Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I
– Twoje zdrowie, stary skurwysynu… – mruknął nieźle już nawalony Stasek, drgającą ręką podnosząc do ust wypełnioną samogonem szklankę.
Opróżnił ją jednym haustem i postawił przed stojącym na stole, niewielkim lusterkiem. Omiótł półprzytomnym wzrokiem odbijającą się w nim własną, pokrytą kilkudniowym zarostem gębę i ryknął głupkowatym śmiechem.
– Aleś ty kurwa brzydki… – wybełkotał gdy atak głupawki minął i patrząc w spoglądające z tafli, przekrwione oczy, polał.
– Dźwigaj kurwa! – wymamrotał. – No dźwigaj! Czemu nie dźwigasz?
Nie usłyszał odpowiedzi.
– Nie chcesz ze mną pić? To chuj ci w dupę! – wrzasnął i z całej siły trzasnął lustrem o ścianę.
Kawałki szkła rozprysnęły się po pokrytej pleśnią, drewnianej posadzce. Staszek, klnąc pod nosem jak szewc, chwycił butelkę z bimbrem i przystawił szyjkę do spękanych warg.
– Nie chciałeś? Więc teraz się w dupę pocałuj! – syknął, spoglądając z wyrzutem na walające się po podłodze, błyszczące odłamki i ostentacyjnie upił kilka solidnych łyków.
Następnie wstał i ciągle trzymając w brudnej dłoni prawie pustą flaszkę, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku łóżka. Świat wirował mu przed oczyma, więc kilka razy musiał przystanąć, by złapać równowagę. Jednak pomimo tych trudności, osiągnął w końcu cel. Zwalił się na wyro i natychmiast zasnął.
Śnił o przeszłości, o wojnie w Wietnamie, w której brał udział. Widział kolegów z oddziału bełkotających coś niezrozumiale, umierających w potwornych męczarniach. Czuł na skórze ich ciepłą krew, bryzgającą z przeciętych wietnamskimi bagnetami tętnic, słyszał warkot silników śmigłowców zrzucających napalm, a smród płonących ciał żółtków przyprawiał go o mdłości. Potem ujrzał żonę i córkę, dziurawione kulami radzieckiego plutonu egzekucyjnego, błagalnie wyciągające ręce ku niebu i krzyczące jego imię. Z wrzaskiem zerwał się z łóżka. Te majaki dręczyły go co noc, przypominając o błędzie, jaki popełnił wstępując do amerykańskiej armii. Ale przecież chciał dobrze. Uciekł do USA w nadziei, że przywiezie stamtąd fortunę i wreszcie zapewni rodzinie godziwe życie. A wojsko płaciło najlepiej. Skąd mógł wiedzieć, że komunistyczne władze, kiedy dowiedzą się co zrobił, rozstrzelają jego bliskich? Poczuł spływające po policzkach łzy. Nigdy nie powiedziano mu, gdzie zostali pochowani. Zresztą, kto miał powiedzieć? Wszyscy odpowiedzialni za podjęcie tej decyzji i znający miejsce ich pochówku już dawno wąchali kwiatki od spodu, zlikwidowani przez młodszych towarzyszy, po trupach pędzących do celu jakim była władza. Pierdolona władza i pieniądze. Stasek, gdyby to było możliwe, rozszarpałby tych pragnących zaszczytów skurwieli na kawałki. Ale cóż mógł zrobić? Do kraju nie dało się wrócić, bo oznaczało to pewną śmierć. Zaczął pić. Wydalono go za to z armii i pozostawiono bez środków do życia. Imał się więc różnych robót i ciułał dolary, czekając aż sytuacja polityczna w Polsce się ustabilizuje. Gdy wreszcie komunistyczna władza upadła, wrócił. Za zaoszczędzone u Wuja Sama pieniądze kupił niewielką chatkę pod lasem, nieopodal wsi Jawory i w zaciszu domowego ogniska rzucił się w słodkie ramiona nałogu, w rzadkich chwilach trzeźwości rozpamiętując wyrządzone mu przez poprzedni system krzywdy.
Ciągle mając przed oczyma żonę i córeczkę, splunął z rozgoryczeniem i podszedł do okna. Było już ciemno i stojący w pełni księżyc świecił oślepiającym blaskiem. Biła od niego taka jasność, że Staszek musiał zasłonić oczy dłońmi. Coś mu nie pasowało. Spojrzał przez palce i stwierdził, że obiekt który powinien być luną, zmienił pozycję.
– Co jest do jasnej cholery? – pomyślał, mając nadzieję, że to tylko pijackie przywidzenie.
Ale ku jego zdumieniu, tajemnicze zjawisko z niebywałą prędkością pofrunęło w górę i zniknęło z pola widzenia. Oniemiały Łągiewka stał z rozdziawionymi ustami, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. W duchu przysiągł sobie, że już nigdy nie weźmie do ust ani kropli alkoholu. Odszedł od szyby i powoli ruszył w kierunku łóżka. Położył się na poszarpanej kołdrze i zapadł w niespokojny sen.
II
Obudziło go dziwne, oślepiające światło wpadające przez okna oraz odgłosy kroków dobiegające z podwórka, połączone z cichym, ledwo słyszalnym piskiem. Spróbował wstać, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa. W ogóle ich nie czuł. Pomyślał, że w nocy musiał udławić się rzygami i teraz demony idą wyrwać z niego duszę, by zawlec ją w otchłań piekielną. Ta perspektywa przeraziła nieszczęśnika nie na żarty. Oczyma wyobraźni widział nieludzkie stwory, podrzucające drewno pod ogromny sagan ze smołą, w którym on, potępieniec, gotuje się przez całą wieczność, nie mogąc umrzeć. Gdyby nie ten cholerny paraliż, uciekłby ile sił w nogach, a tak, pozostało mu tylko czekać na rozwój wypadków. Spróbował się uspokoić, wmówić sobie, że śni. Dźwięk tłuczonej szyby utwierdził go w przekonaniu, że jednak nie. Kątem oka zobaczył niskie, szczupłe postacie wskakujące przez strzaskane okno. Naliczył trzy. Podeszły do łóżka na którym leżał i gdy zobaczył dokładnie jak wyglądają, przeżył szok. Owalne, dyniowate głowy, długie, patykowate ręce sięgające do kolan i owadzie oczy. Jednym słowem kosmici, jakich widział kiedyś w filmie o Roswell. Spoglądali na niego, rozmawiając w dziwnym języku. Stojący pośrodku, najwyższy, ściskał w trójpalczastej dłoni niewielkie, kwadratowe pudełko, wydające cichy pisk, który Stasek słyszał wcześniej. Mówiąc, energicznie gestykulowali, jakby porozumiewali się nie tylko za pomocą słów, ale także na migi. Trwało to chwilę, w czasie której Łągiewka odmówił w myślach chyba wszystkie modlitwy i litanie jakie znał. Gdy intruzi skończyli konwersację, rozeszli się po pokoju, oglądając sprzęty i badając zawartość stojących pod ścianą butelek z bimbrem. Pobrali próbki do maleńkich pojemniczków i z powrotem ruszyli w stronę unieruchomionego Łągiewki. Niespodziewanie wysoki zagapił się i wpadł na kolegę, wypuszczając z dłoni pudełko, które uderzywszy o podłogę, ucichło. Kosmici zaczęli na siebie wrzeszczeć. Po chwili do kłótni dołączył i trzeci, stając po stronie równego sobie wzrostem towarzysza. Tak przynajmniej z ich zachowania wywnioskował Staszek, który ku swojemu zdziwieniu, kiedy kwadratowa piszczałka umilkła, natychmiast odzyskał czucie w całym ciele. Nie wiedział jednak co robić. Wziął kilka głębokich wdechów by uspokoić walące szaleńczo serce i nadal udawał sparaliżowanego. Obcy tymczasem przekrzykiwali się coraz głośniej i wyglądało, że szybko nie skończą. Łągiewka stwierdził, że ma tego dość. Jeśli czegoś nie zrobi, te szare skurwysyny, gdy skończą awanturę, mogą go znowu unieruchomić, a wtedy będzie w czarnej dupie. Najostrożniej jak mógł, spuścił rękę z łóżka i jął macać po podłodze. Wyczuł coś twardego, zimnego i śliskiego. Butelka! Uradowany chwycił szyjkę, sprężył wszystkie mięśnie i z dzikim okrzykiem na ustach wskoczył pomiędzy zaskoczonych kosmitów. Pierwszemu przyrżnął z całej siły w łeb, który pod wpływem uderzenia eksplodował niczym rzucony o ścianę arbuz. Zielona breja chlusnęła na Staszkowe ubranie i dwóch pozostałych przybyszów, w osłupieniu patrzących jak ich pozbawiony głowy kompan pada martwy na podłogę. Chcieli coś zrobić, sięgnąć po leżące na ziemi pudełeczko, ale zaślepiony furią Stachu już był przy nich. Złapał nieproszonych gości za rurkowate szyje i zawlókł w róg pokoju. Ważyli tyle, co kilkunastoletnie dziecko, więc nie miał z tym żadnych problemów. Cisnął nimi o ścianę, a gdy upadli oszołomieni, jął kopać ich na oślep po całym ciele, delektując się odgłosami pękających kości. Kiedy skończył i upewnił się, że nie żyją, popędził do kuchni. Klęknął i uniósł jedną z poluzowanych płytek podłogi. Wyciągnął ze skrytki stare, ale wciąż niezawodne magnum kaliber czterdzieści cztery, woreczek z amunicją oraz kilka granatów i wybiegł przed dom, odeprzeć ewentualny atak. Na podwórku nie zobaczył nikogo, za to kawałek dalej, na sąsiedniej działce, stał świecący fosforyzującym blaskiem statek, przypominający dwa połączone wnętrzami talerze. Z tego na dole wysunięte były wąskie schodki, prowadzące do środka pojazdu. Nabuzowany adrenaliną Staszek odbezpieczył broń i ruszył ich stronę. Przeskakiwał od krzaczka do krzaczka, tak jak nauczono go na szkoleniu. Był wściekły. Czytał wiele artykułów o ludziach, którzy zostali porwani przez UFO i dostali z tego powodu szajby, lub przy prześwietleniu odkrywali w swoich ciałach tajemnicze implanty. On nie miał zamiaru pozwolić, by te pierdolone karzełki wszyły mu cokolwiek. Najciszej jak mógł podpełznął do spodka i wszedł na wykonane z dziwnego, pomarańczowego metalu stopnie. Wspiął się po nich i stanął przed otwartym, niskim wejściem. Schylił się i trzymając przed sobą gotowy do strzału rewolwer, wkroczył do wnętrza. Badał wzrokiem idealnie gładkie, śliskie ściany i powoli, krok za kroczkiem brnął w głąb pojazdu. Po chwili dotarł do skrzyżowania. Przystanął i wytężył słuch. Usłyszał dobiegające z korytarza po prawej ciche stukanie i dźwięki, przypominające mowę kosmitów. Splunął zieloną flegmą i ruszył w tamtym kierunku. Im bliżej był celu, tym stukanie i rozmowy stawały się głośniejsze. W końcu, za zakrętem, ujrzał wejście do jakiegoś pomieszczenia. Wstrzymał oddech i przywarł do ściany. Na wszelki wypadek odbezpieczył granat i ściskając go w dłoni, ostrożnie wyjrzał zza winkla. Zobaczył niewielką, jasno oświetloną salkę z metalowym łóżkiem po środku i leżącym na nim, nieprzytomnym mężczyzną. Nad nieszczęśnikiem stało kilku kosmitów i grzebało mu w rozciętym brzuchu. Wyciągali po kolei różne narządy, po czym chowali je do przezroczystych pojemników. Staszkowi na myśl, że to samo robiliby jemu, krew w żyłach zawrzała. Nie namyślając się wiele cisnął granat pod nogi zaskoczonych najeźdźców. Ci, nim zdążyli zareagować, wśród huku i dymu zmienili się w szarobrunatną, ściekającą z sufitu i ścian breję. Łągiewka przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia, że operowany człowiek również skończył jako mięso mielone, ale wątpił by te gnoje poskładały go z powrotem do kupy. Wszycie implantu, a rozebranie gościa na części pierwsze jak wieprza, to jednak spora różnica. Niespodziewanie zawyła syrena alarmowa. Na korytarzu zaroiło się od zdezorientowanych alienów. Staszek zdziwił się, że nie mieli broni ani kolejnego piszczącego pudełka, za pomocą którego mogliby go sparaliżować. Wzruszył ramionami stwierdzając, że być może na każdy spodek przypada tylko jedno. Zaczął strzelać do biegających w panice karzełków. Magnum było potężną spluwą i jedna kula potrafiła rozerwać na pół nawet trzech. Wyszczerzył zęby w demonicznym uśmiechu.
– Żryjcie skurwiele! – wrzasnął z satysfakcją, napełniając błyskawicznie pusty magazynek.
Miał spory zapas kul, więc mógł sobie poużywać ile wlezie. A w razie czego, zostały jeszcze granaty. Jego umysł przekształcił owadookich najeźdźców w skośnookich żółtków, tak bardzo znienawidzonych nie ze względu na pochodzenie, lecz poglądy jakie wyznawali. Po prostu nie cierpiał komunistów. Żałował, że nie ma karabinu maszynowego, dopiero wtedy dałby chujom do wiwatu. Nagle poczuł dziwne wstrząsy. Poślizgnął się na mózgu, wypływającym z przestrzelonej czaszki leżącego na ziemi, drgającego konwulsyjnie kosmity i wpadł twarzą w pokrywające wszystko wnętrzności. Jakaś niewidzialna siła rzuciła nim o ścianę. Na chwilę pociemniało mu przed oczyma, a kiedy doszedł do siebie, pojął co się stało. Wystartowali. Świadomość tego faktu zmroziła mu krew w żyłach. Podniósł się i powoli ruszył przez zasłane zwłokami pomieszczenie. Pęd był już mniej odczuwalny i zdołał jakoś utrzymać równowagę. Za to obcy gdzieś zniknęli. Postanowił ich poszukać w nadzieli, że uda mu się zmusić skubańców do zawrócenia statku. Badał napotykane po drodze pokoiki, ale wszystkie okazywały się puste. Żadnych urządzeń, stolików, łóżek… Kompletnie nic. Ogarniała go coraz większa wściekłość. Do tego poczuł niemiłosierną suchość w gardle, co tylko pogłębiło irytację. Żałował, że z pośpiechu zapomniał schować za pazuchę choć jednej butelki bimbru. Krążył po opustoszałym spodku niczym wilk, szukający ofiary. W końcu dotarł do zamkniętych drzwi. Usłyszał dochodzące zza nich dziwne odgłosy, przypominające dźwięki klawiszy komputera, jak ze starych filmów science fiction. Kopnął kilkakrotnie w grubą blachę, ale bez efektu.
– Otwierajcie jebane skurwiele! – krzyknął.
Ku jego zdziwieniu przejście stanęło otworem. Podniecony niczym piętnastolatek przed pierwszym dupczeniem, wparował do środka. Stanął jak wryty. Ujrzał wycelowane w siebie lufy futurystycznych pistoletów i nie wyrażające żadnych emocji mordy ufoli. Spoglądając nienawistnie w ich owadzie oczka wzniósł ręce w górę, mając nadzieję, że zrozumieją ten ogólnoświatowy gest. Nie zrozumieli. Wypalili jednocześnie, a Staszek poczuł w brzuchu przenikliwy ból. Upadając, kątem oka spostrzegł w ogromnym oknie oddalającą się powoli Ziemię. Zatęsknił za domem, za swoim zdezelowanym łóżkiem, aparaturą do pędzenia berbeluchy, obskurnym, ciągle zapchanym kiblem… Zawsze myślał, że umrze z przepicia albo na raka. Ewentualnie zawał. A tu proszę, zdechnie zastrzelony przez przybyszów z kosmosu. Nawet nie wiedział, z jakiej planety przylecieli. Zakaszlał krwią i ostatnim wysiłkiem włożył rękę do kieszeni.
– Oglądaliście Leona Zawodowca kutasy? – wysapał z trudem.
Ufoludki spojrzały po sobie i już miały nacisnąć spust by dobić rannego, gdy nagle potężna eksplozja zmieniła wszystkich w cuchnąca, krwawą breję. Jakimś cudem ocalała Staszkowa ręka, wyrzucona w powietrze siłą wybuchu. Spadła na strzelające snopami iskier, uszkodzone odłamkami konsolety sterownicze, zalewając je strugami krwi. Pod wpływem impulsu elektrycznego z wystających z pulpitu obwodów, zamknięta dłoń rozwarła się. Wypadły z niej niewielkie, metalowe kółeczka. Zawleczki od granatów. Statkiem zatrzęsło, a widoczna już w całej okazałości, błękitna planeta, zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie.
III
Był środek nocy. Mieszkańców Jaworów wyrwała ze snu potężna eksplozja, jakby ktoś zdetonował w pobliżu bombę. Przerażeni wybiegli przed domy, zobaczyć co spowodowało tak wielki raban. Jakież było ich zdziwienie, gdy ujrzeli wbity w dach sołtysowej chałupy, świecący fosforyzującym światłem, sporej wielkości spodek. Kilka godzin później, do wioski przybyło dwóch tajemniczych mężczyzn w czarnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Pokręcili się po miejscu katastrofy, ogromnym dźwigiem wyciągnęli tajemniczy obiekt z sołtysowej chaty i dokładnie przebadali wzrok wszystkim mieszkańcom. Po tej wizycie już nikt nie pamiętał o niezwykłym talerzu. Wszyscy opowiadali między sobą historię, jak to pewnego dnia w dom sołtysa uderzył piorun kulisty.
Opowiadanie bardzo dobre. Widać, że masz duży zasób słownictwa, umiesz ciekawie prowadzić narrację. Akurat za taką "lekką" fantastyką nie przepadam, ale to mi się dobrze czytało. Oceniłbym na 5.
Bardzo dobre. Nie było nawet obrzydliwych opisów ;)
Ogólnie masz fajny styl i pomysły, przez co Twoje opowiadania aż chce się czytać.
Zauważyłam jednak błąd "słyszał warkot silników zrzucających napalm śmigłowców" . Chyba lepiej byłoby: słyszał warkot siników śmigłowców zrzucających napalm. Poza tym nie widzę innych błędów.
Pozdrawiam
Masz rację Nimue, nie wyłapałem tego byka. thx :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Mi też bardzo się podobało :)
Mnie się podobało także :)
„... o wojnie w Wietnamie... Potem ujrzał żonę i córkę, dziurawione kulami radzieckiego plutonu egzekucyjnego, błagalnie wyciągające ręce ku niebu i krzyczące jego imię(...)Skąd mógł wiedzieć, że komunistyczne władze, kiedy dowiedzą się co zrobił, rozstrzelają jego bliskich." Czegoś nie rozumiem, a wiele szczegółów kompletnie mi nie pasi. Wojna w Wietnamie trwała od 1957 do 1975 roku. W Polsce odwilż postalinowska zaczęła się rok wcześniej, w październiku 1956. Co prawda już po paru miesiącach zaczęło mrozić z powrotem, ale nie na śmierć. Komunistyczne władze owszem, inwigilowały, prześladowały i na wszelkie sposoby zatruwały życie rodzinom emigrantów, ale w latach 60 czy 70 radzieckich plutonów egzekucyjnych rozstrzeliwujących Polaków w Polsce nie było. Poza tym mam wątpliwości, czy Stasek - nielegalny imigrant zza żelaznej kurtyny, tak od kopa mógłby się zaciągnąć do amerykańskiego woja. United States Army to nie Legia Cudzoziemska. Wyposażenie bohatera w przeszłość to dobra rzecz, ale jeśli zamierza się wprowadzić sprawdzalne szczegóły, należy trochę pogrzebać w źródłach. W przypadku opowieści o Łągiewce nie da się historycznych kiksów zapisać a konto fantastycznej historii alternatywnej, bo zupełnie jej nie przetwarzałeś, lecz przywołałeś powszechnie znane wydarzenia.
„Cisnął nimi o ścianę, a gdy upadli oszołomieni, jął kopać ich na oślep po całym ciele..." - Skoro ufoli było kilku, to nie mógł ich kopać po jednym, wspólnym ciele. Chyba, że mieli zdolność sklejania się po ściśnięciu ich w pęczek.
„Po chwili dotarł do skrzyżowania..." Skrzyżowanie z dodatkiem korytarzy mogłoby zostać, ale bez nich wygląda na uliczne. Uniknięcie powtórzenia nie wyszło.
„po środku" - po środku nasennym, z metalowym łóżkiem pośrodku
„...ręka, wyrzucona w powietrze siłą wybuchu. Spadła na strzelające snopami iskier, uszkodzone odłamkami konsolety sterownicze, zalewając je strugami krwi" - Z oderwanej ręki bez wątpienia chlapnie sporo krwi, ale na pewno nie będą to strugi. One leją się z miejsca, z którego została wyrwana.
„...zobaczyć co spowodowało tak wielki raban." - Raban to wrzask, jazgot i dzika chryja. Nawet przenośnie nie da się tego słowa dopasować do eksplozji. Znalazłam jeszcze kilka drobiazgów, ale nie bardzo jest się sens o nie czepiać. Ogólnie - moje uznanie. Opowiadanie od strony fabularnej może i niezbyt wymyślne, ale stylistycznie bardzo dobre. Słuch językowy masz doskonały - to dlatego Twoje teksty tak „lekko" (nie cierpię tego określenia) się czyta. Magnum 44. Nieźle pomyślany dobór broni - armata Brudnego Harrego! Wstępna scena monologu Staska do lustra znakomita. Nie wkurzaj się Fasoletti, że znowu robię za zmorę Twojego twórczego żywota. Gdybyś nie był zamieścił wierszyka o Marsjanach, pewnie bym Cię przeoczyła, ponieważ jednak nadal raczę tym tekstem moich znajomych, zapadłeś mi w pamięć. Na Twoje nieszczęście.
w_baskerville, ja mam pełna świadomośc, że ta historyjka z Wietnamem i plutonem egzekucyjnym jest mocno naciągana, ale chciałem nadać Staskowi jakiś taki charakter. Zeby łatwiej było sie utożsamić. Jasne, że mogłem napisać po prostu że chlał i już, ale jak postać ma jakąś historię, to zawsze łatwiej się z nią zżyć (moim zdaniem:P). Nie bronię oczywiście tej historii, bo masz rację, nie sprawdziłem realiów, tylko tak na oko lata mi pasowały mniej więcej, tu Wietnam, tu komuna, Ameryki komunisci nie cierpieli, to wymysliłem na poczekaniu historyjkę z żona i wojskiem :P
Co do tych strug, cholera, no mam skłonnośc do przesady w tej kwestii. Miłośnicy kina gore już niestety tak mają :P
Nie wkurzaj się Fasoletti, że znowu robię za zmorę Twojego twórczego żywota. - A tam, zmorę zaraz. Ja się bardzo cieszę, że ktoś lubi czytać moje wypociny, a jesli do tego coś sensownie wytknie, to tym badziej :)
I aż się boje, kto ten wiersz o kosmitach jeszcze widział... :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
(...)wymysliłem na poczekaniu historyjkę z żona i wojskiem.
Żeby załatwić ufoli Staskowi potrzebny był budzący respekt gnat, kilka dodatkowych wybuszków, doświadczenie w posługiwaniu się bronią, umiejętność reagowania w sytuacjach ekstremalnych i hodowana przez lata deprecha podlewana bimbrem stępiającym instynkt samozachowawczy. Wyposażyłeś go we wszystko i bardzo dobrze, ale właśnie przez owo „na poczekaniu" sprawa się rypła u zarania. Istnieje mnóstwo możliwości takiego zaprojektowania przeszłości Stacha, żeby zostały spełnione w/w warunki, żeby nie zalatywało patosem kompletnie nie pasującym ani do Ciebie, ani do zasadniczej części opowiadania („...błagalnie wyciągające ręce ku niebu i krzyczące jego imię."), i żeby po Polsce epoki późnego Gomułki - wczesnego Gierka nie zasuwały po ulicach radzieckie plutony egzekucyjne. Na przykład: Stasek nie potrafi żyć po bożemu, co i rusz go puszkują, po kolejnej odsiadce zastaje pusty dom- zero żony & dzieciątka, urywa się do Stanów, US Army oczywiście go nie chce, w przeciwieństwie do biura imigracyjnego, dekuje się więc dajmy na to w Harlemie, wiedzie żywot gangstera, gdy po latach staje się zbyt wolny a policja zbyt żwawa, wraca na emeryturę do domu. A dalej jak jest - sam jak palec, więc pije do lustra i wspomina heroiczną przeszłość czyszcząc co niedzielę przemycone magnum. Wersja II - wymieniasz Stany na Legię Cudzoziemską, dopasowujesz logicznie szczegóły i jazda. Wersja III - zostawiasz gościa w Polsce, robisz z niego olanego przez zdegustowaną rodzinę przemytnika, kłusownika, potępionego, emerytowanego esbeka albo kasiarza etc - żeby dać mu broń, nauczyć strzelać i wpędzić w alkoholizm z powodu wyjścia z obiegu albo wyrzutów sumienia itd. Gdy czytałam po raz pierwszy twój tekst, to właśnie ten retrospekcyjny fragment mnie zdumiał. Jest kompletnie z innej bajki , nie wpisuje się w konwencję całości i, tak jak wspomniałam , nie pasuje do Ciebie. Serio przedstawiany dramat to nie Twoje klimaty. Summa sumarum: robienie CZEGOKOLWIEK na poczekaniu daje gwarancję wtopy.
Ok, kapuję. Następnym razem dwa razy pomyslę, zanim coś takiego pierdyknę. Thx za radę. :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Pomysł rodem z Wędrowycza, zresztą styl również podobny.
Miłe, lekkie i przyjemne. Przeczytałem na jednym tchu i z przyjemnością. Podobało mi się.
Pozdrawiam.
@Fasoletti
Co do tych strug, cholera, no mam skłonnośc do przesady w tej kwestii. Miłośnicy kina gore już niestety tak mają :P
To i ty, tawarisz :P?
ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!