pier­śni­ka tu­dzież wy­sta­ją­cych spod niego bu­fia­stych rę­ka­wów i prze­sad­nych ko­ro­nek. Skrom­nie odzia­ny, przy­gię­ty do pod­ło­gi czło­wie­czek bu­dził co naj­wy­żej po­li­to­wa­nie.

Tym wy­glą­dem tra­cił w oczach Ja­ku­ba de Grâce wszel­ką le­gi­ty­mi­za­cję. Kto to wi­dział głowę pań­stwa ły­sie­ją­cą na czub­ku? Głowy ta­kiej le­piej nie po­sia­dać już wcale.

Na pal­cach pod­kradł się od tyłu do Króla. Z pła­sko­rzeźb i ob­ra­zów ob­ser­wo­wał go w pół­mro­ku cały tłum Chry­stu­sów, Świę­tej Ro­dzi­ny i Wspo­mo­ży­cie­li, ale at­mos­fe­ra była dla mar­ki­za wy­star­cza­ją­co in­tym­na.

– Wasza Kró­lew­ska Mość? – upew­nił się szep­tem, że Król nie sły­szy go w re­li­gij­nej eks­ta­zie. Nawet gdy przy­mie­rzył ostrze do jego od­sło­nię­tej szyi, mo­nar­cha nie drgnął o cal, jakby prze­by­wał już du­chem na zie­lo­nych pa­stwi­skach, ma­rząc o po­cie­sza­ją­cej chry­stu­so­wej lasce. Jakub de Grâce miał dla niego coś zu­peł­nie in­ne­go.

Wło­żył w cios całą siłę, jaka zo­sta­ła mu w rę­kach po ty­go­dniu iście ere­mic­kiej diety, całą złość na skom­pro­mi­to­wa­ną wła­dzę i całą świe­żość kieł­ku­ją­cych re­pu­bli­kań­skich prze­ko­nań. Na uła­mek se­kun­dy mar­kiz po­czuł się Alek­san­drem, tną­cym śmia­ło gor­dyj­ski węzeł, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cy stry­czek.

Nie chy­bił. Rąb­nął w śro­dek karku z mocą godną słusz­nej spra­wy. Ja­kież było jego zdzi­wie­nie, gdy roz­legł się dźwięk cał­kiem nie­po­zor­ny i tępy, jakby ktoś odbił piłkę kijem do kry­kie­ta. Ostrze od­sko­czy­ło od szyi Króla jak od zbroi że­la­znej, rę­ko­jeść wy­msknę­ła się mar­ki­zo­wi z dłoni. Broń z okrop­nym brzdę­kiem za­tań­czy­ła na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce.

– Jezu Chry­ste! – jęk­nął mar­kiz, za­ta­cza­jąc się do tyłu i jed­no­cze­śnie chwy­ta­jąc za głowę.

W ciągu kilku se­kund ode­zwał się w nim in­stynkt naj­pier­wot­niej­szy. Z krzy­kiem rzu­cił się do uciecz­ki. Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wy­strze­lił z ka­pli­cy jak po­cisk ar­mat­ni, w dwóch su­sach do­padł scho­dów. W pierw­sze stop­nie tra­fił jesz­cze sto­pa­mi, ale dalej po­szło już cał­kiem nie tak. Świat uciekł mu spod nóg, za­wi­ro­wał i roz­bły­snął ca­ły­mi mi­ria­da­mi gwiazd.

 

II.

 

Obu­dził się w zna­jo­mych czte­rech ścia­nach, choć z miej­sca za­uwa­żył prze­me­blo­wa­nie. Se­kre­ta­rzyk, o który opie­rał się ple­ca­mi, mu­siał ja­kimś spo­so­bem przy­wę­dro­wać pod same drzwi z dru­gie­go końca po­ko­ju. Na biur­ku pię­trzy­ły się przy­pad­ko­we ele­men­ty wy­po­sa­że­nia kom­na­ty, w tym jego ulu­bio­ne krze­sło, po­zła­ca­ny­mi no­ga­mi go­dzą­ce w sufit.

Roz­sa­dza­ło mu czasz­kę. Z jed­nej stro­ny miał na niej aż nadto wi­docz­ne ślady ura­zów, z dru­giej, bo­le­śnie zma­gał się z oceną fak­tów. Próby ich upo­rząd­ko­wa­nia na­si­la­ły tylko głu­che dud­nie­nie z tyłu głowy. Co się tak wła­ści­wie wy­da­rzy­ło? Czyż­by opary ka­dzi­dła zmą­ci­ły mu wzrok? Za­ha­czył klin­gą o oł­tarz? Król mo­dlił się tego dnia w kasku sta­lo­wym, który umknął jego uwa­dze…?

„Non­sens!”, Jakub de Grâce ze­rwał się na równe nogi. Zde­cy­do­wa­ny na­tych­miast roz­gryźć tę za­gad­kę, za­czął prze­cha­dzać się po kom­na­cie z miną my­śli­cie­la. Sta­nął przed lu­strem i prze­pro­wa­dził na głosy roz­pra­wę, wcie­la­jąc się jed­no­cze­śnie w obroń­cę em­pi­rycz­ne­go do­świad­cze­nia, jak i ra­cjo­nal­ne­go oskar­ży­cie­la. Na­stęp­nie, w trze­ciej roli ar­bi­tra tej dys­ku­sji, zga­nił obie stro­ny i zwy­zy­wał się od idio­tów.

My­śle­nie zmę­czy­ło go tak, że do­stał za­wro­tów głowy. Nie mogąc od­na­leźć krze­sła, skie­ro­wał wzrok z po­wro­tem na stos mebli pod drzwia­mi. Już miał ro­ze­brać tę nie­do­rzecz­ną kon­struk­cję, kiedy nagle sens jej ist­nie­nia ude­rzył go mię­dzy oczy. Co­kol­wiek by nie stało za fia­skiem za­ma­chu, nie czy­ni­ło go prze­cież mniej zdra­dziec­kim!

Mar­kiz zbladł i cof­nął się od drzwi, nagle bojąc się wydać naj­mniej­szy dźwięk. Wy­sko­czył z butów na mięk­ki dywan i na pal­cach prze­mie­ścił się w naj­dal­szy kąt kom­na­ty. Bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał wejść pod łóżko, choć od­na­lazł tam zdra­dziec­kie pan­to­fle. Z braku lep­szych po­my­słów, mar­kiz za­ko­pał się w po­ście­li i na­słu­chi­wał.

Miał wra­że­nie, że mia­ro­we ty­ka­nie ze­ga­ra od­li­cza jego ostat­nie mi­nu­ty. Kiedy jed­nak po kwa­dran­sie nic się nie wy­da­rzy­ło, za­czął się wier­cić. Po go­dzi­nie już bar­dziej niż naj­ścia gwar­dzi­stów – zwłasz­cza odkąd przy­po­mniał sobie, że łaj­da­cy prze­szli na stro­nę ludu – oba­wiał się re­ak­cji so­cje­ty. Jeśli pod­nió­sł­szy rękę na Króla, wy­szedł zbyt­nio przed sze­reg, gro­zi­ło mu wszak wy­klu­cze­nie z to­wa­rzy­stwa. Z kolei, nawet jeśli za­miar za­ma­chu zy­skał­by ich apro­ba­tę, to nie­uda­na próba sta­wia­ła go w naj­gor­szym świe­tle. Jak każdy szlach­cic, Jakub de Grâce wolał umrzeć, niż stać się obiek­tem żar­tów. Śmiesz­ność sta­wia­ła­by go w jed­nym sze­re­gu z psem w czap­ce, kar­łem z wo­de­wi­lu, czy klo­szar­da­mi wal­czą­cy­mi o pajdę chle­ba.

Osob­ną kwe­stią było, czy cała afera wy­da­rzy­ła się na­praw­dę, czy może zwy­czaj­nie po­stra­dał zmy­sły. Ciało bo­la­ło go nad wyraz re­al­nie, lecz im dłu­żej za­sta­na­wiał się nad wszyst­kim, tym wię­cej ze swych wspo­mnień pod­a­wał w wąt­pli­wość. Wy­obraź­nia pod­po­wia­da­ła mu coraz to nowe sce­na­riu­sze. Nie mu­siał prze­cież wcale spaść ze scho­dów do ka­pli­cy. Co, jeśli zo­stał odu­rzo­ny ko­nia­kiem przez tego dra­nia, wi­ceh­ra­bie­go, a na­stęp­nie po­bi­ty w al­ko­ho­lo­wym szale? A może wcze­śniej jesz­cze spadł z łóżka i ude­rzył głową w noc­nik? A jeśli uło­żył ba­ry­ka­dę w go­rącz­ce spo­wo­do­wa­nej za­tru­ciem zie­le­ni­ną? Sa­ła­ta od po­cząt­ku nie bu­dzi­ła jego za­ufa­nia, a go­rą­ce na­mo­wy Kró­lo­wej do jej kon­sump­cji tylko za­ostrza­ły po­dej­rze­nia…

Umysł Ja­ku­ba de Grâce zna­lazł się w nie­wy­god­nym za­wie­sze­niu mię­dzy snem a jawą. Mar­kiz oba­wiał się, że w tym sta­nie nie może ry­zy­ko­wać opusz­cze­nia kom­na­ty. Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło go ciche pu­ka­nie. Zmar­twiał.

– Jest tam kto? – za­py­tał jakby zna­jo­my, skrze­kli­wy głos.

Nie od­po­wia­dał. Zza drzwi do­bie­gło ner­wo­we szu­ra­nie.

– Śpisz, Swa­wol­ni­ku?

„To ko­cha­ny Glo­rio­le!”, mar­kiz ura­do­wał się w duchu. Kar­dy­nał był dla niego kimś w ro­dza­ju naj­bliż­sze­go przy­ja­cie­la. Jak nikt inny po­tra­fił uwol­nić od trosk, pod­nieść na duchu. Kiedy prze­ści­ga­li się w ru­basz­nych żar­tach i to­a­stach, Jakub de Grâce czuł, że za po­śred­nic­twem du­chow­ne­go spo­ufa­la się z samym Bo­giem. W każ­dej innej sy­tu­acji na­tych­miast otwo­rzył­by mu drzwi i od­pie­czę­to­wał bu­tel­kę, teraz jed­nak ode­zwał się słabo:

– Nie ma mnie.

– Wiel­ka szko­da! – za­śmiał się kar­dy­nał Glo­rio­le. – Wró­cił­byś do sie­bie, gdy­byś wie­dział, że na prze­kór wszyst­kie­mu Król po­sta­no­wił wydać uro­czy­stą ko­la­cję. Plot­ka głosi, że łow­czy Bra­con­nier ustrze­lił z dachu czte­ry tłu­ste gęsi, a przy­ci­śnię­ty d’Ivres­se ujaw­nił skry­wa­ny zapas dwu­dzie­sto­let­nie­go bur­gun­da!

– Król? – za­py­tał drżą­cym gło­sem mar­kiz. – Jego Kró­lew­ska Mość ma się do­brze?

– Tak do­brze, jak to tylko moż­li­we w cza­sie re­wo­lu­cji! Oprócz kilku no­wych si­wych wło­sów i wy­gnie­cio­nych kolan wy­glą­dał mi na zu­peł­nie zdro­we­go. Czemu py­tasz?

– Bez po­wo­du – od­burk­nął mar­kiz. – Zo­staw mnie, przy­ja­cie­lu. Nie mam się w co ubrać.

– Ha! – wy­krzyk­nął Glo­rio­le trium­fal­nie. – Spo­dzie­wa­łem się tego i przy­nio­słem coś na miarę twego brzu­cha. No dalej, otwórz słu­dze bo­że­mu.

Jeśli coś miało wy­cią­gnąć mar­ki­za z kry­jów­ki, to czy­ste ubra­nie i obiet­ni­ca odro­bi­ny luk­su­su. Wy­sko­czył z łóżka, ni­czym Her­ku­les od­wa­lił ba­ry­ka­dę spod drzwi i otwo­rzył je na oścież. Kar­dy­nał Glo­rio­le, któ­re­mu po­stu­ry i ma­nier po­zaz­dro­ścił­by ru­ben­sow­ski satyr, na po­wi­ta­nie po­ma­chał mu przed nosem bu­tel­ką li­kie­ru.

– Swa­wol­ni­ku, czyż­byś ko­lej­ny raz wszedł na ścia­nę w dro­dze do wy­chod­ka? Masz cał­kiem obitą gębę! Dzię­ki Bogu mam coś, by temu za­ra­dzić. Przy­mierz tę fan­ta­zyj­ną chu­s­tę, a nuż od­cią­gnie uwagę od roz­kwa­szo­nej fa­cja­ty.

Łą­czy­ło ich umi­ło­wa­nie ele­gan­cji – po­wia­da­no, że ubrań z szafy kar­dy­na­ła star­czy­ło­by dla każ­de­go łach­ma­nia­rza w kraju, i to w ko­lo­ry­sty­ce do­pa­so­wa­nej do ka­len­da­rza li­tur­gicz­ne­go. W tych strasz­nych dniach, gdy więk­szość dwo­rzan de­spe­rac­ko sta­ra­ła się utrzy­mać na po­wierzch­ni mody za po­mo­cą jed­nej lub dwóch sztuk gar­de­ro­by, Glo­rio­le co­dzien­nie pa­ra­do­wał w nowej su­tan­nie i nie­ska­zi­tel­nie bia­łych ko­ron­kach. To­wa­rzy­stwo ce­ni­ło też jego rękę do gu­stow­nych do­dat­ków – zło­tych bro­szy, wy­sa­dza­nych klej­no­ta­mi kru­cy­fik­sów czy ró­żań­ców ze szla­chet­nych ka­mie­ni.

Jakub de Grâce nie­mal roz­pła­kał się ze szczę­ścia, znów czu­jąc nosem świe­ży za­pach kroch­ma­lu. W czy­stym fraku był jak no­wo­na­ro­dzo­ny. Za­mach wy­da­wał mu się teraz cał­kiem zmy­ślo­ną hi­sto­ryj­ką, jedną z tych, z któ­rych spo­wia­dał się dla żartu przed Wiel­ka­no­cą. „Za­baw­ne, jakie figle po­tra­fi pła­tać umysł”, prze­ko­nał sam sie­bie.

Przez całą drogę do ja­dal­ni kar­dy­nał Glo­rio­le za­ba­wiał go naj­now­szy­mi plo­tecz­ka­mi. Nie było tego wiele, gdyż naj­wy­raź­niej dwór ogar­nął pe­wien ma­razm. Ot, mar­sza­łek La­Fo­lie za­strze­lił się, pró­bu­jąc sa­mo­dziel­nie wy­czy­ścić musz­kiet, a ba­ro­no­wa de Bau­che od śnia­da­nia od­ma­wia­ła wy­cho­dze­nia z po­ko­ju. Usły­szaw­szy o tym, mar­kiz za­chi­cho­tał ukrad­kiem.

Po­gło­ski o wy­staw­nej uczcie były grubo prze­sa­dzo­ne. Czte­ry tłu­ste gęsi oka­za­ły się dwie­ma chu­dy­mi kacz­ka­mi, które, jako że po śmier­ci nie zmie­ni­ły się sa­mo­ist­nie w pie­czy­ste, wy­lą­do­wa­ły na stole w for­mie wąt­pli­wej ozdo­by. Rolę po­czę­stun­ku miały peł­nić po­marsz­czo­ne wi­no­gro­na, pla­stry su­szo­nych ja­błek, mo­re­le i orze­chy, które mar­kiz w pierw­szej chwi­li wziął za po­tpo­ur­ri. Zga­dzał się tylko dwu­dzie­sto­let­ni bur­gund, który hoj­nie roz­le­wa­no z za­ku­rzo­nych bu­te­lek. Tyle jed­nak wy­star­cza­ło mu obec­nie do szczę­ścia.

Naj­bliż­si są­sie­dzi przy stole po­wi­ta­li go ser­decz­nie – czer­wo­ni jak raki hra­bia Co­le­re i wi­ceh­ra­bia d’Ivres­se, jeden wście­kły na wy­bry­ki cham­stwa, drugi pi­ja­ny jak bela. Uści­snął też spo­co­ne ręce ba­ro­ne­tów La­va­ri­ce i De Lu­xu­re, wy­posz­czo­nych cał­kiem do­słow­nie i w prze­no­śni. Uca­ło­wał dło­nie opry­skli­wej ma­de­mo­isel­le d’Envie i omdle­wa­ją­cej na swo­ich dwóch krze­słach ma­da­me Pa­res­se. Sam Król, żyw i zdrów, od szczy­tu stołu po­zdro­wił go pu­cha­rem. Tylko Kró­lo­wa, par­szy­wa sta­ru­cha, tra­dy­cyj­nie ob­da­rzy­ła go spoj­rze­niem peł­nym nie­na­wi­ści i od­ra­zy.

Dusza Ja­ku­ba de Grâce była jed­nak lżej­sza od ka­czych piór, które dla ucie­chy po­dmu­chi­wa­no nad sto­łem. Znów mógł bry­lo­wać w to­wa­rzy­stwie i fol­go­wać sobie w pi­jań­stwie, zu­peł­nie jakby jutra miało nie być. Z kar­dy­na­łem Glo­rio­lem wy­my­śli­li nawet grę słow­ną, ka­żą­cą wy­chy­lić kie­li­szek każ­de­mu, kto użył imie­nia Boga nada­rem­no. Śmie­chom nie było końca, a po kilku kwa­dran­sach wszy­scy gra­cze ledwo trzy­ma­li się już na krze­słach.

Ko­la­cja prze­cią­gnę­ła się do póź­nych go­dzin noc­nych. Mar­ki­zo­wi ode­zwa­ły się w końcu od­nie­sio­ne kon­tu­zje, za­czął beł­ko­tać bez ładu i skła­du i tra­cić sens pro­wa­dzo­nych roz­mów, toteż, po­że­gnaw­szy jo­wial­nie po­zo­sta­łych bie­siad­ni­ków, dźwi­gnął się z krze­sła i chwiej­nym kro­kiem opu­ścił ja­dal­nię.

Ko­ry­ta­rze były ciem­ne i zimne, gdyż nie było komu roz­pa­lać ko­min­ków i kan­de­la­brów, ale ze wszyst­kich rze­czy na świe­cie ciem­no­ści mar­kiz bał się naj­mniej. Za to, gdy z mroku wy­nu­rzy­ła się upior­na syl­wet­ka Kró­lo­wej, serce sta­nę­ło w nim na mo­ment.

– Jeśli można na słowo, mar­ki­zie de Grâce.

– Do usług Wa­szej Kró­lew­skiej Mości. – Mar­kiz ukło­nił się ostroż­nie, sta­ra­jąc się nie wy­ło­żyć przy tym na twarz.

– To, zdaje się, wasze? – wark­nę­ła, wy­cią­ga­jąc zza ple­ców pa­rad­ną szpa­dę i wpy­cha­jąc ją w ze­sztyw­nia­łe dło­nie mar­ki­za. – Po­rzu­ci­li­ście ją w ka­pli­cy, na dowód zbrod­ni. Niech Bóg Wszech­mo­gą­cy zli­tu­je się nad waszą duszą, bo jest dla zdraj­ców szcze­gól­ne miej­sce w Pie­kle!

Krew od­pły­nę­ła mu z twa­rzy. Miej­sce ra­do­sne­go upo­je­nia, które jesz­cze przed chwi­lą grza­ło mu głowę, za­ję­ła chłod­na kal­ku­la­cja. Na­tręt­na masz­ka­ra chcia­ła wro­bić go w aferę, która – jak usta­lił prze­cież ponad wszel­ką wąt­pli­wość – nigdy nie miała miej­sca.

Od­chrząk­nął i z wolna ob­ró­cił rę­ko­jeść w dło­niach.

– Nic nie po­wie­cie, nik­czem­ni­ku? Nie oka­że­cie skru­chy? – za­drwi­ła Kró­lo­wa, pa­trząc na niego jak na ro­ba­ka.

– Po­wiem jedno – wy­mam­ro­tał, uno­sząc szpa­dę. – Giń, ścier­wo!

Pchnął ją pro­sto w czar­ne serce. Usły­szał wy­raź­nie, jak czu­bek szpa­dy pruje ma­te­riał sukni. Dalej na­po­tkał jed­nak prze­moż­ny opór. Kiedy na­parł na ostrze, jęk­nę­ło, wy­gię­ło się i zwi­nę­ło na kształt śli­ma­ka.

Kró­lo­wa przy­bra­ła strasz­li­wą minę. Oczy za­zwy­czaj skry­te za fał­da­mi po­wiek wy­ba­łu­szy­ła na dziu­rę, spod któ­rej wy­zie­ra­ła pierś blada, ob­wi­sła, lecz nie­tknię­ta.

Jakub de Grâce pi­snął jak mysz, nie mogąc uwie­rzyć w prze­śla­du­ją­ce go nie­szczę­ście. Na­stęp­nie zro­bił to, co zro­bił­by na jego miej­scu każdy.

 

III.

 

Po kilku bez­sen­nych go­dzi­nach cze­ka­nia na roz­wój wy­pad­ków, Jakub de Grâce przy­znał przed samym sobą, że ma tego wszyst­kie­go po­wy­żej uszu. Sza­lo­na nocna bie­ga­ni­na, po­now­ne ba­ry­ka­do­wa­nie drzwi i dy­go­ta­nie pod koł­drą, wszyst­ko to wy­czer­pa­ło go emo­cjo­nal­nie. Zna­jąc Kró­lo­wą, wszy­scy w pa­ła­cu wie­dzie­li już o jego uczyn­kach, choć tym razem przy­tom­nie uciekł razem z na­rzę­dziem zbrod­ni. Do rana prze­trzeź­wiał okrop­nie i nie miał wię­cej serca do walki o prze­trwa­nie. Nie w tym sza­lo­nym świe­cie, w któ­rym uczci­wy szlach­cic nie mógł już po­le­gać ani na służ­bie, ani na sile swo­je­go in­te­lek­tu i oręża.

Z na­sta­niem dnia ogar­nął go no­stal­gicz­ny na­strój. Wsta­jąc ze sko­tło­wa­ne­go wyra i ścią­ga­jąc z niego prze­ście­ra­dło, wspo­mi­nał dni chwa­ły, kiedy cza­ro­wał to­wa­rzy­stwo fan­ta­zją i po­jem­no­ścią brzu­cha. By­wa­ło wszak, że po wy­pi­ciu ca­łe­go an­tał­ka wina po­tra­fił z pę­dzą­cej ka­ro­cy cel­nym strza­łem z pi­sto­le­tu zdmuch­nąć ka­pe­lusz z głowy prze­chod­nia. Cza­sem nawet za pierw­szą próbą.

„Gdzie te czasy?”, pytał sam sie­bie, za­rzu­ca­jąc uple­cio­ny z po­ście­li sznur na po­brzę­ku­ją­cy krysz­ta­ła­mi ży­ran­dol. Na ho­ry­zon­cie wi­dział wieki ciem­ne i po­sęp­ne, zbli­ża­ją­ce się z po­nu­rym bu­rzo­wym po­mru­kiem. A może były to huki wy­strza­łów? Kiedy w za­my­śle­niu uwią­zy­wał drugi ko­niec liny do nogi od szafy, nie do­cie­ra­ły do niego jesz­cze w pełni dźwię­ki z ze­wnątrz. Igno­ro­wa­nie ich przy­cho­dzi­ło jed­nak z coraz więk­szym tru­dem. Krzy­ki, tu­pa­nie, wa­le­nie w drzwi, brzęk szkła, ha­ła­sy do­bi­ja­ły się do drzwi i ścian jego kom­na­ty, bu­rząc mu kon­cen­tra­cję.

– Ani chwi­li spo­ko­ju! – wy­bur­czał pod nosem, owi­ja­jąc prze­ście­ra­dło wokół szyi. Nic już nie ob­cho­dzi­ło go, co wy­pra­wia­ją inni re­zy­den­ci pa­ła­cu. Mogli nawet zwa­rio­wać i urzą­dzić na ko­ry­ta­rzach olim­pia­dę, a mar­kiz i tak nie wziął­by w niej udzia­łu.

Kry­tycz­ne spoj­rze­nie w lu­stro upew­ni­ło go, że zro­bił, co w ludz­kiej mocy, by sta­nąć god­nie na roz­pra­wie przed Chry­stu­sem. Nie, żeby wie­rzył w uczci­wość sądów, tak ziem­skich, jak i bo­żych, ale jeśli coś miało do­wieść jego nie­win­no­ści, to wy­łącz­nie nie­na­gan­na pre­zen­cja. Dzię­ki uprzej­mo­ści Glo­rio­le’a miał już na sobie nie­zgor­szy strój wi­zy­to­wy. Efekt psuły tylko po­gię­ta szpa­da przy boku i po­tar­ga­na pe­ru­ka, z któ­rej dawno ob­sy­pał się puder i zwie­trza­ły per­fu­my.

– Trud­no. – Mar­kiz uniósł dum­nie pod­bró­dek. – Niech ujrzą we mnie rów­nież mę­czen­ni­ka.

Osob­ną kwe­stią było oca­le­nie głowy. Wy­si­łek, z jakim wdra­pał się na krze­sło i ża­ło­sne jęki mebla za­sia­ły w nim wąt­pli­wość, czy impet ze­sko­ku nie ro­ze­rwie mu szyi. Cóż to byłby za ba­ła­gan i jaka że­nu­ją­ca sy­tu­acja w za­świa­tach! Aby za­po­biec ka­ta­stro­fie, Jakub de Grâce chwy­cił mocno sznur po­wy­żej głowy. Na próbę zsu­nął stopę z sie­dzi­ska na dłu­gość du­że­go palca. Wtem drzwi roz­war­ły się z ło­sko­tem, a do po­ko­ju wdar­ło się stado wrzesz­czą­cych Pig­me­jów.

Tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się w pierw­szej chwi­li zszo­ko­wa­ne­mu mar­ki­zo­wi, kiedy doj­rzał ich kątem oka z wy­so­ko­ści krze­sła. Łapy wiel­kie i ko­sma­te wy­cią­gnę­ły się ku niemu, a osma­lo­ne, wy­krzy­wio­ne nie­ludz­ki­mi gry­ma­sa­mi gęby oto­czy­ły go i jęły prze­krzy­ki­wać się or­dy­nar­nie:

– Łap­cie go, psie­go syna!

– Cho no tu, ba­ry­ło! Nie wy­śliź­niesz się tak łatwo!

Do­pie­ro po chwi­li mar­kiz roz­po­znał w nich ludzi, w do­dat­ku tych naj­gor­sze­go sortu. Od­ru­cho­wo dobył szpa­dy, chcąc za­cho­wać zdro­wy spo­łecz­ny dy­stans. Przy passe arrière za­po­mniał jed­nak o nie­sprzy­ja­ją­cej po­zy­cji. Krze­sło ucie­kło mu spod nóg, a cię­żar jakby ca­łe­go świa­ta spo­czął na ra­mie­niu. Nowy frak trza­snął pod pachą, a wtedy Ja­ku­ba de Grâce ogar­nę­ła słyn­na wo­jow­ni­cza furia.

Kur­czo­wo trzy­ma­jąc się sznu­ra i bu­ja­jąc od okna do biur­ka, roz­trą­cał ciżbę brzu­chem, kop­nia­ka­mi i wście­kły­mi ude­rze­nia­mi szpa­dy. Na­past­ni­cy wy­wra­ca­li się jak krę­gle lub od­ska­ki­wa­li na boki, czy­niąc nie­opi­sa­ny har­mi­der i ruj­nu­jąc wy­strój po­ko­ju. Mar­ki­zo­wi da­le­ko było jed­nak od ini­cja­ty­wy stra­te­gicz­nej.

Za­sad­ni­czy pro­blem sta­no­wi­ło uwią­za­nie do ży­ran­do­la, ale i ręka sła­bła mu nie­uchron­nie, drę­twie­jąc i trzesz­cząc w sta­wach. He­ro­icz­ny bój nie mógł trwać w nie­skoń­czo­ność. Świa­do­my tego Jakub de Grâce dał na od­chod­ne w twarz naj­bliż­sze­mu pro­sta­ko­wi i po­sta­no­wił opu­ścić im­pre­zę. „Niech się dzie­je, co chce”, za­de­cy­do­wał i pu­ścił sznur.

Stało się jed­nak nie­zu­peł­nie to, co mar­kiz za­mie­rzył. Pętla za­ci­snę­ła się wpraw­dzie wokół szyi, aż twarz na­bie­gła krwią i po­ciem­nia­ło mu w oczach, lecz nogi zna­la­zły nie­spo­dzie­wa­nie opar­cie na czy­ichś ple­cach. Tłu­ste od potu dło­nie chwy­ci­ły go pod boki, unio­sły, za­czę­ły szar­pać od­święt­ny strój. Z ręki wy­trą­co­no mu szpa­dę, ze­rwa­no prawy but.

– Pu­ście mnie, chamy! – pró­bo­wał wołać w roz­pacz­li­wym po­ło­że­niu, lecz głos uwiązł mu w gar­dle. Pod­du­szo­ny lecz nie umie­ra­ją­cy, cią­gnię­ty na wszyst­kie stro­ny, jakby roz­ry­wa­ny końmi, cier­piał nie­wy­sło­wio­ne ka­tu­sze.

– Tnij­ta sznur, lu­dzi­ska! – ktoś na­wrzesz­czał mu na do­kład­kę do ucha. Krzyk ten od­bi­jał się jesz­cze wie­lo­kroć echem w czasz­ce mar­ki­za, nawet po tym, kiedy wresz­cie opu­ści­ła go świa­do­mość.

 

IV.

 

Ock­nąw­szy się, Jakub de Grâce stwier­dził z całą pew­no­ścią, że po­legł i bez sądu wtrą­co­no go do Pie­kła. Z umiesz­czo­ne­go gdzieś wy­so­ko okien­ka, jakby dla złud­nej na­dziei, są­czy­ło się słabe świa­tło, nie się­ga­jąc jed­nak głę­bo­ko w ciem­ną cze­luść. Swąd potu, brudu i wil­go­ci dusił nie go­rzej niż stry­czek, któ­re­go ślady wciąż nosił na opuch­nię­tej szyi. Pod­ło­że wy­ście­ła­ły kłu­ją­ce w po­ślad­ki źdźbła słomy i wióry, za­pew­ne reszt­ki dia­bel­skich sto­sów. Po­sadz­ka, ani chybi bruk z do­brych chęci, była twar­da, zimna i wil­got­na od prze­la­nych łez.

Przy­zwy­cza­ja­ją­cy się do ciem­no­ści wzrok kazał mu zła­go­dzić nieco pier­wot­ny osąd, choć rze­czy­wi­stość nie wy­da­wa­ła się od Pie­kła szcze­gól­nie od­le­gła. Mu­siał znaj­do­wać się w klasz­tor­nej celi. Była to asce­tycz­nie urzą­dzo­na po­dłuż­na klit­ka o ścia­nach po­kry­tych grzy­bem. Rzu­co­no go w kąt jak wór ziem­nia­ków, choć w po­miesz­cze­niu znaj­do­wa­ło się także ni­skie, skrom­ne po­sła­nie. Zaj­mo­wa­ły je dwie opar­te ple­ca­mi o ścia­nę nie­ru­cho­me i mil­czą­ce po­sta­cie.

Pod­niósł się na łok­ciach, stę­ka­jąc i ję­cząc. Sam nie mógł uwie­rzyć, ileż mę­czeństw znio­sło w ostat­nim cza­sie jego ciało, wciąż po­zo­sta­jąc w jed­nym ka­wał­ku. Ilu świę­tych roz­pa­dło się na re­li­kwie, pod­da­nych mniej wy­myśl­nym tor­tu­rom?

Sie­dzą­cy na łóżku nie po­ru­sza­li się, choć mar­kiz czuł na sobie ich oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nia. W pół­mro­ku roz­róż­niał tylko męż­czy­znę i ko­bie­tę, oboje o bla­dych, za­pad­nię­tych li­cach. Ko­bie­ta w za­sa­dzie cał­kiem przy­po­mi­na­ła trupa, choć mar­kiz dałby głowę, że jej usta po­ru­sza­ją się bez­gło­śnie, a w pal­cach ob­ra­ca ró­ża­niec. Klnąc na brak jed­ne­go buta, po­kuś­ty­kał, aby przyj­rzeć im się le­piej. Nie­mal przy­pła­cił to apo­plek­sją.

 – Wasze Kró­lew­skie Mości! – wy­char­czał, a ko­la­na ugię­ły się pod nim.

Sie­dzie­li tam, jak gdyby nigdy nic, Król i Kró­lo­wa. Przez głowę prze­ga­lo­po­wa­ły mu całe ta­bu­ny złych myśli. Skoro nie stra­co­no ich z mar­szu, być może czas mo­nar­chii nie do­biegł jesz­cze końca? W ja­kiej sy­tu­acji sta­wia­ło­by to jego, Ja­ku­ba de Grâce, dwa­kroć nie­do­szłe­go za­bój­cę, zdraj­cę i bez­boż­ni­ka? Los jego mógł jesz­cze za­le­żeć od ich łaski i mi­ło­sier­dzia, toteż przy­padł do nóg Króla i zalał się łzami, smar­ka­jąc mu na poń­czo­chy.

– Prze­bacz mi, panie! Zbłą­dzi­łem! Oma­mi­li mnie wro­go­wie Wa­szej Kró­lew­skiej Mości! Wy­znam wszyst­ko, wy­ja­wię na­zwi­ska – d’Ivres­se, de Bau­che… Glo­rio­le! To czci­cie­le Sza­ta­na i spi­skow­cy prze­ciw­ko ko­ro­nie. Po­da­li mi dia­bel­skie de­kok­ty, zmie­ni­li w bez­wol­ne­go go­le­ma na roz­ka­zach ży­dow­skie­go sa­ba­tu…

Wy­cią­gnął rękę ku twa­rzy mo­nar­chy, jakby chciał za jej do­tknię­ciem zma­zać swe grze­chy. Król po­chy­lił do przo­du głowę, przy­ta­ku­jąc mu do­bro­tli­wie. W serce Ja­ku­ba de Grâce wlała się na­dzie­ja. Wtem za­uwa­żył, że głowa nie za­trzy­mu­je się. Kró­lew­ski cze­rep opa­dał coraz niżej i szyb­ciej, po czym z mla­skiem zsu­nął się z karku i wpadł mu w ręce.

Mar­kiz wy­darł się wnie­bo­gło­sy i od­rzu­cił głowę w kąt. Roz­pacz­li­wie pra­gnąc prze­ba­cze­nia zwró­cił się do Kró­lo­wej, ale i ona wy­da­ła z sie­bie upior­ny jęk. Na oczach mar­ki­za jej pierś otwo­rzy­ła się jak czer­wo­ny kwiat, a stru­mień krwi wy­strze­lił mu pro­sto w roz­war­te ze zdzi­wie­nia usta.

Krztu­sząc się i krzy­cząc nie­skład­nie, pró­bo­wał zbiec z miej­sca zbrod­ni, ale nie­wiel­ka klit­ka nie da­wa­ła ta­kiej moż­li­wo­ści. Bie­gał więc w kółko, prze­ska­ku­jąc mar­twą głowę Króla i roz­chla­pu­jąc krew, któ­rej wiel­ka ka­łu­ża wy­cie­kła z Kró­lo­wej. Prze­bie­gł­szy ponad milę, opadł z sił. Oparł się o wil­got­ną ścia­nę i zre­zy­gno­wa­ny ude­rzył w nią po­ty­li­cą.

W na­stęp­stwie ude­rze­nia świa­teł­ko z góry za­ja­śnia­ło więk­szym bla­skiem. Spo­strze­gł­szy to, mar­kiz po­wtó­rzył za­bieg, aż z po­mię­dzy ce­gieł po­sy­pał się mech, a oczy roz­je­cha­ły mu się na boki. Kraty w okien­ku znik­nę­ły w błysz­czą­cej aurze, która spły­nę­ła w dół na kształt świe­tli­stych scho­dów.

Łup! Echo od­bi­ło się od skle­pie­nia, kiedy grzmot­nął po raz trze­ci, nie­mal roz­trza­sku­jąc sobie czasz­kę. Na scho­dach do nieba po­ja­wi­ła się skrzy­dla­ta isto­ta w szcze­ro­zło­tej zbroi, z ogni­stym mie­czem w ręku. Ar­cha­nioł jak żyw­cem zdję­ty z ob­ra­zu zstę­po­wał ku niemu do­stoj­nym kro­kiem. Jakub de Grâce przy­warł do ścia­ny, za­sła­nia­jąc oczy przed ma­je­sta­tem.

Anioł, po­sta­wiw­szy stopę na za­la­nej krwią pod­ło­dze, ro­zej­rzał się po celi z mie­szan­ką smut­ku, gnie­wu i nie­do­wie­rza­nia. Mar­kiz szu­kał przez chwi­lę słów, któ­ry­mi mógł­by wy­tłu­ma­czyć ten obłęd, ale zmę­cze­nie dało mu się we znaki. Wes­tchnął i wzru­szył tylko ra­mio­na­mi. Boży po­sła­niec tak­so­wał go złym wzro­kiem, wa­chlu­jąc ner­wo­wo skrzy­dła­mi. Choć jego skóra była ala­ba­stro­wa, kost­ki pal­ców ści­ska­ją­cych miecz wy­da­wa­ły się wręcz śnież­no­bia­łe.

Jeśli wy­da­rze­nia ostat­niej doby na­uczy­ły cze­goś Ja­ku­ba de Grâce, to że nawet naj­le­piej prze­my­śla­ne dzia­ła­nie i tak daje zgoła nie­prze­wi­dzia­ne re­zul­ta­ty. Jak rów­nież tego, że ma w całym tym sza­leń­stwie do ode­gra­nia jakąś do­nio­słą rolę, co czy­ni­ło go w prak­ty­ce nie­śmier­tel­nym. Prze­stał więc kal­ku­lo­wać.

Prawy sier­po­wy kom­plet­nie za­sko­czył Ar­cha­nio­ła, lą­du­jąc na jego szla­chet­nym rzym­skim nosie. Z Bożą po­mo­cą utrzy­mał się na no­gach, ale Opatrz­ność nie uchro­ni­ła go przed ko­lej­nym ata­kiem.

Mar­kiz sko­czył mu do gar­dła jak tłu­sta pan­te­ra. Po­wa­lił go na pry­czę, mię­dzy le­żą­ce tam już zwło­ki kró­lew­skiej pary. Siadł na nim ni­czym cyr­ko­wy za­pa­śnik, przy­gwoź­dził ręce, zdu­sił ciel­skiem. Złote loki roz­sy­pa­ły się na za­wszo­nym po­sła­niu, nie­bie­skie oczy wy­szły z orbit. Anioł trze­po­tał skrzy­dła­mi jak po­chwy­co­ny gołąb, pióra la­ta­ły w po­wie­trzu. Zbro­ja chrzę­ści­ła pod cię­ża­rem na­past­ni­ka, bez­u­ży­tecz­ny miecz palił ze smro­dem sien­nik.

– Zdy­chaj, pie­rza­sta ka­na­lio! – krzy­czał mar­kiz, tak długo, aż anioł prze­stał się sza­mo­tać i wy­wró­cił oczy w głąb czasz­ki.

Z drga­ją­cej jesz­cze po­śmiert­nie nogi mar­kiz ścią­gnął efek­tow­ny, obity zło­ty­mi płyt­ka­mi but. Pa­so­wał jak ulał. Wziął do ręki go­re­ją­cy miecz i za­brał się do prze­pa­la­nia zamka w drzwiach celi.

Koniec

Komentarze

Miło mi prze­czy­tać pierw­sze­mu tak zacny de­biut :)

Hi­sto­ria mar­ki­za Ja­ku­ba de Grâce za­ra­zem mnie prze­ję­ła jak i uba­wi­ła, błę­dów czy po­tknięć nie do­strze­głem, kli­mat od­cho­dzą­cej w cień (khe, khe) ary­sto­kra­cji – bar­dzo udany :)

en­tro­pia nigdy nie ma­le­je // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Hej, Pa­oli­na zja­wia się zwa­bio­na przez Alek­san­dra (ale nie cara) ;)

 

Prze­czy­ta­łam, ale nie wiem, czy to kwe­stia dzi­siej­sze­go ko­lo­sal­ne­go zmę­cze­nia, czy też nie­do­po­wie­dzeń w tek­ście, czy też zbyt­niej zna­jo­mo­ści kon­tek­stu (oraz wła­snych pu­bli­ko­wa­nych do­świad­czeń z po­dob­ny­mi – w sen­sie oko­ło­re­wo­lu­cyj­ny­mi i z nie­umar­łą Marią An­to­ni­ną, ale na po­waż­nie – kli­ma­ta­mi, co po­wo­du­je, że mam jakąś tam swoją wizję wy­pad­ków), w każ­dym razie nie do końca za­ła­pa­łam jeden ele­ment za­my­słu fa­bu­lar­ne­go, ale o tym za mo­ment.

Do­ce­niam cał­ko­wi­cie grę w na­zwi­ska całej opi­sa­nej cze­re­dy, uśmiech­nę­ło mnie to, oczy­wi­ście, choć oba­wiam się, że to bę­dzie dość her­me­tycz­ne, jako że zna­jo­mość fran­cu­skie­go nie jest tu po­wszech­na ;) Do­ce­niam też różne inne smacz­ki, za­sta­na­wiam się nawet, czy ciast­ka za­miast opłat­ka to też alu­zja? No i oczy­wi­ście pro­blem “ri­di­cu­le” :)

Za­sta­na­wia­łam się, czy to taka al­ter­na­tyw­na wer­sja ataku na Tu­ile­ries (albo wcze­śniej na Wer­sal?), albo ja­kieś za­wie­sze­nie w cza­sie i dwór, który zdą­żył się po­sta­rzeć i roz­sy­pać? Ja­kieś ma­gicz­ne nie­mal­że za­ba­ry­ka­do­wa­nie się w pa­ła­cu? Czy król i kró­lo­wa są ja­ki­miś zom­bia­ka­mi od po­cząt­ku, czy też do­pie­ro jed­nak tłum od­ci­na im głowy i wtedy za­mie­nia­ją się w ja­kieś nie­umar­la­ki? Albo prze­ciw­nie: na­resz­cie na­praw­dę umie­ra­ją? (Tu wła­śnie mi coś chyba fa­bu­lar­nie umknę­ło, usi­ło­wa­łam się do­czy­tać, ale nadal nie bar­dzo wiem). Ale ogól­nie kon­cept ta­kich Oko­pów Trój­cy Świę­tej mi się po­do­ba. I za­koń­cze­nie fajne, po­wi­nie­neś na­pi­sać dal­sze dzie­je pana Ła­skie­go ;) Aha, za­kła­dam, że on jest Jakub a nie Ja­cqu­es ze wzglę­du na koń­co­wą walkę z (arch)anio­łem? Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca ro­zu­miem (może to wina zmę­cze­nia), ale sama scena fajna.

 

Mam parę uwag “ter­mi­no­lo­gicz­nych” (przy za­ło­że­niu, że re­alia mają jed­nak od­po­wia­dać prze­ło­mo­wi XVIII i XIX wieku). Nie pa­su­je mi “ko­niak”, bo w za­sa­dzie jesz­cze się tak nie mó­wi­ło; nie pa­su­je mi też “olim­pia­da” w kon­tek­ście, w jakim uży­wasz tego słowa, “zawał serca”, a także “kry­kiet”. To takie an­giel­skie, a “sala gry w piłkę” była salą do te­ni­sa, jakby co. Acz­kol­wiek do­czy­ta­łam, że się An­go­le w 1789 za­mie­rza­ły na wy­pra­wę na Kon­ty­nent, żeby krze­wić kry­kie­ta wśród dzi­ku­sów, ale nie do­je­cha­ły ;) No i amok – spraw­dzi­łam i to słowo po­ja­wia się we fran­cu­skim do­pie­ro w 1830 roku… A chyba aż do lip­co­wej ta Twoja Wiel­ka nie trwa?

Chyba że ce­lo­wo ro­bisz misz­masz słow­ni­ko­wy, bo to hu­mo­re­ska? Nie­pa­su­ją­ce “opu­ścić im­pre­zę” mo­gło­by na to wska­zy­wać. Od­nio­słam jed­nak wra­że­nie, że usi­łu­jesz się bawić re­alia­mi.

No i do pary kró­lew­skiej to tylko “Votre Ma­jesté”, a więc Wasza Kró­lew­ska Mość, żadne Wasza Mi­łość czy Wasza Wy­so­kość.

 

Z tech­ni­ka­liów – nie ro­bi­łam ła­pan­ki, bo zmę­cze­nie, ale na jedno na pewno mu­sisz zwró­cić uwagę: nad­uży­wasz kon­struk­cji z imie­sło­wem przy­słów­ko­wym współ­cze­snym, które nader rzad­ko na­praw­dę pa­su­ją i są po­praw­ne. Poza tym czyta się ra­czej do­brze, ja­kieś ba­bol­ki po­mniej­sze wi­dzia­łam, ale pew­nie i tak przyj­dzie ktoś, kto się tym zaj­mie.

 

Kli­kam, bo na bi­blio­tecz­ne­go klika to się na­da­je, acz­kol­wiek te imie­sło­wy warto by prze­trze­bić

http://altronapoleone.home.blog

Witaj.

Gra­tu­lu­ję ser­decz­nie de­biu­tu. :)

Zanim za­cznę lek­tu­rę, mam py­ta­nie czy­sto tech­nicz­ne – czy limit aby na pewno nie jest tu prze­kro­czo­ny? 

Po­zdra­wiam.

Pe­cu­nia non olet

Witaj raz jesz­cze. :)

 

Kwe­stie tech­nicz­ne – su­ge­stie i wąt­pli­wo­ści – do prze­my­śle­nia:

… za­stał tylko dwoje z ponad setki dwo­rzan. – jak ro­zu­miem, byli to: ko­bie­ta i męż­czy­zna?

– Tak nie można, moi pań­stwo! – pró­bo­wał (czego? ;co robić?) de Grâce, siląc się na po­god­ny ton.

Mam ogól­ne wąt­pli­wo­ści co do za­pi­su form grzecz­no­ścio­wych w dia­lo­gach.

 

Tekst jest dla mnie moc­nym za­sko­cze­niem. Jak na de­biut, jest nad­zwy­czaj udany oraz doj­rza­ły, masz lek­kość pi­sa­nia, do­sko­na­le ra­dzisz sobie z roz­wo­jem akcji, za­pi­sem roz­mów, emo­cji, wy­glą­du czy po­czy­nań bo­ha­te­rów; uste­rek jest nie­wie­le; masz świet­ny kon­takt z czy­tel­ni­kiem. Pi­szesz, jak wpra­wio­ny, wie­lo­let­ni Użyt­kow­nik tego Por­ta­lu. :) Każ­de­mu (nade wszyst­ko – sobie) ży­czy­ła­bym ta­kie­go de­biu­tu na ja­kim­kol­wiek li­te­rac­kim por­ta­lu. :)

Z dru­giej stro­ny mam bar­dzo mie­sza­ne uczu­cia co do wy­bo­ru te­ma­ty­ki. Sama trak­tu­ję Fran­cu­ską Re­wo­lu­cję jako jedno z naj­tra­gicz­niej­szych wy­da­rzeń w hi­sto­rii Eu­ro­py. Po­chło­nę­ła mnó­stwo ofiar, a wpra­wio­na w ruch, prze­ra­ża­ją­ca ma­chi­na za­bi­ja­nia, po­czę­ła stop­nio­wo za­ta­czać coraz szer­sze kręgi, za­bie­ra­jąc nawet sa­mych przy­wód­ców re­wol­ty.

Jed­nak­że, spe­cy­ficz­ny humor oraz wy­raź­ne pod­kre­śle­nie wad ów­cze­snej ary­sto­kra­cji, za­pre­zen­to­wa­łeś w spo­sób lekki i nie­zwy­kle traf­ny. Za­ska­ku­ją­ce zda­rze­nia, jakie spo­ty­ka­ły mar­ki­za, włącz­nie z za­mor­do­wa­niem Anio­ła (!), były tak szo­ku­ją­ce, że nie można od­mó­wić Ci fan­ta­zji. ;)

Nieco zgrzy­ta­ła mi syl­wet­ka Kró­lo­wej. Czy­ta­łam przed laty bio­gra­fie Marii An­to­ni­ny i za­pa­mię­ta­łam ją jako wy­jąt­ko­wo pięk­ną, atrak­cyj­ną, ko­chli­wą i ogrom­nie nie­szczę­śli­wą (choć też swa­wol­ną i roz­rzut­ną) wład­czy­nię; w chwi­li śmier­ci miała trzy­dzie­ści kilka lat, w żad­nych zatem wy­pad­ku nie pa­so­wa­ło mi do niej okre­śle­nie ”par­szy­wa sta­ru­cha”, lecz – jak ro­zu­miem – bo­ha­ter wi­dy­wał ją cią­gle pod po­sta­cią sta­rusz­ki.

 

Po­zdra­wiam, po­wo­dze­nia, klik. :)

Pe­cu­nia non olet

Hej 

Mam wra­że­nie, że wplą­ta­łeś bied­ne­go Ja­ku­ba w takie ta­ra­pa­ty, że na końcu nie po­zo­sta­ło już nic jak tylko iść w ab­surd i za­sło­nić się pod­łym cha­rak­te­rem bo­ha­te­ra. Jed­nak przy­go­to­wa­łeś mnie na ten ab­sur­dal­ny ko­niec :) zręcz­nie przed­sta­wia­jąc hi­sto­rie. Sam Jakub też jest stwo­rzo­ny w spo­sób cie­kaw, podły a jed­nak tro­chę mu ki­bi­co­wa­łem, ko­micz­ny choć jego po­czy­na­nia są tchórz­li­we i strasz­ne. 

Na ko­niec, choć z mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi co do całej hi­sto­rii, muszę przy­znać, że opo­wia­da­nie mi się po­do­ba­ło mimo, że coś czu­łem iż cała hi­sto­rii za­koń­czy się ko­smicz­nie bo in­ne­go wyj­ścia nie było :)

Po­zdra­wiam  

"On jest dziw­nym wir­tu­ozem – Na or­ga­nach ludz­kich gra Bu­dząc za­chwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Po­wiedz, kogo ob­cho­dzi gra, Z któ­rej żywy nie wy­cho­dzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złu­dze­nia! Na sobie te­stu­je­my Każdą praw­dę i mit."

Zanim za­cznę lek­tu­rę, mam py­ta­nie czy­sto tech­nicz­ne – czy limit aby na pewno nie jest tu prze­kro­czo­ny?

Nie był nawet z mot­tem, więc wno­szę, że bez niego też nie jest :)

 

Do­ce­niam cał­ko­wi­cie grę w na­zwi­ska całej opi­sa­nej cze­re­dy, uśmiech­nę­ło mnie to, oczy­wi­ście, choć oba­wiam się, że to bę­dzie dość her­me­tycz­ne, jako że zna­jo­mość fran­cu­skie­go nie jest tu po­wszech­na ;)

A jed­nak wy­star­czy­ło kilka go­dzin, by zna­la­zła się osoba, która wy­chwy­ci­ła co trze­ba :) Jako czy­tel­nik lubię mniej lub bar­dziej ukry­te alu­zje, o ile wy­kry­cie ich nie jest wa­run­kiem ko­niecz­nym do zro­zu­mie­nia tek­stu. To taki opcjo­nal­ny tre­asu­re hunt i nawet jeśli uśmiech­nie się przy tym tylko jeden czy­tel­nik, to zna­czy, że było warto!

 

czy ciast­ka za­miast opłat­ka to też alu­zja?

za­kła­dam, że on jest Jakub a nie Ja­cqu­es ze wzglę­du na koń­co­wą walkę z (arch)anio­łem?

Wszel­kie po­do­bień­stwo do zda­rzeń i osób jest przy­pad­ko­we (ale czy na pewno?) ;)

 

 

Czy król i kró­lo­wa są ja­ki­miś zom­bia­ka­mi od po­cząt­ku, czy też do­pie­ro jed­nak tłum od­ci­na im głowy i wtedy za­mie­nia­ją się w ja­kieś nie­umar­la­ki? Albo prze­ciw­nie: na­resz­cie na­praw­dę umie­ra­ją? (Tu wła­śnie mi coś chyba fa­bu­lar­nie umknę­ło, usi­ło­wa­łam się do­czy­tać, ale nadal nie bar­dzo wiem).

Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca ro­zu­miem (może to wina zmę­cze­nia)

Gdyby za­py­tać o to mar­ki­za, z pew­no­ścią od­rzekł­by, że świat sta­nął na gło­wie, a los się na niego uwziął. Ani chwi­li spo­ko­ju, głowy spa­da­ją zu­peł­nie nie wtedy, co trze­ba… Gran­da! Ktoś inny po­wie­dział­by, że zbrod­nia do­ma­ga się sądu i kary, może stąd po­ja­wie­nie się sę­dzie­go i kata? A może anioł przy­szedł uli­to­wać się nad mo­nar­chią, a Jakub zna­lazł się tylko w złym miej­scu i cza­sie? Jak to mawia Rada Ję­zy­ka Pol­skie­go, wszyst­kie formy są po­praw­ne ;)

Na mar­gi­ne­sie, za­chę­ca­no do się­ga­nia do źró­deł cy­ta­tów, więc i stam­tąd mogło prze­są­czyć się do opo­wia­da­nia tro­chę zwy­czaj­ne­go ab­sur­du.

 

Chyba że ce­lo­wo ro­bisz misz­masz słow­ni­ko­wy, bo to hu­mo­re­ska? […] Od­nio­słam jed­nak wra­że­nie, że usi­łu­jesz się bawić re­alia­mi.

Część fi­koł­ków zro­bi­łem ce­lo­wo i z roz­my­słem, inne zu­peł­nie bez­wied­nie (”zawał serca”, “amok”). Opo­wia­da­nie jest hu­mo­ry­stycz­ne i z pew­no­ścią nie rości sobie praw do ob­ra­zu epoki, choć jak się nad tym za­sta­no­wię, może rze­czy­wi­ście le­piej było po­zo­stać w klu­czu i nie sto­so­wać uprosz­czeń.

 

Kli­kam, bo na bi­blio­tecz­ne­go klika to się na­da­je, acz­kol­wiek te imie­sło­wy warto by prze­trze­bić

Z ca­łe­go serca dzię­ku­ję za po­zy­tyw­ną opi­nię i czas po­świę­co­ny na czy­ta­nie! Za na­tłok imie­sło­wów mogę tylko po­sy­pać głowę po­pio­łem. Z dru­giej stro­ny, gdyby czło­wiek nie miał już ni­cze­go do szli­fo­wa­nia, to prze­stał­by się sta­rać :)

 

Nieco zgrzy­ta­ła mi syl­wet­ka Kró­lo­wej. Czy­ta­łam przed laty bio­gra­fie Marii An­to­ni­ny i za­pa­mię­ta­łam ją jako wy­jąt­ko­wo pięk­ną, atrak­cyj­ną, ko­chli­wą i ogrom­nie nie­szczę­śli­wą (choć też swa­wol­ną i roz­rzut­ną) wład­czy­nię

Na swoją obro­nę uśmie­cham się tylko sze­ro­ko i za­pew­niam, że ni­g­dzie w opo­wia­da­niu nie pi­sa­łem, że cho­dzi o Fran­cję,  Re­wo­lu­cję i Marię An­to­ni­nę ;)

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Hmmm….

Zanim za­cznę lek­tu­rę, mam py­ta­nie czy­sto tech­nicz­ne – czy limit aby na pewno nie jest tu prze­kro­czo­ny?

Nie był nawet z mot­tem, więc wno­szę, że bez niego też nie jest :)

 

Re­gu­la­min: “Jego ob­ję­tość wy­no­sić ma do 33 ty­się­cy zna­ków wg. licz­ni­ka stro­ny”.

A ja widzę na licz­ni­ku: znaki: 33302

 

 

Ja prze­pra­szam, nie chcę się cze­piać, bo pro­stu szko­da tek­stu… 

 

Edit, zer­kam do Two­je­go pro­fi­lu i już ro­zu­miem, skąd tak za­ska­ku­ją­co do­sko­na­ły styl u No­we­go Użyt­kow­ni­ka – je­steś Lau­re­atem wielu na­gród, a Twoje opo­wia­da­nia były już dru­ko­wa­na wie­lo­krot­nie, brawa i gra­tu­la­cje. :)

Pe­cu­nia non olet

Re­gu­la­min: “Jego ob­ję­tość wy­no­sić ma do 33 ty­się­cy zna­ków wg. licz­ni­ka stro­ny”.

A ja widzę na licz­ni­ku: znaki: 33302

Praw­dę mó­wiąc, nic z tego nie ro­zu­miem, prze­ko­pio­wa­łem to sobie jesz­cze ze stro­ny do Worda i mam, co na­stę­pu­je:

 

 

Skąd por­tal wziął 500 do­dat­ko­wych zna­ków? Oraz czy jako świe­żak mogę wy­edy­to­wać jesz­cze tekst? angel Od­chu­dze­nie o taką odro­bi­nę to nie po­wi­nien być wiel­ki pro­blem…

 

je­steś Lau­re­atem wielu na­gród, a Twoje opo­wia­da­nia były już dru­ko­wa­na wie­lo­krot­nie

No, z tymi wie­lo­ma to spora prze­sa­da :D Coś tam, gdzieś tam dru­ko­wa­li, ale ile osób miało oka­zję po­czy­tać, to nawet nie wiem ;) Pew­nie nie­wie­le.

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Wra­cam pod jakże in­te­re­su­ją­cy i in­try­gu­ją­cy tekst.

 

Nie­ste­ty licz­nik stro­ny ina­czej liczy wy­ra­zy niż Word czy Libre, ja prze­ko­pio­wu­jąc swoje opo­wia­da­nie mia­łem o 595 zna­ków wię­cej na licz­ni­ku stro­ny niż w edy­to­rze – i cóż – mu­sia­łem te pra­wie 600 zna­ków przy­ciąć, choć to było naj­gor­sze cię­cie w moim życiu (bo utwór już wcze­śniej był przy­cię­ty do gra­nic, a nawet poza gra­ni­ce przy­zwo­ito­ści)

 

Wra­cam pod tekst by się prze­ko­nać, czy moje pierw­sze wra­że­nie było tylko ulot­nym wra­że­niem, ale jed­nak nie.

Nie po­tra­fię nie­ste­ty do­ce­nić żar­tów ję­zy­ko­wych czy hi­sto­rycz­nych jak dra­ka­ina (nie mój język i nie moja epoka) – na­to­miast po­do­ba mi się bar­dzo po­wol­ne bu­do­wa­nie kli­ma­tu gro­te­ski i ab­sur­du, a pro­ble­my mar­ki­za wy­da­ły się mi bar­dzo bli­skie od sa­me­go po­cząt­ku (Wam się po­ściel nigdy tak nie buli?). Po­do­bał mi się w ogóle głów­ny bo­ha­ter, jak rów­nież spo­sób nar­ra­cji – nawet ja, mimo, że moja wie­dza w tej mie­rze uboga, za­uwa­ży­łem to, o czym pi­sa­ła dra­ka­ina mie­szasz tu epoki i sty­li­sty­ki – ale w takim prze­śmiew­czym tek­ście mnie to wcale nie razi.

Kli­kam.

 

en­tro­pia nigdy nie ma­le­je // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Nie­ste­ty licz­nik stro­ny ina­czej liczy wy­ra­zy niż Word czy Libre, ja prze­ko­pio­wu­jąc swoje opo­wia­da­nie mia­łem o 595 zna­ków wię­cej na licz­ni­ku stro­ny niż w edy­to­rze – i cóż – mu­sia­łem te pra­wie 600 zna­ków przy­ciąć, choć to było naj­gor­sze cię­cie w moim życiu (bo utwór już wcze­śniej był przy­cię­ty do gra­nic, a nawet poza gra­ni­ce przy­zwo­ito­ści)

Teraz, jak już to wiem, będę spraw­dzał ta­jem­ni­czy licz­nik stro­ny. Jeśli można edy­to­wać zgło­sze­nia, to pół biedy – choć istot­nie to “pół” bywa też nie­zwy­kle uciąż­li­we. Wiem coś o tym – kie­dyś od­chu­dzi­łem opo­wia­da­nie z 45 tys. zna­ków do li­mi­tu 30 tys. Czu­łem się, jak­bym dziec­ku od­rą­bał nogę, żeby zmie­ści­ło się w wózku laugh

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Na swoją obro­nę uśmie­cham się tylko sze­ro­ko i za­pew­niam, że ni­g­dzie w opo­wia­da­niu nie pi­sa­łem, że cho­dzi o Fran­cję,  Re­wo­lu­cję i Marię An­to­ni­nę ;)

 

Poza ta­ga­mi. :)) Wi­dząc je, ja od razu za­czę­łam “czy­tać o Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej”. :)

 

Du­ago­_De­ri­sme, dla nas te li­mi­ty to także duży pro­blem. Każdy kon­kur­so­wicz się z tym zmaga. :) Prze­kro­cze­nie to po pro­stu dys­kwa­li­fi­ka­cja. Sporo tek­sów jest na Por­ta­lu ozna­czo­nych, jako kon­kur­so­we, lecz z in­for­ma­cją w przed­mo­wie, że “limit prze­kro­czo­ny, zatem udzia­łu w kon­kur­sie nie bie­rze”. I wów­czas żal tek­stu. 

Część re­gu­la­mi­nów kon­kur­so­wych do­pusz­cza prze­kro­cze­nie li­mi­tu, lecz po­da­je do­kład­ne ilo­ści oraz wa­run­ki. Tutaj tego nie zna­la­złam, ale wo­la­łam jesz­cze do­py­tać. 

 

Jeśli pi­szesz drab­ble, ko­rzy­staj z licz­ni­ka w necie.

 

A np. trwa­ją­cy teraz kon­kurs “Ob­cość” na­ka­zu­je li­cze­nie słów we­dług Lib­bre Of­fi­ce. 

 

Po­przed­nich pu­bli­ka­cji oraz de­biu­tu raz jesz­cze ser­decz­nie Ci gra­tu­lu­ję, bo to wiel­ka rzecz. :)

Po­zdra­wiam. ;)

Pe­cu­nia non olet

Hej, oczy­wi­ście, że na­tych­miast zna­lazł się ktoś, kto roz­szy­fro­wał, bo ja się na­uko­wo i li­te­rac­ko zaj­mu­ję ta­ki­mi spra­wa­mi (Pa­olet­ta nie jest przy­pad­ko­wa), na do­da­tek głów­nie Fran­cją i na­sy­ci­łam już por­tal oraz pu­bli­ka­cje po­za­por­ta­lo­we tek­sta­mi uwa­ża­ny­mi tu za her­me­tycz­ne z po­wo­du prze­siąk­nię­cia hi­sto­rią ;) Pro­ble­mem był nawet kie­dyś Fran­ci­szek Józef, Sissi, Ru­dolf i May­er­ling… Ale po­wo­li uczę się pisać tro­chę mniej her­me­tycz­nie. Jest tu jesz­cze paru ma­nia­ków hi­sto­rii, jeden ostat­nio się zak­ty­wi­zo­wał po dłuż­szej nie­obec­no­ści, ale, po­wiedz­my sobie szcze­rze, nie jest to por­ta­lo­wy głów­ny nurt ;) No ale ja lecę na­tych­miast przy­glą­dać się wszyst­kie­mu, co ma ele­men­ty al­thi­sto­rycz­ne. Na­to­miast oba­wiam się, że magia na­zwisk w tym tek­ście umknie więk­szo­ści czy­tel­ni­ków – gdyby były an­giel­skie, to te nie­zna­ne pew­nie ludz­kość by wy­gu­gla­ła, zo­rien­to­waw­szy się, że są mó­wią­ce, z fran­cu­skim nie wiesz­czę wiel­kie­go suk­ce­su, chyba że ktoś po tej uwa­dze wy­gu­gla devil

 

Acz­kol­wiek:

 

Jako czy­tel­nik lubię mniej lub bar­dziej ukry­te alu­zje, o ile wy­kry­cie ich nie jest wa­run­kiem ko­niecz­nym do zro­zu­mie­nia tek­stu. To taki opcjo­nal­ny tre­asu­re hunt i nawet jeśli uśmiech­nie się przy tym tylko jeden czy­tel­nik, to zna­czy, że było warto!

Tu się to­tal­nie zga­dzam :)

 

Dzię­ki za wy­ja­śnie­nia, zwłasz­cza z anio­łem, wczo­raj byłam na­praw­dę pad­nię­ta po nie­uda­nej kwe­ren­dzie, która za­mie­ni­ła się w sza­lo­ny rajd po mu­zeum ;)

 

A przy oka­zji, bo chyba jesz­cze nikt nie wrzu­cił, masz mój ar­cy­dziel­ny po­rad­nik su­rvi­va­lu/sa­vo­ir-vi­vre’u ;) Por­tal dla żół­to­dzio­bów

 

I taki dro­biazg: sta­raj się edy­to­wać ko­men­ta­rze, a nie wkle­jać jeden po dru­gim, bo to jest w tej wer­sji por­ta­lu czy­tel­niej­sze i tak jest za­le­ca­ne :)

 

PS. Po­pra­wiać tek­sty wolno, a nawet na­le­ży, chyba że są kon­kur­so­we i re­gu­ły kon­kur­su nie po­zwa­la­ją na wpro­wa­dza­nie żad­nych zmian. Jeśli nie za­bra­nia­ją, to ba­bol­ki po­pra­wiaj jak naj­bar­dziej, a po za­koń­cze­niu kon­kur­su nawet więk­sze rze­czy.

 

PS. 2

Na swoją obro­nę uśmie­cham się tylko sze­ro­ko i za­pew­niam, że ni­g­dzie w opo­wia­da­niu nie pi­sa­łem, że cho­dzi o Fran­cję,  Re­wo­lu­cję i Marię An­to­ni­nę ;)

Przy fran­cu­skich na­zwi­skach, gi­lo­ty­nie i paru ele­men­tach re­aliów trud­no jed­na­ko­woż uznać, że cho­dzi o Ka­ro­la I (tego od “the most in­te­re­sting thing about King Char­les the First is that he was 5 foot 6 in­ches tall at the start of his reign, but only 4 foot 8 in­ches tall at the end of it”).

http://altronapoleone.home.blog

Ob­wiesz­cze­nie!

Ksią­że CM III, Pan Szpa­dy, Flo­re­tu i Udka z Kur­cza­ka, przy­był pod Twój tekst z po­chod­nią i wi­dła­mi ze spra­wie­dli­wym jak za­wsze osą­dem.

Nad­cho­dzi…

fox fire GIF by Wayward Pines

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Osła­bia­ją­cy wpływ tej cho­dzą­cej mumii na osobę króla, dwór i całe kró­le­stwo(+,) był nader oczy­wi­sty dla każ­de­go,

Na biur­ku pię­trzy­ły się lo­so­we ele­men­ty wy­po­sa­że­nia kom­na­ty, ← lo­so­wo wy­bra­ne?

 

Roz­ba­wi­ło mnie na po­czą­tek dnia. Za­koń­cze­nie po­wa­li­ło. Będę cze­kał na se­qu­el, bo takie po­trak­to­wa­nie ar­cha­nio­ła nie może zo­stać bez na­stępstw. De­biut, za­słu­gu­ją­cy na klik.

Zbior­czo dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­ku­si­li się o lek­tu­rę, ko­men­tarz i klik­nię­cie, a któ­rym nie od­pi­sa­łem na (w więk­szo­ści słusz­ne) uwagi – to, co się dało zro­bić na już, po­pra­wi­łem, a nad na­tło­kiem imie­sło­wów też się po­chy­lę przy naj­bliż­szej oka­zji angel

 

A przy oka­zji, bo chyba jesz­cze nikt nie wrzu­cił, masz mój ar­cy­dziel­ny po­rad­nik su­rvi­va­lu/sa­vo­ir-vi­vre’u

Dzię­ku­ję, @dra­ka­ina. Tak to jest z no­wi­cju­sza­mi na sa­lo­nach, że się po­ty­ka­ją nie­kie­dy na ety­kie­cie. Na­wia­sem, mam py­ta­nie tech­nicz­ne, czy jest tu jakiś ma­gicz­ny chwyt na wsta­wie­nie od­no­śni­ka do nicka osoby, do któ­rej się zwra­ca?

 

@CM@tar­ni­na, z ra­do­ścią przyj­mu­ję napad i tre­pa­na­cję. Cze­kam na sąd cool

 

@Ko­ala­75, merci be­au­co­up za uwagi, na­nie­sio­ne. Za­wsze cie­szę się, jeśli uda mi się kogoś roz­we­se­lić. Zwłasz­cza przy po­nie­dział­ku ;)

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Po­do­ba­ło mi się, a szcze­gól­nie roz­ba­wi­ło mnie:

Śmiesz­ność sta­wia­ła­by go w jed­nym sze­re­gu z psem w czap­ce, kar­łem z wo­de­wi­lu, czy klo­szar­da­mi wal­czą­cy­mi o pajdę chle­ba.

Po­szu­kać Ci cze­goś, do czego mógł­bym się przy­cze­pić?

 

Nie­ste­ty nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciał­bym.

Pokój – szczę­śli­wość; ale bo­jo­wa­nie Byt nasz pod­nieb­ny

@Ra­dek, jeśli się po­do­ba­ło, to cel osią­gnię­ty cool

 

Po­szu­kać Ci cze­goś, do czego mógł­bym się przy­cze­pić?

Jeśli masz czas, to pew­nie, że tak. Wszyst­kie uwagi mile wi­dzia­ne.

Nie­ste­ty nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciał­bym.

Nie je­stem pe­wien, czy do­brze ro­zu­miem. Po­stać le­gen­dar­na? Eve­ry­man an­cien régime’u? laugh

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

I.

Mimo to[,] każ­de­go ranka miał w sobie wiarę, że za­sta­nie je, jak daw­niej wa­ru­ją­ce wier­nie przy łóżku. [bez prze­cin­ka]

Nawet[,] jed­nak[,] gdy przy­mie­rzył ostrze do jego od­sło­nię­tej szyi, mo­nar­cha nie drgnął o cal, jakby prze­by­wał już du­chem na zie­lo­nych pa­stwi­skach, ma­rząc o po­cie­sza­ją­cej chry­stu­so­wej lasce. [w innym miej­scu prze­ci­nek]

 

W pierw­szej czę­ści wi­dzia­łem gdzieś trze­ci, ale mi się scho­wał :-)

Nie je­stem pe­wien, czy do­brze ro­zu­miem. Po­stać le­gen­dar­na? Eve­ry­man an­cien régime’u?

O, dzię­ku­ję!

Pokój – szczę­śli­wość; ale bo­jo­wa­nie Byt nasz pod­nieb­ny

Bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Prze­czy­ta­łam z dużą przy­jem­no­ścią, cie­sząc się i grami z hi­sto­rią/kon­wen­cją, i zgryź­li­wym a ab­sur­dal­nym po­czu­ciem hu­mo­ru.

ninedin.home.blog

II.

 

Po go­dzi­nie[,] już bar­dziej niż naj­ścia gwar­dzi­stów – zwłasz­cza odkąd przy­po­mniał sobie, że łaj­da­cy prze­szli na stro­nę ludu – oba­wiał się re­ak­cji so­cje­ty. [bez prze­cin­ka]

Jeśli pod­nió­sł­szy rękę na Króla[,] wy­szedł zbyt­nio przed sze­reg, gro­zi­ło mu wszak wy­klu­cze­nie z to­wa­rzy­stwa. [prze­ci­nek]

Z kolei[,] nawet jeśli za­miar za­ma­chu zy­skał­by ich apro­ba­tę, to nie­uda­na próba sta­wia­ła go w naj­gor­szym świe­tle. [prze­ci­nek]

tym wię­cej ze swych wspo­mnień poddawał w wąt­pli­wość. [pod­da­wał –> po­da­wał]

Oprócz kilku no­wych si­wych wło­sów i wy­gnie­cio­nych kolan[,] wy­glą­dał mi na zu­peł­nie zdro­we­go. [bez prze­cin­ka]

Dzię­ki Bogu[,] mam coś, by temu za­ra­dzić. [moim zda­niem – bez prze­cin­ka]

 

 

Pokój – szczę­śli­wość; ale bo­jo­wa­nie Byt nasz pod­nieb­ny

@Ra­dek, po­pra­wio­ne!

 

Edit: Za obie par­tie ser­decz­nie dzię­ku­ję.

 

@ni­ne­din Miło mi to sły­szeć! Po­le­cam się na przy­szłość :)

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Za­czę­ło się obie­cu­ją­co, ale skoń­czy­ło roz­cza­ro­wa­niem…

 

Pod wzglę­dem fa­bu­lar­nym opo­wia­da­nie jest nieco nie­rów­ne. Tu­tej­sza opo­wieść nie na­le­ży do szcze­gól­nie roz­bu­do­wa­nych, co w żad­nym stop­niu nie prze­szka­dza­ło mi przy czy­ta­niu – jed­nak nijak nie po­tra­fię po­łą­czyć czę­ści czwar­tej z resz­tą tek­stu. Żadna ze stwo­rzo­nych prze­ze mnie teo­rii nie tłu­ma­czy w spo­sób za­do­wa­la­ją­cy wszyst­kich fak­tów – roz­sąd­nym wy­da­je się za­ło­że­nie, że owa cela jest ja­kimś ro­dza­jem przed­sion­ka do życia po­za­gro­bo­we­go, ale skąd w takim razie wcze­śniej­sza od­por­ność na ciosy Ich Kró­lew­skich Mości? Nie wiem. Stąd moje roz­cza­ro­wa­nie – finał zo­sta­wił mnie je­dy­nie z py­ta­nia­mi i po­czu­ciem za­gu­bie­nia.

Kre­acja po­sta­ci dobra, choć ry­so­wa­na grubą kre­ską – co jed­nak do­brze pa­su­je do ogól­ne­go stylu tek­stu. Nie ma się tu nad czym szcze­gól­nie roz­wo­dzić – po­sta­cie to zbiór pro­stych syl­we­tek, z suk­ce­sem speł­nia­ją­cych swoje funk­cje w tek­ście.

Styl – bez dwóch zdań fun­da­ment, na któ­rym stoi opo­wia­da­nie – przy­jem­ny w od­bio­rze. Humor do­brej ja­ko­ści, nie­źle ba­wi­łem się przy czy­ta­niu opi­sów zma­gań bo­ha­te­ra z nie­współ­pra­cu­ją­cą ma­te­rią. Nie po­pa­dasz w prze­sa­dę, nie za­le­wasz akcji sło­wa­mi, dzię­ki czemu czyta się bar­dzo spraw­nie i bez szcze­gól­nych po­tknięć.

 

Pod­su­mo­wu­jąc – ład­nie na­pi­sa­ne, widać, że prze­my­śla­ne, ale fa­bu­ły nie ro­zu­miem.

@None, przy­kro mi, że fa­bu­ła Cię roz­cza­ro­wa­ła. Nie je­stem z tych, co uspra­wie­dli­wia­ją swoje tek­sty – jeśli te nie uspra­wie­dli­wia­ją się same, to już mo­gi­ła.

Mogę tylko po­dzie­lić się tym, co sam o tym myślę, a kie­ro­wa­łem się przede wszyst­kim mot­tem, które pod­su­nę­ło mi ab­sur­dal­ny kli­mat, może nieco po­dob­ny do tego z nie­któ­rych fil­mów braci Coen (z za­cho­wa­niem wszel­kich pro­por­cji…). Na tym tle wy­da­rze­nia nie­ko­niecz­nie wy­ni­ka­ją z lo­gicz­nych prze­sła­nek i cza­sem nie kryje się za nimi żadna ta­jem­ni­ca – w rze­czy samej nie są tak istot­ne jak re­ak­cja wy­sta­wio­nych na nie bo­ha­te­rów. Sądzę, że dru­gie dno opo­wia­da­nia widać wła­śnie do­pie­ro z per­spek­ty­wy mar­ki­za, dla któ­re­go re­wo­lu­cja i prze­mia­ny spo­łecz­ne były rów­nie non­sen­sow­ne i nie do przy­ję­cia co nie­dzia­ła­ją­ca szpa­da i sąd boży. A po­ra­dził sobie z tym, jak umiał naj­le­piej (co po­zo­sta­je w zgo­dzie z re­gu­łą kon­kur­so­wą :)

 

Dzię­ku­ję za miłe słowa od­no­śnie stylu – jeśli pada sfor­mu­ło­wa­nie “nie­źle się ba­wi­łem”, to już dla mnie bar­dzo dużo. Mam na­dzie­ję, że nie znie­chę­cisz się do lek­tu­ry moich ko­lej­nych opo­wia­dań (które mam so­len­ny za­miar kie­dyś ukoń­czyć i tu opu­bli­ko­wać).

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

"Re­wo­lu­cja – prze­wrót, po któ­rym chło­pi też nie chcą pła­cić po­dat­ków, ale już komu in­ne­mu."

 

De­biut udany, jak rzad­ko. Ale bić będę – vive la re­vo­lu­tion!

 

Bicie ję­zy­ko­we: co to jest „epi­zod”, hmm? A „amok”? Słowa nie z tego re­je­stru, które się tu zda­rza­ją, nie dają efek­tu ko­micz­ne­go, tylko wy­trą­ca­ją z rytmu. Jest parę błę­dów fra­ze­olo­gicz­nych (jak choć­by zła­ma­ny idiom „bez ładu i skła­du”) i to nie­szczę­sne "igno­ro­wać", które też nie pa­su­je do oto­cze­nia. Dla­cze­go wła­ści­wie Kró­lo­wa jest pi­sa­na dużą li­te­rą? I Król? Za to „opatrz­ność” po­win­na być dużą, i Bóg w każ­dym przy­pad­ku (ale nie boski, bo to przy­miot­nik). Warto zaj­rzeć do po­rad­ni­ka Fan­ta­zma­tów: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/, no, i – imie­sło­wy. One ozna­cza­ją jed­no­cze­sność. Nie na­stęp­stwo!

 

Poza tym jest do­brze, humor sub­tel­ny, iro­nicz­ny, mocno czar­ny.

 

Kom­po­zy­cja wedle spe­cy­fi­ka­cji, tylko koń­czy się… nie­spo­dzie­wa­nie. Bar­dzo nie­spo­dzie­wa­nie. Dla­cze­go fran­cu­ski ary­sto­kra­ta, roz­staw­szy się z ży­ciem, miał­by zo­stać… psy­cho­pom­pem, chyba? Ale na­wią­za­łeś do źró­dła cy­ta­tu (choć tam były dwa anio­ły), co też można li­czyć na plus.

 

Po­sta­cie ty­po­wo ko­micz­ne, wła­ści­wie można by tu ob­sa­dzić Luisa de Funes (nie­ko­niecz­nie w głów­nej roli). Są za­baw­ne w spo­sób cał­kiem gu­stow­ny i to jest wła­śnie to, czego od nich ocze­ku­je­my.

 

Motto. Hmm. Gdzie tu le­gen­da? Bo mo­ra­łu nie ma na pewno :)

 

Głowy ścię­tych ary­sto­kra­tów, zna­czy, di­siec­ta mem­bra wyślę chęt­nie na po­da­ny przez Cie­bie (w wia­do­mo­ści pry­wat­nej) adres.

 

Po­pro­szę też o adres, na który mam wy­słać smoka z fan­ta­mi.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Hur­tow­nia nie­rze­tel­nych opi­nii przed­sta­wia

 

CHAŁ­TU­RĘ

 

pod ty­tu­łem:

 

KO­MEN­TARZ JU­ROR­SKI

 

E viva l’arte! Autor musi zgi­nąć!

Cóż, przed ju­ro­rem każdy jest pa­ria­sem

Niech­by i DZIE­ŁO z sie­bie wy­du­sić

Ka­za­nia „mę­dr­ca” przyj­dą, a tym­cza­sem

Skoro język i treść po­chwa­ły słów warte:

E viva l’arte!

 

E viva l’arte! Wiwat pasie brzu­chy!

Ile to już lat z was szy­dzą ar­ty­ści?

Ci, co przez wieki wskrze­sza­ją żart suchy

Wier­nie ma­lu­jąc uwię­dłych garść liści

Na prze­kór krzyk­niem, gdyż jest to coś warte:

E viva l’arte!

 

E viva l’arte! Gra­cja jego bo­giem!

Skąpa fa­bu­ła wra­że­nia nie zmie­ni

Niech­by tylko „się” za­le­gło za pro­giem

I z ka­pe­lu­sza anie­li wskrze­sze­ni

Wtedy i juror krzyk­nie lauru warte:

W viva l’arte!

 

In­ter­pre­ta­cja dla le­ni­wych:

 

Pierw­szy aka­pit razi się­ko­zą. Budzi to pewne obawy przed dal­szą czę­ścią tek­stu, tym­cza­sem oka­zu­je się, że opo­wia­da­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne na­praw­dę so­lid­nie. Nie mam tu więk­szych uwag, jeśli cho­dzi o kwe­stie tech­nicz­ne, po­zo­sta­nę więc tylko przy tym jed­nym spo­strze­że­niu, że pierw­szy aka­pit to coś w ro­dza­ju słupa re­kla­mo­we­go dla opo­wia­da­nia i jako taki wy­ma­gał jed­nak pew­ne­go do­piesz­cze­nia.

Tekst fa­bu­łą jakoś szcze­gól­nie nie po­wa­la. Punk­tu­je na­to­miast miej­scem akcji, sty­li­za­cją. Bar­dzo zgrab­nie wy­pa­da w tym opo­wia­da­niu po­łą­cze­nie lek­ko­ści z pewną do­stoj­no­ścią. Uwa­żam to za tyle istot­ne, że po­ry­wa­nie się na ową do­stoj­ność spra­wie zwy­kle, że opo­wia­da­nie prę­dzej czy póź­niej za­czy­na się snuć, nużyć przy­ję­tym sty­lem. Tutaj tego znu­że­nia nie ma. Jeśli już cze­goś bra­ku­je to tro­chę wię­cej wy­ja­śnień, bo tak, jak zma­ga­nia i pro­ble­my bo­ha­te­ra po­tra­fią za­cie­ka­wić, tak nie­ste­ty ostat­nia krop­ka miast wy­ja­śnień przy­no­si nam je­dy­nie ko­lej­ne znaki za­py­ta­nia i pewne wąt­pli­wo­ści, jak nie­któ­re zda­rze­nia ro­zu­mieć i in­ter­pre­to­wać.

Ory­gi­nal­ność: z jed­nej stro­ny mamy tu ele­men­ty dość ty­po­we (a w każ­dym razie trud­no tu pisać o świe­żo­ści myśli czy ob­ra­zu). Do­sta­je­my dość kla­sycz­ne mo­ty­wy bu­do­wa­nia hu­mo­ru wokół przy­war ary­sto­kra­cji. Z dru­giej stro­ny świe­żość tego ob­ra­zu po­le­ga na tym, że jest on w jakiś spo­sób nie­dzi­siej­szy, rzad­ko obec­nie ob­ra­bia­ny jako ele­ment ko­me­dio­wy i pa­ra­dok­sal­nie takie się­gnię­cie po humor, na­zwij­my to, w typie: kart­ka ze sta­re­go ka­len­da­rza wy­pa­da bar­dzo smacz­nie i na tle hu­mo­ru bar­dziej współ­cze­sne­go zde­cy­do­wa­nie się wy­róż­nia.

War­tość ko­me­dio­wa: Humor jest do­stoj­ny, nie­na­chal­ny, do­brej ja­ko­ści i wy­kwint­ny. Nie wiem, czy można na­zwać tekst hu­mo­re­ską – ra­czej lekką opo­wiast­ką – bo też „na­kła­dy” tego hu­mo­ru mamy na po­zio­mie przy­staw­ki. Mimo wszyst­ko trze­ba oddać, że tam, gdzie humor się po­ja­wia, mamy ob­śmie­wa­nie przy­war i za­cho­wań ję­zy­ko­wo na na­praw­dę za­do­wa­la­ją­cym po­zio­mie. Na pewno warto do­ce­nić, że jest to humor po pierw­sze nie­wy­mu­szo­ny, po dru­gie na do­brym po­zio­mie, opar­ty na sub­tel­nej za­ba­wie sło­wem i ką­śli­wo­ści ję­zy­ka.

Wy­ko­rzy­sta­nie motta: Z jed­nej stro­ny tekst od­da­je za­mysł motta, z dru­giej nie­ste­ty nie do końca z takim efek­tem, ja­kie­go ży­czył­by sobie czy­tel­nik.

Dzię­ku­ję za udział w kon­kur­sie.

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

Dzię­ku­ję Sza­cow­ne­mu Żyri za po­świe­ce­nie czasu na uważ­ną lek­tu­rę, kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę ciem­nych i do­ce­nie­nie ja­snych stron tek­stu :) Od­nio­sę się do wy­bra­nych kwe­stii.

nie­szczę­sne "igno­ro­wać", które też nie pa­su­je do oto­cze­nia

@Tar­ni­na W jakim sen­sie nie pa­su­je? Ro­zu­miem, że w pol­sz­czyź­nie prze­ło­mu XVIII w. / XIX w. mogło nie być w uży­ciu ta­kie­go słowa, ale prze­cież setek słów z tego tek­stu rów­nież, więc czemu aku­rat to mia­ło­by po­wo­do­wać zgrzyt? We fran­cu­skim było obec­ne igno­rer, nie wspo­mi­na­jąc o ła­ciń­skim igno­ra­re, to są prze­cież ję­zy­ko­we sta­ro­cie. Bar­dzo cie­ka­wa kwe­stia surprise

Dla­cze­go wła­ści­wie Kró­lo­wa jest pi­sa­na dużą li­te­rą? I Król?

Z pre­me­dy­ta­cją nie nada­wa­łem im imion. Nie chcia­łem, żeby byli Lu­dwi­kiem XVI i Marią An­to­ni­ną (nie przy­po­mi­na­ją ich wcale), ale zda­wa­łem sobie spra­wę, że w oczy­wi­sty spo­sób będą z nimi ko­ja­rze­ni. Stąd ten kon­kret­ny Król i ta Kró­lo­wa, ale bez na­zwisk :)

O wy­ja­śnie­nie kwe­stii nie­pra­wi­dło­we­go uży­cia moich ko­cha­nych imie­sło­wów już uśmiech­ną­łem się na priv :) Resz­tę uwag przy­ją­łem i, mało tego, nie­zwłocz­nie po­pra­wię.

 

Pierw­szy aka­pit razi się­ko­zą. Budzi to pewne obawy przed dal­szą czę­ścią tek­stu, tym­cza­sem oka­zu­je się, że opo­wia­da­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne na­praw­dę so­lid­nie. Nie mam tu więk­szych uwag, jeśli cho­dzi o kwe­stie tech­nicz­ne, po­zo­sta­nę więc tylko przy tym jed­nym spo­strze­że­niu, że pierw­szy aka­pit to coś w ro­dza­ju słupa re­kla­mo­we­go dla opo­wia­da­nia i jako taki wy­ma­gał jed­nak pew­ne­go do­piesz­cze­nia.

@CM To wła­śnie przez cią­głe “do­piesz­cza­nie” tego aka­pi­tu za­bra­kło dy­stan­su i na­ba­wi­łem się śle­po­ty na pro­ste błędy. De­biut obył się bez bety, więc nie­szczę­sna się­ko­za we­szła tyl­ny­mi drzwia­mi i nie było komu jej wy­pro­sić.

Jeśli już cze­goś bra­ku­je to tro­chę wię­cej wy­ja­śnień, bo tak, jak zma­ga­nia i pro­ble­my bo­ha­te­ra po­tra­fią za­cie­ka­wić, tak nie­ste­ty ostat­nia krop­ka miast wy­ja­śnień przy­no­si nam je­dy­nie ko­lej­ne znaki za­py­ta­nia i pewne wąt­pli­wo­ści, jak nie­któ­re zda­rze­nia ro­zu­mieć i in­ter­pre­to­wać.

Taaak, ta uwaga po­wta­rza się tak czę­sto, że na­stęp­nym razem za­sta­no­wię się dwa razy przed się­gnię­ciem po ab­sur­dal­ne roz­wią­za­nia. Ewi­dent­nie nie każ­de­mu to wcho­dzi tak samo, nawet jeśli ab­surd sączy się od sa­me­go po­cząt­ku opo­wie­ści i sta­ram się przy­go­to­wy­wać Czy­tel­ni­ka na nie­spo­dzie­wa­ne. Po­trak­tu­ję ten finał jako śred­nio udany eks­pe­ry­ment :)

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Igno­ro­wać. Czemu nie pa­su­je? Nie dla­te­go, że ma obcy źró­dło­słów, nie, nie, nie. Dla­te­go, że An­gli­cy po­pchnę­li ten źró­dło­słów w innym kie­run­ku niż nasi przod­ko­wie, a my nie je­ste­śmy An­gli­ka­mi. Ła­ciń­skie "ignōrāre" zna­czy "nie wie­dzieć, nie znać". An­giel­skie "to igno­re" – "(ce­lo­wo) nie zwra­cać uwagi". Ale po pol­sku ta­kie­go cza­sow­ni­ka nie było – skal­ko­wa­li­śmy go z an­giel­skie­go, jakoś tak w la­tach 90 albo wcze­snych dwu­ty­sięcz­nych (wtedy po­ja­wia się w kor­pu­sie – Pel­cra: http://www.nkjp.uni.lodz.pl/collocations.jsp nie ma żad­nych wy­stą­pień sprzed 1990). W pol­sz­czyź­nie funk­cjo­nu­je od dawna "igno­ran­cja" tj. (książ­ko­wo) "nie­wie­dza". Za­wi­nio­na, czemu nie. Ale to nie to samo.

I teraz – czy kalka "igno­ro­wać" jest za­sad­na? Nie wy­da­je mi się. W an­gielsz­czyź­nie to słowo nie ma na­ce­cho­wa­nia sty­li­stycz­ne­go, ale u nas ma. Jest pre­ten­sjo­nal­ne. Spra­wia wra­że­nie sno­bo­wa­nia się na "za­chod­niość". Neu­tral­ne sty­li­stycz­nie jest wy­ra­że­nie "nie zwra­cać uwagi". Mamy też na­ce­cho­wa­ne sy­no­ni­my, jak "ole­wać". Za­cho­waj­my róż­ni­ce mię­dzy ję­zy­ka­mi. One są war­to­ścio­we.

 Nie chcia­łem, żeby byli Lu­dwi­kiem XVI i Marią An­to­ni­ną (nie przy­po­mi­na­ją ich wcale), ale zda­wa­łem sobie spra­wę, że w oczy­wi­sty spo­sób będą z nimi ko­ja­rze­ni.

Prze­kleń­stwo pi­sa­rza :)

 

Imie­sło­wy. Kilka zdań z Two­je­go tek­stu z ana­li­zą:

 Cała za­war­tość po­szew­ki ucie­kła na jedną stro­nę, zwi­ja­jąc się w rulon.

Lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, w po­rząd­ku, choć brzmi an­giel­ska­wo. An­gielsz­czy­zna używa wię­cej imie­sło­wów, po pro­stu.

 Ma­da­me de Bau­che buch­nę­ła pła­czem, ruj­nu­jąc do resz­ty ka­ry­ka­tu­ral­ny ma­ki­jaż.

Wy­buch­nię­cie pła­czem jest przy­czy­ną ru­ina­cji ma­ki­ja­żu. Nie zja­wi­skiem za­cho­dzą­cym rów­no­le­gle! Ma­da­me naj­pierw za­czę­ła pła­kać, a w na­stęp­stwie znisz­czy­ła sobie ma­ki­jaż. Tu imie­sło­wu być nie po­win­no.

 Nie cze­ka­jąc, prze­śli­zgnął się obok niej i wsko­czył do kró­lew­skiej ka­pli­cy, za­trza­sku­jąc za sobą cięż­kie odrzwia.

Pierw­szy imie­słów w po­rząd­ku, ale jak mar­kiz może jed­no­cze­śnie wcho­dzić przez drzwi – i za­trza­ski­wać je? Jeśli lu­bisz imie­sło­wy, daj uprzed­ni: wsko­czyw­szy do kró­lew­skiej ka­pli­cy, za­trza­snął za sobą cięż­kie odrzwia.

 Mar­kiz zbladł i cof­nął się od drzwi, nagle bojąc się wydać naj­mniej­szy dźwięk.

Tutaj imie­słów jest użyty lo­gicz­nie, ale mało na­tu­ral­nie.

 Jakub de Grâce nie­mal roz­pła­kał się ze szczę­ścia, znów czu­jąc nosem świe­ży za­pach kroch­ma­lu.

Wą­cha­nie kroch­ma­lu jest przy­czy­ną (nie­mal) pła­czu – więc po­wi­nien być imie­słów uprzed­ni. Albo: kiedy znów po­czuł.

 

Mam na­dzie­ję, że po­mo­głam ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mam na­dzie­ję, że po­mo­głam

Bar­dzo! Nie mam wię­cej pytań, wszyst­ko jasne.

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

Sym­pa­tycz­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Hmmm. Jako ca­łość tekst mnie nie prze­ko­nał. Za­czął się bar­dzo obie­cu­ją­co – bez­rad­ny­mi ahy­sto­kha­ta­mi nie­zdol­ny­mi do po­ście­le­nia łóżka albo zro­bie­nia sobie po­sił­ku z pół­pro­duk­tów. To było fajne. A potem po­wę­dro­wa­łeś w jakąś dziw­ną stro­nę. Bo­ha­ter pró­bu­je kró­lo­bój­stwa, ale z ja­kie­goś po­wo­du mu nie wy­cho­dzi. Cze­ka­łam na wy­ja­śnie­nie, co tam się za­dzia­ło, a tu nic. Bo może w ka­pli­cy le­ża­ła tylko kukła króla? A może to był an­dro­id? Zom­biak? Duch? Nadal nie wiem, a tu robi się zdziw­niej i zdziw­niej. Czy­ta­ło się przy­jem­nie, ale ko­niec koń­ców po­zo­sta­łam bez­rad­na w ob­li­czu zda­rzeń ni­czym hra­bia bez ka­mer­dy­ne­ra.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Spra­wy ważne i po­waż­ne opi­sa­łeś w spo­sób tak oso­bli­wy i nie stro­nią­cy od żartu, że całą hi­sto­rię prze­czy­ta­łam z przy­jem­no­ścią i pew­nie Twój obraz zajść już za­wsze bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć, kiedy ze­tknę się z za­gad­nie­nia­mi do­ty­czą­cy­mi re­wo­lu­cji fran­cu­skiej. Nie taję, że za­koń­cze­nie oka­za­ło się dla mnie dość nie­zro­zu­mia­łe.

Wy­ko­na­nie nie­złe, ale dia­lo­gi do re­mon­tu.

Zbrod­nia i zbrod­nia zo­sta­ły od­ko­pa­na w ra­mach skra­ca­nia ko­lej­ki. :)

 

Po­zo­sta­li, jak do­mnie­my­wał mar­kiz, do­go­ry­wa­ła w za­ci­szu… -> Po­zo­sta­li, jak do­mnie­my­wał mar­kiz, do­go­ry­wa­li w za­ci­szu

 

drugą pod­pie­rał na pa­rad­nej szpa­dzie. → …drugą o­pie­rał na pa­rad­nej szpa­dzie.

 

Na szam­pań­skim szez­lon­gu… → Na czym po­le­ga szam­pań­skość szez­lon­ga?

 

na­de­szło cięż­kie roz­cza­ro­wa­nie. → …na­de­szło wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Czyli to my je­ste­śmy zgu­bie­ni – wi­ceh­ra­bia ski­nął głową za okno.Czyli to my je­ste­śmy zgu­bie­ni.Wi­ceh­ra­bia ski­nął głową, wska­zu­jąc za okno.

Nie bar­dzo wiem, jak można ski­nąć głową za okno.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

Choć za­ło­żę się, że i o nasze szaty rzu­ca­ją losy. → Losów się nie rzuca. Rzuca się kości, losy można cią­gnąć.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

na­de­szło cięż­kie roz­cza­ro­wa­nie. → …na­de­szło wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

Mmm, ale tutaj może być “cięż­kie” – ana­lo­gicz­nie do cięż­kiej cho­ro­by.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Może i może być, ale jak to brzmi?

No i roz­cza­ro­wa­nie to jed­nak nie to samo, co cięż­ka cho­ro­ba, mo­gą­ca za­koń­czyć się zej­ściem.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

I bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nie, i gorz­kie jest, moim zda­niem, lep­sze od cięż­kie­go.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

To co, gorz­kie?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

De­cy­zja na­le­ży do Du­ago­_De­ri­sme.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Oczy­wi­ście, ale za­sta­na­wia­my się, co mu do­ra­dzić.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mogę tylko su­ge­ro­wać, nie do­ra­dzać. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

smiley

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

@re­gu­la­to­rzy, @Tar­ni­na

To za­szczyt móc roz­strzy­gać takie spory – gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie it shall be.

 

Za chwi­lę po­pra­wię też inne błędy i błę­dzi­ki z uwag re­gu­la­to­rów, poza tą ostat­nią – cho­dzi­ło mi o na­wią­za­nie do bi­blij­ne­go rzu­ca­nia losów o szaty Chry­stu­sa: “Ukrzy­żo­wa­li Go i roz­dzie­li­li mię­dzy sie­bie Jego szaty, rzu­ca­jąc o nie losy, co który miał za­brać.” (Mk 15, 24).

 

Na ko­niec, rów­nież w imie­niu mar­ki­za, dzię­ku­ję za pa­mięć i miłe słowo!

Twój głos jest mio­dem... dla uszu

heart

cho­dzi­ło mi o na­wią­za­nie do bi­blij­ne­go rzu­ca­nia losów o szaty Chry­stu­sa

Tak mi się też wy­da­wa­ło, ale nie byłam pewna (wczo­raj byłam bli­ska ugo­to­wa­nia się na mięk­ko). W Bi­blii w ogóle wy­stę­pu­je takie sfor­mu­ło­wa­nie – nie wiem, jak ta prak­ty­ka wy­glą­da­ła w cza­sach bi­blij­nych. Rzy­mia­nie chyba rzu­ca­li kości, ale He­braj­czy­cy? W Azji na pewno lo­so­wa­no za po­mo­cą monet (to ro­zu­miem, orzeł, resz­ka, pro­ste) i ło­dy­żek krwaw­ni­ka (tego, wy­zna­ję, nie ro­zu­miem – mają się uło­żyć w jakiś kształt?).

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Bar­dzo pro­szę, Du­ago­_De­ri­sme. I ro­zu­miem Twoją de­cy­zję o po­zo­sta­wie­niu rzu­ca­nia losów. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Wy­da­je mi się, że od tych ło­dy­żek jakoś prze­cho­dzi­ło się do hek­sa­gra­mów, a dalej – Księ­ga Prze­mian.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tak, wła­śnie o tym mówię, tylko jak się prze­cho­dzi od ło­dy­żek do hek­sa­gra­mów?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Pew­nie można wy­kom­bi­no­wać roz­ma­ite spo­so­by – bie­rzesz garść i li­czysz, czy jest pa­rzy­ście, czy nie; rzu­casz i spraw­dzasz, czy jest bar­dziej po­zio­mo, czy bar­dziej pio­no­wo; ry­su­jesz linię, rzu­casz i spraw­dzasz, czy wię­cej wy­pa­dło po pra­wej, czy po lewej…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Pew­nie tak.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka