Rycerz Arnold stał w rogu jaskini, dysząc ciężko. Jego muskularne ciało spływało potem. Czuł, jak z umysłu powoli ulatują blekoty, którymi dodał sobie mocy przed walką.
Był zarazem znużony i rozluźniony.
Tym razem, jędza dobrze dobrała dawkę, bo jak czasem się rozluźniło wszystko, to wstyd było do miasta wracać – pomyślał jak zawsze, dość powoli.
Oparł o ścianę swój wielki miecz, o głowicy zdobionej opalem i łapczywie wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Przez chwilę wyrównywał oddech.
– Zlecenie było na smoka, no to teraz pazury i języki – powiedział głośno sam do siebie.
Za radą przyjaciela Mroka spisał sobie kolejność zadań podczas wypraw, bo wcześniej często mu się coś fanzoliło. Wracał do miasta, zabiwszy przykładowo sziszimorę, a okazywało się, że nie zabrał pajęczych łapek i wypłaty nie otrzymywał.
Nagle coś go zaniepokoiło. Popatrzył w stronę smoka i zaklął głośno po krasnoludzku:
– Niech cię w sztolnię!
Gdzieś z dołu doleciał go zaniepokojony głos Mroka:
– Co tam Arni? Smok już zabity?!
– Zabity – mruknął gorzko.
Kiedy jego umysł oczyścił się znacznie, wszystko sobie przypomniał. Dostał zlecenie na uratowanie księżniczki Florinny, którą król Dymmion zmuszony był złożyć w ofierze smokowi. Umowę negocjował Mrok, więc Arnold miał obiecane pół królestwa i rękę nadobnej damy.
Po drodze pokłócili się zresztą, bo Mrok, który od każdej umowy przyjaciela pobierał zwyczajowo trzydzieści trzy procent, zaczął namolnie dopominać się o swój udział w księżniczce i nie o rękę wcale mu chodziło.
Gdzieś z dołu dochodziło sapanie, aż wreszcie do jaskini wspiął się Mrok, wielkonosy i brzuchaty krasnolud z gęstą, czarną brodą. Można by dodać zawsze uśmiechnięty, gdyby nie to, że po wejściu do jaskini Mrok wytrzeszczył oczy jakby go ogr dopadł i wrzasnął:
– Arnold! Coś ty narobił?!
– Poniosło mnie… – jęknął płaczliwie bohater.
– Wbiłeś się w ciemny chodnik brachu…
– Było jasno powiedziane, że smok, słodką księżniczkę porwał i do jaskini uleciał, tam nieszczęsną wbrew woli więzi. I jam się napatrzył na jej portrety, na te słodziutkie usteczka, oczka niebieskie, cycuszki ledwie kiełkujące. I żem już się widział z jej ręką.
– No rękę to se akurat będziesz mógł zabrać. O tam leży!
– Bo miała szlochać cichutko i czekać wybawienia, a nie wyprawiać z nim takie rzeczy. Jak tu wszedłem to ona mu… – Arnoldowi zabrakło tchu.
– Musiała wiedźma blekot źle dobrać…
– Kiedym się nie…
– Ale szał bitewny wyszedł ci ździebko za duży.
– Może pozbieramy języki i pazury?
– W takim stanie, to łatwo się pomylić. Dasz nie takie jak trzeba, poznają się i głowę ci utną… W najlepszym wypadku. Poza tym, co nam po połowie królestwa. Zanim się rozgościsz, znajdą truchła. – Zasmucił się Mrok.
– To, co mam zrobić?! – spytał płaczliwym głosem Arnold.
– Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, jest królestwo, które ma problemy z bandą upiorów.
– Nieee, za daleko. Zawsze sobie źle policzę – opierał się rycerz.
– Ja będę liczył, ty skupisz się na upiorach – powiedział rzeczowo Mrok. – Zbierz wszystko, co się da wymienić na wino i chodźmy.
***
Ruszyli pośpiesznie. Arnold jechał na potężnym, karym ogierze. Naburmuszony jak zawsze, gdy mu nie wyszło z damą, nie odzywał się i wyglądał, jakby komuś chciał przyłożyć. Mrok trzymał się z tyłu, dosiadając kucyka i nie odzywając się, żeby nie załapać się na lanie. Arniemu dość często nie wychodziło, więc mieli wprawę i każdy z nich wiedział jak się zachować.
Krasnolud rozglądał się niespokojnie na boki, co prawda od wpadki w jaskini minęło niewiele czasu, ale już spodziewał się pogoni.
Próbował w głowie sklasyfikować Dymiona i przewidzieć skalę jego reakcji. Miał pewność, że nie był jak król Ignatus Wyrwikich, przed którym musieli uciekać, za Morze Sine. Jednak nie należało się spodziewać, że będzie aż tak spokojny jak Flegmus I, który po tym jak spalili mu pałac (podczas gorącego trójkącika z królewską małżonką), powiedział tylko:
– Trza będzie odbudować!
Tak. Temperament Dymiona mieścił się gdzieś pośrodku skali, ale z lekkim przechyłem w stronę sugerującą emigrację.
Jechali doliną rzeki, która dziwnie zwężała się w dolnym biegu. Kiedy za trzecim lasem natknęli się na nią, była szeroka na pół mili, a po dwóch dniach drogi można ją było przeskoczyć konno.
Arnold właśnie spiął konia do skoku. Niestety rumak poślizgnął się na nabrzeżnych trawach, rozkraczył całkiem nierumaczo i zjechał do rzeczki.
Mrok zatrzymał kucyka i patrzył zdumiony. Bo rumak i jeździec skryli się całkiem w nurcie. Po chwili w szarej wodzie mignęło coś zielonego.
Nie pamiętałem, żeby miał zielone gacie – zamyślił się. Jak ostatnio zerknąłem na jego kształtny tyłek, to gacie były czerwone… – kontynuował i równocześnie wypierał to z umysłu.
Jednak po chwili zobaczył długiego jak łódź krokodyla połykającego połówkę czarnego konia. Drugą połówkę…
– Arnold! – krzyknął Mrok przeraźliwie, równocześnie odsuwając się o krok od brzegu. Po chwili bohater wynurzył się spleciony ciasno z potworem. – Ratunku! – krzyczał krasnolud. – Ratuj się Arni! Uciekaj na brzeg! – darł się wniebogłosy.
Nagle zorientował się, że uściski Arniego z zielonym gadem noszą znamiona obłapki, a nie walki o życie. Dlatego przymknął się, wyciągnął orzeszki i tylko sobie patrzył.
Gdy Arnold wyczołgał się wreszcie na piasek, miał podrapany tors i podejrzane siniaki na pośladkach.
– Powiem ci Mroku, że może i te syreny są niebezpieczne, ale można z nimi nieźle sobie poużywać – westchnął rozmarzony.
Mrok nie odpowiedział, bo mimo dwustu lat na tym świecie, był nieco zszokowany tym, co zobaczył.
– Koń nie wróci? – spytał rozkojarzony rycerz.
– Nie, raczej nie…
– To idziemy?
– Nie ma rady.
– Przypnij chociaż miecz do kuca. Ciężko dźwigać – jęknął bohater.
Mrok sapnął zniesmaczony, ale zręcznie przyczepił broń trokami do siodła i ruszyli dalej pieszo.
Kolejne dni upłynęły im na żmudnej wędrówce.
– Nie idzie nam, bo trza było naprzód ubić wiedźmę, za to, że blekot popsuła.
– Iść, idzie ale jak po grudzie – sprostował zawsze precyzyjny Mrok. – To nie była wina wiedźmy.
– Ty to chyba masz z nią jakieś inne sprawki poza farbą do włosów…
– Nie używam żadnej farby!
Mieli się kłócić dalej, ale niespodziewanie nadleciał tuzin małych strzałek, płosząc kucyka, który zrzuciwszy jeźdźca, uciekł gdzieś w krzaki.
Padli płasko na brzuchy i usiłowali, czołgając się, dołączyć do kuca. Jednak szybko okazało się, że jad zawarty w strzałkach ogłupił ich i pozbawił sił. Nim dwa razy mrugnęli, czyli po kwadransie, otoczył ich oddział Boboli.
Bobole – mniejsi od krasnoludów i chorobliwie chudzi, posiadali podwójne pary oczu i rąk. Dzięki temu arcyzręcznie posługiwali się dmuchawkami. Na tym niestety kończyły się zalety tego ludu.
– Biorę dużego – ryknął ten, który wypuszczał strzały z siwymi lotkami. – Sprzedam go jako niewolnika! – Osadzone na sinych słupkach oczy aż kołysały mu się z podniecenia.
– Weź se małego – poradził mu drugi, nadchodzący od strony strumienia. – Podobno krasnale mają w bebechach rubiny!
Mrok wzdrygnął się, bo nie był w stanie odgonić wizji zielonkawych palców Boboli, grzebiących w jego wnętrznościach.
Może by się w rzekę rzucić. Teraz wąska na łokieć, to pewnie głęboka jak morze. Tylko przy moim szczęściu krokodyl mnie użyje, a nie omami jak tego głąba – pomyślał żałośnie Mrok. Zresztą nie dolezę.
Arnold leżał na plecach błogo uśmiechnięty i usiłował łapać dłońmi coś ponad nim.
Został otoczony przez tuzin Boboli, a jeden z rozmachem kopnął go w głowę. Jasnowłosa łepetyna Arnolda odskoczyła w bok, ale on sam dalej próbował schwycić palcami swoje wizje, tym razem nieco na lewo.
Nagle, gdzieś od strony zagajnika, w którym zniknął kucyk, rozległ się śpiewny zew:
– Chromoooole Boboooole!
I na polanę wtargnęły trzy olbrzymie wojowniczki.
Chyba mi się mąci w głowie jak Arniemu – pomyślał krasnolud, nerwowo mrugając. Ale to dobrze.
Jego ciało było sztywne i nieruchome. W myślach podziękował bogom za to, że leży zwrócony akurat w stronę z której nadeszły, bowiem wojowniczki – olbrzymki prezentowały się wspaniale. Rosłe i długonogie, odziane były w mocno wykrojone stalowe majtki i staniki z metalowych kółek. Zbroje lśniły jasno, a płatki kwiatów przyklejały się do płaskich brzuchów i wielkich piersi.
Bobole zastygły, wpatrzone w zbliżające się kobiety. Jedne kiwały głowami, w rytm huśtających się piersi, inne odkładały dmuchawki, śliniąc się obficie. Oczy wszystkich osobników były naprężone i drżały.
Idąca na czele ścięła mieczem naraz trzech Boboli, a kilku innych zdeptała. Kolejna chwyciła dwóch między piersi i przycisnęła łokcie do boku. Obaj chrupnęli jak rozdeptywane ślimaki i osunęli się na ziemię.
Nawet ci nieliczni, którzy wyrwali się z mocy uroku i usiłowali atakować, byli skazani na porażkę. Wielkoludek nie imały się strzałki, a potężne miecze i ciała niosły Bobolom szybką, choć niekoniecznie bezbolesną śmierć.
Gdy było po wszystkim, największa z nich przełożyła Arnolda przez ramię, jak owcę, a druga ujęła wodze kucyka i ruszyły w stronę pobliskiego, zalesionego wzgórza.
– Nie zwlekaj Lucynko – pogoniły trzecią siostrę – bierz małego i w drogę. To niebezpieczna okolica.
W usypiającym umyśle Mroka zrodziła się ostatnia myśl, że może i on zostanie zmiażdżony wielkimi cyckami. Marząc, zastygł z obleśnym uśmiechem.
Celem wędrówki okazał się otoczony częstokołem dworek. Wojowniczki puściły kucyka, by swobodnie pasł się na wonnych grykach i dzięcielinach, Arniego rozebrały i ułożyły delikatnie pod drzewem, a Mroka powiesiły na gałęzi, za kubrak jak kruszejącego królika.
Mrok poczerwieniał na gębie z gniewu, ale tylko na moment. Długofalowy efekt strzałek sprawił, że zbladł i zesztywniał.
Arnold przebudzał się powoli, a jego błękitne i często zdziwione światem oczy, wytrzeszczyły się w stuporze.
Na wysypanym piaskiem dziedzińcu wojowniczki uniosły mocarne ramiona i chórem wypowiedziały zaklęcie:
„Taszka, jelec, zbrocze, sztych,
Wróćmy do postaci swych”
Z nieprzyjemnym chrzęstem ich ciała rozwarły się na plecach i z wnętrza olbrzymek wyskoczyły postacie nieco tylko wyższe od Mroka. Ich długie loki prezentowały całą gamę rudości od miodu do kasztana. Były do siebie bardzo podobne i dość korpulentne.
Ta o najjaśniejszych włosach rozkazała:
– Vera, Celinka oczyśćcie broń, naoliwcie zawiasy w zbrojach! Ja tymczasem wezmę kąpiel.
Po czym zrzuciła z siebie ubranie i wskoczyła do wielkiego cebra. Z dachu dworu zaczął spływać strumień wody. Kobieta sięgnęła po gliniane naczynie, zaczerpnęła z niego i natarła ciało, wytwarzając pachnącą różami pianę. Potem weszła pod strumień i przez chwilę stała tam, piszcząc radośnie.
Wreszcie wyskoczyła, zawinęła się w cienkie białe płótno i podeszła do leżącego rycerza.
– No i cośmy za skarb zdobyły siostrzyczki – mruknęła, kładąc miękką, bosą stopę na torsie mężczyzny.
Przesunęła ją w dół po umięśnionym brzuchu, a potem zręcznym ruchem stopy zerwała bieliznę.
Arnold nie spuszczał z niej gorejących oczu. Lubił niewysokie kobietki, bo wydawały mu się delikatne i pełne uroku.
– Przypominają mi ten oddział krasnoludek, który uratowałem przed napaścią bandytów – szepnął, zapominając, że Mroka nie ma przy nim. – Ależ one były wdzięczne – westchnął.
Poruszony wspomnieniami Arnold odczuł ożywienie również w dolnych partiach ciała.
Stojąca nad nim wojowniczka spojrzała z błyskiem w oku i dosiadła go zręcznie. W uścisku jej mocnych nóg doznał rozkoszy, wzmocnionej jeszcze widokiem kąpiących się pozostałych dam.
Po chwili ona sturlała się z niego zręcznie i obciągając tunikę, zaśmiała się gardłowo:
– Jak mawiają w Małpiej Skale: „Rycerz może nie mieć ręki albo nogi, ale nie może być kaleką!”
– Ale może chociaż mi powiesz, jak masz na imię? – burknął nieco urażony jej zachowaniem.
– Gracja. Miło mi cię poznać rycerzyku. Wera, twoja kolej – mruknęła do siostry.
Skorzystały z niego wszystkie trzy, a potem beztrosko zajęły się swoimi sprawami. Zanim powtórnie wskoczyły w swoje zbroje, Gracja rozkazała:
– W piwniczce znajdziesz jarzyny, kaszę i sprawione mięso. Przygotuj wieczerzę, żebyśmy nie były głodne i złe.
– Nie wiem, czy potrafię…
– Lepiej dla ciebie, żebyś umiał!
Gdy wróciły, rozsiadły się na miękkich zielonych głazach, nalały sobie wina i wrzeszczały:
– Dawaj jeść!
– Szybciej ciuro! Wojowniczki są głodne!
– Patrzcie, jakie robi miny, jak ta czarodziejka Ernestyna, która zrobiła nam zbroje.
Arnold przyniósł im miski wypełnione gorącym gulaszem.
– Wykąp się szybko! – rozkazała Wera. – Kucharz z ciebie lichy, ale będziemy mieć dla ciebie inne zadania. – Mlasnęła lubieżnie językiem.
– Druga – krzyknęła Gracja.
– A ja się z nim wykąpię – westchnęła Celinka, zrzucając koszulę i wskakując do balii.
Wojowniczki używały sobie z rycerzem wielokrotnie w ciągu kolejnych dni. Często podszczypywały go, przezywały i straszyły.
Arnold był rozdarty. Czuł się szczęśliwy, w tej powodzi brzuchów, cycuszków i pup, gdzie codziennie uprawiał seks i wciąż czekały na niego chętne dziewczęta. Jednak nie podobało mu się poklepywanie, gwizdanie jak na psa i budzenie w środku nocy, jeśli akurat wojowniczki naszła chcica.
Ze zdumieniem stwierdził, że odnajduje szczęście w szatkowaniu warzyw i marynowaniu mięsa.
Celinka często chwaliła jego dania, co zachęcało go do wymyślania nowych potraw. Zresztą ona jedna traktowała go jak człowieka, lubiła się do niego przytulać, pogawędzić i stroiła się tylko dla niego.
Pewnego dnia, kiedy odpoczywali w jej łożu, Arnold powiedział:
– Nie czuję się tu szczęśliwy, choć gdybym kiedyś usłyszał o tym, co mnie spotka, byłbym rad…
– Czasem mnie zadziwiasz rycerzyku – odparła, przeciągając się zmysłowo – jednak myślisz.
– Traktujecie mnie jak rzecz, albo gorzej. Jak dziwkę. Nie chcę tak żyć.
Przez chwilę zastanawiała się, nakręcając lok na palec i gryząc policzek. Wreszcie szepnęła:
– Chyba się im już trochę znudziłeś…
– Puszczą mnie wolno?! – spytał z nadzieją.
– Nie sądzę.
– To, co ze mną zrobią?
– To samo, co z czarodziejką.
– Czyli?
– Nie powinnam ci tego mówić – szepnęła – ale jesteś takim słodkim kochankiem. Zamknęły ją w szklanej kuli. Tak jak twojego towarzysza i wielu innych.
– Jak zamknęły?
– Czarodziejka miała dużo świetnych pomysłów. Mieszkała w tym dworze. Moje siostry przejęły niektóre z jej wynalazków. Teraz stoi pod daszkiem na półce. Nie widziałeś?
– Myślałem, że to ozdoby. Mnie też zamkną w kuli?
– Pewnie tak. Na naszych bezdrożach łatwo można sobie złowić rycerza. Dlatego chcę, żebyś uciekł! Nie masz wielkich szans, ale możesz chociaż spróbować.
– Chcę i zabiorę Mroka.
– Tego rudego krasnoludka? Możesz go zabrać w kuli, będzie ci łatwiej uciekać.
– A jak ja będę z nim rozmawiał w tej kuli? On mi liczy góry i rzeki – dodał poważnie.
Wojowniczka parsknęła, ale szybko spoważniała.
– Podczas pełni zostawisz go na zewnątrz na całą noc. O świcie powinien być wolny… chyba.
– Nie wiesz tego na pewno?
– Nie, jeszcze nikogo nie uwolniłyśmy.
***
Kilka dni później Celinka przemyciła mu szklaną kulę. Gdy wyjął ją z płóciennego worka, zaniemówił, a potem prychnął.
W szklanej kuli tkwił Mrok, którego odrosty były jaskrawomarchewkowe, w związku z tym wyglądał jak niewielki, wkurzony tygrys. Pływał w kuli, pośród wirujących płatków śniegu, machając rękami i wrzeszcząc plugastwa, których Arnold mógł się tylko domyślać.
– Nie domknę wrót, kiedy będziemy dziś ruszać na misję – szepnęła Celinka. – Uciekaj najszybciej jak możesz!
– Dzięki, Celino. Super z ciebie dziewczyna. – Pocałował ją w policzek. – Wolałbym ciebie, od księżniczek i ich królestw. Zwłaszcza że one głównie dają rękę. – Wyszczerzył się w uśmiechu.
Wywróciła oczami, ale oddała mu całusa.
Gdy tylko odjechały, odnalazł swoją zbroję i portki. Dzięki uchylonym wrotom wyprowadził kucyka i odzyskał miecz. Wojowniczki nie zdały sobie nawet trudu, by odpiąć go od siodła.
Przypasał miecz i lekkim truchtem ruszył w las, ciągnąc za sobą kuca. Biegł aż do zmroku, kiedy zaszył się wraz z koniem w krzakach. Cieniutki sierp księżyca nie zwiastował szybkiego uwolnienia jego druha.
Nie doczekał się pogoni, lecz z ostrożności jeszcze przed świtem ruszył w dalszą drogę. Trzeciego dnia dotarł do przeprawy na Rzece Smoczych Łez. Aby oszczędzić na kosztach, Arnold zgłosił się do pomocy w przeprawie. Razem z mrukliwym przewoźnikiem, zgodnie ciągnęli sznury i piędź, za piędzią przesuwali się w stronę drugiego brzegu.
– To już miasto Kieł? – spytał, wysiadając.
– A niby, co innego miało być?!
– Nie byłem pewny, czy sobie góry i rzeki dobrze policzyłem. Mrok miał to robić… – dodał z lekką pretensją, zerkając na swój bagaż.
***
W mieście nie miał problemu ze znalezieniem zajęcia. Rąbał drewno, nosił towary z przeprawy i czekał. Dość niecierpliwie, bo dwa razy dziennie heroldzi obchodzili Kieł, głosząc orędzie króla, związane z nagrodą dla śmiałka, który uwolni księżniczkę.
Arnolda, co noc, budził koszmarny sen, w którym kolejny śmiałek odbierał od króla wór rubinów i wpijał się w usta księżniczki. A ona nieodmiennie miała twarz Celinki. Minęły dwa tygodnie, nim księżyc zaokrąglił się jak pączek i można było rozpocząć akcję „szklana”. Arnold sam wymyślił nazwę i cały plan, z czego był ogromnie dumny.
Wieczorem rycerz położył kulę z miotającym się w niej krasnoludem na trawie, a sam legł obok, aby mieć wszystko na oku.
Spał smacznie, kiedy usłyszał wizg. Gwizdnięcie przypominające wiatr uwięziony w skalnych szczelinach lub jęk Szkarłatnego Krystiana, kiedy przycupnął na nim smok. Zwłaszcza to ostatnie, spowodowało, że Arnold poderwał się na równe nogi.
Zobaczył kulę, która delikatnie wirowała wokół własnej osi, wzbudzając w swym wnętrzu śnieżną zawieję. Widział twarz druha, wykrzywioną we wrzasku. Kryształ przyśpieszył, rosnąc wzdłuż i wszerz, aż wreszcie rozprysnął się, niczym mydlana bańka.
Do uszu rycerza doszła końcówka krzyku:
– …ożył kolczastym trzonkiem!
Na trawie siedział rudy krasnolud, wciąż otoczony brokatową mgiełką.
– Mrok?!
– A wyglądam na zaklętą księżniczkę?! Dla twojego i mojego dobra mam nadzieję, że nie!
– Nie, tylko włosy masz inne…
Zmieszany Mrok dotknął głowy i zaraz odpowiedział:
– Wszystko to nic. Znajdę wiedźmę i będę jak nowy. Gdzie jesteśmy?
– W Kle?
– Mamy zlecenie?
– Jeszcze nie… – zawahał się na moment – czekałem na ciebie.
– I słusznie. A jak brzmi ogłoszenie?!
– Król Everest ósmy tego imienia, władca sławny i prawowity następca poprzedniego króla, a każdy kto łże, że jest inaczej, zostanie skrócony o głowę, a wcześniej będzie łamany kołem, a członki jego…! – rozdarł się Arnold.
Mrok schował głowę w ramiona, ścisnął drobnymi dłońmi skronie i mruknął:
– Streść mi to. Jaka sprawa i zapłata?
– Na królewnę rzucono urok. Pod postacią wija wysysa podróżnych na drodze do Mor-d’-thuj. A to ważna droga. Należy księżniczkę schwytać i odczarować. Kto tego dokona rękę księżniczki – Arnold wzdrygnął się nieznacznie – dostanie w nagrodę, a do tego sześć worków szmaragdów.
– I bardzo ładnie. Za sześć worków, to se bez łaski kupimy jakieś ksiąstewko. Gdzie zgłoszenia?
– Na zamku, ale każdego dnia idzie tam ze trzech, lub czterech.
– No to nie zwlekajmy – mruknął krasnolud.
***
Kolejnego dnia zjawili się na dworze króla, prezentując się jak driada w równonoc. Mrok miał ponownie kruczoczarne włosy i nowy, pąsowy kubrak najmodniejszego kroju. Arnold odziany w koszulkę ze stalowych kółek, w wysokich butach, barwy indygo, wprawiał zgromadzone damy w takie poruszenie, że wydawało się, iż wieje wiatr.
Obok nich zgromadziła się grupa najemnych trolli i dwóch krzywonogich, błędnych rycerzy.
Rozparty na tronie król Everest zdawał się tonąć w olbrzymiej szubie. Nie mogli dostrzec jego twarzy, bo skrywał się za dziwaczną maską brodatego mężczyzny o nienaturalnie podłużnej twarzy.
– No tośmy się doczekali kolejnych śmiałków – mruknął zza maski król.
Arnold naprężył dumnie mięśnie w koszulce, trolle krzyknęły hasło bojowe, które brzmiało jakoś tak: „Flaki wyrwiemy, czaszki zetrzemy, wszystko co żyje, solą zasypiemy”!
– Nie jest to za dobra wróżba dla księżniczki – szepnął Mrok, wywołując napad śmiechu u braci – rycerzy.
– Sexon i Xeson – zapowiedzieliście swoje przybycie miesiąc temu. Co was zatrzymało? – tubalnie zapytał król. – Przestań rżeć idioto, zanim zaczniesz odpowiadać!
– Pobłądziliśmy – wydukał ten, który śmiał się mniej.
– Oddział pod wodzą Szarpidruta wyruszył z kolei dwa tygodnie temu – zwrócił się do trolli. – Wróciliście, ale czy zadanie zakończyło się sukcesem? Może wreszcie dowiem się, skąd pochodzi twoje imię Szarpidrucie.
– Złupienie wsi. Zmiana planów. Zmiana dowódcy – meldował szarozielony olbrzym.
– Skoro jesteś nowym dowódcą, to powiedz jak cię zwą?
– Wiercimózg, królu!
– Ruszaj zatem i nie zmieniaj planów, aby nie musiano zmieniać ciebie. Kto nam jeszcze został. – Król pochylił się do przodu, jakby wnikliwie obserwował zebranych. – Krasnal – przeniewierca i męska nierządnica.
Arnold spuścił dłoń na głowicę miecza, a Mrok wystąpił do przodu.
– Nie zebraliśmy się tu, by nawzajem się obrażać. Tak myślę… – zawiesił głos, spoglądając na króla. – Pomyślmy. Po wielu tygodniach starań wysyłasz na misję Mózgozjada z drużyną i tych dwóch, których z karczmy musiała doprowadzić służba. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Nic tu po nas! – krzyknął teatralnie. Jednak widząc, że Arnold zmierza do wyjścia, złapał go za łokieć i krzyknął z uśmiechem: – Ale wasza miłość ma szczęście. Jeśli majestat zdobędzie się na szczodrość, może rozwiązać problem z naszą pomocą.
***
– Czemu idziemy na misję, mimo że nas obrażał? – burknął Arnold.
– Bo dołożył jeszcze dwa worki i konia, na którym jedziesz.
– Czemu wciąż się oglądasz?
– Te dwa błędne tłumoki siedzą nam na ogonie. Nie pytaj! Bo sami nie trafią.
– A trolle?
– Sądząc po łunach bawią się za Czarnym Lasem.
– Czemu nie powiedziałeś, że jesteś rudy?
– A żebyś w ciasnym chodniku trolla spotkał! Co cię obchodzi moja głowa?!
– Wiesz o wszystkim, co mam w głowie i w duszy…
– Nie ma tego za wiele.
– Ale, ty mi nic nie mówisz!
– Nie ma o czym. Wiesz, dręczy mnie ten wij…
– Czemu, przecież to ja będę z nim walczył?
– Wije żyją w kopalniach. Wędrują chodnikami i są diablo niebezpieczne. Tylko widzisz, nigdy nie słyszałem, żeby w lesie z dala od jaskiń…
***
Słońce powoli chowało się za lasem, który zasypiał w świergocie ptasząt.
Mrok zwisał krzywo z gałęzi dorodnej sosny, w którą wgniatał go jego własny kilof bojowy. Arnold dźwignął się na czworaka, otarł pot z czoła i jęknął:
– Dźgnąłem ją, ale jakby nic nie poczuła. Przecięła mi ścięgno pazurem, nie mogę chodzić – dodał.
– Nic ci nie poradzę bracie. Jak wróci, użyje żądła. Słyszysz.
Gdzieś za krzakami wonnego jaśminu dało się słyszeć cichutkie stukanie, jakby wiatr zrzucał na mech dziesiątki szyszek.
Niestety obaj wiedzieli, że to stukają nóżki długiej na dziesięć stóp skolopendry, która wracała do nich, żeby rozpocząć wieczorną ucztę. Wcześniej na ich oczach posiliła się trollami. Kiedy dopadała ich kolejno, wyglądali jak baloniki, z których ktoś spuszcza powietrze. Ostatnim chwilom towarzyszyło zwykle wymowne siorbanie.
Arnold podparł się mieczem i wstał, ale głowa kiwała mu się jak u ślepego kociaka.
– Chcę zginąć, walcząc! – krzyknął zgrzytliwie, jakby się dławił.
– Ja chciałbym wrócić do szklanej kuli – stęknął Mrok i z niesmakiem zdmuchnął z kruczoczarnej grzywki ostatnią, brokatową gwiazdkę.
Szarożółta skolopendra stanęła na wprost nich na ścieżce, rytmicznie unosząc zakończony żądłem telson.
– Zabiję wije! – Rozległ się za nimi dudniący śpiew.
Do potwora podbiegła Celinka w olbrzymiej zbroi. Dosiadła robaka jak konia i chwyciła go za głowę, szarpiąc z całej siły.
– Nie zabijaj jej, bo stracimy skarb! – krzyknął Mrok.
– Zwariowałeś?! – wystękała. – Chcesz sobie ją zatrzymać?!
– Nie! Napluj jej w oczy!
Celinka przesunęła, uwięzione w stalowym bikini, pośladki bliżej głowy skolopendry i plunęła soczyście w oba ślepia.
Potwór wpadł w drżenie, które strąciło wojowniczkę w piasek. Zerwała się z mieczem w dłoni, ale nie był już potrzebny.
Na piasku leżała młoda, rudowłosa krasnoludka. Odziana w jedwabie, miała okolone ciemnymi rzęsami czarne oczy i krótką, miękką bródkę.
– Jesteś córką Everesta? – spytał zdumiony Arnold.
– Tak! – warknął wściekle Mrok – a on jest moim współplemieńcem, który ukradł z kopalń skarby i zniknął bez wieści! Dlatego tyle o mnie wiedział i z tego powodu skrywał oblicze.
– To, kto go przeklął?! – Nie rozumiał rycerz.
– Nikt – zapłakała krasnoludka. – Ojciec wynajął czarodzieja, który zmienił mnie w poczwarę, abym pilnowała mu skarbu. Dodatkowo gnębił ludzi podatkami z powodu trudnej sytuacji kraju. Wszelkie zyski lokował w klejnotach i przesyłał do mojej kryjówki. A oddział trolli zazwyczaj rozprawiał się ze śmiałkami, zanim mnie znaleźli.
Arnold spojrzał na swoje palce.
– To jak mam zapamiętać, co po kolei? – spytał.
– Nijak – odparł Mrok.
– Nijak – Wtrąciła się Celinka. – Zabierzemy skarb, popłyniemy za siódme morze. Nie, nie musisz liczyć – dodała.
Potem wyskoczyła ze swojej zbroi i podeszła do rycerza i uklękła by opatrzeć mu rany:
– Mogę gotować, ale ty będziesz zmywał – zadysponowała surowo. – Nie mogłam o tobie zapomnieć – westchnęła tak zmysłowo, że owady w pobliżu zaczęły wykonywać taniec godowy.
– Ja o tobie też. Mogę zmywać i gotować, ale to ty będziesz wstawać do dzieci! – sapnął namiętnie.
– Znalazłam skarb przy drodze, złamał serce niebodze – zaśpiewała Celinka, zarzucając mu ręce na szyję i tuląc się do szerokiej piersi.
– Może wystarczy już tych romansów?! – uciął Mrok. – Dość się na was napatrzyłem z kuli. Do końca życia będę się dziwił. No ale wy macie długie nogi… Prowadź nas księżniczko do skarbu.
– A nie oddacie mnie ojcu?!
– Możesz iść z nami. – W oczach Mroka coś błysnęło czule. – Jesteś ruda i piękna. Ja chyba też przestanę być czarnym krasnoludem i zmienię imię na Kasztan. A jak będziemy zwać ciebie, moja nadobna księżniczko.
Księżniczka w zamyśleniu potarła bródkę i wyciągając dłoń do Kasztana, szepnęła:
– Wiewiórka.
– Odkąd nie tupie nóżkami i nie usiłuje mnie wyssać, też mi się podoba – zaśmiał się rycerz, ale krótko, bo Celinka walnęła go pięścią w plecy. – Ale na bicie się nie zgadzam – mruknął, chyba że cieniutką trzcinką, jak założysz zbroję.
To, co znaleźli w jaskini przeszło ich oczekiwania.
Od skarbów, które zarzucili mu na grzbiet, nieszczęsny kuc do śmierci miał krzywe nogi. Sami również, wzięli na plecy, ile kto dał radę dźwignąć, a nawet przerobili zbroję Celinki na wózek. W ten sposób udało im się wywieźć za morze dwa tuziny worków z klejnotami.