
Jest morał w tej legendzie… lecz nie pamiętam go!
Jeremi Przybora
(motto mniej poważne, tak jak i całe opowiadanie ;)
Jest morał w tej legendzie… lecz nie pamiętam go!
Jeremi Przybora
(motto mniej poważne, tak jak i całe opowiadanie ;)
czyli przypadki markiza de Grâce
I.
Jakub de Grâce kolejną noc spędził na przewracaniu się w pościeli. Z każdą godziną zmagań coraz niewygodniej mu było na dziwnie odkształconych poduszkach, a i z pierzyną działo się coś niedobrego. Cała zawartość poszewki uciekła na jedną stronę i zwinęła w rulon. Choć markiz miał ponure wrażenie spania ze zwłokami, jedyne, co mógł zrobić, to wczołgać się pod nie. A że w ten sposób trudno było przykryć słuszne gabaryty, jedna noga, nieco brzucha i ramię grzały się przygniecione walcem pierza, podczas gdy reszta ciała stygła pod narzuconą na nie cienką powłoczką.
– Boże! – zawył, obudziwszy się w stanie dramatycznego roztrzęsienia i niewyspania. Ani Bóg, ani nikt pośledniejszy nie raczył odpowiedzieć.
Ostatnie noce obfitowały w koszmary różnorakiej natury. Ból głowy, który markiz w czasie dnia z powodzeniem odpędzał za pomocą spirytualiów, coraz częściej właził za nim do łóżka jak stęskniony diabeł. Nie było komu położyć zimnego kompresu na rozgorączkowanym czole, a ze stolika przy łóżku zniknęła na stałe woda z karafki. Markiz niemal codziennie zastanawiał się, czy nie napełnić naczynia z pałacowej fontanny, ale pomysł świeży o poranku, zawsze wydawał się już kompletnie czerstwy wieczorem, kiedy ledwo doczłapywał do komnaty na własnych nogach.
Zdawało mu się, że nastała sobota lub niedziela, choć dni zlewały się w jeden fatalny epizod i było mu tak naprawdę wszystko jedno. Ranek mógł być równie dobrze południem lub wieczorem, odkąd nikt nie przynosił śniadania i nie odsuwał zasłon. Z łóżka zwlekł się wyłącznie z powodu bólu w plecach.
Z przyzwyczajenia obmacał stopami zimną podłogę. Wtedy przypomniało mu się, że pantofle – które zresztą zawsze symbolicznie kojarzyły mu się ze stanem trzecim – zbiegły już pierwszego dnia rewolty. Mimo to każdego ranka miał w sobie wiarę, że zastanie je, jak dawniej warujące wiernie przy łóżku. Musiał tylko cierpliwie tego dnia wyczekać.
Zdegustowany, wciągnął poszarzałe pończochy, wygniecione spodnie i koszulę oraz poplamiony musztardą żakiet. Elegancka niegdyś garderoba, pozostawiona samej sobie, marniała w oczach. Ile by jej sam nie wygładzał ręką, nie obciągał i nie ugniatał ukradkiem o ścianę, rano wciąż znajdował ją na podłodze jak wyjętą psu z gardła.
Na szczęście w Salonie Perłowym, do którego udał się w poszukiwaniu resztek z ostatniego posiłku, zastał tylko dwoje z ponad setki dworzan. Pozostali, jak domniemywał markiz, dogorywali w zaciszu swych pokojów, układając pasjanse lub pisząc pamiętniki.
Milczący wicehrabia d’Ivresse stał wpatrzony w panoramiczne okno, wychodzące na ogród. Jego postawa zdradzała rezygnację. W jednej ręce ciążyła mu butelka koniaku, drugą opierał na paradnej szpadzie. Złocony czubek pochwy wiercił dziurę w perskim dywanie.
Na szampańskiej barwy szezlongu zalegała baronowa de Bauche – poznał ją od tyłu po kaskadowej fryzurze, która nie zachwyciła towarzystwa już w ubiegłym tygodniu, a kolejne dni nie poprawiały jej notowań. Baronowa, wzdychając cicho, pociągała z kryształu likier jajeczny.
– Dzień dobry, Madame. Co dziś jemy na śniadanie, jajeczko? – przywitał ją de Grâce, kładąc dłoń na ramieniu. Przytuliła do niej mokry policzek, po czym odwróciła twarz.
Markiz wrzasnął. Madame de Bauche buchnęła płaczem, rujnując do reszty karykaturalny makijaż. Z własnoręcznej próby zakrycia starości i brzydoty wyszła jej maska rodem z włoskiej commedii dell’arte.
– Proszę przestać płakać, błagam panią! – stęknął de Grâce, ocierając czoło z potu.
– To na nic, markizie – burknął spod okna d’Ivresse. – Wszystko stracone. Długo już nie pociągniemy.
– Tak nie można, moi państwo! – zaoponował de Grâce, siląc się na pogodny ton. – Przypominam, że jeszcze w poniedziałek obawialiśmy się śmierci głodowej. Tymczasem wspólna ekspedycja odnalazła w końcu drogę do kuchni…
Markiz wspomniał poczucie euforii, które udzieliło się wszystkim podczas forsowania drzwi do spiżarni. Niestety zaraz po nim nadeszło gorzkie rozczarowanie. Na hakach wisiały tylko zimne, wysuszone mięsa, półki uginały się od zakurzonych słoików, a w koszach zalegały sterty nieobranych jarzyn. Wielu dworzan uniosło się na ten widok honorem, a ich opór został złamany dopiero bliżej podwieczorku. Niczym nędznym opłatkiem podzielono się suchymi ciastkami z marmoladą, a każda kolejna wieczerza upływała w podniosłej atmosferze kulinarnej udręki.
Na talerzu przed baronową marszczyła się surowa marchewka i przywiędły liść kapusty. Tego nie zjadłaby nawet świnia, pomyślał markiz. Wyciągnął rękę do wicehrabiego po koniak.
– Musimy to przetrzymać… Jak długo może potrwać rewolucja? – wycedził pomiędzy głębokimi łykami.
D’Ivresse obrócił się z wolna ku niemu i uniósł siwą brew. De Grâce zazdrościł mu żelaznych nerwów, ale nade wszystko heroicznej sławy, którą stary wicehrabia okrył się, wyprawiając do ciemnych pałacowych piwnic. Szklany ładunek, z którym powrócił, uratował dziesiątki istnień.
– Raczej nasz czas dobiega końca, markizie. Od wybuchu zamieszek Jego Arcychrześcijańska Mość prawie nie opuszcza kaplicy, modląc się, by Bóg sam wygubił buntowników. Czyli to my jesteśmy zgubieni. – Wicehrabia skinął głową, wskazując za okno. Za zmierzwionym trawnikiem i tracącymi idealne kształty żywopłotami mrowiły się dzikie tłumy hołoty, powstrzymywane tylko wysokością parkanu.
– Dobry Boże. – De Grâce przełknął ślinę, wyobrażając sobie przez moment, że ogrodzenia mogłoby nie być. – Czy królewska gwardia nie mogłaby w końcu czegoś z tym zrobić?
D’Ivresse popatrzył mu głęboko w oczy, po czym zakołysał się w biodrach i szybkim ruchem wyrwał z ręki butelczynę.
– Nie pijcie już więcej, de Grâce! – zawołał, po czym roześmiał się nerwowo, jakby sam zaskoczony własnym prostactwem. Markiz złożył to rozprężenie manier na karb stającego na głowie świata. – Od środy gwardia nie nazywa się już królewską, tylko rewolucyjną. Ominęło was, kiedy nasz bastion stał się więzieniem.
– Co takiego?! – Markiz wytrzeszczył oczy. – Chce mi pan powiedzieć, wicehrabio, że król oddał nas w ręce tłuszczy?
– O, słodka naiwności – parsknął d’Ivresse. – To o jego głowę tu chodzi! Choć założę się, że i o nasze szaty rzucają losy.
Baronowa zawyła i ponownie zaniosła się głośnym szlochem, a w markizie de Grâce jakby coś pękło. Twarz podeszła mu szlachetną krwią.
– Weź się w garść, stara małpo! – wydarł się. Madame de Bauche ściągnęła buzię w ciup, a strumienie łez zmieszanych z czernidłem w jednej chwili zastygły.
– Nie dam się zgilotynować w poplamionych galotach, zionąc z szyi czosnkiem i cebulą! Daj mi miecz, d’Ivresse!
– Co zamierzasz uczynić, Jakubie…? – jęknęła baronowa, a jej obwisłe policzki zapłonęły nagłym rumieńcem.
D’Ivresse spojrzał na markiza z admiracją, powoli wyciągając w jego kierunku rękojeść szpady.
– Tak… To może być jedyne honorowe wyjście z tej sytuacji. – D’Ivresse skinął głową porozumiewawczo.
– Co też pan, wicehrabio…! – obruszył się Jakub de Grâce, bezceremonialnie odbierając mu broń. – Król, który zawodzi najbliższych przyjaciół, nie jest godzien być dłużej królem! Jeśli chcą jego głowy, dam im ją osobiście! Przypomnijcie mi tylko, którędy do kaplicy!
Furia Jakuba de Grâce z całą pewnością byłaby niepowstrzymaną, gdyby tylko ktoś podjął się takiej próby. Markiz wypadł z Salonu Perłowego nabuzowany jak wcielenie samego Marsa, pozostawiając za sobą wrażenie piorunujące i straszliwe.
Pasja opuściła go dopiero w świetlistej galerii, prowadzącej do prawego skrzydła pałacu. Niepodlane egzotyczne rośliny pokładły kwiaty i liście na podłodze, jakby kryły wzrok przed tym, co zamierzał uczynić. U wylotu korytarza markiz był już zlany zimnym potem i powątpiewał, czy podoła schodom na górę. Echo każdego kroku odbijało się w jego głowie jak ponure bicie katedralnego dzwonu. Ramieniem, które jeszcze przed chwilą raźno wymachiwało szpadą d’Ivresse’a, podpierał teraz ścianę, a zdobiona pochwa plątała mu się między nogami i klekotała o posadzkę, czyniąc jego wejście zupełnie niekonspiracyjnym.
Kiedy u szczytu schodów wyrosła przed nim koścista postać w czarnej sukni, serce podskoczyło mu do gardła.
– Cóż to, markizie de Grâce? Jak trwoga, to do Boga? – odezwała się surowo Królowa znad zapiętego pod samą brodę kołnierza. – Nie do wiary, że znalazł się w tym piekle jeden sprawiedliwy. Azali chcecie być tym dobrym łotrem u boku Jego Królewskiej Mości…? Bok ów już krwawi okrutnie.
Zdaniem Jakuba de Grâce miejscem nawiedzonej mniszki, zwłaszcza tak wiekowej, powinna być najgłębsza klasztorna krypta, nie królewska alkowa. Osłabiający wpływ tej chodzącej mumii na osobę króla, dwór i całe królestwo, był nader oczywisty dla każdego, kto doświadczył splendorów, jakimi monarcha otaczał się w czasach rozpustnej młodości. Markiz wątpił jednak, by pełen ogląd tych spraw dostępny był kmiotom pikietującym pod murami, a więc i wartość łba tej Meduzy była dla niego jeszcze niejasna.
– Łotrem? Niezaprzeczalnie – wydukał, kłaniając się jak tresowany kucyk. Czuł, że cały jego plan wnet legnie w gruzach, broń wyślizgiwała mu się spod spoconej pachy, głos drżał, po twarzy rozlewała się śmiertelna bladość. Na szczęście Królowa przymknęła na to oboje oczu, po czym zaczęła klepać:
– Pan jest łaskawy i miłosierny! Nie odwraca się od tych, którzy powracają do Niego.
– Otóż to – przytaknął skwapliwie. – Dobrego dnia Waszej Królewskiej Mości.
Nie czekając, prześlizgnął się obok niej i wskoczył do królewskiej kaplicy, zatrzaskując za sobą ciężkie odrzwia. Przywarł następnie uchem do lakierowanej dębiny i nie poruszył się, dopóki nie usłyszał oddalających się kroków.
Wtedy odetchnął. Uświęcona ziemia usłużyła mu w dwójnasób, chroniąc przed żywym trupem i kojąc zszargane nerwy. Wokół panowała nabożna cisza, przerywana z rzadka sykiem dopalających się świec. Przez wysokie witraże wlewały się do środka snopy różnobarwnego światła, padając krzyżem na skuloną przy posadzce postać.
Markiza zdziwiło, jak bardzo monarcha skurczył się w oczach, pozbawiony puszystej peruki, atłasowego płaszcza z gronostajem, paradnego napierśnika tudzież wystających spod niego bufiastych rękawów i przesadnych koronek. Skromnie odziany, przygięty do podłogi człowieczek budził co najwyżej politowanie.
Tym wyglądem tracił w oczach Jakuba de Grâce wszelką legitymizację. Kto to widział głowę państwa łysiejącą na czubku? Głowy takiej lepiej nie posiadać już wcale.
Na palcach podkradł się od tyłu do Króla. Z płaskorzeźb i obrazów obserwował go w półmroku cały tłum Chrystusów, Świętej Rodziny i Wspomożycieli, ale atmosfera była dla markiza wystarczająco intymna.
– Wasza Królewska Mość? – upewnił się szeptem, że Król nie słyszy go w religijnej ekstazie. Nawet gdy przymierzył ostrze do jego odsłoniętej szyi, monarcha nie drgnął o cal, jakby przebywał już duchem na zielonych pastwiskach, marząc o pocieszającej chrystusowej lasce. Jakub de Grâce miał dla niego coś zupełnie innego.
Włożył w cios całą siłę, jaka została mu w rękach po tygodniu iście eremickiej diety, całą złość na skompromitowaną władzę i całą świeżość kiełkujących republikańskich przekonań. Na ułamek sekundy markiz poczuł się Aleksandrem, tnącym śmiało gordyjski węzeł, do złudzenia przypominający stryczek.
Nie chybił. Rąbnął w środek karku z mocą godną słusznej sprawy. Jakież było jego zdziwienie, gdy rozległ się dźwięk całkiem niepozorny i tępy, jakby ktoś odbił piłkę kijem do krykieta. Ostrze odskoczyło od szyi Króla jak od zbroi żelaznej, rękojeść wymsknęła się markizowi z dłoni. Broń z okropnym brzdękiem zatańczyła na marmurowej posadzce.
– Jezu Chryste! – jęknął markiz, zataczając się do tyłu i jednocześnie chwytając za głowę.
W ciągu kilku sekund odezwał się w nim instynkt najpierwotniejszy. Z krzykiem rzucił się do ucieczki. Nie oglądając się za siebie, wystrzelił z kaplicy jak pocisk armatni, w dwóch susach dopadł schodów. W pierwsze stopnie trafił jeszcze stopami, ale dalej poszło już całkiem nie tak. Świat uciekł mu spod nóg, zawirował i rozbłysnął całymi miriadami gwiazd.
II.
Obudził się w znajomych czterech ścianach, choć z miejsca zauważył przemeblowanie. Sekretarzyk, o który opierał się plecami, musiał jakimś sposobem przywędrować pod same drzwi z drugiego końca pokoju. Na biurku piętrzyły się przypadkowe elementy wyposażenia komnaty, w tym jego ulubione krzesło, pozłacanymi nogami godzące w sufit.
Rozsadzało mu czaszkę. Z jednej strony miał na niej aż nadto widoczne ślady urazów, z drugiej, boleśnie zmagał się z oceną faktów. Próby ich uporządkowania nasilały tylko głuche dudnienie z tyłu głowy. Co się tak właściwie wydarzyło? Czyżby opary kadzidła zmąciły mu wzrok? Zahaczył klingą o ołtarz? Król modlił się tego dnia w kasku stalowym, który umknął jego uwadze…?
„Nonsens!”, Jakub de Grâce zerwał się na równe nogi. Zdecydowany natychmiast rozgryźć tę zagadkę, zaczął przechadzać się po komnacie z miną myśliciela. Stanął przed lustrem i przeprowadził na głosy rozprawę, wcielając się jednocześnie w obrońcę empirycznego doświadczenia, jak i racjonalnego oskarżyciela. Następnie, w trzeciej roli arbitra tej dyskusji, zganił obie strony i zwyzywał się od idiotów.
Myślenie zmęczyło go tak, że dostał zawrotów głowy. Nie mogąc odnaleźć krzesła, skierował wzrok z powrotem na stos mebli pod drzwiami. Już miał rozebrać tę niedorzeczną konstrukcję, kiedy nagle sens jej istnienia uderzył go między oczy. Cokolwiek by nie stało za fiaskiem zamachu, nie czyniło go przecież mniej zdradzieckim!
Markiz zbladł i cofnął się od drzwi, nagle bojąc się wydać najmniejszy dźwięk. Wyskoczył z butów na miękki dywan i na palcach przemieścił się w najdalszy kąt komnaty. Bez powodzenia próbował wejść pod łóżko, choć odnalazł tam zdradzieckie pantofle. Z braku lepszych pomysłów, markiz zakopał się w pościeli i nasłuchiwał.
Miał wrażenie, że miarowe tykanie zegara odlicza jego ostatnie minuty. Kiedy jednak po kwadransie nic się nie wydarzyło, zaczął się wiercić. Po godzinie już bardziej niż najścia gwardzistów – zwłaszcza odkąd przypomniał sobie, że łajdacy przeszli na stronę ludu – obawiał się reakcji socjety. Jeśli podniósłszy rękę na Króla, wyszedł zbytnio przed szereg, groziło mu wszak wykluczenie z towarzystwa. Z kolei, nawet jeśli zamiar zamachu zyskałby ich aprobatę, to nieudana próba stawiała go w najgorszym świetle. Jak każdy szlachcic, Jakub de Grâce wolał umrzeć, niż stać się obiektem żartów. Śmieszność stawiałaby go w jednym szeregu z psem w czapce, karłem z wodewilu, czy kloszardami walczącymi o pajdę chleba.
Osobną kwestią było, czy cała afera wydarzyła się naprawdę, czy może zwyczajnie postradał zmysły. Ciało bolało go nad wyraz realnie, lecz im dłużej zastanawiał się nad wszystkim, tym więcej ze swych wspomnień podawał w wątpliwość. Wyobraźnia podpowiadała mu coraz to nowe scenariusze. Nie musiał przecież wcale spaść ze schodów do kaplicy. Co, jeśli został odurzony koniakiem przez tego drania, wicehrabiego, a następnie pobity w alkoholowym szale? A może wcześniej jeszcze spadł z łóżka i uderzył głową w nocnik? A jeśli ułożył barykadę w gorączce spowodowanej zatruciem zieleniną? Sałata od początku nie budziła jego zaufania, a gorące namowy Królowej do jej konsumpcji tylko zaostrzały podejrzenia…
Umysł Jakuba de Grâce znalazł się w niewygodnym zawieszeniu między snem a jawą. Markiz obawiał się, że w tym stanie nie może ryzykować opuszczenia komnaty. Z zamyślenia wyrwało go ciche pukanie. Zmartwiał.
– Jest tam kto? – zapytał jakby znajomy, skrzekliwy głos.
Nie odpowiadał. Zza drzwi dobiegło nerwowe szuranie.
– Śpisz, Swawolniku?
„To kochany Gloriole!”, markiz uradował się w duchu. Kardynał był dla niego kimś w rodzaju najbliższego przyjaciela. Jak nikt inny potrafił uwolnić od trosk, podnieść na duchu. Kiedy prześcigali się w rubasznych żartach i toastach, Jakub de Grâce czuł, że za pośrednictwem duchownego spoufala się z samym Bogiem. W każdej innej sytuacji natychmiast otworzyłby mu drzwi i odpieczętował butelkę, teraz jednak odezwał się słabo:
– Nie ma mnie.
– Wielka szkoda! – zaśmiał się kardynał Gloriole. – Wróciłbyś do siebie, gdybyś wiedział, że na przekór wszystkiemu Król postanowił wydać uroczystą kolację. Plotka głosi, że łowczy Braconnier ustrzelił z dachu cztery tłuste gęsi, a przyciśnięty d’Ivresse ujawnił skrywany zapas dwudziestoletniego burgunda!
– Król? – zapytał drżącym głosem markiz. – Jego Królewska Mość ma się dobrze?
– Tak dobrze, jak to tylko możliwe w czasie rewolucji! Oprócz kilku nowych siwych włosów i wygniecionych kolan wyglądał mi na zupełnie zdrowego. Czemu pytasz?
– Bez powodu – odburknął markiz. – Zostaw mnie, przyjacielu. Nie mam się w co ubrać.
– Ha! – wykrzyknął Gloriole triumfalnie. – Spodziewałem się tego i przyniosłem coś na miarę twego brzucha. No dalej, otwórz słudze bożemu.
Jeśli coś miało wyciągnąć markiza z kryjówki, to czyste ubranie i obietnica odrobiny luksusu. Wyskoczył z łóżka, niczym Herkules odwalił barykadę spod drzwi i otworzył je na oścież. Kardynał Gloriole, któremu postury i manier pozazdrościłby rubensowski satyr, na powitanie pomachał mu przed nosem butelką likieru.
– Swawolniku, czyżbyś kolejny raz wszedł na ścianę w drodze do wychodka? Masz całkiem obitą gębę! Dzięki Bogu mam coś, by temu zaradzić. Przymierz tę fantazyjną chustę, a nuż odciągnie uwagę od rozkwaszonej facjaty.
Łączyło ich umiłowanie elegancji – powiadano, że ubrań z szafy kardynała starczyłoby dla każdego łachmaniarza w kraju, i to w kolorystyce dopasowanej do kalendarza liturgicznego. W tych strasznych dniach, gdy większość dworzan desperacko starała się utrzymać na powierzchni mody za pomocą jednej lub dwóch sztuk garderoby, Gloriole codziennie paradował w nowej sutannie i nieskazitelnie białych koronkach. Towarzystwo ceniło też jego rękę do gustownych dodatków – złotych broszy, wysadzanych klejnotami krucyfiksów czy różańców ze szlachetnych kamieni.
Jakub de Grâce niemal rozpłakał się ze szczęścia, znów czując nosem świeży zapach krochmalu. W czystym fraku był jak nowonarodzony. Zamach wydawał mu się teraz całkiem zmyśloną historyjką, jedną z tych, z których spowiadał się dla żartu przed Wielkanocą. „Zabawne, jakie figle potrafi płatać umysł”, przekonał sam siebie.
Przez całą drogę do jadalni kardynał Gloriole zabawiał go najnowszymi ploteczkami. Nie było tego wiele, gdyż najwyraźniej dwór ogarnął pewien marazm. Ot, marszałek LaFolie zastrzelił się, próbując samodzielnie wyczyścić muszkiet, a baronowa de Bauche od śniadania odmawiała wychodzenia z pokoju. Usłyszawszy o tym, markiz zachichotał ukradkiem.
Pogłoski o wystawnej uczcie były grubo przesadzone. Cztery tłuste gęsi okazały się dwiema chudymi kaczkami, które, jako że po śmierci nie zmieniły się samoistnie w pieczyste, wylądowały na stole w formie wątpliwej ozdoby. Rolę poczęstunku miały pełnić pomarszczone winogrona, plastry suszonych jabłek, morele i orzechy, które markiz w pierwszej chwili wziął za potpourri. Zgadzał się tylko dwudziestoletni burgund, który hojnie rozlewano z zakurzonych butelek. Tyle jednak wystarczało mu obecnie do szczęścia.
Najbliżsi sąsiedzi przy stole powitali go serdecznie – czerwoni jak raki hrabia Colere i wicehrabia d’Ivresse, jeden wściekły na wybryki chamstwa, drugi pijany jak bela. Uścisnął też spocone ręce baronetów Lavarice i De Luxure, wyposzczonych całkiem dosłownie i w przenośni. Ucałował dłonie opryskliwej mademoiselle d’Envie i omdlewającej na swoich dwóch krzesłach madame Paresse. Sam Król, żyw i zdrów, od szczytu stołu pozdrowił go pucharem. Tylko Królowa, parszywa starucha, tradycyjnie obdarzyła go spojrzeniem pełnym nienawiści i odrazy.
Dusza Jakuba de Grâce była jednak lżejsza od kaczych piór, które dla uciechy podmuchiwano nad stołem. Znów mógł brylować w towarzystwie i folgować sobie w pijaństwie, zupełnie jakby jutra miało nie być. Z kardynałem Gloriolem wymyślili nawet grę słowną, każącą wychylić kieliszek każdemu, kto użył imienia Boga nadaremno. Śmiechom nie było końca, a po kilku kwadransach wszyscy gracze ledwo trzymali się już na krzesłach.
Kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Markizowi odezwały się w końcu odniesione kontuzje, zaczął bełkotać bez ładu i składu i tracić sens prowadzonych rozmów, toteż, pożegnawszy jowialnie pozostałych biesiadników, dźwignął się z krzesła i chwiejnym krokiem opuścił jadalnię.
Korytarze były ciemne i zimne, gdyż nie było komu rozpalać kominków i kandelabrów, ale ze wszystkich rzeczy na świecie ciemności markiz bał się najmniej. Za to, gdy z mroku wynurzyła się upiorna sylwetka Królowej, serce stanęło w nim na moment.
– Jeśli można na słowo, markizie de Grâce.
– Do usług Waszej Królewskiej Mości. – Markiz ukłonił się ostrożnie, starając się nie wyłożyć przy tym na twarz.
– To, zdaje się, wasze? – warknęła, wyciągając zza pleców paradną szpadę i wpychając ją w zesztywniałe dłonie markiza. – Porzuciliście ją w kaplicy, na dowód zbrodni. Niech Bóg Wszechmogący zlituje się nad waszą duszą, bo jest dla zdrajców szczególne miejsce w Piekle!
Krew odpłynęła mu z twarzy. Miejsce radosnego upojenia, które jeszcze przed chwilą grzało mu głowę, zajęła chłodna kalkulacja. Natrętna maszkara chciała wrobić go w aferę, która – jak ustalił przecież ponad wszelką wątpliwość – nigdy nie miała miejsca.
Odchrząknął i z wolna obrócił rękojeść w dłoniach.
– Nic nie powiecie, nikczemniku? Nie okażecie skruchy? – zadrwiła Królowa, patrząc na niego jak na robaka.
– Powiem jedno – wymamrotał, unosząc szpadę. – Giń, ścierwo!
Pchnął ją prosto w czarne serce. Usłyszał wyraźnie, jak czubek szpady pruje materiał sukni. Dalej napotkał jednak przemożny opór. Kiedy naparł na ostrze, jęknęło, wygięło się i zwinęło na kształt ślimaka.
Królowa przybrała straszliwą minę. Oczy zazwyczaj skryte za fałdami powiek wybałuszyła na dziurę, spod której wyzierała pierś blada, obwisła, lecz nietknięta.
Jakub de Grâce pisnął jak mysz, nie mogąc uwierzyć w prześladujące go nieszczęście. Następnie zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy.
III.
Po kilku bezsennych godzinach czekania na rozwój wypadków, Jakub de Grâce przyznał przed samym sobą, że ma tego wszystkiego powyżej uszu. Szalona nocna bieganina, ponowne barykadowanie drzwi i dygotanie pod kołdrą, wszystko to wyczerpało go emocjonalnie. Znając Królową, wszyscy w pałacu wiedzieli już o jego uczynkach, choć tym razem przytomnie uciekł razem z narzędziem zbrodni. Do rana przetrzeźwiał okropnie i nie miał więcej serca do walki o przetrwanie. Nie w tym szalonym świecie, w którym uczciwy szlachcic nie mógł już polegać ani na służbie, ani na sile swojego intelektu i oręża.
Z nastaniem dnia ogarnął go nostalgiczny nastrój. Wstając ze skotłowanego wyra i ściągając z niego prześcieradło, wspominał dni chwały, kiedy czarował towarzystwo fantazją i pojemnością brzucha. Bywało wszak, że po wypiciu całego antałka wina potrafił z pędzącej karocy celnym strzałem z pistoletu zdmuchnąć kapelusz z głowy przechodnia. Czasem nawet za pierwszą próbą.
„Gdzie te czasy?”, pytał sam siebie, zarzucając upleciony z pościeli sznur na pobrzękujący kryształami żyrandol. Na horyzoncie widział wieki ciemne i posępne, zbliżające się z ponurym burzowym pomrukiem. A może były to huki wystrzałów? Kiedy w zamyśleniu uwiązywał drugi koniec liny do nogi od szafy, nie docierały do niego jeszcze w pełni dźwięki z zewnątrz. Ignorowanie ich przychodziło jednak z coraz większym trudem. Krzyki, tupanie, walenie w drzwi, brzęk szkła, hałasy dobijały się do drzwi i ścian jego komnaty, burząc mu koncentrację.
– Ani chwili spokoju! – wyburczał pod nosem, owijając prześcieradło wokół szyi. Nic już nie obchodziło go, co wyprawiają inni rezydenci pałacu. Mogli nawet zwariować i urządzić na korytarzach olimpiadę, a markiz i tak nie wziąłby w niej udziału.
Krytyczne spojrzenie w lustro upewniło go, że zrobił, co w ludzkiej mocy, by stanąć godnie na rozprawie przed Chrystusem. Nie, żeby wierzył w uczciwość sądów, tak ziemskich, jak i bożych, ale jeśli coś miało dowieść jego niewinności, to wyłącznie nienaganna prezencja. Dzięki uprzejmości Gloriole’a miał już na sobie niezgorszy strój wizytowy. Efekt psuły tylko pogięta szpada przy boku i potargana peruka, z której dawno obsypał się puder i zwietrzały perfumy.
– Trudno. – Markiz uniósł dumnie podbródek. – Niech ujrzą we mnie również męczennika.
Osobną kwestią było ocalenie głowy. Wysiłek, z jakim wdrapał się na krzesło i żałosne jęki mebla zasiały w nim wątpliwość, czy impet zeskoku nie rozerwie mu szyi. Cóż to byłby za bałagan i jaka żenująca sytuacja w zaświatach! Aby zapobiec katastrofie, Jakub de Grâce chwycił mocno sznur powyżej głowy. Na próbę zsunął stopę z siedziska na długość dużego palca. Wtem drzwi rozwarły się z łoskotem, a do pokoju wdarło się stado wrzeszczących Pigmejów.
Tak przynajmniej wydawało się w pierwszej chwili zszokowanemu markizowi, kiedy dojrzał ich kątem oka z wysokości krzesła. Łapy wielkie i kosmate wyciągnęły się ku niemu, a osmalone, wykrzywione nieludzkimi grymasami gęby otoczyły go i jęły przekrzykiwać się ordynarnie:
– Łapcie go, psiego syna!
– Cho no tu, baryło! Nie wyśliźniesz się tak łatwo!
Dopiero po chwili markiz rozpoznał w nich ludzi, w dodatku tych najgorszego sortu. Odruchowo dobył szpady, chcąc zachować zdrowy społeczny dystans. Przy passe arrière zapomniał jednak o niesprzyjającej pozycji. Krzesło uciekło mu spod nóg, a ciężar jakby całego świata spoczął na ramieniu. Nowy frak trzasnął pod pachą, a wtedy Jakuba de Grâce ogarnęła słynna wojownicza furia.
Kurczowo trzymając się sznura i bujając od okna do biurka, roztrącał ciżbę brzuchem, kopniakami i wściekłymi uderzeniami szpady. Napastnicy wywracali się jak kręgle lub odskakiwali na boki, czyniąc nieopisany harmider i rujnując wystrój pokoju. Markizowi daleko było jednak od inicjatywy strategicznej.
Zasadniczy problem stanowiło uwiązanie do żyrandola, ale i ręka słabła mu nieuchronnie, drętwiejąc i trzeszcząc w stawach. Heroiczny bój nie mógł trwać w nieskończoność. Świadomy tego Jakub de Grâce dał na odchodne w twarz najbliższemu prostakowi i postanowił opuścić imprezę. „Niech się dzieje, co chce”, zadecydował i puścił sznur.
Stało się jednak niezupełnie to, co markiz zamierzył. Pętla zacisnęła się wprawdzie wokół szyi, aż twarz nabiegła krwią i pociemniało mu w oczach, lecz nogi znalazły niespodziewanie oparcie na czyichś plecach. Tłuste od potu dłonie chwyciły go pod boki, uniosły, zaczęły szarpać odświętny strój. Z ręki wytrącono mu szpadę, zerwano prawy but.
– Puście mnie, chamy! – próbował wołać w rozpaczliwym położeniu, lecz głos uwiązł mu w gardle. Podduszony lecz nie umierający, ciągnięty na wszystkie strony, jakby rozrywany końmi, cierpiał niewysłowione katusze.
– Tnijta sznur, ludziska! – ktoś nawrzeszczał mu na dokładkę do ucha. Krzyk ten odbijał się jeszcze wielokroć echem w czaszce markiza, nawet po tym, kiedy wreszcie opuściła go świadomość.
IV.
Ocknąwszy się, Jakub de Grâce stwierdził z całą pewnością, że poległ i bez sądu wtrącono go do Piekła. Z umieszczonego gdzieś wysoko okienka, jakby dla złudnej nadziei, sączyło się słabe światło, nie sięgając jednak głęboko w ciemną czeluść. Swąd potu, brudu i wilgoci dusił nie gorzej niż stryczek, którego ślady wciąż nosił na opuchniętej szyi. Podłoże wyściełały kłujące w pośladki źdźbła słomy i wióry, zapewne resztki diabelskich stosów. Posadzka, ani chybi bruk z dobrych chęci, była twarda, zimna i wilgotna od przelanych łez.
Przyzwyczajający się do ciemności wzrok kazał mu złagodzić nieco pierwotny osąd, choć rzeczywistość nie wydawała się od Piekła szczególnie odległa. Musiał znajdować się w klasztornej celi. Była to ascetycznie urządzona podłużna klitka o ścianach pokrytych grzybem. Rzucono go w kąt jak wór ziemniaków, choć w pomieszczeniu znajdowało się także niskie, skromne posłanie. Zajmowały je dwie oparte plecami o ścianę nieruchome i milczące postacie.
Podniósł się na łokciach, stękając i jęcząc. Sam nie mógł uwierzyć, ileż męczeństw zniosło w ostatnim czasie jego ciało, wciąż pozostając w jednym kawałku. Ilu świętych rozpadło się na relikwie, poddanych mniej wymyślnym torturom?
Siedzący na łóżku nie poruszali się, choć markiz czuł na sobie ich oskarżycielskie spojrzenia. W półmroku rozróżniał tylko mężczyznę i kobietę, oboje o bladych, zapadniętych licach. Kobieta w zasadzie całkiem przypominała trupa, choć markiz dałby głowę, że jej usta poruszają się bezgłośnie, a w palcach obraca różaniec. Klnąc na brak jednego buta, pokuśtykał, aby przyjrzeć im się lepiej. Niemal przypłacił to apopleksją.
– Wasze Królewskie Mości! – wycharczał, a kolana ugięły się pod nim.
Siedzieli tam, jak gdyby nigdy nic, Król i Królowa. Przez głowę przegalopowały mu całe tabuny złych myśli. Skoro nie stracono ich z marszu, być może czas monarchii nie dobiegł jeszcze końca? W jakiej sytuacji stawiałoby to jego, Jakuba de Grâce, dwakroć niedoszłego zabójcę, zdrajcę i bezbożnika? Los jego mógł jeszcze zależeć od ich łaski i miłosierdzia, toteż przypadł do nóg Króla i zalał się łzami, smarkając mu na pończochy.
– Przebacz mi, panie! Zbłądziłem! Omamili mnie wrogowie Waszej Królewskiej Mości! Wyznam wszystko, wyjawię nazwiska – d’Ivresse, de Bauche… Gloriole! To czciciele Szatana i spiskowcy przeciwko koronie. Podali mi diabelskie dekokty, zmienili w bezwolnego golema na rozkazach żydowskiego sabatu…
Wyciągnął rękę ku twarzy monarchy, jakby chciał za jej dotknięciem zmazać swe grzechy. Król pochylił do przodu głowę, przytakując mu dobrotliwie. W serce Jakuba de Grâce wlała się nadzieja. Wtem zauważył, że głowa nie zatrzymuje się. Królewski czerep opadał coraz niżej i szybciej, po czym z mlaskiem zsunął się z karku i wpadł mu w ręce.
Markiz wydarł się wniebogłosy i odrzucił głowę w kąt. Rozpaczliwie pragnąc przebaczenia zwrócił się do Królowej, ale i ona wydała z siebie upiorny jęk. Na oczach markiza jej pierś otworzyła się jak czerwony kwiat, a strumień krwi wystrzelił mu prosto w rozwarte ze zdziwienia usta.
Krztusząc się i krzycząc nieskładnie, próbował zbiec z miejsca zbrodni, ale niewielka klitka nie dawała takiej możliwości. Biegał więc w kółko, przeskakując martwą głowę Króla i rozchlapując krew, której wielka kałuża wyciekła z Królowej. Przebiegłszy ponad milę, opadł z sił. Oparł się o wilgotną ścianę i zrezygnowany uderzył w nią potylicą.
W następstwie uderzenia światełko z góry zajaśniało większym blaskiem. Spostrzegłszy to, markiz powtórzył zabieg, aż z pomiędzy cegieł posypał się mech, a oczy rozjechały mu się na boki. Kraty w okienku zniknęły w błyszczącej aurze, która spłynęła w dół na kształt świetlistych schodów.
Łup! Echo odbiło się od sklepienia, kiedy grzmotnął po raz trzeci, niemal roztrzaskując sobie czaszkę. Na schodach do nieba pojawiła się skrzydlata istota w szczerozłotej zbroi, z ognistym mieczem w ręku. Archanioł jak żywcem zdjęty z obrazu zstępował ku niemu dostojnym krokiem. Jakub de Grâce przywarł do ściany, zasłaniając oczy przed majestatem.
Anioł, postawiwszy stopę na zalanej krwią podłodze, rozejrzał się po celi z mieszanką smutku, gniewu i niedowierzania. Markiz szukał przez chwilę słów, którymi mógłby wytłumaczyć ten obłęd, ale zmęczenie dało mu się we znaki. Westchnął i wzruszył tylko ramionami. Boży posłaniec taksował go złym wzrokiem, wachlując nerwowo skrzydłami. Choć jego skóra była alabastrowa, kostki palców ściskających miecz wydawały się wręcz śnieżnobiałe.
Jeśli wydarzenia ostatniej doby nauczyły czegoś Jakuba de Grâce, to że nawet najlepiej przemyślane działanie i tak daje zgoła nieprzewidziane rezultaty. Jak również tego, że ma w całym tym szaleństwie do odegrania jakąś doniosłą rolę, co czyniło go w praktyce nieśmiertelnym. Przestał więc kalkulować.
Prawy sierpowy kompletnie zaskoczył Archanioła, lądując na jego szlachetnym rzymskim nosie. Z Bożą pomocą utrzymał się na nogach, ale Opatrzność nie uchroniła go przed kolejnym atakiem.
Markiz skoczył mu do gardła jak tłusta pantera. Powalił go na pryczę, między leżące tam już zwłoki królewskiej pary. Siadł na nim niczym cyrkowy zapaśnik, przygwoździł ręce, zdusił cielskiem. Złote loki rozsypały się na zawszonym posłaniu, niebieskie oczy wyszły z orbit. Anioł trzepotał skrzydłami jak pochwycony gołąb, pióra latały w powietrzu. Zbroja chrzęściła pod ciężarem napastnika, bezużyteczny miecz palił ze smrodem siennik.
– Zdychaj, pierzasta kanalio! – krzyczał markiz, tak długo, aż anioł przestał się szamotać i wywrócił oczy w głąb czaszki.
Z drgającej jeszcze pośmiertnie nogi markiz ściągnął efektowny, obity złotymi płytkami but. Pasował jak ulał. Wziął do ręki gorejący miecz i zabrał się do przepalania zamka w drzwiach celi.
Miło mi przeczytać pierwszemu tak zacny debiut :)
Historia markiza Jakuba de Grâce zarazem mnie przejęła jak i ubawiła, błędów czy potknięć nie dostrzegłem, klimat odchodzącej w cień (khe, khe) arystokracji – bardzo udany :)
entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, indioto Ty, nadal chyba nie rozumiesz
Hej, Paolina zjawia się zwabiona przez Aleksandra (ale nie cara) ;)
Przeczytałam, ale nie wiem, czy to kwestia dzisiejszego kolosalnego zmęczenia, czy też niedopowiedzeń w tekście, czy też zbytniej znajomości kontekstu (oraz własnych publikowanych doświadczeń z podobnymi – w sensie okołorewolucyjnymi i z nieumarłą Marią Antoniną, ale na poważnie – klimatami, co powoduje, że mam jakąś tam swoją wizję wypadków), w każdym razie nie do końca załapałam jeden element zamysłu fabularnego, ale o tym za moment.
Doceniam całkowicie grę w nazwiska całej opisanej czeredy, uśmiechnęło mnie to, oczywiście, choć obawiam się, że to będzie dość hermetyczne, jako że znajomość francuskiego nie jest tu powszechna ;) Doceniam też różne inne smaczki, zastanawiam się nawet, czy ciastka zamiast opłatka to też aluzja? No i oczywiście problem “ridicule” :)
Zastanawiałam się, czy to taka alternatywna wersja ataku na Tuileries (albo wcześniej na Wersal?), albo jakieś zawieszenie w czasie i dwór, który zdążył się postarzeć i rozsypać? Jakieś magiczne niemalże zabarykadowanie się w pałacu? Czy król i królowa są jakimiś zombiakami od początku, czy też dopiero jednak tłum odcina im głowy i wtedy zamieniają się w jakieś nieumarlaki? Albo przeciwnie: nareszcie naprawdę umierają? (Tu właśnie mi coś chyba fabularnie umknęło, usiłowałam się doczytać, ale nadal nie bardzo wiem). Ale ogólnie koncept takich Okopów Trójcy Świętej mi się podoba. I zakończenie fajne, powinieneś napisać dalsze dzieje pana Łaskiego ;) Aha, zakładam, że on jest Jakub a nie Jacques ze względu na końcową walkę z (arch)aniołem? Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca rozumiem (może to wina zmęczenia), ale sama scena fajna.
Mam parę uwag “terminologicznych” (przy założeniu, że realia mają jednak odpowiadać przełomowi XVIII i XIX wieku). Nie pasuje mi “koniak”, bo w zasadzie jeszcze się tak nie mówiło; nie pasuje mi też “olimpiada” w kontekście, w jakim używasz tego słowa, “zawał serca”, a także “krykiet”. To takie angielskie, a “sala gry w piłkę” była salą do tenisa, jakby co. Aczkolwiek doczytałam, że się Angole w 1789 zamierzały na wyprawę na Kontynent, żeby krzewić krykieta wśród dzikusów, ale nie dojechały ;) No i amok – sprawdziłam i to słowo pojawia się we francuskim dopiero w 1830 roku… A chyba aż do lipcowej ta Twoja Wielka nie trwa?
Chyba że celowo robisz miszmasz słownikowy, bo to humoreska? Niepasujące “opuścić imprezę” mogłoby na to wskazywać. Odniosłam jednak wrażenie, że usiłujesz się bawić realiami.
No i do pary królewskiej to tylko “Votre Majesté”, a więc Wasza Królewska Mość, żadne Wasza Miłość czy Wasza Wysokość.
Z technikaliów – nie robiłam łapanki, bo zmęczenie, ale na jedno na pewno musisz zwrócić uwagę: nadużywasz konstrukcji z imiesłowem przysłówkowym współczesnym, które nader rzadko naprawdę pasują i są poprawne. Poza tym czyta się raczej dobrze, jakieś babolki pomniejsze widziałam, ale pewnie i tak przyjdzie ktoś, kto się tym zajmie.
Klikam, bo na bibliotecznego klika to się nadaje, aczkolwiek te imiesłowy warto by przetrzebić
http://altronapoleone.home.blog
Witaj.
Gratuluję serdecznie debiutu. :)
Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony?
Pozdrawiam.
Pecunia non olet
Witaj raz jeszcze. :)
Kwestie techniczne – sugestie i wątpliwości – do przemyślenia:
… zastał tylko dwoje z ponad setki dworzan. – jak rozumiem, byli to: kobieta i mężczyzna?
– Tak nie można, moi państwo! – próbował (czego? ;co robić?) de Grâce, siląc się na pogodny ton.
Mam ogólne wątpliwości co do zapisu form grzecznościowych w dialogach.
Tekst jest dla mnie mocnym zaskoczeniem. Jak na debiut, jest nadzwyczaj udany oraz dojrzały, masz lekkość pisania, doskonale radzisz sobie z rozwojem akcji, zapisem rozmów, emocji, wyglądu czy poczynań bohaterów; usterek jest niewiele; masz świetny kontakt z czytelnikiem. Piszesz, jak wprawiony, wieloletni Użytkownik tego Portalu. :) Każdemu (nade wszystko – sobie) życzyłabym takiego debiutu na jakimkolwiek literackim portalu. :)
Z drugiej strony mam bardzo mieszane uczucia co do wyboru tematyki. Sama traktuję Francuską Rewolucję jako jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii Europy. Pochłonęła mnóstwo ofiar, a wprawiona w ruch, przerażająca machina zabijania, poczęła stopniowo zataczać coraz szersze kręgi, zabierając nawet samych przywódców rewolty.
Jednakże, specyficzny humor oraz wyraźne podkreślenie wad ówczesnej arystokracji, zaprezentowałeś w sposób lekki i niezwykle trafny. Zaskakujące zdarzenia, jakie spotykały markiza, włącznie z zamordowaniem Anioła (!), były tak szokujące, że nie można odmówić Ci fantazji. ;)
Nieco zgrzytała mi sylwetka Królowej. Czytałam przed laty biografie Marii Antoniny i zapamiętałam ją jako wyjątkowo piękną, atrakcyjną, kochliwą i ogromnie nieszczęśliwą (choć też swawolną i rozrzutną) władczynię; w chwili śmierci miała trzydzieści kilka lat, w żadnych zatem wypadku nie pasowało mi do niej określenie ”parszywa starucha”, lecz – jak rozumiem – bohater widywał ją ciągle pod postacią staruszki.
Pozdrawiam, powodzenia, klik. :)
Pecunia non olet
Hej
Mam wrażenie, że wplątałeś biednego Jakuba w takie tarapaty, że na końcu nie pozostało już nic jak tylko iść w absurd i zasłonić się podłym charakterem bohatera. Jednak przygotowałeś mnie na ten absurdalny koniec :) zręcznie przedstawiając historie. Sam Jakub też jest stworzony w sposób ciekaw, podły a jednak trochę mu kibicowałem, komiczny choć jego poczynania są tchórzliwe i straszne.
Na koniec, choć z mieszanymi uczuciami co do całej historii, muszę przyznać, że opowiadanie mi się podobało mimo, że coś czułem iż cała historii zakończy się kosmicznie bo innego wyjścia nie było :)
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony?
Nie był nawet z mottem, więc wnoszę, że bez niego też nie jest :)
Doceniam całkowicie grę w nazwiska całej opisanej czeredy, uśmiechnęło mnie to, oczywiście, choć obawiam się, że to będzie dość hermetyczne, jako że znajomość francuskiego nie jest tu powszechna ;)
A jednak wystarczyło kilka godzin, by znalazła się osoba, która wychwyciła co trzeba :) Jako czytelnik lubię mniej lub bardziej ukryte aluzje, o ile wykrycie ich nie jest warunkiem koniecznym do zrozumienia tekstu. To taki opcjonalny treasure hunt i nawet jeśli uśmiechnie się przy tym tylko jeden czytelnik, to znaczy, że było warto!
czy ciastka zamiast opłatka to też aluzja?
zakładam, że on jest Jakub a nie Jacques ze względu na końcową walkę z (arch)aniołem?
Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe (ale czy na pewno?) ;)
Czy król i królowa są jakimiś zombiakami od początku, czy też dopiero jednak tłum odcina im głowy i wtedy zamieniają się w jakieś nieumarlaki? Albo przeciwnie: nareszcie naprawdę umierają? (Tu właśnie mi coś chyba fabularnie umknęło, usiłowałam się doczytać, ale nadal nie bardzo wiem).
Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca rozumiem (może to wina zmęczenia)
Gdyby zapytać o to markiza, z pewnością odrzekłby, że świat stanął na głowie, a los się na niego uwziął. Ani chwili spokoju, głowy spadają zupełnie nie wtedy, co trzeba… Granda! Ktoś inny powiedziałby, że zbrodnia domaga się sądu i kary, może stąd pojawienie się sędziego i kata? A może anioł przyszedł ulitować się nad monarchią, a Jakub znalazł się tylko w złym miejscu i czasie? Jak to mawia Rada Języka Polskiego, wszystkie formy są poprawne ;)
Na marginesie, zachęcano do sięgania do źródeł cytatów, więc i stamtąd mogło przesączyć się do opowiadania trochę zwyczajnego absurdu.
Chyba że celowo robisz miszmasz słownikowy, bo to humoreska? […] Odniosłam jednak wrażenie, że usiłujesz się bawić realiami.
Część fikołków zrobiłem celowo i z rozmysłem, inne zupełnie bezwiednie (”zawał serca”, “amok”). Opowiadanie jest humorystyczne i z pewnością nie rości sobie praw do obrazu epoki, choć jak się nad tym zastanowię, może rzeczywiście lepiej było pozostać w kluczu i nie stosować uproszczeń.
Klikam, bo na bibliotecznego klika to się nadaje, aczkolwiek te imiesłowy warto by przetrzebić
Z całego serca dziękuję za pozytywną opinię i czas poświęcony na czytanie! Za natłok imiesłowów mogę tylko posypać głowę popiołem. Z drugiej strony, gdyby człowiek nie miał już niczego do szlifowania, to przestałby się starać :)
Nieco zgrzytała mi sylwetka Królowej. Czytałam przed laty biografie Marii Antoniny i zapamiętałam ją jako wyjątkowo piękną, atrakcyjną, kochliwą i ogromnie nieszczęśliwą (choć też swawolną i rozrzutną) władczynię
Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję, tę Rewolucję i Marię Antoninę ;)
Twój głos jest miodem... dla uszu
Hmmm….
Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony?
Nie był nawet z mottem, więc wnoszę, że bez niego też nie jest :)
Regulamin: “Jego objętość wynosić ma do 33 tysięcy znaków wg. licznika strony”.
A ja widzę na liczniku: znaki: 33302
Ja przepraszam, nie chcę się czepiać, bo prostu szkoda tekstu…
Edit, zerkam do Twojego profilu i już rozumiem, skąd tak zaskakująco doskonały styl u Nowego Użytkownika – jesteś Laureatem wielu nagród, a Twoje opowiadania były już drukowana wielokrotnie, brawa i gratulacje. :)
Pecunia non olet
Regulamin: “Jego objętość wynosić ma do 33 tysięcy znaków wg. licznika strony”.
A ja widzę na liczniku: znaki: 33302
Prawdę mówiąc, nic z tego nie rozumiem, przekopiowałem to sobie jeszcze ze strony do Worda i mam, co następuje:
Skąd portal wziął 500 dodatkowych znaków? Oraz czy jako świeżak mogę wyedytować jeszcze tekst? Odchudzenie o taką odrobinę to nie powinien być wielki problem…
jesteś Laureatem wielu nagród, a Twoje opowiadania były już drukowana wielokrotnie
No, z tymi wieloma to spora przesada :D Coś tam, gdzieś tam drukowali, ale ile osób miało okazję poczytać, to nawet nie wiem ;) Pewnie niewiele.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Wracam pod jakże interesujący i intrygujący tekst.
Niestety licznik strony inaczej liczy wyrazy niż Word czy Libre, ja przekopiowując swoje opowiadanie miałem o 595 znaków więcej na liczniku strony niż w edytorze – i cóż – musiałem te prawie 600 znaków przyciąć, choć to było najgorsze cięcie w moim życiu (bo utwór już wcześniej był przycięty do granic, a nawet poza granice przyzwoitości)
Wracam pod tekst by się przekonać, czy moje pierwsze wrażenie było tylko ulotnym wrażeniem, ale jednak nie.
Nie potrafię niestety docenić żartów językowych czy historycznych jak drakaina (nie mój język i nie moja epoka) – natomiast podoba mi się bardzo powolne budowanie klimatu groteski i absurdu, a problemy markiza wydały się mi bardzo bliskie od samego początku (Wam się pościel nigdy tak nie buli?). Podobał mi się w ogóle główny bohater, jak również sposób narracji – nawet ja, mimo, że moja wiedza w tej mierze uboga, zauważyłem to, o czym pisała drakaina mieszasz tu epoki i stylistyki – ale w takim prześmiewczym tekście mnie to wcale nie razi.
Klikam.
entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, indioto Ty, nadal chyba nie rozumiesz
Niestety licznik strony inaczej liczy wyrazy niż Word czy Libre, ja przekopiowując swoje opowiadanie miałem o 595 znaków więcej na liczniku strony niż w edytorze – i cóż – musiałem te prawie 600 znaków przyciąć, choć to było najgorsze cięcie w moim życiu (bo utwór już wcześniej był przycięty do granic, a nawet poza granice przyzwoitości)
Teraz, jak już to wiem, będę sprawdzał tajemniczy licznik strony. Jeśli można edytować zgłoszenia, to pół biedy – choć istotnie to “pół” bywa też niezwykle uciążliwe. Wiem coś o tym – kiedyś odchudziłem opowiadanie z 45 tys. znaków do limitu 30 tys. Czułem się, jakbym dziecku odrąbał nogę, żeby zmieściło się w wózku
Twój głos jest miodem... dla uszu
Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję, tę Rewolucję i Marię Antoninę ;)
Poza tagami. :)) Widząc je, ja od razu zaczęłam “czytać o Rewolucji Francuskiej”. :)
Duago_Derisme, dla nas te limity to także duży problem. Każdy konkursowicz się z tym zmaga. :) Przekroczenie to po prostu dyskwalifikacja. Sporo teksów jest na Portalu oznaczonych, jako konkursowe, lecz z informacją w przedmowie, że “limit przekroczony, zatem udziału w konkursie nie bierze”. I wówczas żal tekstu.
Część regulaminów konkursowych dopuszcza przekroczenie limitu, lecz podaje dokładne ilości oraz warunki. Tutaj tego nie znalazłam, ale wolałam jeszcze dopytać.
Jeśli piszesz drabble, korzystaj z licznika w necie.
A np. trwający teraz konkurs “Obcość” nakazuje liczenie słów według Libbre Office.
Poprzednich publikacji oraz debiutu raz jeszcze serdecznie Ci gratuluję, bo to wielka rzecz. :)
Pozdrawiam. ;)
Pecunia non olet
Hej, oczywiście, że natychmiast znalazł się ktoś, kto rozszyfrował, bo ja się naukowo i literacko zajmuję takimi sprawami (Paoletta nie jest przypadkowa), na dodatek głównie Francją i nasyciłam już portal oraz publikacje pozaportalowe tekstami uważanymi tu za hermetyczne z powodu przesiąknięcia historią ;) Problemem był nawet kiedyś Franciszek Józef, Sissi, Rudolf i Mayerling… Ale powoli uczę się pisać trochę mniej hermetycznie. Jest tu jeszcze paru maniaków historii, jeden ostatnio się zaktywizował po dłuższej nieobecności, ale, powiedzmy sobie szczerze, nie jest to portalowy główny nurt ;) No ale ja lecę natychmiast przyglądać się wszystkiemu, co ma elementy althistoryczne. Natomiast obawiam się, że magia nazwisk w tym tekście umknie większości czytelników – gdyby były angielskie, to te nieznane pewnie ludzkość by wyguglała, zorientowawszy się, że są mówiące, z francuskim nie wieszczę wielkiego sukcesu, chyba że ktoś po tej uwadze wygugla
Aczkolwiek:
Jako czytelnik lubię mniej lub bardziej ukryte aluzje, o ile wykrycie ich nie jest warunkiem koniecznym do zrozumienia tekstu. To taki opcjonalny treasure hunt i nawet jeśli uśmiechnie się przy tym tylko jeden czytelnik, to znaczy, że było warto!
Tu się totalnie zgadzam :)
Dzięki za wyjaśnienia, zwłaszcza z aniołem, wczoraj byłam naprawdę padnięta po nieudanej kwerendzie, która zamieniła się w szalony rajd po muzeum ;)
A przy okazji, bo chyba jeszcze nikt nie wrzucił, masz mój arcydzielny poradnik survivalu/savoir-vivre’u ;) Portal dla żółtodziobów
I taki drobiazg: staraj się edytować komentarze, a nie wklejać jeden po drugim, bo to jest w tej wersji portalu czytelniejsze i tak jest zalecane :)
PS. Poprawiać teksty wolno, a nawet należy, chyba że są konkursowe i reguły konkursu nie pozwalają na wprowadzanie żadnych zmian. Jeśli nie zabraniają, to babolki poprawiaj jak najbardziej, a po zakończeniu konkursu nawet większe rzeczy.
PS. 2
Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję, tę Rewolucję i Marię Antoninę ;)
Przy francuskich nazwiskach, gilotynie i paru elementach realiów trudno jednakowoż uznać, że chodzi o Karola I (tego od “the most interesting thing about King Charles the First is that he was 5 foot 6 inches tall at the start of his reign, but only 4 foot 8 inches tall at the end of it”).
http://altronapoleone.home.blog
Obwieszczenie!
Książe CM III, Pan Szpady, Floretu i Udka z Kurczaka, przybył pod Twój tekst z pochodnią i widłami ze sprawiedliwym jak zawsze osądem.
Nadchodzi…
Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Osłabiający wpływ tej chodzącej mumii na osobę króla, dwór i całe królestwo(+,) był nader oczywisty dla każdego,
Na biurku piętrzyły się losowe elementy wyposażenia komnaty, ← losowo wybrane?
Rozbawiło mnie na początek dnia. Zakończenie powaliło. Będę czekał na sequel, bo takie potraktowanie archanioła nie może zostać bez następstw. Debiut, zasługujący na klik.
Zbiorczo dziękuję wszystkim, którzy pokusili się o lekturę, komentarz i kliknięcie, a którym nie odpisałem na (w większości słuszne) uwagi – to, co się dało zrobić na już, poprawiłem, a nad natłokiem imiesłowów też się pochylę przy najbliższej okazji
A przy okazji, bo chyba jeszcze nikt nie wrzucił, masz mój arcydzielny poradnik survivalu/savoir-vivre’u
Dziękuję, @drakaina. Tak to jest z nowicjuszami na salonach, że się potykają niekiedy na etykiecie. Nawiasem, mam pytanie techniczne, czy jest tu jakiś magiczny chwyt na wstawienie odnośnika do nicka osoby, do której się zwraca?
@CM i @tarnina, z radością przyjmuję napad i trepanację. Czekam na sąd
@Koala75, merci beaucoup za uwagi, naniesione. Zawsze cieszę się, jeśli uda mi się kogoś rozweselić. Zwłaszcza przy poniedziałku ;)
Twój głos jest miodem... dla uszu
Podobało mi się, a szczególnie rozbawiło mnie:
Śmieszność stawiałaby go w jednym szeregu z psem w czapce, karłem z wodewilu, czy kloszardami walczącymi o pajdę chleba.
Poszukać Ci czegoś, do czego mógłbym się przyczepić?
Niestety nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciałbym.
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
@Radek, jeśli się podobało, to cel osiągnięty
Poszukać Ci czegoś, do czego mógłbym się przyczepić?
Jeśli masz czas, to pewnie, że tak. Wszystkie uwagi mile widziane.
Niestety nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciałbym.
Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Postać legendarna? Everyman ancien régime’u?
Twój głos jest miodem... dla uszu
I.
Mimo to[,] każdego ranka miał w sobie wiarę, że zastanie je, jak dawniej warujące wiernie przy łóżku. [bez przecinka]
Nawet[,] jednak[,] gdy przymierzył ostrze do jego odsłoniętej szyi, monarcha nie drgnął o cal, jakby przebywał już duchem na zielonych pastwiskach, marząc o pocieszającej chrystusowej lasce. [w innym miejscu przecinek]
W pierwszej części widziałem gdzieś trzeci, ale mi się schował :-)
Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Postać legendarna? Everyman ancien régime’u?
O, dziękuję!
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
Bardzo mi się podobało. Przeczytałam z dużą przyjemnością, ciesząc się i grami z historią/konwencją, i zgryźliwym a absurdalnym poczuciem humoru.
ninedin.home.blog
II.
Po godzinie[,] już bardziej niż najścia gwardzistów – zwłaszcza odkąd przypomniał sobie, że łajdacy przeszli na stronę ludu – obawiał się reakcji socjety. [bez przecinka]
Jeśli podniósłszy rękę na Króla[,] wyszedł zbytnio przed szereg, groziło mu wszak wykluczenie z towarzystwa. [przecinek]
Z kolei[,] nawet jeśli zamiar zamachu zyskałby ich aprobatę, to nieudana próba stawiała go w najgorszym świetle. [przecinek]
tym więcej ze swych wspomnień poddawał w wątpliwość. [poddawał –> podawał]
Oprócz kilku nowych siwych włosów i wygniecionych kolan[,] wyglądał mi na zupełnie zdrowego. [bez przecinka]
Dzięki Bogu[,] mam coś, by temu zaradzić. [moim zdaniem – bez przecinka]
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
@Radek, poprawione!
Edit: Za obie partie serdecznie dziękuję.
@ninedin Miło mi to słyszeć! Polecam się na przyszłość :)
Twój głos jest miodem... dla uszu
Zaczęło się obiecująco, ale skończyło rozczarowaniem…
Pod względem fabularnym opowiadanie jest nieco nierówne. Tutejsza opowieść nie należy do szczególnie rozbudowanych, co w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi przy czytaniu – jednak nijak nie potrafię połączyć części czwartej z resztą tekstu. Żadna ze stworzonych przeze mnie teorii nie tłumaczy w sposób zadowalający wszystkich faktów – rozsądnym wydaje się założenie, że owa cela jest jakimś rodzajem przedsionka do życia pozagrobowego, ale skąd w takim razie wcześniejsza odporność na ciosy Ich Królewskich Mości? Nie wiem. Stąd moje rozczarowanie – finał zostawił mnie jedynie z pytaniami i poczuciem zagubienia.
Kreacja postaci dobra, choć rysowana grubą kreską – co jednak dobrze pasuje do ogólnego stylu tekstu. Nie ma się tu nad czym szczególnie rozwodzić – postacie to zbiór prostych sylwetek, z sukcesem spełniających swoje funkcje w tekście.
Styl – bez dwóch zdań fundament, na którym stoi opowiadanie – przyjemny w odbiorze. Humor dobrej jakości, nieźle bawiłem się przy czytaniu opisów zmagań bohatera z niewspółpracującą materią. Nie popadasz w przesadę, nie zalewasz akcji słowami, dzięki czemu czyta się bardzo sprawnie i bez szczególnych potknięć.
Podsumowując – ładnie napisane, widać, że przemyślane, ale fabuły nie rozumiem.
@None, przykro mi, że fabuła Cię rozczarowała. Nie jestem z tych, co usprawiedliwiają swoje teksty – jeśli te nie usprawiedliwiają się same, to już mogiła.
Mogę tylko podzielić się tym, co sam o tym myślę, a kierowałem się przede wszystkim mottem, które podsunęło mi absurdalny klimat, może nieco podobny do tego z niektórych filmów braci Coen (z zachowaniem wszelkich proporcji…). Na tym tle wydarzenia niekoniecznie wynikają z logicznych przesłanek i czasem nie kryje się za nimi żadna tajemnica – w rzeczy samej nie są tak istotne jak reakcja wystawionych na nie bohaterów. Sądzę, że drugie dno opowiadania widać właśnie dopiero z perspektywy markiza, dla którego rewolucja i przemiany społeczne były równie nonsensowne i nie do przyjęcia co niedziałająca szpada i sąd boży. A poradził sobie z tym, jak umiał najlepiej (co pozostaje w zgodzie z regułą konkursową :)
Dziękuję za miłe słowa odnośnie stylu – jeśli pada sformułowanie “nieźle się bawiłem”, to już dla mnie bardzo dużo. Mam nadzieję, że nie zniechęcisz się do lektury moich kolejnych opowiadań (które mam solenny zamiar kiedyś ukończyć i tu opublikować).
Twój głos jest miodem... dla uszu
Twój głos jest miodem... dla uszu
"Rewolucja – przewrót, po którym chłopi też nie chcą płacić podatków, ale już komu innemu."
Debiut udany, jak rzadko. Ale bić będę – vive la revolution!
Bicie językowe: co to jest „epizod”, hmm? A „amok”? Słowa nie z tego rejestru, które się tu zdarzają, nie dają efektu komicznego, tylko wytrącają z rytmu. Jest parę błędów frazeologicznych (jak choćby złamany idiom „bez ładu i składu”) i to nieszczęsne "ignorować", które też nie pasuje do otoczenia. Dlaczego właściwie Królowa jest pisana dużą literą? I Król? Za to „opatrzność” powinna być dużą, i Bóg w każdym przypadku (ale nie boski, bo to przymiotnik). Warto zajrzeć do poradnika Fantazmatów: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/, no, i – imiesłowy. One oznaczają jednoczesność. Nie następstwo!
Poza tym jest dobrze, humor subtelny, ironiczny, mocno czarny.
Kompozycja wedle specyfikacji, tylko kończy się… niespodziewanie. Bardzo niespodziewanie. Dlaczego francuski arystokrata, rozstawszy się z życiem, miałby zostać… psychopompem, chyba? Ale nawiązałeś do źródła cytatu (choć tam były dwa anioły), co też można liczyć na plus.
Postacie typowo komiczne, właściwie można by tu obsadzić Luisa de Funes (niekoniecznie w głównej roli). Są zabawne w sposób całkiem gustowny i to jest właśnie to, czego od nich oczekujemy.
Motto. Hmm. Gdzie tu legenda? Bo morału nie ma na pewno :)
Głowy ściętych arystokratów, znaczy, disiecta membra wyślę chętnie na podany przez Ciebie (w wiadomości prywatnej) adres.
Poproszę też o adres, na który mam wysłać smoka z fantami.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Hurtownia nierzetelnych opinii przedstawia
CHAŁTURĘ
pod tytułem:
KOMENTARZ JURORSKI
E viva l’arte! Autor musi zginąć!
Cóż, przed jurorem każdy jest pariasem
Niechby i DZIEŁO z siebie wydusić
Kazania „mędrca” przyjdą, a tymczasem
Skoro język i treść pochwały słów warte:
E viva l’arte!
E viva l’arte! Wiwat pasie brzuchy!
Ile to już lat z was szydzą artyści?
Ci, co przez wieki wskrzeszają żart suchy
Wiernie malując uwiędłych garść liści
Na przekór krzykniem, gdyż jest to coś warte:
E viva l’arte!
E viva l’arte! Gracja jego bogiem!
Skąpa fabuła wrażenia nie zmieni
Niechby tylko „się” zaległo za progiem
I z kapelusza anieli wskrzeszeni
Wtedy i juror krzyknie lauru warte:
W viva l’arte!
Interpretacja dla leniwych:
Pierwszy akapit razi siękozą. Budzi to pewne obawy przed dalszą częścią tekstu, tymczasem okazuje się, że opowiadanie zostało napisane naprawdę solidnie. Nie mam tu większych uwag, jeśli chodzi o kwestie techniczne, pozostanę więc tylko przy tym jednym spostrzeżeniu, że pierwszy akapit to coś w rodzaju słupa reklamowego dla opowiadania i jako taki wymagał jednak pewnego dopieszczenia.
Tekst fabułą jakoś szczególnie nie powala. Punktuje natomiast miejscem akcji, stylizacją. Bardzo zgrabnie wypada w tym opowiadaniu połączenie lekkości z pewną dostojnością. Uważam to za tyle istotne, że porywanie się na ową dostojność sprawie zwykle, że opowiadanie prędzej czy później zaczyna się snuć, nużyć przyjętym stylem. Tutaj tego znużenia nie ma. Jeśli już czegoś brakuje to trochę więcej wyjaśnień, bo tak, jak zmagania i problemy bohatera potrafią zaciekawić, tak niestety ostatnia kropka miast wyjaśnień przynosi nam jedynie kolejne znaki zapytania i pewne wątpliwości, jak niektóre zdarzenia rozumieć i interpretować.
Oryginalność: z jednej strony mamy tu elementy dość typowe (a w każdym razie trudno tu pisać o świeżości myśli czy obrazu). Dostajemy dość klasyczne motywy budowania humoru wokół przywar arystokracji. Z drugiej strony świeżość tego obrazu polega na tym, że jest on w jakiś sposób niedzisiejszy, rzadko obecnie obrabiany jako element komediowy i paradoksalnie takie sięgnięcie po humor, nazwijmy to, w typie: kartka ze starego kalendarza wypada bardzo smacznie i na tle humoru bardziej współczesnego zdecydowanie się wyróżnia.
Wartość komediowa: Humor jest dostojny, nienachalny, dobrej jakości i wykwintny. Nie wiem, czy można nazwać tekst humoreską – raczej lekką opowiastką – bo też „nakłady” tego humoru mamy na poziomie przystawki. Mimo wszystko trzeba oddać, że tam, gdzie humor się pojawia, mamy obśmiewanie przywar i zachowań językowo na naprawdę zadowalającym poziomie. Na pewno warto docenić, że jest to humor po pierwsze niewymuszony, po drugie na dobrym poziomie, oparty na subtelnej zabawie słowem i kąśliwości języka.
Wykorzystanie motta: Z jednej strony tekst oddaje zamysł motta, z drugiej niestety nie do końca z takim efektem, jakiego życzyłby sobie czytelnik.
Dziękuję za udział w konkursie.
Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków
Dziękuję Szacownemu Żyri za poświecenie czasu na uważną lekturę, konstruktywną krytykę ciemnych i docenienie jasnych stron tekstu :) Odniosę się do wybranych kwestii.
nieszczęsne "ignorować", które też nie pasuje do otoczenia
@Tarnina W jakim sensie nie pasuje? Rozumiem, że w polszczyźnie przełomu XVIII w. / XIX w. mogło nie być w użyciu takiego słowa, ale przecież setek słów z tego tekstu również, więc czemu akurat to miałoby powodować zgrzyt? We francuskim było obecne ignorer, nie wspominając o łacińskim ignorare, to są przecież językowe starocie. Bardzo ciekawa kwestia
Dlaczego właściwie Królowa jest pisana dużą literą? I Król?
Z premedytacją nie nadawałem im imion. Nie chciałem, żeby byli Ludwikiem XVI i Marią Antoniną (nie przypominają ich wcale), ale zdawałem sobie sprawę, że w oczywisty sposób będą z nimi kojarzeni. Stąd ten konkretny Król i ta Królowa, ale bez nazwisk :)
O wyjaśnienie kwestii nieprawidłowego użycia moich kochanych imiesłowów już uśmiechnąłem się na priv :) Resztę uwag przyjąłem i, mało tego, niezwłocznie poprawię.
Pierwszy akapit razi siękozą. Budzi to pewne obawy przed dalszą częścią tekstu, tymczasem okazuje się, że opowiadanie zostało napisane naprawdę solidnie. Nie mam tu większych uwag, jeśli chodzi o kwestie techniczne, pozostanę więc tylko przy tym jednym spostrzeżeniu, że pierwszy akapit to coś w rodzaju słupa reklamowego dla opowiadania i jako taki wymagał jednak pewnego dopieszczenia.
@CM To właśnie przez ciągłe “dopieszczanie” tego akapitu zabrakło dystansu i nabawiłem się ślepoty na proste błędy. Debiut obył się bez bety, więc nieszczęsna siękoza weszła tylnymi drzwiami i nie było komu jej wyprosić.
Jeśli już czegoś brakuje to trochę więcej wyjaśnień, bo tak, jak zmagania i problemy bohatera potrafią zaciekawić, tak niestety ostatnia kropka miast wyjaśnień przynosi nam jedynie kolejne znaki zapytania i pewne wątpliwości, jak niektóre zdarzenia rozumieć i interpretować.
Taaak, ta uwaga powtarza się tak często, że następnym razem zastanowię się dwa razy przed sięgnięciem po absurdalne rozwiązania. Ewidentnie nie każdemu to wchodzi tak samo, nawet jeśli absurd sączy się od samego początku opowieści i staram się przygotowywać Czytelnika na niespodziewane. Potraktuję ten finał jako średnio udany eksperyment :)
Twój głos jest miodem... dla uszu
Ignorować. Czemu nie pasuje? Nie dlatego, że ma obcy źródłosłów, nie, nie, nie. Dlatego, że Anglicy popchnęli ten źródłosłów w innym kierunku niż nasi przodkowie, a my nie jesteśmy Anglikami. Łacińskie "ignōrāre" znaczy "nie wiedzieć, nie znać". Angielskie "to ignore" – "(celowo) nie zwracać uwagi". Ale po polsku takiego czasownika nie było – skalkowaliśmy go z angielskiego, jakoś tak w latach 90 albo wczesnych dwutysięcznych (wtedy pojawia się w korpusie – Pelcra: http://www.nkjp.uni.lodz.pl/collocations.jsp nie ma żadnych wystąpień sprzed 1990). W polszczyźnie funkcjonuje od dawna "ignorancja" tj. (książkowo) "niewiedza". Zawiniona, czemu nie. Ale to nie to samo.
I teraz – czy kalka "ignorować" jest zasadna? Nie wydaje mi się. W angielszczyźnie to słowo nie ma nacechowania stylistycznego, ale u nas ma. Jest pretensjonalne. Sprawia wrażenie snobowania się na "zachodniość". Neutralne stylistycznie jest wyrażenie "nie zwracać uwagi". Mamy też nacechowane synonimy, jak "olewać". Zachowajmy różnice między językami. One są wartościowe.
Nie chciałem, żeby byli Ludwikiem XVI i Marią Antoniną (nie przypominają ich wcale), ale zdawałem sobie sprawę, że w oczywisty sposób będą z nimi kojarzeni.
Przekleństwo pisarza :)
Imiesłowy. Kilka zdań z Twojego tekstu z analizą:
Cała zawartość poszewki uciekła na jedną stronę, zwijając się w rulon.
Logicznie rzecz biorąc, w porządku, choć brzmi angielskawo. Angielszczyzna używa więcej imiesłowów, po prostu.
Madame de Bauche buchnęła płaczem, rujnując do reszty karykaturalny makijaż.
Wybuchnięcie płaczem jest przyczyną ruinacji makijażu. Nie zjawiskiem zachodzącym równolegle! Madame najpierw zaczęła płakać, a w następstwie zniszczyła sobie makijaż. Tu imiesłowu być nie powinno.
Nie czekając, prześlizgnął się obok niej i wskoczył do królewskiej kaplicy, zatrzaskując za sobą ciężkie odrzwia.
Pierwszy imiesłów w porządku, ale jak markiz może jednocześnie wchodzić przez drzwi – i zatrzaskiwać je? Jeśli lubisz imiesłowy, daj uprzedni: wskoczywszy do królewskiej kaplicy, zatrzasnął za sobą ciężkie odrzwia.
Markiz zbladł i cofnął się od drzwi, nagle bojąc się wydać najmniejszy dźwięk.
Tutaj imiesłów jest użyty logicznie, ale mało naturalnie.
Jakub de Grâce niemal rozpłakał się ze szczęścia, znów czując nosem świeży zapach krochmalu.
Wąchanie krochmalu jest przyczyną (niemal) płaczu – więc powinien być imiesłów uprzedni. Albo: kiedy znów poczuł.
Mam nadzieję, że pomogłam ^^
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Mam nadzieję, że pomogłam
Bardzo! Nie mam więcej pytań, wszystko jasne.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Hmmm. Jako całość tekst mnie nie przekonał. Zaczął się bardzo obiecująco – bezradnymi ahystokhatami niezdolnymi do pościelenia łóżka albo zrobienia sobie posiłku z półproduktów. To było fajne. A potem powędrowałeś w jakąś dziwną stronę. Bohater próbuje królobójstwa, ale z jakiegoś powodu mu nie wychodzi. Czekałam na wyjaśnienie, co tam się zadziało, a tu nic. Bo może w kaplicy leżała tylko kukła króla? A może to był android? Zombiak? Duch? Nadal nie wiem, a tu robi się zdziwniej i zdziwniej. Czytało się przyjemnie, ale koniec końców pozostałam bezradna w obliczu zdarzeń niczym hrabia bez kamerdynera.
Babska logika rządzi!
Sprawy ważne i poważne opisałeś w sposób tak osobliwy i nie stroniący od żartu, że całą historię przeczytałam z przyjemnością i pewnie Twój obraz zajść już zawsze będzie mi towarzyszyć, kiedy zetknę się z zagadnieniami dotyczącymi rewolucji francuskiej. Nie taję, że zakończenie okazało się dla mnie dość niezrozumiałe.
Wykonanie niezłe, ale dialogi do remontu.
Zbrodnia i zbrodnia zostały odkopana w ramach skracania kolejki. :)
Pozostali, jak domniemywał markiz, dogorywała w zaciszu… -> Pozostali, jak domniemywał markiz, dogorywali w zaciszu…
…drugą podpierał na paradnej szpadzie. → …drugą opierał na paradnej szpadzie.
Na szampańskim szezlongu… → Na czym polega szampańskość szezlonga?
…nadeszło ciężkie rozczarowanie. → …nadeszło wielkie rozczarowanie.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
Czyli to my jesteśmy zgubieni – wicehrabia skinął głową za okno. → Czyli to my jesteśmy zgubieni. – Wicehrabia skinął głową, wskazując za okno.
Nie bardzo wiem, jak można skinąć głową za okno.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
Choć założę się, że i o nasze szaty rzucają losy. → Losów się nie rzuca. Rzuca się kości, losy można ciągnąć.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
…nadeszło ciężkie rozczarowanie. → …nadeszło wielkie rozczarowanie.
Mmm, ale tutaj może być “ciężkie” – analogicznie do ciężkiej choroby.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Może i może być, ale jak to brzmi?
No i rozczarowanie to jednak nie to samo, co ciężka choroba, mogąca zakończyć się zejściem.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hmmmm…
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/skapiec.html#f628
A może: bolesne rozczarowanie? Albo gorzkie? Pasowałoby gorzkie, bo chodzi o zawartość spiżarni…
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
I bolesne rozczarowanie, i gorzkie jest, moim zdaniem, lepsze od ciężkiego.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
To co, gorzkie?
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Decyzja należy do Duago_Derisme.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Oczywiście, ale zastanawiamy się, co mu doradzić.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Mogę tylko sugerować, nie doradzać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
@regulatorzy, @Tarnina
To zaszczyt móc rozstrzygać takie spory – gorzkie rozczarowanie it shall be.
Za chwilę poprawię też inne błędy i błędziki z uwag regulatorów, poza tą ostatnią – chodziło mi o nawiązanie do biblijnego rzucania losów o szaty Chrystusa: “Ukrzyżowali Go i rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając o nie losy, co który miał zabrać.” (Mk 15, 24).
Na koniec, również w imieniu markiza, dziękuję za pamięć i miłe słowo!
Twój głos jest miodem... dla uszu
chodziło mi o nawiązanie do biblijnego rzucania losów o szaty Chrystusa
Tak mi się też wydawało, ale nie byłam pewna (wczoraj byłam bliska ugotowania się na miękko). W Biblii w ogóle występuje takie sformułowanie – nie wiem, jak ta praktyka wyglądała w czasach biblijnych. Rzymianie chyba rzucali kości, ale Hebrajczycy? W Azji na pewno losowano za pomocą monet (to rozumiem, orzeł, reszka, proste) i łodyżek krwawnika (tego, wyznaję, nie rozumiem – mają się ułożyć w jakiś kształt?).
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Bardzo proszę, Duago_Derisme. I rozumiem Twoją decyzję o pozostawieniu rzucania losów. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wydaje mi się, że od tych łodyżek jakoś przechodziło się do heksagramów, a dalej – Księga Przemian.
Babska logika rządzi!
Tak, właśnie o tym mówię, tylko jak się przechodzi od łodyżek do heksagramów?
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Pewnie można wykombinować rozmaite sposoby – bierzesz garść i liczysz, czy jest parzyście, czy nie; rzucasz i sprawdzasz, czy jest bardziej poziomo, czy bardziej pionowo; rysujesz linię, rzucasz i sprawdzasz, czy więcej wypadło po prawej, czy po lewej…
Babska logika rządzi!
Pewnie tak.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.