
Horror z nutą humoru i parodii. Miłej lektury!
Horror z nutą humoru i parodii. Miłej lektury!
– Patrz, znowu idzie ten wariat. – Takimi, pełnymi nieufności szeptami mieszkańcy miasta Burksville witali starego Harrisona. Poruszający się dziarsko mimo laski, staruszek o białych jak mleko włosach, niedbale ogolonym zaroście i poznaczonym licznymi zmarszczkami obliczu nie był lubiany w mieście. Mieszkańcy mieli wiele powodów, by określać go mianem wariata. O ile w wyglądzie starego nie było nic nadzwyczajnego, o tyle w zachowaniu jak najbardziej.
Harrison praktycznie ciągle mamrotał do siebie. Starał się to robić najciszej jak mógł a gdy ktoś próbował podsłuchać, o czym tak zawzięcie szepcze, ten odwracał się i ze skwaszoną miną odpowiadał, że nie wtyka się nosa w cudze sprawy. Następnie oddalał się w bardziej ustronne miejsce, oglądając się kilka razy czy żaden ciekawski nie postanowił go śledzić. Kilku ludzi nazywanych przez Harrisona wścibskimi zauważyło, że zdarza mu się notować coś w noszonym w kieszeni płaszcza, brudnym, ledwo trzymającym się kupy notesie. Pisząc trzęsącą się, kościstą ręką spoglądał nerwowo na wszystkie strony jak gdyby to, co zapisywał, stanowiło tajemnicę wszechświata. Jakby tego było mało (według Ruby właścicielki i kelnerki w lokalu, w którym często przebywa Harrison) staruch niejednokrotnie podczas swoich codziennych rytuałów mamrotania i gryzmolenia w notatniku gładził się pieszczotliwie po brzuchu, uśmiechając jak głupi do sera i cmokając. Na początku wszyscy wyśmiali relację Ruby, mówiąc, że prawdopodobnie chodziło o to, iż stary porządnie się najadł i nie ma w tym nic dziwnego. Kelnerka jednak uparcie twiedziła, że kobieca intuicja podpowiadała jej coś złego i niepokojącego w tej z pozoru normalnej sytuacji. O prawdziwości przeczuć kelnerki na temat tej części Harrisonowej codzienności, przekonał się pan Jeffers – emerytowany wojskowy, jedna z najbardziej znaczących osób w mieście zaraz po burmistrzu. Lloyd Jeffers obserwował starucha od jakiegoś czasu, a po historii opowiedzianej przez Ruby postanowił jeszcze wnikiliwiej przyjrzeć się sytuacji. Cały tydzień były żołnierz poświęcił na śledzenie starego Harrisona, zapisując obserwacje w dzienniku. W sobotę odwiedził burmistrza, przedstawiając następującą konkluzję:
– Stary cap szpieguje dla ruskich!
Gdy tylko informacja rozeszła się po mieście ludzie stali się jeszcze bardziej niespokojni. Rosyjski agent w Burksville!
– Trzeba natychmiast zadzwonić po naszych, niech zgarną dziada! – krzyczała pani Peterson ze sklepu spożywczego na Main Street.
– Zobacz no młody, nawet w naszym spokojnym miasteczku komuchy – mówił do syna pan Barnes, zecer w drukarni na Hope Alley
– Precz z czerwoną zarazą! Osobiście wykurzę stąd tego pojeba! – proponował pan Daniels, elektryk mieszkający ulicę dalej od Harrisona.
By uspokoić zdenerwowanych mieszkańców, burmistrz zorganizował w swoim domu spotkanie. Przyszli wszyscy, gotowi rozerwać na strzępy największego wroga Ameryki. Nim omówiono plan działania, Lloyd Jeffers przedstawił wszystkie wnioski, jakie udało mu się wyciągnąć z tygodniowej obserwacji starucha. Mówił, że gadanie do siebie i robienie pospiesznych notatek to najmniejszy problem. Dziwne gładzenie po brzuchu, które zaniepokoiło biedną Ruby, okazało się prawdą z tym że stary robił to nie tylko podczas jedzenia w barze, lecz także na spacerze po parku czy podczas rozmowy przez telefon. Jeffers podsłuchał również jak Harrison telefonuje do jakiegoś Rosjanina (okazało się, iż potrafi perfekcyjnie mówić w języku wroga), pali sterty dokumentów czy pije jakiś podejrzany napój w świecącej buteleczce. Gdy Jeffers skończył opowiadać, przedstawił plan działania. Zapewnił o zawiadomieniu swojego dobrego przyjaciela z SES i już za kilka dni starego pryka czeka porządna rewizja. Uspokojeni zapewnieniem mieszkańcy dyskutowali jeszcze kilka godzin, po czym rozeszli się do domów.
***
W końcu nadszedł upragniony przez całe Burksville dzień. Człowiek z Grupy do Spraw Szpiegostwa Radzieckiego przyjechał na miejsce. Jeffers wybiegł mu na przywitanie. Wskazał właściwy dom. Elegancki dżentelmen w kapeluszu zapukał do drzwi i wpuszczony przez starego Harrisona do środka natychmiast zabrał się do pracy. Jeffers, burmistrz oraz zgromadzeni przed domostwem starego piernika sąsiedzi czekali z niecierpliwością, aż agent w końcu wyjdzie z gniazda czerwonej zarazy. Kiedy wreszcie wyszedł, uśmiechnięty, energicznie machając na pożegnanie staruszkowi, podszedł do Lloyda, zapalił papierosa i po chwili powiedział:
– Jeffers, ty stary durniu. Chyba wlepię ci karę za fałszywe zgłoszenie, to, że znamy się jak łyse konie, obawiam się nic tu nie da.
– Fałszywe zgłoszenie? O czym ty do diabła gadasz Reeves? – zapytał Lloyd kompletnie skonfundowany.
– Ten miły dziadek agentem komuchów? Chyba whisky już całkiem zryła ci mózg – odpowiedział z drwiącym uśmiechem Reeves.
Widząc zdziwioną minę Jeffersa dopalił papierosa i wyrzucając niedopałek na ulicę, kontynuował:
– Dziadzio nie jest szpiclem. Wszystko mi wyjaśnił. Jest entomologiem – bada owady. Kupił ostatnio od znajomego ruska jakiś rzadki gatunek chrząszcza czy czegoś tam i robi badania. Zapisuje wszystko w notatniku. Jest trochę świrnięty, bo często zdarza mu się gadać do siebie, ale nic poza tym. Zwykłe hobby.
– Ale palił dokumenty i dziwnie się zachowywał! Widziałem na własne oczy! – protestował wojskowy.
– Co na przykład dziwnego widziałeś? Głaskanie się po brzuchu? Może to jakiś fetysz, co? Nie rozśmieszaj mnie, stary – drwił dalej Reeves.
– To prawda! Nawet jeśli nie jest szpiegiem, wszyscy czują, że z tym staruchem jest coś nie tak! – krzyczał zrozpaczony Lloyd.
– Ta, statek kosmiczny rozbił się w Roswell i kosmita spierdolił na żer, przybierając postać dziada-entomologa – żartował agent. – Słuchaj, przeszukałem wzdłuż i wszerz mieszkanie tego gościa, zajrzałem w najbardziej pokryte pajęczyną i śmierdzącym grzybem kąty i nie znalazłem nic podejrzanego.
– Na pewno zdołał spalić wszystkie dowody – powiedział Jeffers.
– Dobra stary zrobimy tak: jako że setnie się ubawiłem, słuchając twoich wyssanych z dupy teorii na temat tego dziadka, nie wlepię ci kary. Obaj zapomnijmy, że doszło tu do mojej interwencji, a jeśli dalej chcesz się bawić w detektywa patriotę, możesz wybadać tego ruska, stary dał mi adres. Gość mieszka niedaleko stąd, jest kacapem, ale również wątpię, żeby był szpiclem. Mogę wysłać mojego człowieka na oględziny jego chałupy, jednak widzę po twoich oczach, że jesteś w stanie zrobić to sam. W razie kłopotów dzwoń. Będę leciał stary, czeka mnie jeszcze kupa papierkowej roboty – oznajmił Reeves, podając Lloydowi karteczkę z danymi tajemniczego kupca i zapalając kolejnego papierosa.
Po czym pożegnał się, wsiadł do samochodu i odjechał.
***
Jeffers po powiadomieniu burmistrza i mieszkańców o całej sytuacji, niezwłocznie postanowił odwiedzić Rosjanina handlującego rzadkimi owadami. Gdy przekazano wyjaśnienia agenta Reevesa, miasto nieco się uspokoiło. Lloyd Jeffers jednak wcale spokojny nie był. Nie wierzył w to, co stary powiedział jego przyjacielowi. Intuicja mówiła mu, że Harrison łże. Zdeterminowany, by rozwikłać tajemnicę, wybrał się pewnego dnia do domu Petra Siniczyna, owego podejrzanego handlarza owadzimi rarytasami. Gdy dotarł na miejsce, zobaczył zaparkowanego przed bramą cadillaca i wysiadającego z auta, elegancko ubranego człowieka. Również zaparkował i wysiadł ze swojego samochodu. Gruby mężczyzna o spoconej twarzy, odziany w marynarkę podszedł do niego i zapytał:
– Pan też przybył kupić jakiś rzadki okaz od pana Siniczyna?
– Nie ściemniaj człowieku, wiem, że przysyła cię Reeves – odparł Jeffers, bezproblemowo rozpoznając agenta i ciesząc się, iż przyjaciel jednak nie zbagatelizował sprawy.
– Kurwa, stary potrafisz nas rozpoznać – odpowiedział grubas.
– Każdy ma jakiś talent. Nazywam się Jeffers. Mogę wiedzieć, co skłoniło Reevesa do interwencji? – Lloyd nie oczekiwał odpowiedzi.
– Nie możesz, nie udzielam informacji osobom postronnym. Ha, żartowałem, jesteś swojak to ci powiem. Nie chodzi nawet, wyobraź sobie o to, że gość jest podejrzany o szpiegostwo tylko, że Petr Siniczyn umarł równo dwadzieścia lat temu – odpowiedział spocony agent.
– Jak to możliwe? Facet jest żywym trupem czy co? – dopytywał emerytowany wojskowy.
– Tego właśnie mam się dowiedzieć i wyobraź sobie, ten idiota Reeves wysyła człowieka z SES, żeby spacyfikował jakiegoś ruskiego zombiaka. Cha, cha, cha! – zaśmiał się w głos otyły jegomość. – Ha, żebyś tylko mógł widzieć swoją minę. Znowu dałeś się nabrać jak dziecko. Z tą śmiercią dwadzieścia lat temu to był oczywiście żart. Tak naprawdę chodzi o to, że odkryliśmy powiązania między tym kacapem a KGB – dodał, czerwieniąc się i pocąc jeszcze bardziej od śmiechu.
Gruby zaczął bardzo irytować Jeffersa. Był typem człowieka, który uważał, że nawet najbardziej żałosny dowcip pod warunkiem, iż opowiedziany przez niego, będzie najzabawniejszy na świecie. Pamiętał, jak kończyły takie osoby, kiedy był żołnierzem. Brano delikwenta i wsadzano głowę do muszli klozetowej. Lloyd resztkami sił powstrzymał się od czegoś podobnego, gdy usłyszał jeszcze jedno „wyobraź sobie” oraz „żartowałem”. Po niewiele wnoszącej do sprawy rozmowie Lloyd Jeffers i agent przedstawiający się jako Jackson udali się do domu Petra Siniczyna.
***
Drzwi były otwarte. Gdy tylko weszli do przestronnego salonu, przywitał ich gospodarz posiadłości. Siedział w wygodnym fotelu, paląc fajkę. Cera blada jak ściana, podkrążone oczy i ogólna trupia aparycja sprawiały wrażenie, że oto rzeczywiście wita ich nieboszczyk, a nie żywy człowiek.
– Witam serdecznie szanownych panów w moim skromnym sanktuarium – powiedział z rosyjskim akcentem. – Może napiją się panowie wódeczki? Prosto z samego Petersburga! – zaproponował.
– Nie pij tego. To może być trucizna – szepnął Jackson, szturchając towarzysza.
– Nie miałem zamiaru. Masz mnie za idiotę? – żachnął się Jeffers.
– Nie skusicie się panowie? No cóż, wasza strata – powiedział Siniczyn, pijąc duszkiem z kieliszka.
Po zwilżeniu gardła dodał:
– Wiem, po co panowie przyszliście. Chrząszcz z rodzaju Peregrinatia. Yahl'autia znany pod imieniem Harrison wszystko mi przekazał. Telepatycznie.
– O czym ten czubek gada? Zgarniamy gnoja i po sprawie – proponował zbity z tropu Jackson.
– Czekaj – powstrzymał go Lloyd.
W tym momencie Siniczyn wyciągnął pistolet i mierząc do swoich gości, krzyczał:
– Łapy w górę cwaniaki, ale już!
Agent Jackson również wyciągnął swojego colta 1911, lecz nim zdążył choćby wymierzyć w napastnika, usłyszał za plecami głos mówiący:
– Nie radzę, spaślaku.
Był to stary Harrison, w rękach dzierżył strzelbę typu pump action i celował prosto w głowę tajniaka. Jeffers miał dość. Zwrócił się do dwójki niebezpiecznych dziwaków, żądając wyjaśnień. Petr Siniczyn opowiedział mu wszystko, wciąż celując do Lloyda z pistoletu:
– Skoro macie za chwilę umrzeć dobrze byłoby, abyście znali prawdę. Chrząszcz Peregrinatia to zaiste niezwykły przypadek. Samica, którą odkryłem na jednej z odizolowanych wysp na Pacyfiku, była ostatnia ze swojego gatunku. Gdy przywiozłem ją tutaj, niezwłocznie rozpocząłem badania. Wiele się dowiedziałem o tych niezwykłych stworzeniach. Między innymi najbardziej niesamowitą rzecz. Jajeczka tych owadów potrzebują żywiciela, by się właściwie rozwijać. Traf chciał, że samica odnaleziona przeze mnie, miała zamiar wydać na świat potomstwo. Postanowiłem dokonać przełomu w dziedzinie entomologii i zostać żywym inkubatorem dla zwierzęcia. Połknąłem jajeczka i kilka larw właśnie w tym momencie rozwija się spokojnie w moim żołądku. Później skontaktowałem się z panem Harrisonem, równie oddanym sprawie pasjonatem i sprzedałem mu progeniturę Peregrinatii.
– Uprzedzając pytania – Siniczyn spojrzał na obydwu swoich gości – szpiegostwo dla mateczki Rosji było pobocznym zajęciem, że się tak wyrażę.
– Rozwój larwy wymaga bardzo dużo cierpliwości i skupienia. Zapisywałem wszystko w notatniku, zapewniałem nowemu życiu regularne posiłki, odwiedzając bar Ruby, paliłem dokumenty ze szczegółowymi informacjami na temat gatunku, byście wy, durnie nie domyślili się niczego i nie zniszczyli wspaniałych skutków mojej ciężkiej pracy. Musiałem pić specjalny specyfik w fosforyzującej butelce opracowany przez pana Siniczyna, będący dla Peregrinatii odpowiednikiem ludzkich witamin. Rozmawiałem z moim dzieckiem, gładziłem je, kołysałem do snu. Poświęciłem miesiące swego życia, by z larwy rozwinął się istny cud natury. Jak widać, nie na próżno. Odkryłem, za pomocą połączenia telepatycznego, iż będzie to specjalny, wyjątkowy osobnik. Moje dziecko przekazało mi, że nazywa się Yahl'autia i przyjdzie na świat już jutro – dopowiedział Harrison.
Lloyd Jeffers nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Zerknął na Jacksona, którego twarz pod wpływem niesamowitej opowieści jeszcze bardziej poczerwieniała i zalała się potem. Tymczasem staruch mierzący do nich ze strzelby, rozpiął płaszcz oraz koszulę i pokazał swe dzieło. Jego brzuch był duży i napuchnięty, skóra zmieniła się w przezroczystą błonę, przez którą można było dostrzec zwiniętą w kłębek, obrzydliwie pulsującą, białą larwę, połykającą w całości niestrawiony przez żołądek pokarm. Twarz tajniaka Jacksona z czerwonej jak pomidor zmieniła kolor na trupioblady. Ostatkiem sił agent powstrzymywał się od zwymiotowania na podłogę. Lloyd natomiast przecierał oczy ze zdumienia. Po chwili zrobiło mu się słabo, do tego stopnia, iż musiał chwycić kant biurka, za którym stał uzbrojony Siniczyn. Odwracając wzrok od ohydnego starca, zobaczył stojący na meblu zapalony lichtarz. Chwycił go błyskawicznie i wraził płonącą świecę w oko rosyjskiego badacza. Oślepiony kupiec zawył, a Lloyd nie zwlekając złapał go za rękę i z całej siły wykręcając, pozbawił trzymanej broni. Jackson uchylił się, gdy stary Harrison wystrzelił ze swojej „pompki”. Jeffers na szczęście również w porę uniknął potencjalnych obrażeń. Obaj wykorzystali biurko Siniczyna jako osłonę, stary cap natomiast skrył się za zabytkową sofą. Widząc, iż oślepiony Rosjanin wstaje, Jeffers nie czekał długo. Wyrwał Jacksonowi colta, chwycił Siniczyna i wykorzystując go jako żywą tarczę, zaszarżował na pozycję wroga. Staruszek nie przestawał strzelać, organiczna osłona Lloyda wyglądała jak kupa mielonego mięsa w kształcie człowieka. Były wojskowy w porę odrzucił zmasakrowanego Petra Siniczyna i rzucił się na starego pryka. Po kilkuminutowej szarpaninie Jeffersowi udało się wyrwać z rąk napastnika strzelbę. Wystrzelił kilka razy z 1911 prosto w brzuch nosiciela larwy. Błona udająca skórę pękła, biały, oślizły, wijący się robak wypłynął w mieszaninie krwi i śluzu na podłogę a starzec padł. Lloyd nie wahał się ani trochę, zadeptał potwora na śmierć, by mieć pewność, że już nie ruszy nawet czułkiem.
– Jebane kreatury – wyszeptał do siebie po wygranej walce.
***
Gdy Lloyd Jeffers wrócił do Burksville, razem z Jacksonem opowiedzieli całą historię burmistrzowi. Zjawił się także Reeves. Wszystko, co znajdowało się w domach Siniczyna i Harrisona miało zostać zniszczone, co też niezwłocznie uczyniono. Mieszkańcom przekazano bardziej lekkostrawną wersję wydarzeń o szpiegach radzieckich, działających na niekorzyść kraju. Jackson opuścił SES, kwitując swoje odejście słowami:
– Za stary jestem na to gówno!
Reeves został zwolniony za niekompetencję, w końcu niedostatecznie przeszukał mieszkanie starego szpicla Harrisona i zbagatelizował sprawę. Jackson próbował stanąć w jego obronie, mówiąc, iż interwencja w domu Siniczyna została przeprowadzona z polecenia Reevesa właśnie. Szef SES był jednak nieugięty i przyjaciel Jeffersa musiał pożegnać się ze stanowiskiem. Po kilku miesiącach wszyscy trzej spotkali się w Burksville i poszli razem na piwo do baru Ruby.
– Tego jeszcze nie grali, paskudne robale z drugiego końca świata i szpiedzy kacapów – mówił Jackson, popijając złocisty trunek.
– No, Lloyd chyba muszę cię przeprosić. Miałeś rację – powiedział Reeves.
– Nie ma sprawy – odparł Jeffers.
– Choćbym chlał tu przez tydzień, nigdy nie zapomnę tego, co widziałem, wyobraźcie sobie – monologował dalej Jackson.
– Wypijmy za ten pochrzaniony kraj, papcia Eisenhowera i to, że mimo wszystko ta historia dobrze się skończyła – wzniósł toast Reeves.
– Zdrówko, panowie – odparł Lloyd.
Spędzili kilka godzin na piciu i luźnych dyskusjach, po czym wyszli. Rozstali się na Main Street, każdy poszedł w swoją stronę, nie zdając sobie sprawy, jakie jeszcze zagrożenia przyniesie wyścig zbrojeń.
Obcość jest niewątpliwa, ale czytałam bez zachwytu.
Masz duże bloki tekstu, dużo infodumów.
Zachowanie służb nie jest zbyt wiarygodne (np. wyjawianie tajemnic służbowych).
Wyjaśnienie zaangażowania bohaterów w larwy nie przekonuje.
Dziadka nie lubili od zawsze, więc chyba był zalarwiony od lat.
Poruszający się dziarsko, mimo podpierania laską, staruszek o białych jak mleko włosach, niedbale ogolonym zaroście i upstrzonym licznymi zmarszczkami obliczu nie był lubiany w mieście
Lepiej poruszający się dziarsko mimo laski. Upstrzone to jest z paćkami, czyli piegami znamionami. Zmarszczki do tego nie pasują.
a gdy ktoś próbował podsłuchać, o czym tak zawzięcie szepcze,
tenodwracał się i ze skwaszoną miną odpowiadał, że nie wtyka się nosa w cudze sprawy, po czym oddalał się w bardziej ustronne miejsce, oglądając się kilka razy czy żaden ciekawski nie postanowił go śledzić.
Dałabym to do kolejnego zdania. Może lepiej informował zamiast odpowiadał. Bardzo długie i zawiłe zdanie.
Kilku ludzi nazywanych przez Harrisona wścibskimi zauważyło, że zdarza mu się notować coś w brudnym ledwo trzymającym się kupy notesie, noszonym w kieszeni płaszcza.
Zmieniłabym na:
Kilku ludzi nazywanych przez Harrisona wścibskimi zauważyło, że zdarza mu się notować coś w, noszonym w kieszeni płaszcza, brudnym ledwo trzymającym się kupy notesie.
– Ta, statek kosmiczny rozbił się w Roswell i kosmita spierdolił na żer, przybierając postać dziada-entomologa – żartował agent. Po czym dodał:
– Słuchaj, przeszukałem wzdłuż i wszerz mieszkanie tego gościa, zajrzałem w najbardziej pokryte pajęczyną i śmierdzącym grzybem kąty i nie znalazłem nic podejrzanego.
To jest wypowiedź jednego człowieka, wiec powinna być w jednym akapicie.
Miasto nieco się uspokoiło, gdy przekazano wyjaśnienia agenta Reevesa.
Odwróciłabym kolejność – po przekazaniu wyjaśnień, miasto się uspokoiło?
– Ha, żebyś tylko mógł widzieć swoją minę. Znowu dałeś się nabrać jak dziecko. Z tą śmiercią dwadzieścia lat temu to był oczywiście żart. Tak naprawdę chodzi o to, że odkryliśmy powiązania między tym kacapem a KGB – powiedział tajniak, czerwieniąc się i pocąc jeszcze bardziej od śmiechu.
To znowu jest kontynuacja poprzedniej wypowiedzi. Rozdzielając powodujesz, zamieszanie.
– Nie skusicie się panowie? No cóż, wasza strata – powiedział Siniczyn,
samemupijąc duszkiemz kieliszka.
Wiele się dowiedziałem o tych niezwykłych stworzeniach. Między innymi najbardziej niesamowitą rzecz.
Dowiedziałem się (czego?) niesamowitej rzeczy.
Wyrwał Jacksonowi Colta
z rąk, chwycił Siniczyna i wykorzystując go jako żywą tarczę, zaszarżował na pozycję wroga.
Gdyby mu z nóg wyrwał warto by napisać, ręce są domyślne????
Wystrzelił kilka razy z 1911 prosto w brzuch nosiciela
larwy.
Liczby zapisujemy słownie.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć Ambush!
Obcość jest niewątpliwa, ale czytałam bez zachwytu.
Z pewnością koncept pasowałby na konkurs „Obcość” Zapomnianych Snów ;)
Dziadka nie lubili od zawsze, więc chyba był zalarwiony od lat.
Był zalarwiony od paru miesięcy i przez ten czas mieszkańcy zdołali przykleić mu łatkę wariata. Może powinienem to bardziej podkreślić, bo Harrison nie był nielubiany od zawsze.
Liczby zapisujemy słownie.
Chodzi o model pistoletu i uważam, że wyglądałoby to dziwnie :)
Z resztą usterek jak najbardziej się zgadzam i zabieram się za poprawki.
Dzięki za przeczytanie!
Cześć, tekst wydał mi się dość pocieszny za sprawą humoru i groteski. Nie wiem, na ile było to zgodne z Twoim zamysłem, ale te swawolne elementy zdusiły jednak atmosferę grozy czy choćby tajemnicy i odjęły wydarzeniom ich ciężar, przez co całość raczej nie trzymała mnie w napięciu ani też nie zaskakiwała z taką mocą, z jaką by mogła. Wiele się działo, ale niewielki wzbudzało to we mnie oddźwięk emocjonalny. Dodatkowo w trakcie lektury miałem wrażenie, że natykam się na pewne niespójności. Postaram się więc przedstawić swoją perspektywę i własne wątpliwości, może się to na coś przyda. :)
Harrison – tak jak go przedstawia narracja – ma trzy oblicza: czubka, agenta oraz kryptozoologa (nie mam pojęcia, czy to ostatnie jest właściwym określeniem, ale nic lepszego mi nie przychodzi do głowy; niewiele właściwie jest powiedziane na temat charakteru chrząszczy). W narracji zdają się one przeplatać w dość niekonsekwentny sposób.
Punktem wyjścia jest czubek. Harrison łazi i zachowuje się dziwnie, czym ściąga na siebie uwagę otoczenia. Jako taki nie zdaje się on stanowić zagrożenia dla innych. W tekście jednak już na tym etapie pojawia się wzmianka o okazywanej mu zewsząd nieufności („pełnymi nieufności szeptami”). Zastanawiam się: skąd dokładnie ta wrogość czy niechęć? Czemu szepczą po kątach, a nie wyśmiewają beztrosko, skoro to tylko wariacki dziadek? Wiadomo, piętnowanie odszczepieńców jest częstym zjawiskiem, ale ja to konkretne zachowanie odbieram już jako oznakę strachu, być może nieświadomego, przed Harrisonem. Problem w tym, że w narracji (przynajmniej póki co) brakuje usprawiedliwienia dla tej reakcji. Zresztą kawałek dalej okazuje się, że Ruby spostrzega coś dziwnego i rozgaduje o tym – dlaczego ona z początku zostaje wyśmiana, a otoczenie nagle szuka usprawiedliwień dla zachowań Harrisona? Kilkukrotnie jest podkreślone, że staruch to czubek i każdy go za takiego uważa. Ludzie wokół go obgadują, nie ufają mu, aż tu nagle w tej jednej kwestii stają w jego obronie?
Postać Harrisona mogłaby się stać złowroga w opinii mieszkańców – a nie tylko śmieszna – gdy rozchodzi się wieść o tym, że staruch szpieguje. Wtedy nieufność rzeczywiście zyskałaby uzasadnienie i ludzie powinni się mieć na baczności wokół niego. Tyle że dochodzi do czegoś zupełnie innego: domniemanego agenta traktują jak świra, czyli go lekceważą. Jak to jest, że nagle całe miasteczko zaczyna śmiało rozprawiać o tym, co należy z nim zrobić? Czy to nie jest aby odrobinę niedyskretne albo nieprofesjonalne? Może nie orientuję się w ówczesnych realiach, ale reakcje i postawy mieszkańców wobec dziwnych zachowań Harrisona wydają mi się trochę nieuzasadnione.
Gdy zaś wychodzi na jaw, że starzec zaangażował się w przedsięwzięcie kryptozoologiczne, jego wcześniej opisane zachowania zostają wyjaśnione. Tyle że to wyjaśnienie działa w zasadzie tylko na mechanicznym poziomie – wiadomo, dlaczego gadał do siebie i głaskał się po brzuchu, ale jego ostateczne cele i motywacje pozostają nieznane. Po co w ogóle wplątał się w tę niecodzienną hodowlę, co przez to chciał osiągnąć? Był dziwny, bo był zalarwiony, ale dlaczego w zasadzie był zalarwiony? Bo był dziwny? Wychodzi błędne koło, dziwność w imię dziwności. Ostatnia konfrontacja w zasadzie dostarcza szczątkowych informacji na ten temat; nie do końca rozumiem, dlaczego tyle miejsca zostało poświęcone mało wnoszącej rozmowie agenta i Jeffersa, a tak mało największej zagadce zawartej w tekście.
Sądzę, że te trzy oblicza Harrisona powinny się wzajemnie uzupełniać i objaśniać (i prowokować odpowiednio różne reakcje ze strony otoczenia), tak aby wyszła z tego ciekawa postać. Tutaj są one wprawdzie połączone, ale mam wrażenie, że tylko na tyle, by pchnąć fabułę do przodu. Pod tym względem opowieść nie rezonuje ze mną, choć, jak wspominałem, doceniam humor, dynamikę i lekkość tekstu.
Pozdrawiam serdecznie! :)
Witaj Nędzniku,
Atmosferę grozy starałem się tu wymieszać z elementami humoru i parodii. Rzeczywiście tych dwóch ostatnich elementów może być więcej niż tego pierwszego ale przyznam, że nawet podoba mi się efekt końcowy, zamiast “Martwego Zła” wyszedł “Straszny Film” :)
Co do niespójności to faktycznie trochę ich niestety jest. Mam tendencję do skupiania się bardziej na pchaniu fabuły do przodu niż na budowaniu spójnych postaci. Wciąż pracuję nad tym by to odwrócić.
Był dziwny, bo był zalarwiony, ale dlaczego w zasadzie był zalarwiony? Bo był dziwny? Wychodzi błędne koło, dziwność w imię dziwności.
Tu mogę jedynie powiedzieć, że chodziło właśnie o to. Harrison wplątał się w hodowlę bo był po prostu dziwakiem i świrem.
Dzięki za komentarz i przeczytanie.
Pozdrawiam również!
Przeczytałem. Pozdrawiam.
Dzięki za przeczytanie Koalo.
Pozdrawiam również!
Hej,
Opowiadanie podobało mi się, mniej więcej do momentu:
Petr Siniczyn opowiedział mu wszystko, wciąż celując do Lloyda z pistoletu:
– Skoro macie za chwilę umrzeć dobrze byłoby, abyście znali prawdę.
Rozwiązanie akcji zwykłą szarpaniną, poprzedzoną infodumpem włożonym w usta Siniczyna jest sceną jak ze Smerfów: tuż przed wrzuceniem Papy Smerfa i Marudy do kotła, Gargamel wyłuszcza im swój demoniczny plan. Głupi czarodziej nie wie, że już za chwilę załatwi go reszta niebieskiej ferajny, więc gada, pale i czeka, aż zaatakuje go smerfie komando. No prosze cie xD
Podoba mi się całe podprowadzenie do tej, jakże dramatycznej, sceny. Historyka tajemniczego dziadygi wciąga, fajne są reakcje mieszkańcow i podjęcie przez nich “komuszego” tropu.
Tylko, że później robi się cieniutko – po co ten robal w ogole, dlaczego, dlaczego telepatia, skąd taki a nie inny cykl rozrodczy tych robali, czy tam skąd pochodza, też dorastały w ludzkich brzuchach? Takie to zarysowane ledwie, ot, przyszli, zobaczyli, postrzelali się, poszli na piwko.
Zastanowiłbym się nad użyciem słowa “kacap” – na ile ono jest adekwatne do takiej stylizacji na Stany z czasów zimnej wojny? Mie wiem, pytam.
pozdrawiam serdecznie,
Łosiot
Hej Łosiot!
Infodumpizm niestety jest we mnie silny :) Wciąż staram się to ograniczyć.
Co do chrząszczy to szczegóły na ich temat miały pozostać tajemnicą, niedopowiedzeniem, miały być takie ledwo zarysowane. Niestety nie wszystkim się to spodobało.
“Kacap” jest adekwatne, określenia tego zaczęto używać już na początku XX wieku.
Pozdrawiam i dzięki za komentarz!
Hej
Opowiadanie ma naprawdę świetną fabułę :) Czytało się super do chwili gdy Jeffers z agentem pojawili się w domu fascynatora robali :P Czemu tak wyłożyłeś karty na stół i to jeszcze w taki sposób – zły teraz wam opowie czemu jest zły :D. Historia prosiła się o śledztwo – Jeffers mógł się zakraść do domu Rosjanina i całą akcja mogła by się rozegrać na przykład w piwnicy gdy Rosjanie by zostali zaskoczeni przez bohatera w takcie “porodu” :P Tyle możliwości miałeś a postanowiłeś skrócić opowiadanie eeeh szkoda :) Wybacz ale nie mogę ocenić twojego tekstu bo podobał mi się nawet na szóstkę ale końcówkę w mojej ocenie spaprałeś :D.
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Witaj Bardziejaskrze!
Faktycznie przyspieszyłem w końcówce. W następnym tekście z pewnością nieco wyhamuję ;)
Cieszę się, że do pewnego momentu dobrze się czytało.
Pozdrawiam i dzięki, że wpadłeś!
Starałeś się pokazać narodziny szczególnej histerii wśród mieszkańców amerykańskiego miasteczka, spowodowanej nietypowym zachowaniem nielubianego sąsiada, ale jak na mój gust, wyszło to tak sobie. I gdybym jeszcze zdołała się zorientować, po co im były robaki…
Nie czytało się najgorzej, ale wykonanie mogłoby być lepsze.
Stary Harrison został odkopany w ramach skracania kolejki.
…krzyczała pani Peterson ze sklepu spożywczego na Main Street → Brak kropki na końcu zdania.
…mówił do swojego syna pan Barnes… → Zbędny zaimek.
Człowiek z Grupy ds. Szpiegostwa Radzieckiego… → Człowiek z Grupy do Spraw Szpiegostwa Radzieckiego…
Nie używamy skrótów.
Chyba whisky już całkiem zryło ci mózg… → Whisky jest rodzaju żeńskiego, więc: Chyba whisky już całkiem zryła ci mózg…
…jesteś w stanie zrobic to sam. → Literówka.
…zobaczył zaparkowanego przed bramą Cadillaca… → …zobaczył zaparkowanego przed bramą cadillaca…
Nazwy aut piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715
Agent Jackson również wyciągnął swojego Colta 1911… → Zbędny zaimek. Nazwy broni też piszemy małą literą. Winno być: Agent Jackson również wyciągnął colta 1911…
…równie oddanym sprawie pasjonatem co ja i sprzedałem mu… → …równie oddanym sprawie pasjonatem i sprzedałem mu…
Chwycił go błyskawicznie i wrażył płonącą świecę… → Chwycił go błyskawicznie i wraził płonącą świecę…
Wyrwał Jacksonowi Colta… → Wyrwał Jacksonowi colta…
…poszli razem na piwo do baru u Ruby. → Ruby była właścicielką baru, więc: …poszli razem na piwo do baru Ruby. A jeśli to nazwa baru, to: …poszli razem na piwo do baru U Ruby.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy
Dzięki za odkopanie tego tekstu. Osobiście uważam, że jest to moje najsłabsze opowiadanie. Miałem nawet w planach drugą część, ale szybko ją porzuciłem.
Zabieram się za poprawki, mimo że już prawdopodobnie nikt tu nie zajrzy :)
Pozdrawiam!
Bardzo proszę, Stormie. I nigdy nie trać nadziei. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.